Sonda redakcyjna
Sonda redakcyjna
Co sądzić o nowym systemie oceny placówek naukowych?
- Odsłon: 5035
Dr inż. Krzysztof Ossowski, dyrektor Instytutu Morskiego:
System parametrycznej oceny jednostki naukowej, w porównaniu z poprzednio obowiązującymi zasadami, wprowadza stosunkowo przejrzyste kryteria oceny, ograniczając w ocenie uznaniowość i dowolność.
Uważam jednak, iż zbyt niska wydaje się być maksymalna liczba punktów przypisywana kontraktom międzynarodowym, finansowanym ze środków zagranicznych. Brak jest tym samym preferencji w ocenie JBR-ów za wykonywanie tego typu projektów, które przecież zwiększają udział środków pozabudżetowych w finansowaniu badań naukowych. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że istnieje wiele czynników zniechęcających do udziału w międzynarodowych projektach badawczych (m.in. brak motywacji ekonomicznej). Długa procedura uzyskania takiego kontraktu, jego uwarunkowania, a potem długotrwałe i bardzo pracochłonne rozliczenia, będące podstawą do refundacji wydatkowanych środków własnych jednostki, powinny więc być znacznie lepiej rekompensowane poprzez punktację.
Całkowicie nie są brane pod uwagę umowy zawarte z innymi podmiotami na wykonanie prac b+r o wartości poniżej 50 tys. zł. ( umowa pow. 50 tys. = 30 pkt.). Taka zasada punktacji zniechęca do wykonywania badań dla małych i średnich przedsiębiorstw.
Zbyt niska jest również liczba punktów otrzymywana za akredytację Polskiego Centrum Akredytacji (posiadanie laboratorium z akredytacją PCA). Obecnie „wyceniona” została ona na 20 pkt., co jest porównywalne z 1-2 publikacjami. A przecież praca, jaką należy ponieść, aby uzyskać taką akredytację, a potem ją utrzymać, jest ogromna i wiąże się z dużymi nakładami finansowymi.
Ocena parametryczna dokonywana jest na podstawie „karty oceny jednostki naukowej”, stanowiącej załącznik nr 2 do Rozporządzenia Ministra Nauki i Informatyzacji z 4.08.05. W karcie tej, na podstawie końcowego wskaźnika efektywności, proponowana jest kategoria. Na wskaźnik efektywności istotny wpływ ma tzw. waga oceny dla grup jednostek jednorodnych ustalana przez ministra, tymczasem dotychczas brak jest ogólnodostępnej informacji nt. wag i kryteriów przypisania konkretnej instytucji do danej grupy jednostek.
Prof. Maciej Sadowski, dyrektor Instytutu Ochrony Środowiska:
Kryteria oceny jednostki naukowej, zdefiniowane w rozporządzeniu Ministra Nauki i Informatyzacji z 4.08.05., posłużyły do dokonania takiej oceny Instytutu za okres 2001 – 2004. W tym przypadku ocena dotyczy jednostki badawczo-rozwojowej należącej do kategorii jednostek, które pracują na rzecz odbiorcy o charakterze bardziej instytucjonalnym niż bezpośrednio użytkowym. Instytut bowiem będąc jednostką nadzorowaną przez Ministra Środowiska, pracuje przede wszystkim na potrzeby resortu oraz instytucji zajmujących się zarządzaniem środowiskiem lub tworzących i realizujących politykę ekologiczną państwa. Czyli odbiorcami działalności naukowej i usługowej są instytucje nie tworzące dóbr materialnych, co jednoznacznie definiuje ich zapotrzebowanie na badania naukowe. Pozwala to na dokonanie oceny efektów prac badawczych poprzez praktyczne wykorzystanie przez te instytucje.
W świetle powyższej charakterystyki działalności Instytutu, która jest zresztą typowa dla wszystkich JBR nieprzemysłowych, podstawowym problemem jest zdefiniowanie pojęcia „wdrożenie”. Podobnie jak w przypadku produktów materialnych, „niematerialne produkty” instytutów badawczych są praktycznie wykorzystywane przy formułowaniu polityki, aktów prawnych, wytycznych i itp., bez których nie byłoby możliwe funkcjonowanie państwa. Oczywiście ostatecznym wynikiem badań są ekspertyzy, metody, normy, informacje lub wytyczne, które przekazywane są użytkownikowi ( administracja państwowa, samorządowa i podmioty gospodarcze). Tak więc badaniom takim nie można odmówić praktycznego znaczenia i wykorzystania, a tym samym powinny być uznawane jako wdrożenie. Tymczasem w praktyce MNiSW (oraz jego poprzedników) działalność taka nie jest uznawana jako wdrożenie, co może prowadzić do wniosku, że badania prowadzone na rzecz struktur państwowych nie mają żadnego znaczenia i są bezwartościowe. Uważam takie podejście za całkowicie błędne, bezzasadne i szkodliwe społecznie.
Kolejnym problemem jest rola kryteriów w stymulacji prowadzenia badań rozwojowych i przyszłościowych. Badania takie trwają latami i trudno oceniać je na postawie przejściowych poważnych publikacji, nie mówiąc o monografiach. Kryteria także nie preferują badań interdyscyplinarnych prowadzonych przez kilka jednostek naukowych krajowych lub zagranicznych lub/i z udziałem podmiotów gospodarczych.
Jednak podstawowym mankamentem systemu oceny jednostek naukowych jest wprowadzanie tych kryteriów z naruszeniem prawa. Kryteria bowiem wprowadzane są tuż przed lub po zakończeniu okresu sprawozdawczego (w tym przypadku w 2005 r.). Jest to złamanie podstawowej zasady, że prawo nie może obowiązywać wstecz, podczas gdy w tym przypadku tak właśnie się dzieje. Kierownictwo jednostki naukowej nie ma szans na zaprogramowanie i organizację pracy w taki sposób, aby można było wypełnić ustalone kryteria. Nie da się bowiem przewidzieć, jakie kryteria zostaną przyjęte i jak dostosować prace jednostki do spełnienia tych wymagań. Tak więc cały system działa jak ruletka. Uda się trafić albo nie. Komu się udało, ten wygrał. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby kryteria takie były przyjmowane i ogłaszane przed rozpoczęciem okresu sprawozdawczego, co pozwoliłoby na racjonalne programowanie pracy jednostki. No ale taki system ma jedną wadę. Zbyt wiele jednostek wypełniałoby kryteria i sprawiało kłopot decydentom przy podziale dotacji.
Reasumując uważam, że ogłoszone kryteria byłyby do przyjęcia pod następującymi warunkami:
- ogłaszania ich z wyprzedzeniem przed rozpoczęciem okresu sprawozdawczego
- uznania wyników badań, stanowiących podstawę do podejmowania decyzji na różnych szczeblach administracji państwowej i samorządowej, jako „miękkich wdrożeń” z niższym progiem efektów finansowych, niż ma to miejsce w przypadku produktów lub technologii.
Doc. dr Lech Waliś, dyrektor Instytutu Chemii i Techniki Jądrowej:
Reprezentuję instytut, w którym prowadzone są zarówno badania podstawowe, rozwojowe, wdrożeniowe jak i - w pewnym zakresie - usługi. Instytut ma uprawnienia do nadawania stopni doktora i doktora habilitowanego oraz prowadzi studium doktoranckie. Problemem jest rozproszony odbiorca wyników prac, pochodzący z różnych obszarów gospodarki (ochrona środowiska, ochrona zdrowia, przemysł, energetyka). Dla jednostki o takiej specyfice działania zaproponowane w kryteriach oceny nie w pełni umożliwiają uwzględnienie wszystkich jej osiągnięć. Np.
Zbyt nisko oszacowane są uprawnienia do nadawania stopni naukowych, zupełnie zaś nie uwzględnia się faktu prowadzenia studiów doktoranckich (na te cele instytut nie otrzymuje żadnych środków). Uważam, że w przypadkach, gdy specjalności na uczelniach i w placówkach PAN nie są dublowane oraz gdy wymagane jest korzystanie z unikatowej aparatury, działalność ta powinna być wyżej oceniana.
Za wysoko ustalono wartość umów na wykonanie prac B+R (50.000 zł). Tymczasem instytuty często wykonują takie prace dla małych przedsiębiorstw, które spełniają istotną rolę na krajowym rynku pracy, ale dysponują jeszcze niewielkim kapitałem.
Rozwiązania wymaga ocena wdrożeń, których efekty są trudne do wyliczenia (np. z obszaru ochrony środowiska), a mają wyróżniający się charakter innowacyjny i często są wynikiem wieloletnich prac dużych zespołów.
Niedowartościowana jest punktacja za zrealizowane projekty celowe, i kontrakty międzynarodowe, zwłaszcza przy znacznych trudnościach zawierania umów z kontrahentami
Większość badań prowadzona jest przez duże zespoły. Zależy nam na włączaniu się w zespoły zagraniczne, takie zresztą są wymagania programów unijnych. Dlatego zasady oceny publikacji wieloautorskich powinny zostać zmodyfikowane.
Należy podwyższyć punktację za patenty. Mimo iż obecnie nie przyniesie to oczekiwanych efektów ze względu na wieloletnie opóźnienia w rozpatrywaniu wniosków, to może jednak warto wprowadzić wyższą punktację chociażby za te patenty, które znalazły zastosowanie.
Prof. Henryk Skarżyński, dyrektor Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu:
Do aktualnych kryteriów oceny parametrycznej należy wprowadzić szereg uzupełnień, które uwzględnią specyfikę jednostek naukowo-badawczych z dziedziny medycyny.
Ocena aktywności jednostki powinna uwzględniać nie tylko ocenę rozwoju własnej kadry naukowej, ale również udział pracowników jednostki w rozwoju kadry z innych jednostek medycznych oraz realizację projektów w ramach współpracy zagranicznej (dwu i wielostronnych), które niekoniecznie muszą być zapisane w umowach międzyrządowych.
Ocena dorobku naukowego powinna obejmować również:
organizację i współorganizację konferencji, sympozjów i warsztatów pod auspicjami nie tylko międzynarodowych organizacji naukowych, ale również własnych organizacji,
działalność dydaktyczną jednostki (udział w kształceniu przeddyplomowym, specjalizacyjnym i ustawicznym),
wdrożenie systemów akredytacji krajowych i zagranicznych,
uzyskiwanie specjalizacji przez pracowników,
recenzje prac doktorskich i habilitacyjnych i wniosków profesorskich,
wydawnictwa własne,
udział w komitetach redakcyjnych polskich czasopism naukowych oraz czasopism znajdujących się na liście filadelfijskiej.
Z kolei ocena działalności praktycznej jednostki powinna objąć:
wdrażanie nowych technik leczenia i diagnozowania bez konieczności wykazywania efektów ekonomicznych (podstawą uznania wdrożenia powinno być udokumentowanie upowszechniania w środowisku medycznym informacji o nowych technologiach medycznych),
wypracowywanie nowoczesnych standardów medycznych,
opracowanie nowych urządzeń medycznych,
umowy zawarte z innymi podmiotami na prowadzenie badań,
zakończony publikacją współudział w opracowaniu międzynarodowych standardów,
zakończone publikacją wdrożenie nowych technik leczenia i diagnostyki,
współudział w opracowaniu krajowych standardów i międzynarodowych ekspertyz.
Prof. Szczepan Biliński, prorektor UJ ds. badań i współpracy międzynarodowej:
Od wielu lat jednostki naukowe oceniane są według metody parametrycznej, toteż niesłychanie istotnym staje się dobór jej zasad i kryteriów . Pomimo wprowadzanych zmian, w dalszym ciągu rodzą się wątpliwości dotyczące przyjętych kryteriów. Oto najważniejsze z nich:
1. Wątpliwe wydaje się ocenianie jednostek uniwersyteckich i jednostek PAN w obrębie tych samych grup jednorodnych. Ze względów oczywistych, dydaktyka, porównanie dorobku jednostek uniwersyteckich i PAN jest trudne i może być obarczone sporym błędem.
2. Niefortunne było przygotowanie jednego, wspólnego dla wszystkich dziedzin i dyscyplin naukowych, wykazu czasopism „wraz z liczbą punktów za umieszczoną w nich publikację”. Wykaz ten – a zwłaszcza liczba punktów przyznana poszczególnym czasopismom - nie uwzględnia specyfiki rozmaitych dziedzin nauki. Wydaje się, że optymalne rozwiązanie to dwa oddzielne wykazy czasopism – jeden obejmujący czasopisma „humanistyczne’, drugi – „przyrodnicze”.
3. Duże zastrzeżenia budzi punktacja czasopism spoza listy Filadelfijskiego Instytutu Informacji Naukowej. Lista ta powinna zostać opracowana w oparciu o jednoznaczne kryteria i szczegółowe informacje dostarczone przez redakcje tych czasopism.
4. Niejasne są kryteria oceny monografii i podręczników - np. za autorstwo monografii lub podręcznika akademickiego w języku angielskim przewidziano od 12 do 24 punków. Kryteria oceny monografii powinny być jasne. Ponieważ monografie z rozmaitych dziedzin mają swoją specyfikę, kryteria ich oceny powinny być zaproponowane przez odpowiednie Zespoły Komisji na rzecz Rozwoju Nauki.
5. Wątpliwości budzi też skomplikowany system obliczania punktów za publikacje „wieloautorskie”. Inaczej potraktowane zostały publikacje zamieszczone w czasopismach prestiżowych (24 punkty we wspomnianym wyżej wykazie), inaczej czasopisma „gorsze”. Wydaje się, że dobrym rozwiązaniem byłoby przyznawanie:
- 100% punktów, jeśli liczba autorów publikacji z danej jednostki jest równa lub przekracza 50%
- 50% punktów, jeśli liczba autorów publikacji z jednostki jest mniejsza niż 50%, za każdą publikację – niezależnie od „jakości” czasopisma, w którym ją zamieszczono. Takie rozwiązanie premiowałoby udział naszych badaczy w prestiżowych międzynarodowych zespołach badawczych, różnicując równocześnie punktację w zależności od liczby autorów zatrudnionych w ocenianej jednostce.
Prof. Anna Tukiendorf, prorektor ds. nauki UMCS:
Jednym z głównych powodów krytyki nowego systemu kategoryzacji, podnoszonym przez wiele jednostek, a wśród nich i przez nasz Uniwersytet, jest wprowadzenie go do oceny działalności jednostek za ostatnie 4 lata, czyli za okres, kiedy pracowały one dostosowując swoją działalność do wcześniej ustalonych przez ministerstwo kryteriów.
Wśród nowych parametrów oceny wysoko punktowane są praktyczne zastosowania badań (patenty, wdrożenia, licencje). UMCS, podobnie jak inne ośrodki uniwersyteckie, prowadzi głównie badania o charakterze podstawowym i poznawczym. I chociaż w coraz większym stopniu realizujemy prace badawcze o charakterze stosowanym i rozwojowym, nasza oferta dla przemysłu i biznesu jest znacznie skromniejsza niż uczelni technicznych. Ponadto skuteczny transfer wiedzy z uczelni do przemysłu ma wiele ograniczeń. Należą do nich: małe zainteresowanie przemysłu wynikami badań naukowych, słaba współpraca nauki z gospodarką, brak partnerów przemysłowych w projektach naukowych i związane z tym małe nakłady na naukę ze strony przemysłu. Dodatkowym utrudnieniem w tym transferze jest konieczność poszukiwania instytucji wdrażających, co znacznie wydłuża drogę do praktycznego zastosowania wyników, a także przeszkody formalno-prawne. W tej sytuacji uniwersytety mają małe szanse stać się przedsiębiorstwami i reagować szybko na potrzeby gospodarki.
Ograniczenie liczby wykazywanych przez jednostki publikacji przypadających na jednego pracownika do 2N, chyba dobrze odzwierciedla efektywność jednostek i pozwala wykazać im najlepsze osiągnięcia. Parametr ten (efektywność) powinien mieć większy niż dotychczas wpływ na poziom finansowania jednostek. Byłoby to zachętą dla jednostek dobrych i bodźcem do zwiększenia aktywności dla słabszych. Propozycje obniżenia tego wskaźnika są uzasadnione, ponieważ o wiele wyraźniej wyróżniłoby to jednostki najlepsze. Jednak wiele jednostek ciągle pracuje „dawnym systemem” i zostałyby one wówczas pozbawione całkowicie głównego dla nich, a często jedynego, źródła finansowania badań.
Wspólna lista publikacji dla nauk matematyczno-przyrodniczych, humanistyczno-społecznych i technicznych nie jest dobrym rozwiązaniem i powinna być rozdzielona z uwzględnieniem specyfiki tych nauk.
Różnica punktów między publikacjami najlepszymi i najsłabszymi powinna być zwiększona. Byłaby to mobilizacja do publikowania dobrych prac w dobrych czasopismach.
Sprawą bardzo ważną jest też odpowiednio wcześniejsze, przed kolejnym okresem objętym oceną, ustalanie list i rankingu czasopism, definicji monografii i wdrożeń, a także zasad ich punktacji oraz innych kryteriów oceny parametrycznej. Przygotowywanie materiałów w 2005 r. do ostatniej kategoryzacji odbywało się w wielkim zamieszaniu i pośpiechu przy wielokrotnie zmienianych przez ministerstwo zasadach i wytycznych oraz licznych opóźnieniach w publikowaniu list, kryteriów i formularzy ankiet.
Prof. Andrzej Sakson, dyrektor Instytutu Zachodniego
System możliwie zobiektywizowanej oceny placówek naukowych jest niezbędny. Przy określeniu priorytetów państwa wobec nauki i zabezpieczeniu stosownych środków finansowych, uniemożliwi on dowolność i woluntaryzm w traktowaniu poszczególnych jednostek. Z drugiej strony, winien być czytelnym sygnałem, iż stosowne środki otrzymają placówki prowadzące prace badawcze na wysokim poziomie merytorycznym.
Czy nowy system oceny placówek jest wystarczający? Jak zwykle w takich przypadkach problem tkwi w szczegółach. Istotnym zagadnieniem jest kwestia publikowania wyników badań w zakresie nauk humanistycznych w językach obcych i umieszczanie danego czasopisma na liście filadelfijskiej. Oto konkretny przykład:
Instytut Zachodni jest współwydawcą (wraz z Uniwersytetem w Poczdamie) kwartalnika naukowego z zakresu stosunków międzynarodowych i politologicznych studiów porównawczych WeltTrends. Zeitschrift für interanationale Politik und vergleichende Studien. Jest to jedyny znany mi przykład polsko-niemieckiej kooperacji naukowej z zakresu nauk społecznych. Pismo to ukazuje się w Niemczech, posiada spis treści w języku niemieckim, polskim i angielskim oraz abstrakty w tymże języku. Od 1993 r. ukazały się 52 numery tego czasopisma, którego zawartość prezentowana jest w światowych zestawach bibliograficznych (m.in. Political Sociological Abstracts, International Bibliography of the Social Sciences – IBSS, Public Affairs Information Service and Online Computer Library Center –OCLC). Pismo zaliczane jest do dziesięciu najlepszych pism z zakresu studiów porównawczych na świecie, o czym świadczy zapraszanie redaktora naczelnego na spotkania redaktorów do Nowego Yorku czy Londynu. Na prośbę strony polskiej, redakcja wystąpiła, ku zdziwieniu naszych niemieckich partnerów, dla których lista filadelfijska kojarzona jest z naukami ścisłymi, o wpis na listę filadelfijską. Po niezwykle uciążliwych staraniach (dostarczenie stosownej dokumentacji) efekt był negatywny. Nowe pisma (nasze funkcjonuje od 13 lat) w zasadzie nie mają szansy na umieszczenie na tej liście.
Efekt końcowy – za publikację artykułu, który przed skierowaniem do druku opiniowany jest przez dwóch tajnych recenzentów wywodzących się z grona wybitnych specjalistów z różnych krajów, autor otrzymuje tyle samo punktów, co za publikację w polskim piśmie naukowym (wyższą liczbę punktów otrzymują jedynie publikacje w języku angielskim). Przy dużym zaangażowaniu polskiej redakcji budzi to rozgoryczenie, także wśród autorów artykułów.
Lustracja w nauce: absurd czy konieczność?
- Odsłon: 4131
Prof. Zbigniew Hołda, Wydział Prawa UJ, członek zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka
Krąg osób objętych lustracją w myśl ustawy z 1997 r., a są to m.in. politycy, sędziowie, prokuratorzy, wreszcie adwokaci (sam jestem adwokatem i osobiście kilka lat temu przeszedłem lustrację) nie jest przypadkowy. Został dobrany z rozmysłem. Dlatego nie rozumiem, dlaczego teraz do tej grupy osób pełniących funkcje publiczne należy dodawać następne kategorie zawodowe, dlaczego trzeba lustrować nauczycieli akademickich? Nie znajduję żadnego uzasadnienia, no bo cóż za tym przemawia?
Uniwersytety nie działały w podziemiu i tak samo jak wiele innych instytucji, funkcjonowały w Polsce Ludowej. Wszystko wskazuje na to, że nie były poddane aż takiej inwigilacji, jakiej doświadczył kościół katolicki. Bywały nawet oazą wolności. W tym czasie studiowałem, a potem pracowałem na UMCS w Lublinie. Była to bardzo przyzwoita uczelnia. Oczywiście, w latach 80. zdarzały się kłopoty z cenzurą, ale dzięki działaniom prorektora udało się nam odnieść sukces i zmusić cenzurę do zaznaczenia w publikacji cenzorskich ingerencji. Był to zresztą pierwszy tego rodzaju przypadek w wydawnictwie państwowym. Wyłaniani w wyborach rektorzy bronili uniwersytetów przed władzami, w tym także przed SB. Co więcej, po 1989 r. okazało się, że ich absolwenci nie są tacy źli. Wiele dziedzin naszego życia poprawiło się radykalnie dzięki uniwersytetom, absolwentom i nauczycielom akademickim. Być może byli wśród nich jacyś tajni współpracownicy, bo gdzież ich nie było?! Ale cóż z tego, jeśli nie mieli wpływu na życie uczelni. Ostatecznie SB i jej współpracownicy, tajni czy jawni, nie wykonali swojego zadania nr 1. Nie obronili ustroju.
Z takich więc powodów uważam, że lustracja w nauce powinna być kwestią dociekań naukowych. Naród ma prawo poznawać swoją historię za pośrednictwem instytucji do tego powołanych i za pośrednictwem fachowców - historyków, politologów, dziennikarzy. Ale niech zostanie to w sferze wolności badań naukowych i publikacji ich wyników. Jeśli zaś ktoś popełnił przestępstwo, to niech ściga go prokuratura. Natomiast co się proponuje? Upokarzającą lustrację, która polegać będzie na tym, że uczeni mają iść do IPN i brać jakieś zaświadczenia. Ustawa, która, mam nadzieję, nie zostanie uchwalona, jest szkodliwa, niekonstytucyjna i - powiem za arcybiskupem Życińskim - właściwie bezczelna, bo domaga się upubliczniania dokumentów, np. informacji o życiu prywatnym, często zbieranych w sposób nielegalny, które w żaden nie powinny zostać upublicznione. Dlaczego właśnie teraz miano by się nimi posłużyć, skoro nawet wówczas czyniono z nich użytek umiarkowany? SB nie chodziła po ulicach Lublina i Krakowa i nie opowiadała, co wie o każdym profesorze.
Poza tym wszystko to dotyczy wydarzeń sprzed lat. Jesteśmy państwem prawa. W cywilizowanym państwie z upływem czasu prawo wiąże określone skutki. Dziwi mnie zatem wybór aksjologiczny: dlaczego akurat ewentualna współpraca z agentami SB w Polsce Ludowej miałaby być tak szczególnie naganna i ważna dla środowiska, jeśli odpowiedzialność za inne czyny - np. zabicie kogoś, ulega przedawnieniu. Można wyłączyć przedawnienie zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości, ale nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by wyłączyć przedawnienie czynu popełnionego przez nauczyciela akademickiego, czynu, który polegałby na tym, że był on tajnym współpracownikiem służb PRL.
Prof. Janusz Reykowski, Instytut Psychologii PAN, Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej:
Psychologia społeczna opisuje pewien nieraz występujący defekt zbiorowego myślenia, nazywany grupową polaryzacją. Polega on na uskrajnianiu opinii grupowych w wyniku wymiany poglądów między członkami grupy. Tak więc okazuje się, że czasami w wyniku publicznej dyskusji stanowisko zbiorowości staje się znacznie bardziej radykalne, niż opinie każdego z jej członków z osobna. Dotyczy ono nie tylko małych grup, ale również większych zbiorowości, które nie komunikują się twarzą w twarz. Są różne wyjaśnienia tego zjawiska. Używając potocznego języka można powiedzieć, że dochodzi do grupowego zacietrzewienia.
Myślę, że w wielu środowiskach, w tym akademickich, dyskusja nad kwestią lustracji przyniosła taki właśnie efekt. Początkowe opinie wielu osób bywały o wiele mniej ekstremalne niż te, które się wyłoniły w toku publicznej wymiany zdań na ten temat.
W pomyśle lustracji jest racjonalny punkt wyjścia, ponieważ społeczność chciałaby w pewien sposób oddzielić i potępić tych swoich członków, którzy wykazali się wobec niej skrajną nielojalnością, którzy złamali podstawowe zasady moralne obowiązujące uczonych i nauczycieli. Natomiast w toku publicznej dyskusji słuszna zasada odpowiedzialności moralnej przemienia się w swoją karykaturę. Przestaje się rozróżniać to, co ważne i to, co błahe, co jest, a co nie jest rzeczywistym przekroczeniem fundamentalnych zasad moralnych. Pretekst, pozór, powierzchowny fakt mogą wywołać chór potępień. Przedstawia się różne, mniej lub bardziej nieistotne z moralnego punktu widzenia, szczegóły z życiorysu, jako poważne przekroczenia moralne. I w tym duchu publicznie się je ogłasza. Jak w Gazetkach Wielkich Hieroglifów (w czasie rewolucji kulturalnej w Chinach).
Wracając do środowiska naukowego - otóż sądzę, że obowiązkiem intelektualistów i naukowców jest wprowadzenie do całego tego procesu elementów racjonalności i umiaru. Są przypadki rzeczywiście istotne, które należy poważnie rozpatrzyć. Środowiska naukowe nie powinny jednak w żaden sposób przyczyniać się do wzmagania histerycznych kampanii i do popierania ludzi, dla których tego rodzaju klimat moralny jest okazją bądź do osobistych rozgrywek, bądź do niszczenia swoich konkurentów, bądź do realizacji swoich celów politycznych. A ponieważ w całym krajobrazie zdarzeń dotyczących lustracji, na plan pierwszy wysuwają się te właśnie elementy, to wracając do wyjściowego pytania, czy lustracja w nauce jest koniecznością czy absurdem, moja odpowiedź brzmi: w takiej postaci, w jakiej pojawiła się w Polsce i w jakiej niektóre uczelnie próbują ją realizować, jest niebezpiecznym i szkodliwym absurdem. Jest to absurd, który niszczy tkankę społeczną. Krzywdzi wielu ludzi, buduje i rozpowszechnia klimat podejrzliwości i wrogości. Tak jak kiedyś polowanie na czarownice.
Natomiast nie należałoby się cofać przed rozpatrzeniem pewnych szczególnych przypadków, w których mamy do czynienia z rzeczywistym, głębokim naruszeniem podstawowych zasad etyki naukowca i nauczyciela akademickiego. Może to mieć sens moralny i dydaktyczny, przypominając wszystkim, że pewne czyny nie są wybaczane nawet po dłuższym czasie. Jest to ważna nauka na przyszłość. Ale jej sens moralny zostanie podważony, jeśli będzie realizowana przez ludzi, którzy bądź czynią to ze strachu i konformistycznej uległości, bądź prowadzą osobiste czy grupowe rozgrywki.
Prof.Tomasz Gąsowski, Instytut Historii UJ
Krytyczne spojrzenie na własną biografię i dorobek, następnie na dokonania instytucji, w której się pracuje i wreszcie ocena stanu badań w uprawianej dyscyplinie jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a nierzadko taka refleksja może przynieść pożyteczne owoce, choć jej pierwsze efekty nie zawsze bywają przyjemne. W sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się po roku 1989, jest ona szczególnie ważna jako droga wychodzenia z komunizmu, którego półwieczne panowanie oparte na kłamstwie i przemocy pozostawiło głębokie ślady również w tak wrażliwym obszarze jak nauka i uprawiający ją ludzie.
I tak w przypadku takiej dyscypliny jak historia warto zapytać, czy przypadkiem nie funkcjonują w niej nadal z powodzeniem ludzie, którzy jeszcze nie tak znowu dawno wykładali i pisali (co nie trudno sprawdzić), że np. zbrodnię katyńską popełnili Niemcy, powojenna emigracja niepodległościowa to zdrajcy, a antykomunistyczne podziemie to bandy wyrzutków. Czy przypadkiem zasiadając w różnych gremiach nadających stopnie i tytuły naukowe lub przyznających granty i stypendia, nie decydują oni ciągle o losach młodych badaczy i przyszłości całej dyscypliny. Zajęcie się takimi i podobnymi sprawami, rozróżnienie prawdziwych od fałszywych autorytetów naukowych, a nierzadko wręcz moralnych, to pierwszy i być może najważniejszy wymiar działań, które możemy nazwać lustracją w nauce, choć termin ten stał się już nadmiernie wieloznaczny.
Wymiar drugi polega zaś na tym, że tajni (i oczywiście świadomi) współpracownicy komunistycznego aparatu terroru i represji, którzy pracują jako nauczyciele akademiccy, sprzeniewierzyli się ślubowaniu doktorskiemu dążenia do prawdy, współuczestnicząc w zniewoleniu kraju, a w ostatecznym rachunku działali zawsze na szkodę konkretnych ludzi. Odrzucić stanowczo trzeba często spotykane tłumaczenie: "rozmawiałem wiele razy z ubekiem, ale nigdy na nikogo nie donosiłem". Sądzę, że przynajmniej część młodych ludzi nie chce mieć takich osób za opiekunów naukowych, promotorów czy recenzentów i trzeba to uszanować.
Pierwszym krokiem stać się musi ujawnienie takich faktów w odniesieniu do poszczególnych osób, zachowując przy tym najdalej posuniętą ostrożność. Nie jest to zabieg prosty, wykonywany mechanicznie, ale możliwy do zrealizowania. A ponieważ w ciągu ostatnich 17 lat żadne z opiniotwórczych środowisk (prawnicy, dziennikarze, duchowni i właśnie nauczyciele akademiccy) nie było w stanie uporać się samodzielnie z tym problemem, potrzebna jest interwencja z zewnątrz w postaci odpowiedniej procedury wykonywanej przez organy państwowe. Jak należy to zrobić i jakie powinny być dalsze konsekwencje w odniesieniu do ujawnionych przypadków współpracy, to ważny, ale już niejako ?techniczny? problem, nad którym można dyskutować, byle nie przez następne 17 lat.
Prof. Sławomir Kalembka, Wydział Nauk Historycznych UMK w Toruniu
Obecnie wiele zamieszania, kontrowersyjnych wypowiedzi, a u niektórych osób niepokojów lub zacietrzewienia wywołuje sprawa tzw. lustracji. Ma ona objąć także środowisko pracowników nauki, przynajmniej tych urodzonych przed 1972 r. Uważam, że trzeba było lustrację przeprowadzić zaraz po czerwcu 1989, najpóźniej gdzieś do 1991 r. Przy tym rozpocząć ją trzeba było od sporządzenia list decydentów partyjnych i pracowników SB, oraz ich ?dokonań?, w tym także tych, którzy kierowali polityką personalną w nauce oraz pełnili funkcje "opiekunów" uczelni i innych instytucji naukowych. Ten postulat i dzisiaj pozostaje aktualny. Brakuje też całościowych studiów i publikacji nad skutkami polityki rządów komunistycznych dla rozwoju, a raczej niedorozwoju nauki polskiej w powojennym półwieczu.
A co do sprawy lustracji kadry naukowej to ci z jej szeregów, którzy oddali się przyjemności zabawy w politykę powinni podlegać takim samym regułom jak pozostali politycy. Natomiast pożytek z powszechnej lustracji pracowników nauki wydaje się wątpliwy, choćby ze względów na niejasność kryteriów, różny stan zachowania i kompletność materiałów archiwalnych, a także słabe przygotowanie warsztatowe dużej części kadr IPN. Są oni dumnie nominowani przez redaktorów telewizyjnych i prasowych historykami, choć niejeden miałby raczej trudności z uzyskaniem zaliczenia z zajęć ze wstępu do badań historycznych, przynajmniej u mnie. Na słuszność powyższego poglądu wskazuje częste, zwłaszcza w praktyce publicystycznej, jednakowe kwalifikowanie "tajnych współpracowników", "osobowych źródeł informacji", a nawet figurantów". Zapomina się równocześnie, że byli i tacy, co niczym nie przymuszan", poza koślawymi sumieniami, donosili na swoich kolegów, a więc często w dokumentach nie figurują. I jeszcze jedna sprawa - środowiska naukowe i artystyczne, zaraz po duchowieństwie, były obiektem szczególnych zainteresowań bezpieki, ze względu na ich rolę opiniotwórczą, co u niejednego współczesnego żurnalisty, z natury jego zawodu i potrzeby kariery, wywołuje nieodpartą chęć "demaskowania". GS-ami nie interesowano się tak jak uczonymi, zresztą dla towarzyszy z SB schabowe i wóda były na podorędziu.
Sumując te kilka uwag, uważam że proponowany system lustracji przez obecnych, pożal się Boże, prawodawców jest niespójny, a przede wszystkim w niczym nie służący dobru nauki polskiej i tak lekceważonej, również po 1989 r. Oczywiście nie oznacza to, że społeczności prawdziwie akademickich uczelni (niestety są one w mniejszości), nie powinny same dokonywać moralnych rozliczeń z osobami, które na to zasługują. Mój Uniwersytet takie próby podejmuje. Ale niech się w te sprawy nie wtrącają politycy, kiepscy dziennikarze i wszelkiego rodzaju krzykacze polityczni nic nie robiący dla rozwoju nauki.
Natomiast osobiście, niezależnie od tego co politykierzy na Wiejskiej ostatecznie uchwalą, nie zamierzam, gdyby to wprowadzono ustawowo, zabiegać o świadectwo patriotyzmu u chłopców, którzy, szczęśliwie dla nich, nie byli świadkami uczestniczącymi całego 45?lecia PRL-u. Ciekawe zresztą, jakby się wówczas zachowywali? Coś ze swoich obserwacji i refleksji spisałem w artykule Nieco uwag o kontaktach z SB narzucanych poczciwym obywatelom, opublikowanym w toruńskim miesięczniku UMK - "Głos Uczelni", nr 7/8: VII - VIII 2006, s. 10 - 12. Dobrze wiem jak żyłem i co robiłem i niepotrzebne mi są "świadectwa moralności patriotycznej".