Z dr. Januszem Krzyżowskim, psychiatrą, rozmawia Justyna Hofman-Wiśniewska.
- Właśnie ukazała się na rynku kolejna Pana książka „Stany nagłe w psychiatrii”. To chyba najobszerniejsze z dotychczasowych opracowań tego typu?
- Książka na kilkuset stronach zawiera szczegółowe opisy nagłych lub niebezpiecznych sytuacji i zdarzeń psychiatrycznych, z którymi może się zetknąć nie tylko psychiatra, ale każdy lekarz w swojej codziennej praktyce. Książki o depresji to zazwyczaj poradniki dla pacjentów. Na przykład psychoterapeuci pacjentów cierpiących na choroby psychiczne najchętniej leczyliby przy pomocy psychoterapii. To, oczywiście, się nie sprawdza. Tylko część pacjentów można w ten sposób leczyć. Farmakoterapia jest niezbędna, to zasadnicza metoda leczenia psychoz, poważniejszych stanów na granicy psychozy i nerwicy np. stanów paniki, fobii, zespołów natręctw, depresji, schizofrenii itd.
- Podobno liczba ofiar fobii i zespołów natręctw w ostatnich latach dynamicznie wzrasta?
- Myślę, że nie należy podchodzić do tych spraw z pozycji: nasze czasy sprowadzają coraz liczniejsze nieszczęścia na ludzi. Bardzo wiele zespołów natręctw swego czasu było akceptowanych przez kulturę, formy życia społecznego, obyczajowego. Tego rodzaju problemy próbowano więc rozwiązywać w inny sposób. Na przykład, natręctwami o treści grzeszności religijnej, zbrukania, grzechu zajmowali się głównie teolodzy, księża. Pierwsze doniesienia dotyczące psychopatologii zespołu natręctw pochodzą od teologów! Oni w konfesjonałach stykali się z tym problemem najczęściej. Obecnie, w dobie laicyzacji, olbrzymia fala ludzi z konfesjonałów przesunęła się do psychiatrów, psychologów, psychoterapeutów. Sami księża też ich kierują do nas. Obserwują ludzi, widzą, że ktoś przyszedł do spowiedzi, odszedł od konfesjonału i za chwilę wrócił, bo już zgrzeszył...Druga sprawa: kiedyś ludzie byli przyzwyczajeni do tego, że trzeba „nieść swój krzyż”. Takie było przeświadczenie ogólne. Większym problemem jest, gdy nie ma co do garnka włożyć niż jakieś kłopoty natury psychologicznej. Teraz to się zmieniło. Ludzie wiedzą, że jeśli pojawia się coś, co zaburza ich funkcjonowanie i komfort życia, to należy szukać pomocy u lekarzy. Stąd bierze się to wrażenie, że nagle dynamicznie wzrosła liczba ludzi z zaburzeniami czy problemami psychicznymi. Zapadalność na psychozy czy zespoły natręctw jest mniej więcej taka sama od lat i dla obu płci.
- Częściej do specjalistów w tym zakresie zgłaszają się jednak kobiety?
- Bo są racjonalniejsze i uważają, że skoro jest problem, to należy go jak najszybciej rozwiązać. A mężczyźni uważają, że muszą zacisnąć zęby i póki mu nie przytrafi się coś poważniejszego stara się unikać lekarza. {mospagebreak}
- Pojawiły się jednak w większej skali zespoły skrupulanctwa, fobie, np. na punkcie punktualności. Ktoś, kto często podróżuje pociągiem w interesach tak boi się spóźnić, że godzinami przesiaduje na dworcu...
- Jeśli efektywność jest w tej chwili cnotą, to trzeba zwiększać tempo. Często się je zwiększa ponad miarę. Ludzie mają różną odporność. Są tacy, którzy się nadają do ping ponga, czyli reagują natychmiast i tacy, którym to odbijanie piłeczki sprawia trudności. Trzeba wyhamowywać – o tym zapominają. Nie można nieustannie jechać na adrenalinie. Ale są też ludzie o usposobieniu szachisty, którzy muszą sobie spokojnie rzecz przemyśleć, by wykonać odpowiedni ruch. I jeśli ci też muszą sprzedać określoną ilość produktów w określonym czasie, to powstaje u nich stres przekraczający miarę ich wytrzymałości. Zawsze trzeba w tym szaleństwie znaleźć złoty środek. Należy pamiętać o tym, żeby umieć korzystać z życia, jego piękna, przyjemności . Jesteśmy organizmem, który nie tylko potrzebuje energii, ale też wytchnienia. Zakłócenie równowagi zawsze wywołuje niepożądane i nieprzyjemne skutki.
- Coraz więcej ludzi cierpi na depresję. Jakie są tego przyczyny?
-Depresja jest objawem. Zgubiłem laptop, portfel, okradli mnie więc wpadam w depresję. To może być depresja, bo to się wiąże ze stratą finansową, czasem wręcz poczuciem klęski. Można się tym martwić. Można się martwić tym, że się nie zostało kierownikiem czy dyrektorem. Człowiek jest więc smutny, rozczarowany, niekiedy przygnębiony, niekiedy ma problemy ze spaniem. I ludzie te objawy nazywają depresją. Ale również depresją nazywa się chorobę, która jest czym innym. Wywołana jest zbiorem czynników, z których nie wszystkie poznaliśmy i jest taką samą chorobą, jak niektóre inne choroby do tej pory nie do końca rozszyfrowane, wychodzące jak gdyby z wnętrza, z naszej nie całkiem idealnej konstrukcji psychicznej. Gdzieś w jakimś momencie pewne przemiany biochemiczne idą w niewłaściwym kierunku. Nie mamy jeszcze markerów, by dokładnie to określić, tym niemniej klinicznie rozróżniamy, kto ma depresję z powodu tego, że odszedł przyjaciel, a kto choruje na depresję. Zasadnicza różnica jest taka, że jeśli ów przyjaciel wróci i spróbuje naprawić relacje, to depresja mija. Nie ma takich rozwiązań w przypadku depresji jako choroby.
- Metody leczenia depresji są coraz nowocześniejsze. Czy skuteczniejsze?
Tu trzeba wrócić do sprawy farmakoterapii i psychoterapii. Doświadczeni psychoterapeuci wiedzą, że są takie depresje, w których mogą oni być bardzo pomocni, niekiedy nawet wystarczający. Ale wiedzą też, że są przypadki wymagające terapii farmakologicznej. Są więc bardzo pomocni, gdy pracują z takim pacjentem w zespole: psychoterapeuta, lekarz psychiatra plus leki. Jeśli ktoś porywa się na leczenie depresji endogennej (choroby) wyłącznie przy pomocy psychoterapii jest człowiekiem nieodpowiedzialnym i niebezpiecznym.
- A leki?
- Jest dużo nowości. Na całym świecie tworzone są nowe związki chemiczne, z których mogą powstać kolejne leki. Zanim się z nich wyselekcjonuje ten jeden, który spełnia kryteria terapeutyczne może upłynąć wiele lat. Każdy nowy lek to żyła złota odkryta dla przemysłu farmaceutycznego. I szansa dla chorych.
- Choroby psychiczne, to w medycynie chyba problem jeden z najtrudniejszych?
Depresja kiedyś była przyczyną inwalidztwa. Gdy ktoś miał raz, drugi, trzeci jej nawrót - stawał się inwalidą. Przestawał działać w swoim fachu, tracił pracę, tracił rodzinę, majątek, niekiedy kończył samobójstwem. Jeśli to jest twórca, to często po okresie depresji i leczeniu, wraca do swojej twórczości. Gorzej jest w przypadku człowieka przeciętnego, który, gdy traci pracę nie ma do czego wracać. A rodzina, gdy zmniejsza się budżet, często zmienia partnera.
- Zamierza Pan wydać kolejną książkę: Słownik medyczny eponimów...
- Tak. Eponimy to wyrażenia odimienne, czyli w tym przypadku nazwy chorób, metod, narzędzi pochodzących od nazwiska ich twórcy czy wynalazcy. Na przykład choroba Alzheimera, zespół Turnera itp. Gdy się mówi choroba Alzheimera to jest to pewien kod medyczny zrozumiały nie tylko dla lekarzy. Ale jest wiele chorób czy zespołów chorobowych, które znane są wyłącznie w środowisku medycznym. I pod tą krótką nazwą odimienną lekarze rozumieją określone objawy, warunki itp. W dodatku eponimy medyczne są zrozumiałe dla wszystkich lekarzy na świecie. Jest ich bardzo wiele, nikt dokładnie tego nie policzył. Pewna część eponimów odchodzi w przeszłość, przestaje być używana. W „Słowniku” jednak muszą się znaleźć. Ogólnomedyczne encyklopedie z reguły zawierają tylko część eponimów.
- Podstawą Pana „Słownika” był słownik angielski?
- Tak, gdyż Anglosasi używają największej ilości eponimów i wiele z nich nie jest jeszcze przetłumaczona na język polski. Oczywiście, są też eponimy, których być nie powinno. Na przykład dr Claus Schilling był przestępcą wojennym, skazanym za eksperymenty na ludziach w obozach koncentracyjnych... Nazwa pokutuje, ale dobrze wiedzieć, że Schilling był dobrym doktorem, lecz bardzo złym człowiekiem. Są specjalne publikacje, w których została sporządzona lista lekarzy funkcjonujących w literaturze światowej, którzy nie są tego godni. Zupełne wyrugowanie ich z pamięci jest niemożliwe, bo jest to niepraktyczne. Mój „Słownik eponimów” to bardziej leksykon, czyli słownik, w którym jest opis danej jednostki chorobowej i literatura, np. pierwsza lub znacząca publikacja dotycząca danego tematu lub publikacja o lekarzu, od którego nazwiska nazwano chorobę czy zespół chorobowy. Bywa, że powszechnie przez lekarzy używany skrót mało który lekarz potrafi rozszyfrować. Na przykład Ige, jest skrótem od nazwisk lekarzy, o czym mało kto wie. Słownik obejmie ok. 13, 5 tysiąca haseł, ukaże się na początku tego roku.
- To pierwszy taki słownik po wielu, wielu latach?
- Poprzedni został wydany w 1956 roku, później wychodziły opracowania dotyczące jakiejś specjalności, ale słownika ogólnego nie było.