Autor: Janusz Markiewicz 2008-06-02
Efektu cieplarnianego nie ma. To tylko chwyt, mający służyć do wyłudzenia grubej kasy. Upieram się przy tym ze świadomością, że zaprzeczanie lansowanym koncepcjom lub kreowanym bytom ma w sobie zawsze element ryzyka.
Ryzyko zawarte jest w odpowiedzi na pytanie: skąd biorą się różnice w poglądach na fundamentalne kwestie? Jeśli papież (dogmat o nieomylności!) ogłosi pewnego dnia, że Boga nie ma, to jutro wierni zapytają: „do kogo się mamy teraz modlić?”, ale już pojutrze wystąpią z roszczeniami, by im zwrócić – najlepiej z odsetkami – drobne, które oni i ich przodkowie oddawali w kościele, odkąd wynaleziono tacę. Dlatego każdy guru, bez względu na branżę, stara się trzymać takie odkrycia w tajemnicy. Jest ona zwykle tyle warta, co w bajce Andersena o szatach króla: wszyscy widzą, że król jest nagi – problem, kto przełamie zmowę milczenia. A w kwestii Boga, to już Wolter sugerował: gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić – nie sprecyzował jednak, czy w interesie pośredników, czy wiernych. Dla zabezpieczenia interesów firmy wymyślono pojęcia schizmy i herezji, jak też narzędzia: stosy, egzorcyzmy. Sam Tomasz z Akwinu musiałby przyznać, że te wynalazki są nieprzydatne jako dowody na istnienie Boga. Dowodzą tylko, że ci co myślą inaczej – ryzykują.
Mimo że ci, którzy ustalają listę obowiązujących tez i zajmują się kreowaniem bóstw, często sami w nie nie wierzą lub po prostu w którymś momencie tracą wiarę i nie mogą zmienić poglądów, bo na straży bzdury stoją potężne instytucje, którym z kolei kneblują usta banki obracające ich kapitałami.
Czy nie tak właśnie stało się z efektem cieplarnianym? Wylana na ubranie zupa wymaga natychmiastowego przebrania się, lecz we fraku zaatakowanym przez mole, można nadal dyrygować koncertem. Jedna plama na Słońcu robi w klimacie więcej zamieszania niż tysiąc fabrycznych kominów. Cykle aktywności Słońca są sprawcą okresowych zawirowań w pogodzie – a w roli oskarżonego występuje dwutlenek węgla. Ten sam, który już w 1873 roku został uniewinniony przez profesora Emila Godlewskiego, botanika z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który wykazał, że dwutlenek węgla ma dobroczynny wpływ na biosferę, a jego podwyższona zawartość w atmosferze przynosi korzyści. Inna rzecz, że dwutlenku węgla jest pięć razy tyle w słonej wodzie – oddychające oceany kształtują jego światowy bilans, nie żadne kominy.
Cały ten hałas o efekt cieplarniany to wzrost temperatury o mniej niż 1°C w skali stu lat. Do tego nie trzeba żadnych kominów, wystarczy rabunkowe wycinanie tropikalnej dżungli – ubywa wtedy roślin, które wiążą atmosferyczny CO2. W epoce skrzypów, widłaków i paproci dwutlenku węgla było pod dostatkiem, a nie powstrzymało to zlodowacenia – CO2, zamiast fruwać samopas, został związany przez rośliny.{mospagebreak}
Do roku 1986 klimat nie wzbudzał nadmiernych emocji, ot, czasem do prasy trafiła wzmianka, że kiedyś do Szwecji jeździło się saniami, a na środku Bałtyku stała karczma. (Teraz trzeba płynąć promem, zdać się na catering pokładowy – sami Państwo widzicie, że jest wyraźnie cieplej.) Takie newsy urabiają klimat – plotka wyleciała wróblem, wraca wołem. Wół wrócił po to, aby przypomnieć, że ma w zwyczaju wydzielać metan zatruwający atmosferę 1500 razy skuteczniej niż CO2. Ale dyplomaci nigdy nie czują, że ktoś w towarzystwie puścił bąka, to i nie widzieli chmur metanu nad pastwiskami, kiedy w 1986 przy ONZ tworzyli IPCC do spraw klimatu. Bez naukowców preparują raporty, dyrektywy typu Protokół z Kioto, nagłaśniają slogany „globalne ocieplenie” i „efekt cieplarniany”. Amerykański podsekretarz stanu Richard Benedick mówi wprost:„Traktat o globalnym ogrzewaniu ma być wdrożony, nawet jeśli się okaże, że efektu cieplarnianego nie ma”. Mocno powiedziane, a zapachniało naftaliną i Wolterem. Nie jest istotne, czy efekt jest czy nie, ważne że ma być. Światowa Organizacja Meteorologiczna (WMO) zleciła komputerowe symulacje klimatu – tyle tylko, że dane wyjściowe były błędne, bo pochodziły z badań CO2 w lodzie polarnym. Tymczasem ilość dwutlenku węgla w lodzie może być do 50% mniejsza niż w atmosferze. A mimo to, na tej podstawie postawiono diagnozę: klimat jest chory na efekt cieplarniany. Panaceum: ograniczyć emisję CO2. Jak nie, to Malediwy zatoną (a one, jak na złość, zaczęły wyłaniać się z wody). Raporty IPCC szyte są grubymi nićmi – ignorują 90 tys. dokładnych pomiarów stężenia CO2, do których przykładało rękę kilku noblistów. Prowadzone przez około 140 lat pomiary przesądzają o tym, że kaprysy CO2 to za mało, by zmienił się klimat.
Aby skontrować te rozgrywki polityczne, grupa uczonych stworzyła NIPCC – pozarządowe gremium, które bada klimat bez forsowania tezy, że człowiek jest w stanie podgrzać atmosferę. Czy wobec tych faktów politycy ustąpili? Skądże znowu! Nic to, że Boga czy też globalnego ocieplenia nie ma, nie można stracić tacy albo kasy. Tymczasem Bruksela, a i Londyn, zacierają już z uciechy łapska na myśl o kupczeniu emisjami CO2 – windują w wyobraźni ceny energii np. w Polsce. Szacują wpływy na minimum 60 mld USD rocznie.
Klimat nie chce zepsuć się sam? Trzeba mu w tym pomóc! W tundrze na Alasce Amerykanie realizują projekt badania zorzy za pomocą wysokich częstotliwości, używając 180 anten wycelowanych w niebo. Dzięki nim można podsmażyć jonosferę jak jajka na patelni, rzecz jasna, dla dobra nauki. Gdyby taki ośrodek świadczył usługi dla ludności, można by zamówić zorzę, tajfun, trzęsienie ziemi, deszcz lub suszę. Takich placówek jest więcej. Rosyjskie wzbogaciły ofertę o zmianę pola grawitacyjnego Ziemi. Dobiega końca epoka, w której o zachmurzeniu i temperaturze decydował strumień promieni kosmicznych, tłumiony lub uaktywniany przez cykliczne wahania aktywności Słońca. Teraz – być może – koniec świata przyśpieszy człowiek, który strumień ultrakrótkich fal ze 180 anten skupi w pojedynczych punktach: to tu, to tam. Któreś ukłucie okaże się śmiertelne. Na myśl o tym robi się gorąco – więc jakiś efekt cieplarniany w końcu jest!