Autor: Wacław Wasiak 2008-07-01
Problem polega na tym, iż ministerstwa nie zdefiniowały obszarów rozwojowych. Przypuszczalnie nie są do tego zdolne. Łatwiej im restrukturyzować zaplecze b+r nie mając świadomości po co.
O aktualności tematu „innowacyjność gospodarki” – świadczy liczba konferencji, narad, seminariów i warsztatów poświęcanych temu zagadnieniu. Praktycznie nie ma tygodnia, aby w różnych gremiach nie dyskutowano o sposobie nadrobienia naszego innowacyjnego zapóźnienia. Ta liczba debat skłania jednak do refleksji: dlaczego nie skutkują one zauważalną poprawą sytuacji?
Przyczyn jest zapewne wiele. Jak się wydaje, spotkaniom tym przyświecają ambitne cele wymyślenia czegoś nowego. Zbyt mało uwagi przykładamy do oceny funkcjonowania rozwiązań, które zostały już wdrożone i nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Myślę, że takiej analizy i takiego podejścia do problemów stanowiących przedmiot i cel wymienionych wyżej spotkań zabrakło m.in. na konferencji zorganizowanej z inicjatywy Rady Głównej JBR („Innowacyjność polskiej gospodarki – komercjalizacja badań naukowych”, Warszawa,18.03.08.) oraz na XVI Forum JBR, choć za taką próbę można uznać wystąpienia na Forum JBR profesorów: Andrzeja Chmielewskiego – dyrektora Instytutu Chemii i Techniki Jądrowej oraz Wojciecha Steca – wiceprezesa Polskiej Akademii Nauk.
Także program tego rodzaju spotkań - proporcje czasu przeznaczonego na wystąpienia „oficjeli” oraz przedstawicieli świata nauki, a w szczególności biznesu - nie sprzyja oczekiwanej „produktywności” prowadzonej debaty. Zbyt często wśród organizatorów zwycięża opinia, iż znaczenie i prestiż debaty zależy od stopnia „prominentności” uczestniczących w niej przedstawicieli ważnych instytucji.
A przecież, jeśli chodzi o wypracowanie skutecznych sposobów poprawy istniejącego stanu rzeczy, trzeba przede wszystkim dobrze zdiagnozować aktualną sytuację.
To najlepiej zrobić mogą borykający się na co dzień się ze skutkami różnorakich regulacji, które często zamiast pomagać, utrudniają działalność. I to oni powinni być głównymi referentami. To o ich głos winni w pierwszej kolejności zabiegać organizatorzy tego rodzaju debat. W rzeczywistości najczęściej jest odwrotnie. Na wspomnianej konferencji wystąpił przedsiębiorca wskazujący na trudności, z jakimi spotyka się, chcąc wprowadzić innowacyjne rozwiązania. Wydawać by się mogło, iż na taki głos czekali i zebrani, i organizatorzy. Otóż nie. Program był tak pomyślany, iż prowadzący debatę zmuszony był – w trosce o to, aby druga jej część rozpoczęła się w terminie – ograniczyć to wystąpienie, uniemożliwiając pełną wypowiedź. A takich sytuacji odnotowałem kilka.
Również konstrukcja czerwcowej debaty Forum JBR nie sprzyjała wysłuchaniu opinii i propozycji najbardziej kompetentnych i zainteresowanych. Paneliści – choć wysoko usytuowani w reprezentowanych instytucjach i organizacjach (BCC, Konfederacja Pracodawców Prywatnych, Lewiatan, KIG) - nie mieli tej wiedzy, jaką posiadają przedsiębiorcy, choć ich reprezentują. Zatem ich opinie i rady najczęściej sprowadzały się do ogólników. Przez co – zapewne niesłusznie – zostali średnio ocenieni przez uczestników. Choć przecież to nie ich wina, a raczej organizatorów, którzy umocowali ich w takiej roli. Z debaty tej zapamiętałem nie więcej niż dwa lub trzy krótkie z konieczności wystąpienia z sali.{mospagebreak}
Skutki nieufności
Dlaczego wydaje mi się ważną technologia debaty? Bo to ona decyduje o efektywności, o jej bogactwie, liczbie i racjonalności proponowanych rozwiązań.
Stąd przekonanie o potrzebie zasięgania opinii u najbardziej zainteresowanych, a więc u przedsiębiorców i twórców innowacji. Innowacje są bowiem traktowane jako jedna z głównych sił napędowych w przedsiębiorstwie - to tam one się dokonują.
Zatem w poszukiwaniach przyczyn braku innowacyjności polskiej gospodarki musimy częściej korzystać z pomocy, wiedzy i doświadczenia przedsiębiorców. To w większości oni kreują potrzeby innowacyjne. To oni w normalnych warunkach – inicjują zadania dla nauki. Nie powinniśmy więc bać się uznania ich kompetencji w tym zakresie, ale z nich korzystać. Wszelkie konwentykle zwoływane w celu zwiększenia innowacyjności będą mało efektywne bez udziału przedsiębiorców.
Pracując od kilku lat w branżowej izbie gospodarczej, miałem okazję przekonać się o wystarczającej wiedzy i doświadczeniu rodzimych przedsiębiorców w sprawach dotyczących funkcjonowania ich firm. W szczególności, jeśli są to sprawy decydujące o istnieniu i rozwoju, jak innowacyjność, konkurencyjność i marketing. Po wielu latach pracy w fabryce, w placówce naukowej, w administracji nauki, a ostatnio w organizacji samorządu gospodarczego, jestem przekonany, iż wiele złych, zaproponowanych i wdrożonych przez „górę”, rozwiązań nie ujrzałoby światła dziennego, gdyby częściej zasięgano i uwzględniano opinii przedsiębiorców. Dotyczy to m.in. pomysłu z centrami badawczo-rozwojowymi (CBR).
Racjonalnie myślący przedsiębiorca, aby stworzyć w firmie własny potencjał twórczy (badawczy, projektowy, konstrukcyjny, technologiczny, doświadczalny), nie mógł pojąć, dlaczego musi wewnątrz przedsiębiorstwa tworzyć nową strukturę w postaci CBR – czemu towarzyszy bogaty zestaw biurokratycznych bólów porodowych. Zainteresowanych odsyłam do stosownej ustawy (z 29 lipca 2005 r. o niektórych formach wspierania działalności innowacyjnej – art.12-16). Zapisano tam wymagania, które już na starcie eliminują wielu przedsiębiorców (minimalna wielkość przychodów - 800 tys. euro, w tym co najmniej 50% ze sprzedaży wytworzonych przez siebie wyników badań). W tym miejscu nasuwa się pytanie: a jeśli wytworzone u przedsiębiorcy wyniki badań wykorzystywane są do własnych celów to się nie liczą? Wszystkie te dane muszą być zbadane i zaopiniowane przez biegłego rewidenta oraz zatwierdzone przez organ przyjmujący sprawozdanie finansowe.
Do podjęcia decyzji o powołaniu CBR niezbędna jest opinia ministra właściwego ds. nauki – czy aby działalność, jaką zamierza prowadzić przedsiębiorca jest zgodna z kierunkami polityki naukowo-technologicznej i innowacyjnej państwa! Szkoda, że nikt nie pyta przedsiębiorców, czy polityka ta odpowiada ich potrzebom i interesom. To jeszcze nie wszystko: właściwy minister ze względu na rodzaj działalności prowadzonej przez przedsiębiorcę (prywatnego) ma również zaopiniować wniosek o powołanie centrum na zgodność z priorytetowymi kierunkami prowadzenia badań i prac rozwojowych! A proszę dać przykład, który minister „branżowy” ma określone priorytetowe kierunki prowadzenia badań i prac rozwojowych. Byłoby idealnie, gdyby takie opracowania istniały.
Problem polega na tym, iż ministerstwa (w tym ministerstwo gospodarki) nie zdefiniowały obszarów rozwojowych. Przypuszczalnie nie są do tego zdolne. Łatwiej im restrukturyzować posiadane zaplecze nie mając świadomości po co. Pod jakie cele i zadania rozwojowe oraz innowacyjne.
Liczba i rodzaj opinii na tym się nie kończy. Stosowną opinię wydać musi jeszcze lokalna władza (wójt, burmistrz, prezydent miasta). Do wniosku należy dołączyć kilka załączników, których uzyskanie wymaga czasu i zachodu. Czy w tej sytuacji dziwić mogą owoce takiej inicjatywy? Takiej formy wspierania innowacyjności? Jeśli ktoś nie zgadza się z moją opinią, niech wskaże, ile powstało – i z jakim skutkiem działa na podstawie tej ustawy – centrów badawczo-rozwojowych.
W środowisku jednostek badawczo-rozwojowych panowało przekonanie, iż inicjatywa ministerstwa gospodarki w tej sprawie miała na celu wyeliminowanie z rynku jbr-y. Może to teoria spiskowa, choć doświadczenie wskazuje, że coś w tym jest (lub było).
Czyż zatem nie jest rzeczą o wiele prostszą, a w związku z tym skuteczniejszą – wprowadzenie mechanizmu zachęcającego przedsiębiorców do budowania zaplecza badawczo-rozwojowego? Zatrudnienia w tym celu inżynierów, konstruktorów, technologów, pracowników naukowo-badawczych, mających za zadanie prowadzenie prac badawczo - rozwojowych? W wielu krajach (choćby na Węgrzech) osiągnięto to poprzez system ulg podatkowych premiujących wydatki na rozwój.{mospagebreak}
Paszport donikąd
Jak bardzo nie wierzymy, że przedsiębiorcy znają swoje potrzeby świadczy konstrukcja jednego z działań w programie „Innowacyjna Gospodarka”. Chodzi o działanie „Paszport do eksportu”.
Aby uzyskać dofinansowanie udziału w misji wyjazdowej na wystawę zagraniczną lub targi, przedsiębiorca poddany jest procedurze, która może trwać 90 dni. I etap to złożenie wstępnego wniosku i spełnienie szeregu kryteriów. Po stwierdzeniu ich spełnienia, odpowiednie gremium w ministerstwie podejmuje decyzję o skierowaniu do przedsiębiorcy eksperta (lub ekspertów) w celu dokonania na miejscu oceny, czy przedsiębiorca będzie w stanie wykorzystać pozyskaną na targach lub wystawie wiedzę dla uruchomienia eksportu. Ekspert ten ma ocenić, czy w firmie przedsiębiorcy istnieją do tego warunki. Jeśli ocena będzie pozytywna, przedsiębiorca składa właściwy wniosek, który oceniany będzie przez wyłoniony w specjalnej procedurze zespół ekspertów. Bardzo często dotyczy to pomocy w granicach 2-8 tys. zł.
Cała ta procedura oparta jest na tezie, iż przedsiębiorca absolutnie nie dysponuje żadnym rozpoznaniem własnych możliwości eksportowych – i tylko zewnętrzni eksperci mogą mu to uświadomić! Tak, jakby nie angażował w to przedsięwzięcie własnych środków, a udział w misji lub wystawie traktował jak wycieczkę turystyczną. Przypomina to znaną anegdotę o dziadku, którego uczono... .
Obowiązujący do połowy ub.r. system ubiegania się o tego rodzaju pomoc (de minimis) był o wiele prostszy, choć także odstraszał przedsiębiorców. Skutek ulepszeń jest taki, iż od prawie dwóch lat żaden z nich nie może skorzystać z tego rodzaju wsparcia. Brak bowiem stosownych regulacji, a i procedura nie zachęca do korzystania z tej formy pomocy.
Rzecz ma dotyczyć ok. 1000 przedsiębiorców, a kwota przeznaczona na ten cel ponad 90 mln euro do wykorzystania w latach 2007-2013.
Rachunek wskazuje, iż średnio na przedsiębiorcę przypada ok. 90 tys. euro. Jednak faktycznie może do niego dotrzeć od 1 tys. do 5 tys. euro. Reszta pójdzie na zespoły ekspertów, delegacje doradców wyjeżdżających do firm, organizację szkoleń, konsulting itp. Na realne wsparcie pozostanie nie więcej niż 15-25% przeznaczonych w tym programie środków. Tak skutkuje procedura zbudowana na braku zaufania do przedsiębiorcy. W rezultacie z tego programu w latach 2008-2013 skorzysta średnio w roku około 160 przedsiębiorców na ponad 2 miliony małych i średnich firm. Pomijam fakt, iż dwa lata (2007-2008) już straciliśmy.
Takie są skutki przepisów stworzonych z przekonania, iż przedsiębiorca nie jest w stanie rozpoznać co i gdzie może eksportować i czy będzie to dla niego opłacalne. Zaiste, bardzo drogi to paszport do eksportu.{mospagebreak}
Innowacje dwóch prędkości
Nie skorzystano także z opinii przedsiębiorców ustalając zawartość merytoryczną i zasady realizacji programu operacyjnego „Innowacyjna Gospodarka” w działaniach ujętych w osiach priorytetowych „Kapitał dla innowacji”, „Inwestycje w innowacyjne przedsięwzięcia” i „Dyfuzja innowacji”. Aby pozyskać wsparcie dla realizacji projektów w ramach wspomnianego programu, należy spełnić warunek, iż okres stosowania nowej technologii powstałej w oparciu o innowacyjne rozwiązanie nie przekracza 3 lat na świecie, nie tylko w Polsce.
Warunkowi temu towarzyszy dodatkowy, stanowiący, iż wartość sprzedaży na świecie wyrobów lub usług wytwarzanych w oparciu o tę technologię nie przekracza 15 % wartości sprzedaży w świecie, w branży do której należą te wyroby lub usługi.
W tej sprawie, nowe już (po wyborach) kierownictwa resortów: gospodarki i rozwoju regionalnego zorganizowały spotkanie konsultacyjne m. in. na temat kryterium innowacyjności ( 26.11.07.), w którym brali udział przedstawiciele organizacji zrzeszających przedsiębiorców (branżowe izby gospodarcze).
Opinia tych środowisk była jednoznaczna. W sytuacji zapóźnienia innowacyjnego polskiej gospodarki potrzebne są działania sprzyjające zmianom innowacyjnym w przedsiębiorstwach w masowej skali. Musimy - argumentowano - potraktować program „Innowacyjna Gospodarka” jako instrument uruchomienia w możliwie szerokiej skali przedsięwzięć innowacyjnych, a w szczególności w małych i średnich przedsiębiorstwach. Bowiem to one są najbardziej innowacyjnie zapóźnione z powodu braku środków. Dla tych przedsiębiorstw wdrożenie nowej technologii, znanej w świecie nawet 10 lub więcej lat, oznacza ogromny postęp: poprawę warunków pracy, uczynienie procesu produkcyjnego bardziej przyjaznego środowisku oraz przekazanie na rynek wyrobu gwarantującego sukces ekonomiczny.
Poddawano zatem w wątpliwość słuszność wyboru strategii. Czy idziemy na innowacje w skali światowej, czy też - uwzględniając innowacyjność polskiej gospodarki - wybieramy wariant przełomu innowacyjnego w skali przedsiębiorstw i branż.
Zwyciężyła pierwsza koncepcja. Jej rzecznikiem jest Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, której kierownictwo podaje, iż chodzi o innowacje „rzędu”: pierwszy mikroprocesor, aparat cyfrowy czy MP3. Uzasadniając, iż te produkty zrewolucjonizowały swoje branże. To prawda. Ale były one wynikiem wielu prac badawczo- rozwojowych, trwających kilka lat, których koszty - jeśli policzymy wszystkie wydatki - wyniosły znaczenie więcej niż wszystkie środki przeznaczone w latach 2007-2013 na realizację programu „Innowacyjna Gospodarka”.
Zatem więcej skromności i poczucia realizmu, a także - i przede wszystkim- potrzeb innowacyjnych naszej gospodarki.
Problem wyboru
Przełomu możemy dokonać tylko dzięki zakrojonym na szeroką skalę działaniom proinnowacyjnym. Polskiej gospodarce potrzeba dzisiaj innowacji na najniższym poziomie, tzn. w przedsiębiorstwach choćby średnich, których mamy ok. 800 tysięcy. Na program „Innowacyjna Gospodarka” mamy do dyspozycji 1.4 mld euro. Możemy za te pieniądze uruchomić 7-10 projektów po 150- 200 mln euro, lub ok. 5 tys. po 250-280 tys. euro. Jestem za tym drugim wariantem. To też niemałe środki, a trzeba wiedzieć, że dla wielu firm kwota 1.5-2 mln zł na wdrożenie nowej technologii, to spełnienie marzeń. A to zaledwie 0.5 mln euro.
Moi adwersarze zarzucą, iż proponuję „rozmienianie się na drobne”, co prowadzi do mało efektywnego wykorzystania posiadanych środków. Jednak moim zdaniem, tym razem chodzi bardziej o zmianę ilościową niż jakościową, choć nie kosztem jakości. Chodzi o zmianę mentalności na różnych szczeblach zarządzania gospodarką w sprawach roli i znaczenia innowacyjności. Chodzi o pobudzenie innowacyjnej inicjatywy na samym dole. Tam, gdzie innowacje powstają. Chodzi o to, aby przedsiębiorcy uwierzyli, że państwo rozumie ich innowacyjne potrzeby i korzystając z historycznej możliwości (środki UE) chce im pomóc.
Niestety, przyjęta w tym zakresie strategia, a także procedury, powodują, iż wiele z tych środków nie zostanie wykorzystanych. A na pewno nie tak, jak tego potrzebuje gospodarka, społeczeństwo i państwo.
Mówiąc o procedurach mam na myśli fakt, iż zaledwie 10 % potencjalnych beneficjentów jest w stanie sporządzić samodzielnie stosowny wniosek. Zdecydowana większość (średnie i małe firmy) muszą korzystać z pomocy wyspecjalizowanych instytucji, których powstało wiele i które konsumują niemałą część środków przeznaczonych m. In. na przedsięwzięcia innowacyjne. Oceniam, iż jest to ok. 15-20 %. Zatem: czy obowiązujące w tym zakresie procedury nie mogły być prostsze, bardziej zrozumiałe? Choćby sama nomenklatura: program, priorytet, projekt, działanie, oś, poddziałanie oraz system realizacji przewidujący szereg jednostek i poziomów (instytucja zarządzająca, instytucja pośrednicząca, certyfikująca, pośrednicząca w certyfikacji, odpowiedzialna za płatności, instytucja wdrażająca, instytucja pośrednicząca II-go stopnia itp.)? Odpowiedź, że tego wymagają standardy UE, mnie nie zadowala. Przekonałem się o tym w kilku przypadkach.
I na koniec nieco złośliwości. Otóż jeśli konsekwentnie chcielibyśmy przestrzegać kryterium innowacyjności przedsięwzięcia ( technologia nie starsza niż 3 lata w skali światowej), to z góry przekreślamy szansę dofinansowania przedsięwzięcia mającego na celu przetwórstwo węgla na ciekłe i gazowe nośniki energii. Bowiem technologie te znane są od kilkudziesięciu lat.
Zachęcam, zatem do wędrówki tropami innowacyjności, może uda nam się nieco udrożnić ścieżki, usuwając istniejące przeszkody.