Z cyklu Szkice polsko-rosyjskie: po co nam pokazano demencję „światowego przywództwa”, czyli poniżenie starości.
Nikczemność telewizyjnego theatrum podczas debaty dwóch kandydatów na urząd prezydenta USA jest czymś wyjątkowym nawet jak na standardy „prawdziwego Zachodu”. Publiczne poniżanie ludzi starych i niedołężnych jest czymś wstrętnym i moralnie odrażającym. Dla pokolenia oglądającego w dzieciństwie subtelny świat „Kabaretu Starszych Panów” jest czymś niepojętym, że można pokazywać, a przede wszystkim czerpać satysfakcję z demencji i bezradności starca, który nie był w stanie zapamiętać kilkudziesięciu banalnych zdań wypowiedzianych z okazji tzw. politycznej debaty. Należy zadać pytanie o granicę upadku cywilizacji, którą pasjonuje tego rodzaju nikczemność.
A może jednak nasz niesmak (oględnie mówiąc) ma przesłonić dużo ważniejsze przesłanie, które wynika z tego poniżenia starości? Może ktoś chciał przekazać nam coś zupełnie innego, np. taką oto myśl: nie jest ważne jaki kontakt z rzeczywistością ma urzędujący prezydent supermocarstwa (ponoć decydujący m.in. o użyciu broni jądrowej), bo faktycznie rządzi przecież ktoś zupełnie inny.
Wy, naiwni obywatele USA możecie sobie wybrać kogo chcecie, lecz to nie ma żadnego znaczenia. Przecież wielu zrozumiało, że „deficyty intelektualne” jednego z kandydatów nie były wynikiem stresu, lecz występowały już wcześniej.
Czy ktoś taki może czymkolwiek efektywnie rządzić? Wolne żarty. Być może zrozumieliśmy wreszcie sens tego przekazu: jeśli wybierzecie drugiego z kandydatów, to ów „twardziel” również nie będzie miał nic do gadania, bo to tylko figuranci i nic na to nie poradzisz. Możesz co najwyżej pójść na wybory, ale to nie ma żadnego znaczenia.
Ten przekaz jest paradoksalnie zgodny z (pseudo) naukową opowieścią na temat „stabilności fundamentów amerykańskiej demokracji”. Wybiera się między figurantami, którzy mogą być zarówno w stanie głębokiej demencji, albo prezentować wrzaskliwą pewność siebie inaczej odklejonego od rzeczywistości biznesmana. Nie ma to jednak żadnego znaczenia.
W końcu wszystko już było: pamiętam, że jeden z bliskich współpracowników Ronalda Regana (był taki aktor, który grał rolę prezydenta USA) napisał po latach, że w czasie reelekcji ów dżentelmen publicznie zupełnie serio twierdził, że kandyduje po raz pierwszy na urząd prezydenta. Szybko postępująca choroba (Alzheimer?) oddalała go od rzeczywistości, co jak widać nie miało większego znaczenia. Nie jest więc istotne, którego z nich wskażą obywatele, bo rządzić będą ci, których się nie wybiera.
Jest również jeszcze inne przesłanie wynikające z bidenowskich upokorzeń, które notabene wynika z nieudolnych prób zmniejszenia skali katastrofy jego sztabu wyborczego. Otóż poinformowano wyborców, że co prawda demencyjny kandydat jest daleki od rzeczywistości, lecz jego przeciwnik cały czas kłamie. Lepiej więc wybrać kogoś, kto nie jest w stanie skłamać, bo nie wie co mówi. Nawet antyamerykańskie Południe naszego globu i inni wrogowie „wolnego świata” nie byliby w stanie tak jednoznacznie zdyskredytować ustroju politycznego jedynego supermocarstwa. Tylko pozorną kompromitacją „światowego przywództwa” byłaby reelekcja obecnego prezydenta USA.
Witold Modzelewski