Religijna twarz terroryzmu
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2414
Uważa się, że rodowód wielu współczesnych organizacji zaliczanych do ugrupowań terrorystycznych sięga wierzeń religijnych. Nie bierze się pod uwagę innych proweniencji: nacjonalistycznych, antykolonialnych, marksistowskich, ani motywacji politycznych, które są podstawą ich działalności.
Światowy terroryzm to fałszywe pojęcie.
Funkcja dyskursu terroru polega na tym,
że stanowi pretekst dla metamorfozy
liberalnego kapitalizmu w kapitalizm autorytarny.
Ten zwrot post-demokratyczny łączący Waszyngton
z Moskwą i Pekinem będzie wielkim tematem
półwiecza, które mamy przed sobą.
Peter Sloterdijk
Obecnie media i elity polityczne przy okazji omawiania problematyki terrorystycznej podnoszą nad wyraz elementy religijne i ich rolę w podejmowaniu przez jednostki działalności terrorystycznej, jakby to one były główną „sprężyną” ich działania. Jest to ucieczka przed zgłębieniem politycznych i społecznych źródeł tego typu działań, gdyż analizując je, trzeba byłoby spojrzeć w lustro, zajrzeć w swoje dokonania i retorykę stosowaną od lat, a przeznaczoną dla tzw. ludu - karmienie go fantazmatami o szansach, możliwościach i perspektywach, jakie daje gospodarka rynkowa, a ściślej mówiąc - kapitalizm w wydaniu laissez faire. Retorykę ociekającą terminami: wolność, demokracja, swobody obywatelskie, postęp, humanizm, prawa człowieka, a kryjącą faryzeizm, obłudę, pospolity fałsz, utylitarne (często niskie) zamiary i najzwyklejsze kabotyństwo.
Ta retoryka i takowa narracja, poprzez stwarzanie różnorakich iluzji oraz mirażu równych szans, rodzi u ludzi nadmierne oczekiwania od polityków, mainstreamu i tego systemu. Kapitał, który rządzi, nie stwarza bowiem równych szans startu. W tym właśnie upatrywać należy zaprzeczenia wzniosłości idei Oświecenia, gdzie każdy obywatel, każdy człowiek miał być podmiotem, nie przedmiotem. I nie chodzi tu o obiecanki-cacanki, nigdy nie spełniane, czy złudzenia powszechnej szczęśliwości, lecz o traktowanie człowieka jako osoby ludzkiej, jego godność, o humanizm i człowieczeństwo.
Terroryzm współczesnych dekad nie jest cechą naszej epoki. Od wieków zdesperowani osobnicy sięgali po takie metody jak nóż, trucizna, miecz, potem – bomba, itd. Czyż zabójstwo Juliusza Cezara w święto Id marcowych w 44 r. p.n.e. nie miało znamion terrorystycznego zamachu? Spiskowcy mieli działać na rzecz przeciwdziałania tyranii, jaką ponoć niosły koncepcje polityczne Gajusza Juliusza Cezara. Jednak efekty ich czynu nie zaowocowały w żaden sposób (dziś byśmy powiedzieli, że była to arystokratyczna zmowa inteligencko-kanapowej opozycji).
Sykariusze i zeloci
Na przełomie dwóch er, w ogarniętej niepokojami Judei pod rządami Heroda Wielkiego i jego sukcesorów powstał ruch odwołujący się do działalności zorganizowanej, opartej o argumenty religijne oraz indywidualny terror. Ci fanatycy zwani sykariuszami (radykalny odłam zelotów), znani również z adnotacji nowotestamentowych, byli szczególnie aktywni w latach 50.-70. n.e. Do ich przywódców należeli Menachem i Eleazar ben Jairowie oraz Szymon bar Giora. To tak, jak Osama ibn Laden czy Abu Bakra al-Baghdadi w naszych czasach.
Żydowscy sykariusze z I w. n.e. byli zadeklarowanymi przeciwnikami władzy rzymskiej, zasadniczo obojętnymi wobec sporów religijnych (o czym piszą znawcy tematyki tak różni jak np. Karlheinz Deschner czy Bruce Hoffman), choć posługiwali się narracją klerykalną i rabinacką. Religia była dla nich tylko orężem w walce de facto narodowo-wyzwoleńczej. Ich sposobem walki były mordy w tłumie przy użyciu krótkich sztyletów o wąskiej, zakrzywionej klindze (łac. sica), które wbijali w plecy przyszłych ofiar (najczęściej miało to miejsce w Jerozolimie, gdy miasto opanowywały gromady pielgrzymów).
Ich działalność polegała na zabójstwach prawdziwych bądź rzekomych kolaborantów, bogatych reprezentantów arystokracji (sprzyjających Rzymianom), pojedynczych rzymskich żołnierzy lub funkcjonariuszy administracji. Dokonywali ich publicznie, na oczach jak największych tłumów (efekt propagandowy, dziś - medialny). Gdy ofiara padała martwa na ziemię, manifestowali swe oburzenie i wzywali pomocy (dokładne opisy ich aktywności i doktryny znaleźć można u Józefa Flawiusza, zromanizowanego Żyda z Aleksandrii, naocznego świadka i uczestnika tamtych wydarzeń, znanego aleksandryjskiego historyka i dziejopisarza). Ponadto trudnili się zatruwaniem studni na pustyniach Palestyny, wlewaniem trucizn do bukłaków i kadzi z płynami wystawianych na targach czy na zapleczu domów itd. Widać stąd, że ataki chemiczne terrorystów we współczesnym świecie nie są więc niczym nowym.
Zeloci mieli też poparcie części stronnictwa arcykapłańskiego, nastawionego nacjonalistycznie i ksenofobicznie wobec hellenizującej się społeczności Palestyny (mieszkali tu nie tylko wyznawcy judaizmu, Żydzi o innej niźli purytański jahwizm obediencji, ale i mnóstwo Greków – zwłaszcza w miastach nadmorskich – Fenicjan oraz potomków ludów zamieszkujących Kanaan przed przybyciem Żydów), m.in. Eleazara Ben Szymona, Zachariasza Ben Phaleki czy Jana z Gischali.
Podczas oblężenia przez Rzymian Jerozolimy zdecydowali oni o obsadzaniu stanowiska arcykapłana drogą losowania. To gwałciło w jawny sposób tradycję, gdyż arcykapłani jerozolimskiej świątyni Jahwe wywodzili się z jednego rodu (mitycznego Sadoka, arcykapłana z czasów Salomona) i ugrupowania polityczno-religijnego, stanowili arystokrację rządzącą ówczesnym Izraelem. Dzięki zabiegowi zastosowanemu przez stronnictwo zelotów, ostatnim arcykapłanem został Fanni, syn Samuela, kamieniarz nie pochodzący z rodu kapłańskiego. Po upadku Jerozolimy zeloci uciekli do Masady, gdzie walczyli aż do samobójstwa jej obrońców w 73 r. n.e. Na czele obrońców stał wtedy wspomniany Eleazar ben Jair.
Nizaryci
Kolejnym historycznie przykładem terroryzmu mogącego mieć ewentualnie podłoże religijne są nizaryci (inaczej – asasyni). Działali na początku II tysiąclecia (1090 – 1272) na obszarach dzisiejszej Syrii, płn. Iraku i Iranu. Nizaryzm to radykalna sekta czy wspólnota muzułmanów szyickiej proweniencji, pozostająca w zdecydowanej opozycji wobec dominującego w islamie nurtu sunnickiego.
Założycielem tej sekty na terenie ówczesnej Persji był charyzmatyczny szejk Al-Hasan ibn as-Sabbah znany bardziej w literaturze i przekazach jako Starzec z Gór (1056-1124). Ich ortodoksyjna i purytańska, religijno-polityczna doktryna oparta została na ismailizmie, jednym z głównych odłamów szyizmu.
Nauka nasycona była mistycyzmem, ezoteryzmem i tajemniczością, a sama działalność oparta na konspiracji oraz akcjach z ukrycia. Takie opinie na temat asasynów krążą po dziś dzień, a utrwalane są tym, iż wszystkiej dokumenty oraz archiwum zgromadzone w twierdzy Alamut (siedziba Starca z Gór) zostały zniszczone podczas zdobycia i doszczętnego splądrowania przez Mongołów pod wodzą Hulagu-chana (1256).
Nazwa asasyn wiąże się z narkotycznym odurzeniem, pod wpływem którego adept przygotowywany do udziału w akcji miał wizje raju i szczęśliwości tam zażywanych. To odurzenie powodowano haszyszem, czyniąc z członków wspólnoty osoby uzależnione, pospolitych narkomanów (arabskie wyrażenie haszszāszijjūna oznacza tyle, co „pod wpływem haszyszu", stąd miała się wziąć nazwa tego zakonu skrytobójców, choć równie dobrze może chodzić w niej o „synów Hasana").
Miano asasynów przylgnęło w okresie wypraw krzyżowych do sfanatyzowanych skrytobójców walczących podstępem z krzyżowcami najczęściej za pomocą sztyletów (potem także z osobami niewygodnymi politycznie czy religijnie, co uczyniło z nich płatnych zabójców wynajmowanych do załatwiania pospolitych porachunków). Działali pojedynczo lub w małych komandach. Wzbudzali tak powszechną grozę, że z czasem stali się synonimem bezlitosnych morderców. Podobno, jeśli chodzi o pewne kwestie organizacyjne, wzorowali się na nich templariusze.
Główna siedziba nizarytów/asasynów Alamut (współczesny Gazorkhan w płn. Iranie) mieściła się w niedostępnym miejscu, silnie ufortyfikowanym i otoczonym górami Elburs, skąd dokonywano terrorystycznych rajdów w komandach, albo pojedynczo. Analogia z dzisiejszą sytuacją, gdzie różne klony al-Kaidy prowadzą działalność terrorystyczną, nasuwa się sama.
W okresie swej największej prosperity (II połowa XII w.) asasyni opanowali szereg twierdz i fortów zlokalizowanych najczęściej w niedostępnych regionach Bliskiego Wschodu – zarówno na terenach podporządkowanych Abbasydom, jak i wchodzącym w skład imperium Seldżuków czy egipskich Fatymidów.
Thugowie
I wreszcie historia thugów. Angielskim słowem thug opisuje się bandytę, łotra, opryszka, zbója. Thugowie była to tajna organizacja w Indiach na kształt bractwa religijno-zawodowego, rodzaj specyficznego cechu skupiającego Hindusów rozmaitych wyznań (należeli do niej zarówno wyznawcy różnych denominacji hinduizmu, jak i miejscowi muzułmanie). Jej członkowie pod pozorem oddawania czci bogini Kali (bóstwo przemocy, śmierci, władzy nad demonami) mordowali niewinnych, najczęściej przypadkowych, podróżnych. Działalność thugów przypada na XIII – XIX wiek i w tym okresie cele tej morderczej sekty ulegały ewolucji.
Zasadniczą ideą działalności thugów były morderstwa rytualne wybranych osób (ale bez przelewania krwi), dokonywane przez uduszenie jedwabnym sznurem (hind. rumal). Taki sposób zabijania ofiar związany był z jednym z mitów dotyczących bogini Kali oraz wymogów rytualnych.
Zdobyte podczas działań sekty przedmioty dzielono wśród członków grupy, a część jako wota składano bogini Kali. Ewolucja i powszechność tego procederu doprowadziły z czasem do tego, że wiele grup przedstawiających się jako thugowie, de facto z owego procederu uczyniło intratne źródło dochodów, nie mających żadnych odniesień religijnych czy liturgiczno-rytualnych.
Organizacje thugów działały nielegalnie, często cieszyły się jednak cichym poparciem ze strony lokalnych radżów, którzy w zamian za ochronę zmuszali członków organizacji do wydania (niekiedy znacznej) części łupów. Pewny dochód w strukturze ówczesnych, feudalnych Indii miał swoje niebagatelne znaczenie z uwagi na powszechne ubóstwo i rozproszenie władzy.
Na co dzień członkowie sekty prowadzili normalne życie, nie wyróżniając się niczym z reszty społeczeństwa, ale mieli rozwiniętą doskonale sieć informatorów, zwłaszcza jeśli chodziło o karawanseraje. Niewątpliwie fory do prowadzenia takiej działalności dawała współpraca z lokalnymi władzami (radżami).
Liczbę ofiar owych zabójców czy terrorystów (jak dziś byśmy ich nazwali) trudno oszacować - waha się od 500 tysięcy do nawet 2 milionów. O masowej skali mordów może świadczyć fakt, iż przywódca jednej z takich grup, Behram z Bengalu (XIX w.), przyznał się do własnoręcznego uduszenia 125 osób i asysty przy 931 morderstwach. Anglicy rozprawili się z thugami, likwidując ich fizycznie po umocnieniu się brytyjskiego panowania w Indiach w 2. połowie XIX w.
Ukryte motywacje
Jak więc widać, religia może być motywem działalności terrorystycznej, ale zasadnicze źródła tego procederu są często zawoalowane szczelną zasłoną symboli, mitów czy klasowych, bądź politycznych uwarunkowań. To także tradycja, sprzeczności społeczne, nierówności ekonomiczne i wykluczenie (jednostkowe bądź grupowe). Gdy żydowski morderca premiera Izraela Icchaka Rabina, student prawa z uniwersytetu Bar Ilan, Jigal Amir wykrzykiwał na sali sądowej podczas rozprawy: „Nie żałuję. Działałem sam i z rozkazu Boga”, była to tylko manifestacja fałszywej pobożności i retoryka miła uszom ortodoksów, efekt określonej narracji czy środowiskowej presji, mającej być de facto politycznym manifestem. Zasadniczym powodem, który zmusił tego ultraprawicowego i ortodoksyjnego Żyda do zabójstwa, był politycznie uwarunkowany sprzeciw wobec ewentualnych porozumień na linii Izrael – Palestyńczycy.
Podobnie ma się rzecz ze wszystkimi terrorystami, odwołującymi się do uzasadnień religijno-teologicznych, tak obficie ujawniających się w dzisiejszym świecie. Dotyczy to zarówno Muhammada Aty as-Sajjida, Timothy McVeigha, Mohammeda Bouyeriego, Jarnaila Singh Bhindranwale’go, jak i Scotta P. Roedera.
Także niesławnej pamięci Eligiusz Niewiadomski swój czyn okrasił katolicką tożsamością, potwierdzoną wielokrotnie przez polską prawicę narodową (kojarzącą Polaka wyłącznie z katolicyzmem nadwiślańskiego rytu) i milczeniem Episkopatu. Podobnie ma się rzecz z Januszem Walusiem, innym nadwiślańskim terrorystą, góralem z pochodzenia, podkreślającym swą wiarę religijną i rasową przynależność, odsiadującym karę dożywotniego wiezienia za zabójstwo Chrisa Haniego, południowo-afrykańskiego działacza politycznego, przeciwnika apartheidu.
Waluś, osoba niezwykle religijna, postrzegająca otaczającą rzeczywistość wyłącznie w kategoriach dobra i zła, przekonana o swojej misji i łasce otrzymanej bezpośrednio od swojego Boga, sakralizuje swoją działalność, powołując się na boską legitymację. Terroryzm – według takiego pojmowania - winien więc nabrać charakteru sakralnego.
Reakcja duchowieństwa, podgrzewającego w kazaniach i naukach religijnych żar i potrzebę ofiary (jako czegoś mitycznego, wzniosłego, „miłego Bogu”), celebrującego i gloryfikującego cierpienie, jest tylko kurtyną kryjącą doczesne, utylitarne i przyziemne aspekty takich działań.
Radosław S. Czarnecki
Religijny wymiar dziewictwa
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 5465
Od czasu pojawiania się instytucji małżeństwa w większości kultur dziewictwo stało się usankcjonowanym dowodem czystości przedmałżeńskiej. W miarę rozwoju religii stopniowo stało się symbolem czystości sakralnej.
W chrześcijaństwie zostało podniesione do rangi świętości poprzez osobę Matki Bożej, Dziewicy Maryi i akt Niepokalanego Poczęcia.
Zanim pojawiły się dogmaty
Przedchrześcijańskie religie Wschodu miały bardzo ambiwalentny stosunek do dziewictwa. Obok powszechnie respektowanych zakazów dotyczących współżycia przedślubnego, na Bliskim Wschodzie i w Indiach istniały świątynie, w których odbywała się prostytucja sakralna. Dopiero religia judaistyczna, objawiona w słowach Starego Testamentu, zmieniła zasadniczo tę sytuację. W Księdze Powtórzonego Prawa wyraźnie jest sformułowany zakaz uprawiania prostytucji sakralnej przez „córki Izraela”.
Z kolei szóste przykazanie Dekalogu zakazuje cudzołóstwa, które obejmuje, obok zdrady małżeńskiej, także utratę dziewictwa przed ślubem. W Księdze Powtórzonego Prawa zawarte są bardzo szczegółowe nakazy dotyczące obowiązku zachowania czystości przedmałżeńskiej i kary przewidywane za ich złamanie.
W świecie greckim
W starożytnej Grecji dziewictwo po raz pierwszy nabrało cech świętości w znaczeniu religijnym za sprawą kultów niektórych bogiń. Dziewicą była Atena, której z tego tytułu przysługiwał przydomek Partenos. Podczas dorocznych świąt ku czci Ateny, panatenajów, najważniejszym punktem ich obchodów była procesja z udziałem bogato przystrojonego posągu bogini, której towarzyszył zastęp młodych dziewcząt. Dziewczęta te symbolizowały boską czystość bogini. Z kolei szatę bogini tkały cztery dziewice, wywodzące się z najznamienitszych domów ateńskich, co również podkreślało znaczenie czystości w sensie rytualnym.
Dziewictwo było także atrybutem bogini łowów i myśliwych Artemidy, która w tym aspekcie występowała jako opiekunka godów małżeńskich oraz boska patronka młodych dziewcząt i chłopców. Według najstarszych zapisów mitologii greckiej, dziewiczość Artemidy wynikała z faktu, że z własnej woli postanowiła pozostać w stanie panieńskim. Dowodzi to, że już w epoce archaicznej instytucja małżeństwa i dziewictwo zostały ze sobą genetycznie związane. Zwraca również uwagę fakt, że zarówno Atena, jak i Artemida uosabiały męstwo i siłę, tak więc dziewictwo symbolizujące czystość, było również symbolem boskiej mocy.
Do grona greckich dziewic zaliczana jest również Atalanta, choć jej mitologiczny rodowód nie jest tak jednoznaczny. Przede wszystkim nie była boginią. W obu najbardziej znanych wersjach mitu jej rodzicami byli ludzie, a nie bogowie. W wersji arkadyjskiej Jasos i Klimena, w wersji beockiej król Schojneus (eponim miasta Schojnos), oraz królowa Temisto. Jednak podobnie jak Artemida była czczona przez myśliwych. Często występowała również w orszaku Artemidy, ubrana tak jak i ona w krótką, męską tunikę. Ich losy również układały się podobnie, przynajmniej w odniesieniu do mężczyzn. Artemida zabiła Oriona, który według jednej z wersji mitu chciał ją uwieść. Atalanta postąpiła tak samo z usiłującymi pozbawić ją czci centaurami Rajakosem i Hylajosem. Jednak Atalanta w pewnym momencie została poddana próbie, której jako kobieta śmiertelna nie zdołała sprostać. Nie chcąc wychodzić za mąż zapowiedziała, że tylko ten może zostać jej mężem, kto zdoła ją dogonić. Dokonał tego Hippomenes, rzucając w trakcie wyścigu złote jabłka, po które schylała się Atalanta. O jej późniejszych małżeńskich losach niewiele wiadomo. Istnieje mit, który mówi, że Atalanta w czasie łowów kalidońskich związała się przelotnie z Meleagrem i za jego przyczyną powiła syna Partenopajosa. Imię dziecka, znaczące tyle co Syn Dziewicy wskazywało, że matka nawet po urodzeniu zachowała dziewictwo.
Rzymska cnota
W starożytnym Rzymie najważniejszą boginią-dziewicą była Westa, opiekunka domowego ogniska. Jej kult, wywodzący się zapewne z czasów przedrzymskich, nakładał na jej kapłanki bardzo surowy obowiązek przestrzegania ślubów czystości w czasie pełnienia służby w świątyni. Jedynie pierwsza znana z imienia mityczna westalka Rea Sylwia została matką w trakcie kapłaństwa, ale stało się tak za sprawą boga Marsa, a nie z jej złej woli. Z jej związku z Marsem przyszli zresztą na świat Romulus i Remus, którzy zapoczątkowali legendarne dzieje Rzymu. Dzięki takiemu pochodzeniu Romulusa, założyciela Wiecznego Miasta, Rzymianie mogli nawiązywać do wcześniejszej tradycji i przyjąć Westę do swego panteonu. Tradycja królewskiego Rzymu mówi zresztą, że kolegium westalek zostało ustanowione właśnie dzięki Rei Sylwii przez drugiego z kolei króla rzymskiego Numę Pompiliusza.
Rzeczywiste westalki były rekrutowane spośród dziewcząt w wieku od 6 do 10 lat, z najlepszych rodzin rzymskich. Do służby w świątyni powoływał je najwyższy kapłan (Pontifex Maximus). Do ich powinności należało przede wszystkim pilnowanie wiecznego ognia, który musiał stale płonąć w świątyni i składanie ofiar. Swoje obowiązki pełniły przez 30 lat. Po zakończonym kapłaństwie mogły opuszczać kolegium westalek i wychodzić za mąż, jednak wówczas traciły wszystkie swoje przywileje. Ogień w świątyni Westy uosabiał pomyślność domu i państwa. Jego wygaśnięcie było oznaką niepomyślnych wróżb dla kraju i za dopuszczenie do takiej sytuacji westalki były karane chłostą. Jeszcze surowiej karano je za złamanie ślubów czystości, gdyż wierzono, że taki czyn którejkolwiek z kapłanek Westy może przynieść państwu zgubę. Westalkę, której udowodniono cudzołóstwo, zamurowywano żywcem i skazywano na śmierć głodową.
Kult Matki Boskiej
Religia chrześcijańska wyrosła na gruncie Starego i Nowego Testamentu traktowała sprawę dziewictwa bardzo poważnie. Małżeństwo stało się w niej jednym z sakramentów, a więc obowiązek czystości przedślubnej miał wymiar boski, dziewictwo bowiem było darem danym od Boga. Po dziś dzień Kościół zaleca zachowywanie czystości przedmałżeńskiej, a biały welon podczas uroczystości ślubnej symbolizuje niewinność.
Maria, Matka Boska, została wybranką bożą, aby zrodzić Syna Bożego. Mówią o tym Ewangelie Św. Mateusza i Św. Łukasza w scenie Zwiastowania Maryi woli bożej przez anioła Gabriela. Obaj Ewangeliści jednoznacznie mówią o czystości Marii, bowiem w chwili Zwiastowania Maria była dopiero co poślubiona Józefowi. Anioł wyjaśnił Marii, że jej poczęcie będzie mieć charakter cudowny, bowiem stanie się za sprawą Ducha Świętego. Gdy Maria była brzemienna, Józef, widząc jej stan, „nie chciał narazić jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie” (Mt 1.19). Potraktował więc brzemienność Marii w sposób naturalny. Anioł pojawił się więc ponownie i tym razem boską prawdę objawił Józefowi. Jego słowa wykluczały wcześniejsze obcowanie fizyczne Matki Bożej przed poczęciem. Prawda o dziewictwie Marii przed zrodzeniem Jezusa Chrystusa została uznana przez synod laterański w roku 649 i zatwierdzona przez papieża Marcina II. Ostateczny wymiar dogmatu wiary z uroczystego ogłoszenia uzyskała w Konstytucji Dogmatycznej II Soboru Watykańskiego Lumen Gentium.
Teologowie dość długo rozważali kwestię dziewictwa Maryi podczas narodzin Jezusa oraz w późniejszym okresie jej życia. Prawdę o dziewictwie Marii w czasie cudownych narodzin jako pierwsi sformułowali św. Ambroży w IV wieku i św. Augustyn w V. Umocnił ją dekret Świętego Oficjum z roku 1961, choć oficjalnie nie został on ogłoszony. Niemniej wyraźnie mówią o niej również inne dokumenty Soboru Watykańskiego II, które zalecają takie przedstawianie czystości Maryi w katechezie. Tak więc prawda ta jest dogmatem z powszechnego nauczania. O dziewictwie Maryi po narodzeniu Chrystusa jako pierwsi mówili św. Hieronim i św. Augustyn wyraźnie dowodząc, że Maria, poświęcając się całkowicie Bogu, zachowała dziewictwo fizyczne i duchowe aż do śmierci.
Autorzy chrześcijańscy, a zwłaszcza Kościół katolicki, podkreślają, że akt narodzin Syna Bożego był jednocześnie naturalny i cudowny. Przeciwnicy tezy o zachowaniu przez Marię dziewictwie po cudownych narodzinach powołują się na tekst Ewangelii św. Marka, w którym wspomniani są ziemscy bracia i siostry Jezusa. Wynikałoby z tego, że Maria została normalną matką. Obrońcy jej natomiast dowodzą, że Ewangelista wspominał o jego kuzynach i dalszych krewnych nazywając ich braćmi i siostrami, aby podkreślić ich pokrewieństwo z rodem Jezusa. Nie wolno przecież zapominać, że Jezus pochodził z rodu Dawida, o czym wyraźnie mówi św. Mateusz na początku swojej Ewangelii (MT 1,1-17).
Kontrowersje na temat świętości Maryi w IV i V wieku rozstrzygnęli św. Ambroży i św. Augustyn, przedstawiając Maryję jako przeciwstawienie grzesznej Ewy, pramatki wszystkich ludzi. Na podobnym stanowisku stanął Sobór w Efezie w 431 roku. Dopiero w roku 1854 Pius IX stwierdził jednoznacznie w bulli Ineffabilis Deus, że Maryja jest Niepokalana i święta.
Należy jednak pamiętać, iż samo Niepokalane Poczęcie nie odnosi się bezpośrednio do dziewictwa Maryi, ale - jak głosi dokument - do faktu, że była jedyną kobietą, która „została zachowana jako nietknięta od zmazy grzechu pierworodnego”.
Leszek Stundis
Esencjalizm - wrota fundamentalizmu religijnego
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2709
Wspólnotę (…) należy rozumieć
jako płaszczyznę dyskursu, a nie
empiryczny punkt odniesienia.
Chantal Mouffe
Esencjalizm aktualnej i modnej proweniencji, promowany zarówno ideowo przez postmodernistów jak i neokonserwatystów, zakłada „harmonijne pogodzenie religijności z wolnością, którego nie potrafił osiągnąć nowoczesny humanizm ograniczający zarówno religię ludzi jak i społeczeństw, jak i ich potencjał gospodarczy” (G. Corm – „Religia i polityka w XXI wieku”). System ów umożliwia człowiekowi (zdaniem zwolenników tej praktyki) skonsumowanie moralności i religii z polityką i zagadnieniami społecznymi.
Ta amerykańska wersja konglomeratu idei niezupełnie do siebie przystających (przyjęta jako powszechnie obowiązująca political correctness) razi przede wszystkim naiwnością i zwyczajnym, wańkowiczowskim, „chciejstwem”. Mimo to, została spopularyzowana i rozpowszechniona – wedle postmodernistycznego sznytu – także w Europie. Dziś ten sposób opisu świata i procesów w nim zachodzących jest uznany za jedynie prawdziwy i wyłącznie możliwy do przyjęcia. Esencjalizm (pozostający w zdecydowanej opozycji wobec fenomenalizmu, ale też materializmu, dialektyki, historycyzmu czy ewolucjonizmu) to, ogólnie rzecz biorąc, pogląd twierdzący, iż pod powierzchnią danego zjawiska ukrywa się właściwa, esencjonalna rzeczywistość. To jest teza wyraźnie idealistyczna, platońskiej proweniencji (a tym samym leżąca u źródeł każdego monoteizmu), określająca esencję jako coś niezmiennego, wiecznego, ponadmaterialnego.
Zgodnie z tą koncepcją, istnieją elementy natury (także w człowieku), które nie podlegają najszerzej pojętej ewolucji, zmianom, tym samym – postępowi i rozwojowi. Tym samym esencjalizm wpisywać się musi w kolejny konflikt (nie tylko świeckość i laicyzm kontra religianctwo i upolitycznienie wierzeń religijnych), będąc w nim stroną: nacjonalizm jako tradycja Europy narodów i państw narodowych (czy inaczej: także religijna wspólnotowość) vs humanistyczny kosmopolityzm. Ów esencjalizm ma w swym zamyśle zastąpić wspomniany już kosmopolityzm, wypływający bezpośrednio z najszerzej pojmowanego humanizmu. Stąd na czele dyskursu toczonego w tej materii stawiana jest wolność (jako pooświeceniowa, ale jedyna i naczelna wartość), jednak wypreparowana z pozostałych dwóch segmentów triady oświeceniowej: liberte – fraternite – egalite.
Wolność, równość i braterstwo
Sama wolność (liberte) bez pozostałych ogniw tej triady jest po części kulawa, ślepa i głucha. Czyli ułomna. Tak pojmowaną wolność sprowadzono współcześnie do „wolności zakupów”, albo do ciągle poszerzanej dostępności nowotworzonych, coraz bardziej wyszukanych, dóbr konsumpcyjnych (reklamowanych przez totalne media).
Braterstwo i równość celowo się pomija lub sprowadza do retorycznych i pustych sloganów. Bo triada w swym pełnym zestawie ma moc rewolucyjną, burzącą (ale i tworzącą zarazem nową jakość). Nad wszystkim zaś króluje – próbując spacyfikować idee i nadzieje wynikające z braterstwa i równości, rzucając złowieszczy cień na mentalność ludzi, ich świadomość, reakcje i postawy - „niewidzialna ręka rynku” i związana z nią wszechwładna komercjalizacja.
Równość i braterstwo to oprócz wolności te elementy, które kulturę Zachodu czynią atrakcyjną dla przedstawicieli innych cywilizacji, w których o tak rozumianej jakości życia nigdy nie było mowy, a jednostka ludzka jest traktowana od zawsze nie jako indywiduum i podmiot, czy „miara wszechrzeczy” (za Protagorasem z Abdery), ale jako jeden z elementów składowych danej wspólnoty, jako trybik organizmu zwanego społeczeństwem. To ten trend, tak dziś powszechny, „przerabia” obywatela w konsumenta, człowieka dojrzałego i świadomego – czyli właśnie wolnego – w infantylne i kapryśne dziecko goniące jedynie za zaspokojeniem kolejnych, podsuniętych przez reklamę zachcianek. I w tym to kapryśne dziecko widzi swoją wolność. Bo tak został wdrukowany w świadomość współczesnego człowieka kod dzisiejszych czasów, taki jest (i taki ma być) proponowany paradygmat XXI wieku - ery wolności. I tak też – niestety – wolność jest kojarzona. Jest to jawnym zaprzeczeniem wolności wyobrażonej i prezentowanej przez czołowych koryfeuszy Oświecenia po obu stronach Atlantyku u zarania epoki zwanej nowoczesnością.
A wolność – jak zauważył Antonio Negri – to możliwość nie tyle nie chodzenia do pracy, ale przede wszystkim oddania się wynalazczości (materialnej, bądź duchowo-ideowej) w towarzystwie innych ludzi. Wolność, bez świadomości znaczenia tego pojęcia i tego stanu, jest kolejnym humorzastym bożkiem losu uczynionym sobie przez człowieka na swe własne udręczenie, nie dla poszerzenia swojej wolności. Bożkiem spychającym człowieka w otchłanie infantylizmu, niekontrolowanych afektów i irracjonalnych zachowań.
Klęska ideałów Oświecenia?
Efektem takiego podejścia do rudymentów Oświecenia jest to, iż laickość stała się przedmiotem ataków wszelkich religiantów, a z drugiej strony - odrzucenie wszystkiego, co łączy się z XX-wiecznymi przeżytkami. Tym samym wieszczymy klęskę idei sekularyzmu i zasad laïcité. Łączy się to (zdaniem wielu komentatorów) z upadkiem muru berlińskiego i implozją ZSRR.
Bankructwo tego systemu skompromitowało – zarówno według neokonserwatystów, neoliberałów, jak i postmodernistów – wszystko, co można wiązać z epoką Oświecenia, lewicowością i postępem. Taki sposób myślenia jest też zgodny z założeniami antymetanarracyjnymi postmodernizmu. Godząc się na taką interpretację historii, podcinamy – jako spadkobiercy Oświecenia - gałąź, na jakiej siedzą klasyczni liberałowie, lewica, zwolennicy postępu i autonomii osoby ludzkiej. Lewica, milcząc lub posypując głowę popiołem, tworząc bezideowe i puste politycznie koncepcje tzw. trzeciej drogi, odcinając się od swej odwiecznej bazy – ludzi pracy najemnej oraz rewolucyjności (niosącej przecież zawsze postęp w przeciwieństwie do restauracji), popełniła w zasadzie seppuku. Politycznie i intelektualnie. Widać to dziś po jej znaczeniu zarówno w poszczególnych krajach Europy, jak i Parlamencie Europejskim. To tylko cień tego, czym była lewica dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Naruszając świat tradycyjnych od wieków wartości, Oświecenie (i wszystko co z nim się wiązało w późniejszych epokach) zburzyło sens minionego życia. Tak twierdzi m.in. lewica postmodernistyczna skupiona wokół koncepcji i kontynuująca dorobek Francoisa Fureta (dlatego moim zdaniem, należy ich uważać raczej za konserwę lub prawicę).
To, jej zdaniem, jest efektem negatywnie ocenianej tzw. świadomości rewolucyjnej panującej w Europie w XIX i XX wieku, przyporządkowanej zawsze postępowi i rozwojowi. Błąd takiego mniemania jest zasadniczy: rewolucje (i związane z nimi przemoc, agresja, dramatyczne zmiany społeczne i polityczne, a co za tym idzie – zmiany w aksjologii ocenie rzeczywistości) są efektem określonych warunków istniejących w danym społeczeństwie, generujących ową rewolucję. Agresja i przemoc (także przemoc symboliczna) są efektem ubocznym rewolucji, towarzyszącym owym przemianom, nie jej zasadniczym celem i jądrem - jak chcą różnej maści konserwatyści, tradycjonaliści, czy ogólnie rzecz biorąc – prawica, tak ujmująca postęp społeczny. Charakter każdej rewolucji powiela to, co zdarzyło się wczoraj, przedwczoraj, dawno i bardzo dawno. Dramat i tragizm Rewolucji Francuskiej tkwi w tym, że jest ona echem przede wszystkim wojen religijnych toczonych sto (i więcej) lat wcześniej w Europie. Zwłaszcza chodzi tu o wewnętrzne konflikty religijne we Francji (z ich wyjątkową brutalnością i bezwzględnością w niszczeniu Innego) oraz wojnę 30-letnią w Niemczech i Europie Środkowej. O tym religianci i konserwatyści raczą zapominać: postmoderniści czynią to z ignorancji, wspomnianego „chciejstwa”, bądź politycznej poprawności. W tym miejscu nie sposób pominąć również wielowiekowej tradycji inkwizycyjnej jako nosicielki wyjątkowej (bo uzasadnianej religijnymi kanonami) przemocy, nienawiści, perfidnej inwigilacji, wyrafinowanych tortur i symbolicznego przymusu na masową skalę. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt: otóż antynomiczne stanowiska ideowe postmodernistów i neokonserwatystów są przykładem idealistycznej i życzeniowej konwergencji tez i poglądów w tej kwestii.
Wiemy przecież, że każdy monoteizm dąży do monopolu (choćby z racji koncepcji i sposobu pojmowania Prawdy). Czyli tym samym musi być immanentnie przeciwny (by nie rzec – wrogi) wolności jednostki, demokracji, pluralizmowi poglądów czy indywidualizmowi.
Przez owe specyficzne i swoiste pojmowanie Prawdy, każdy monoteizm musi dążyć (i tak też czyni) do podporządkowania wolności indywidualnej i zbiorowej swemu religijnemu oglądowi świata. Wiązać się to musi zawsze z eliminacją Innego (za pomocą różnych, zależnych od epoki środków i metod). Antyeschatologizm, dekonstrukcja wszystkiego, opozycja wobec metanarracji, antyautorytaryzm postmodernizmu, winny wykluczać absolutnie jakąkolwiek religijność (jakaś nowa, postmodernistyczna religia to klasyczny oksymoron). Jednak, jak widać, koalicja – nieformalna, dziwna i irracjonalna – jest możliwa, choć zapewne oczekiwania i zamiary obu stron owego aliansu są diametralnie rozbieżne. Poza tym odrzucenie laickości i sekularyzmu (w imię fałszywej tezy: „kochajmy się bracia”, bo miłość wszystko zwycięży) opartych o tradycję oświeceniową musi skutkować umacnianiem się propagandy religianckiej, obskurantyzmu, dewocji i bigoterii co w efekcie sprzyjać będzie (i sprzyja) fundamentalizmowi religijnemu.
Wiara w absolut
Bo czym jest fundamentalizm? To pogląd na świat – nie tylko religijnego chowu – zakładający pewien „rodzaj wiary, która może być łatwo doprowadzona do skrajności. Jest to wiara w doskonałość, absolut, w to, że każdy problem musi być dziś rozwiązany. Zakłada on istnienie autorytetu wyposażonego w wiedzę doskonałą, nawet jeśli ta wiedza nie jest dostępna dla zwykłych śmiertelników”. (G. Soros, „Kryzys światowego kapitalizmu”).
Wiąże się to zawsze ze znaczeniem terminu - pojemnym i dlatego utylitarnie zawsze użytecznym (a takie podejście jest przeciwne postępowi i ewolucjonizmu) – autorytetu. Rządzący mainstream, mimo zapewnień o admiracji wobec takich wartości jak wolności obywatelskie, demokracja, swoboda myśli i wypowiedzi, liberalizm wobec różnych postaw i sposobów interpretacji dziejącego się wokoło nas świata, sobie przypisuje wyłącznie prawo do oceny prawdziwości, słuszności czy wiarygodności krążących w przestrzeni publicznej sądów i tez. To swego rodzaju bałwochwalstwo i sakralizacja swoich poglądów. To uznanie siebie za ostateczny autorytet.
Zdaniem Georga Sorosa, główną cechą mentalności fundamentalistycznej jest dokonywanie wyborów na zasadzie: albo – albo.
Takie przekonania leżą również u podłoża tez zwanych esencjalizmem. Zakładając modelowość, idealność rzeczywistości i jedynie takiej akceptowanej przez nas, ograniczamy się do wyborów klasyfikowanych według kanonów: dobro vs zło, światło vs ciemność, raj vs piekło. Ci interlokutorzy, którzy nie akceptują naszego poglądu na świat i procesy w nim zachodzące, nie mają racji istnienia. Tu w wiekach średnich wkraczała inkwizycja, co utrwaliło po dziś dzień obecną w kulturze Europy instytucjonalną uzasadnioną symbolicznie i religijnie zorganizowaną przemoc.
Dziś jest tym celowe przemilczenie (jak coś jest nieobecne w mainstreamowych mediach, to nie istnieje), ironia i kpina, szyderstwo, stygmat totalitaryzmu, Sodomy i Gomory, etc. Nie dialog, nie dyskusja, nie szermierka na argumenty.
Wirtualna przestrzeń i jej zasięg nie sprzyjają pogłębianiu wspólnotowości – raczej dzielimy się i utwierdzamy w swej predylekcji do klanowości, bytowania i myślenia w kategoriach plemiennych, ku swojskiej przaśności, gdyż poszczególne wspólnoty w wirtualnej przestrzeni preferują kontakty swoich ze swoimi. Inny jest banowany, hejtowany, wykluczany z przestrzeni naszego portalu społecznościowego.
Furtka dla religii W sferze geopolityki i zagadnień o globalnym i uniwersalnym charakterze wspomniana deprecjacja Oświecenia oraz jego priorytetów zawartych w przywoływanej triadzie, sprowadzanie ich ponownie (jak to miało miejsce w XIX czy XX wieku) do narcystycznego zachwytu nad „europejskością” i naszymi wartościami - ponoć jedynymi godnymi uwagi, a łączonymi z chrześcijańskiej proweniencji misyjnością - są głównymi powodami dla rozwoju z jednej strony - różnego rodzaju radykalizmów (wrogich tym ideom), a z drugiej - furtką dla religii powracających w glorii jedynych wartości, na których zbudowano współczesną kulturę Zachodu.
Tak pojęta esencja pozwoliła na to, że znów przywołane być musiały do powszechnej narracji takie pojęcia jak naród, rasa, religia, cywilizacja chrześcijańska. A wraz z nimi – mentalność krucjatowa (i wszystko co z nią się wiąże).
Tak musiało się stać, bo u podstaw wojującej cywilizacji legła religia, (gdy neguje się Oświecenie, tym samym przyznaje się znaczenie Średniowieczu).
Judeochrześcijańskie wartości Zachodu związane zawsze były z misją „na zewnątrz”. Odwołania do religii, jej triumfalny powrót do sfery publicznej i gremialne zastosowanie argumentacji religijnej dla możliwie najszerszych uzasadnień - to wszystko jest sprzeczne z nowożytną koncepcją cywilizacji tworzonej na starym kontynencie od Renesansu, a de facto od Oświecenia, przez francuskich myślicieli (Diderota, Woltera, Condorceta czy d’Alamberta), potem: Hegla, Marksa i Feuerbacha po Nietzschego, Heideggera czy Russella. Ten właśnie okres przyczynił się (pozytywnie) do zburzenia w sposób sukcesywny kultury i tradycji głęboko przesiąkniętej na wskroś religią, mitami, mistyką i eschatologią, trwającej w zasadzie do czasów Renesansu.
Oświecenie było jedynie potwierdzeniem tez renesansowych i jednocześnie przyśpieszeniem tego procesu. Religia i naznaczony nią religijny mesjanizm Europejczyków niosły ze sobą (i często nadal niosą) zwiększenie ładunku emocji (najczęściej złych) w życiu publicznym i w interpersonalnych relacjach.
Nadużywanie koncepcji, (zwłaszcza w retoryce), o judeochrześcijańskich korzeniach kultury Zachodu wyparło, jak twierdzi Georges Corm, przekonanie o helleńsko-rzymskich tradycjach naszej cywilizacji. Na pewno tak pojęty i proponowany esencjalizm wywiera szkodliwe i negatywne skutki w całej kulturze określanej mianem Zachodu. Radosław S. Czarnecki
Racjonalizm vs fundamentalizm
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2681
Świecka ideologia, mobilizująca ludzi do działania, jest w istocie nowoczesnym systemem wierzeń religijnych, tylko odwołującym się do poczucia racjonalności.
Jakob Leib Talmon
Znakomita znawczyni religii i wierzeń religijnych Karen Armstrong stwierdza (w książce „Imię Boga”), że „niektóre grupy społeczne nigdy nie będą w stanie pojąć ideologii, zostały bowiem zainfekowane uprzednio przez fałszywą świadomość. Ideologia jest zamkniętym systemem, który nie może sobie pozwolić na rzetelną konfrontację z innymi poglądami”. Jest to jakby uzupełnienie zacytowanej myśli Jacoba Leib-Talmona (1916-80), prof. Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, historyka i politologa urodzonego w Polsce w rodzinie ortodoksyjnych wyznawców judaizmu.Talmon uważał wszelkie nowożytne ideologie za przedłużenie religijnych systemów panujących w cywilizacji Zachodu, poczynając od późnego antyku. Karen Armstrong - swym determinizmem - jak i Jacob Talmon - swoim zdystansowaniem do wszystkiego co związane z modernizmem i postępem (gdyż wszystko już było i jest echem dawnych idei), przyznają pośrednio rację Baruchowi Spinozie mówiącemu, iż każda determinacja jest negacją (Omnis determinatio negatio est). Im bardziej coś jest zdeterminowane, tym mocniej jest ograniczone i tym samym neguje otaczającą rzeczywistość. Źródło fałszywej świadomości
Mocno zakorzeniony od czasów Oświecenia jest pogląd, iż religia jest źródłem tzw. fałszywej świadomości, a instytucje religijne są ośrodkami dyrygującymi ludzką mentalnością na nutę konserwatyzmu, tradycjonalizmu, często – ortodoksji, purytanizmu czy nawet fundamentalizmu religijnego. Ludzie zacięcie walczyli o ideały Epoki Rozumu: wolność, równość, braterstwo, szczęście ludzkie, sprawiedliwość społeczną. Ta świecka ideologia mobilizująca masy ludzkie do działania – jak sądzi wspomniana Karen Armstrong – jest nowoczesnym systemem religijnych wierzeń, tyle iż odwołujących się do poczucia racjonalności.* Czy istnieją podstawy do takiego spojrzenia na to zagadnienie? Czy rzeczywiście racjonalizm jest kolejnym wcieleniem mitu towarzyszącego ludzkości od zarania jej dziejów?
Współczesny świat traktując naukę jako swoistą ideologię, odchodząc od uświadomienia sobie jej aktualnych – choć ciągle przesuwanych – granic, dał do ręki religijnym kontrrewolucjonistom, purytanom i ortodoksom różnej maści potężną broń. Broń w postaci strachu przed nowoczesnością, jak również to, o czym pisał w swym wiekopomnym dziele Erich Fromm - możliwość ucieczki od wolności, ale tym razem „do przeszłości”. Bo współczesności, której nie rozumieją, często się boją. Panuje – jak twierdzi Karen Armstrong - od dawna przekonanie, że część ludzkości (z różnych względów) nie będzie w stanie pojąć i zrozumieć przyśpieszonego modernizmu (wraz z jego relatywizmem i ewolucjonizmem) z charakterystyczną tzw. płynną nowoczesnością, hurra-optymizmem i nienasyconym kultem życia. Występując więc przeciwko temu co uważają za racjonalizm i jego dziedzictwo, uważają, że zwalczają idee niegdyś rewolucyjne, a dziś – autorytarnie promowane i uchodzące za prawdy oczywiste. We własnym mniemaniu są więc jedynymi obrońcami demokracji, wolności i swobody myślenia.
Fryderyk Nietzsche, jeden z gigantów zachodnioeuropejskiej myśli zauważył, że „Wiara obdarza niekiedy błogością; błogość z żadnej idee fixe nie czyni prawdziwej idei; wiara nie przenosi gór; z pewnością wznosi je tam, gdzie ich dotąd nie było”. I owa płaszczyzna jest dziś najważniejszą strefą konfrontacji modernizmu i religianctwa, racjonalizmu i transcendencji, realizmu i mistycyzmu. Modernizacja i strach Im szybciej postępuje modernizacja, zarówno w przestrzeni przynależnej cywilizacji, jak i kulturze, tym bardziej jest ona powierzchowna, fasadowa i pozorna, i tym szersze masy pozostawia poza swoim wpływem. Oczywiście, chodzi o wpływ zrozumiały, zanurzenie się w postępie w sposób świadomy. Nie tabloidalny, przelotny. Bo ludzie nie włączeni świadomie, mentalnie nie przygotowani i nie przyjmujący modernizacji jako czegoś naturalnego (wynikającego z ewolucji), nie pojmą nigdy jej istoty. I prędzej czy później ją odrzucą, przechodząc na pozycje proponowane im przez religijnych oszustów i fundamentalistycznych szalbierzy.
Strach jest przeważnie irracjonalny. Irracjonalny przez tworzone wyobrażenia przyszłości. Co później owocuje zazwyczaj wybuchami nienawiści, przemocy i agresji wobec Innego. Wyznawcy religii monoteistycznych, gdzie idea narodu wybranego przez Istotę Najwyższą jest szczególnie silna, gdzie prozelityzm jest niejako wpisany w ich doktrynę (a historia tych religii jest pełna masowych zbrodni, rzezi, masakr i linczów w imię miłości własnej wiary i swojego Boga), są niezwykle podatni na takie zachowania i taką mentalność. Naród wybrany jest zawsze w pojęciu wyznawców tych religii lepszy, bardziej moralny, posiada placet od Boga, ma szerzyć prawdziwą i zbawienną wiarę. Ma przywieść Innego (obojętnie jakimi metodami) do Prawdy.
Racjonaliści właśnie z tego tytułu, nigdy nie powinni traktować siebie jak naród wybrany. Bo to Sokrates ze swoim „Wiem, że nic nie wiem” (podstawą racjonalnego myślenia, popartego granicami poznania i możliwości człowieka) winien być dla nich alfą i omegą, a nie Paweł z Tarsu - właściwy twórca chrześcijaństwa i mentor Kościoła katolickiego.
Nowoczesny, racjonalny, progresywny, oświeceniowy sposób postrzegania świata to ziemska sakralizacja człowieka (jako „miary wszechrzeczy”), tak różna od dawnych mitów bogotwórczych. Ta apoteoza jednostki ludzkiej zrywa całkowicie z dotychczasową tradycją (zwłaszcza związaną z religiami monoteistycznymi, wywodzącymi się z Bliskiego Wschodu), przenosząc na Ziemię szczęście jednostki, zadowolenie, cel życia. W doczesność. Tu i teraz. Likwidując tym samym mityczne życie w zaświatach. I to też może budzić strach i przerażenie. Religia i mit Każda religia wiąże się bezpośrednio z mitem. Mit w sensie przedmiotowym to opowiadanie udramatyzowane, często symboliczne, wyrażające ludzkie doświadczenie świata jako rzeczywistości sakralnej. Objawia modele wszelkich obrzędów i ludzkiej działalności, w których doznaje się religijnego (lub quasi-religijnego) doświadczenia świata. W języku potocznym mit jest synonimem fikcji, tego co nieprawdziwe, nierealne, irracjonalne. Mit od XIX wieku (ewolucjonizm, scjentyzm, rozwój nauki i techniki) postrzegany jest jako coś przednaukowego, nienowoczesny sposób myślenia, niemodernistyczna i zacofana forma odbioru i opisu rzeczywistości.
Mit posiada jeszcze jedną, niezwykle charakterystyczną cechę. Sam z siebie, co prawda, nie wymaga czci oraz nie generuje przemocy czy agresji. Jednak kiedy przedmiotem mitu, i przy tym ubóstwienia, staje się konkretny człowiek lub instytucja religijna (np. Kościół katolicki, rabinat, imamat, czy współczesne formy kalifatu), wyznawcy samoczynnie zamieniają się w niewolników. Stają się najemnikami szerzenia Prawdy. Tych można dowoli omamiać, sterować nimi, manipulować ich świadomością, obiecywać lepsze życie w zaświatach. Jak pisze Stefan Bratkowski („Kto na to pozwolił?”) - „przymus i w następstwie terror są jedynie konsekwencją prawa rządzących do podporządkowywania sobie tych poddanych”. I tak dzieje się zawsze – zarówno, gdy obiektem deifikacji staje się państwo, instytucja religijna, charyzmatyczny przywódca, nawiedzony guru, czy mistycznie pojęta wspólnota.
We współczesnym religioznawstwie dominuje nurt rewaloryzacji mitu. Przyczyniły się do tego zapewne w dużej mierze badania Karla Junga i jego szkoły, wykazujące na jego zakorzenienie w najgłębszych pokładach psychiki ludzkiej. Także postęp w naukach antropologicznych pozwolił na zmianę stosunku i opisywania mitu jako określonej kategorii. Jak zauważa jeden z największych teologów katolickich XX wieku Karl Rahner, pojęcie mitu nierozerwalnie jest związane z językiem religijnym i z rozumieniem egzystencji człowieka. Każde pojęcie opowiadające o rzeczywistości metafizycznej, bądź religijnej (jako leżącej poza sferą bezpośredniego doświadczenia), musi się posługiwać wyobrażeniami, które nie są pierwotnymi wyrazami tej rzeczywistości, ale które pochodzą z innego źródła. Jeżeli przyjmujemy następnie, że to wyobrażenie nie jest statycznym obrazem, ale ma charakter wyobrażenia dramatycznego, wydarzeniowego, to będziemy mogli skonkludować, że każda wypowiedź metafizyczna, albo religijna, ma charakter mityczny lub podlega interpretacji w kategoriach mitu.
Mit jako rzeczywistość żywa i przeżywana podlega - podobnie jak zjawisko religii - deformującym procesom historycznym, społecznym, kulturowym, itd. W ich wyniku zdegradowany on zostaje do rzędu pewnego rodzaju literatury, opowiadania, nie branego całkiem serio. Wzrastająca rola mediów we współczesnym świecie poszerza to pole dla mitologii i mitomaństwa. Zdaniem niektórych religioznawców, ostatnim stadium degradacji mitu stanowią opowiadania folklorystyczne, klechdy i baśnie ludowe. Do tej kategorii można zakwalifikować też newsy tabloidalne.
Współczesny homo religio sus
Bez względu więc na zajmowaną pozycję religii, na podstawie współcześnie zachodzących procesów, nie da się w przewidywanym okresie wyeliminować jej z przestrzeni publicznej. I mówienie o tym w sposób aprioryczny, kategoryczny, dogmatyczny (jako przekonanie immanentne racjonalizmowi) jest nierealistyczne, życzeniowe i tym samym – irracjonalne. Ba, potwierdzałoby się w takim wypadku skłonności ideologiczne i fundamentalistyczno-aprioryczne tego prądu mentalno-praktycznego, tego sposobu opisu świata i procesów w nim zachodzących (jest to bez wątpienia system holistyczny), będącego próbą wyzwolenia człowieka właśnie z mitologii, aprioryzmu, dogmatyzmu i antyewolucjonizmu.
Niektórzy religioznawcy, socjologowie, antropolodzy, ukuli nawet pojęcie homo religiosus – człowiek, istota religijna, osoba ukierunkowana ze swej istoty na transcendencję. Czy tak jest na pewno? Religia i doświadczenie sacrum towarzyszą człowiekowi od zarania jego dziejów, nie oznacza to jednak, że tak musi być zawsze. Religie żyją, ewoluują, zmieniają się mieszając wzajemnie (tzw. synkretyzm religijny - bo nie są to byty statyczne, nadane z góry przez Absolut), co świadczy o ich ziemskiej, społecznej, kulturowo-cywilizacyjnej proweniencji. Wulgarny racjonalizm, prostacko i prymitywnie utożsamiający człowieka i jego byt wyłącznie z materialną stroną doczesności przynosi więcej szkód idei Oświecenia – która jest tu podstawą i początkiem procesów modernizacyjnych w dzisiejszym wymiarze – niż religijność oparta o standardowe pojęcia trwania, przyzwyczajenia, tradycjonalizmu.
Postmodernistyczny zachłanny konsumeryzm, tzw. zakupizm, czy niczym nieograniczony hedonizm - preferowane kosztem nauki, racjonalnie pojętej duchowości (czyli życia wewnętrznego), otwarcia na sztukę, literaturę, różnorodne idee czy światopoglądy, etc. - zubożają człowieka, irracjonalizując jego jestestwo, czyniąc podatnym na różne szamanizmy (nawet nie transcendentno-mistycznego pochodzenia).
To stąd bierze się taka popularność tarotów, kabał, horoskopów, przeróżnych przepowiadaczy przyszłości, wróżek i wróżbitów.
To za tym idą tabuny teleewangelistów, nawiedzonych mesjaszów, religijnych magów i pospolitych oszustów węszących w tym religijnym tyglu swój utylitarny interes.
To stąd bierze się m.in. powrót do praktyk egzorcyzmów, wypędzania szatana i publicznego odczyniania złego – tu niechlubna rola Polski w tym średniowiecznym nawrocie kołtuństwa i filisterstwa jest znamienna.
To tu tkwi wzrastająca obecność i popularność polityków (oraz ugrupowań politycznych) szermujących argumentacją religijno-teologiczną, nadużywających uzasadnień – dla swego istnienia – kwestiami sakralno-transcendentalnymi.
Wspominany już Erich Fromm napisał w „Ucieczce od wolności”, że „Nowoczesny człowiek żyje w iluzji, że wie, czego pragnie – gdy tymczasem, pragnie dokładnie tego, czego się od niego oczekuje, że będzie pragnął”. Sens tego powiedzenia jest współcześnie, przy takim znaczeniu mediów i ich tabloidyzacji, wzrastającej ciągle roli religijnych fundamentalizmów i nachalnym prozelityzmie religijnym, niesłychanie adekwatny do tematu dysputy nad rolą religii w dzisiejszym świecie. I do zadań stawianych przez modernizm racjonalistom i humanistom.
Radosław S. Czarnecki *O związkach religii z nauką pisał prof. Wiesław Sztumski w SN nr 4/09 - Nauka i religia - osobno czy razem?
Krucjata jest w nas
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 3092
Nie można usunąć brudu, nie kalając sobie rąk.
papież Innocenty III (1298-1316)
Ponad osiem wieków temu (15.01.1208) w St. Gilles został skrytobójczo zamordowany legat papieski, Piotr z Castelnau (Pierre d’Castelnau). Jego śmierć, poniesiona z ręki pazia Rajmunda VI z Tuluzy - największego arystokraty i feudała średniowiecznego południa Francji (współcześnie Langwedocji) – daje początek długoletniej wojnie domowej i pierwszej, oficjalnie ogłoszonej, mającej błogosławieństwo Stolicy Apostolskiej, wyprawy krzyżowej chrześcijan przeciwko chrześcijanom. Znamienna to, choć powszechnie zapomniana - bo podwójnie wstydliwa - a zarazem znacząca cezura.
Ten region znany był z wykwintnej i niezwykle wysokiej kultury materialnej i duchowej, bogatych miast, wspaniałych zamków, kunsztownych pałaców, wspaniałych ogrodów, pluralistycznej i wieloreligijnej społeczności (pozostałość po krótkim - 719-758 - pobycie Maurów na tych terenach). Analogie z muzułmańską Iberią nasuwają się same. To była kraina kultury trubadurów uosabiającej wszystko co najlepsze w ideale rycerstwa: honor, braterstwo, wsparcie dla słabszych i potrzebujących, solidarność międzyludzka i opiekuńczość.
Przedsięwzięcie podjęte z nakazu Innocentego III przeciwko Oksytanii - a w zasadzie skierowane przeciwko herezjom szerzącym się na tym terenie w zastraszającym tempie i zakresie – miało na wskroś międzynarodowy charakter (ze względu na skalę, zasięg i rangę nadaną mu przez papieża), podobny do wypraw do Palestyny i dotyczyło całego zachodnioeuropejskiego świata chrześcijańskiego.
Poprzedzająca krucjatę misja legata Pierre d’Castelnau oraz towarzyszącego mu opata Citeaux, Arnolda Amalryka (Arnaud Amaury), miała przekonać do dobrowolnego wystąpienia Rajmunda VI przeciwko swoim poddanym, pozostającym w błędach wielu herezji. Rodzina hrabiów z Tuluzy nie podjęła jednak tej idei. Innocenty III stał się wiec główną osobą odpowiedzialną za transformację krucjat, która następuje za jego pontyfikatu – rzucił chrześcijan przeciwko chrześcijanom (katarzy i Konstantynopol).
Gwałtowna dezintegracja instytucjonalnego chrześcijaństwa w południowej Francji (XI – XIII w.) była wielopłaszczyznowa i przebiegała w kilku przestrzeniach: kulturowej, obyczajowej, religijnej, społecznej, itd. Był to region o niezwykle wyrafinowanej, pluralistycznej i tolerancyjnej kulturze (niektórzy piszą wręcz o cywilizacji oksytańskiej). Bogactwo sprzyja bowiem tolerancji, zrozumieniu Innego, spolegliwości wobec obcego, życzliwości i swoistemu sybarytyzmowi mentalnemu.
Ponadto dobrobyt i tolerancja powodują zrozumienie istoty pluralizmu: politycznego, religijnego, światopoglądowego, estetycznego, itd. Tym właśnie można tłumaczyć zgodne codzienne współżycie w Oksytanii katolików rzymskich, albigensów/katarów, humiliatów, waldensów, braci wolnego ducha, pseudo-apostołów Gerarda Segarellego, arnoldystów i petrobruzjan, a także Żydów czy wyznawców islamu. Czyli wszelkich heretyków, dysydentów, odstępców od oficjalnie i jednoznacznie narzuconego z Rzymu światopoglądu. To konkurenci dla instytucjonalnego chrześcijaństwa i papiestwa, wówczas stojącego u szczytu potęgi, w walce o „rząd dusz” (a tym samym i dochodów doczesnych).
Na tym podłożu wyrasta wspomniana estetyka i wysublimowana kultura owych terenów, zaliczanych dziś do Prowansji i Langwedocji. Nie bez znaczenia były tu wpływy Aragonii, Italii, czy muzułmańskiej Iberii. Zresztą ten region pod względem klimatu kulturowo-cywilizacyjnego był o wiele bardziej zbliżony do doświadczeń i dorobku świata śródziemnomorskiego, rzymsko-hellenistycznego (zwłaszcza Lombardii lub Aragonii), niźli do północnych regionów Francji, Niderlandów czy Niemiec.
Mieczem w herezję
Multikulturowość i pluralizm nie były wówczas w modzie. Wystarczy popatrzeć na ówczesną Europę Zachodnią, zdominowaną przez papiestwo od pontyfikatu Grzegorza VII (1073-1085). Jakie zasady, jakie wzorce osobowe, jakie obyczaje i standardy życia panowały powszechnie. Jedna wiara, jedno prawo, jeden władca – mówi stare przysłowie. Dlatego też Kościół, (zwłaszcza pod rządami Innocentego III), dążył wszelkimi metodami i środkami do powszechnej unifikacji władzy duchowej i doczesnej. Było to w jego podstawowym interesie. Gdy nie pomagały perswazja i zabiegi dyplomatyczne, pozostawały – zgodnie z rozwiązaniami proponowanymi przez św.Augustyna – siła i miecz.
Herezje rodziły się i kwitły przeważnie na obszarach, gdzie władza była rozproszona (silne samorządy miejskie, różnego rodzaju bractwa i cechy rzemieślnicze, mocno ugruntowane pozostałości kultury helleńsko-rzymskiej), a jej źródła pozostawały niejasne, zwłaszcza w kontekście religijnie uzasadnionych przewag Kościoła instytucjonalnego czy feudalnych stosunków społecznych. Tam, gdzie scentralizowana władza królewska współpracowała ściśle z Kościołem (sojusz ołtarza i tronu), a tradycyjna i konserwatywna gospodarka wiejska miała przewagę wobec kultury rozwijających się miast, herezje i wszelkiego rodzaju ruchy dysydenckie nie miały sprzyjających warunków do zdobywania zwolenników.
Albigensi nazywali siebie chrześcijanami. Ich wiara religijna miała bez wątpienia podłoże chrześcijańskie, choć na pewno tworzyli paralelny i konkurencyjny (wobec Rzymu) kościół. Miało to miejsce na tych obszarach, gdzie ich duchowni – a w zasadzie diakoni (czyli tzw. Dobrzy Ludzie) - swoją postawą i działalnością tworzyli wyraźną dysharmonię z poziomem intelektualnym, moralnym i doktrynalnym oficjalnego Kościoła rzymskiego. Ich ryt był niesłychanie prosty, wręcz skromny, odpowiadający potrzebom społecznym.
Krucjata, czyli misja
Misja jest nieodłącznym chrześcijaństwu pojęciem (z łac. mittere – posyłać, misio – posłanie). Teologicznie jest to działanie Kościoła zrodzone z jego boskich prerogatyw, polegające na głoszeniu Ewangelii niechrześcijanom i na zakładaniu wśród nich ekonomii chrześcijańskiej na sposób stały i już dla nich rodzimy, celem ich zbawienia i udoskonalenia. W tym kontekście znamiennie brzmi opinia wybitnego teologa i filozofa katolickiego Karla Rahnera, iż każda misja (jako działalność publiczna) prowadzi do zmiany stosunków społecznych. Krucjata w tak zarysowanej perspektywie jest więc przedłużeniem misji: narzuceniem właściwej optyki religijnej (i nie tylko) metodami siłowymi - podobnie jak u Carla von Clausewitza, dla którego wojna jest kontynuacją polityki.
To wówczas, w epoce krucjat, tworzy się mit (i idea zarazem) Starego Kontynentu będącego tworem tylko chrześcijańskim, który na mocy tej wiary i zadań postawionych przez jedyny, prawdziwy i omnipotentny Kościół rzymski (tu widać paralelę ze starotestamentową koncepcją narodu wybranego) ma obowiązek rozprzestrzenianie jej (jako jedynej i absolutnej, bo boskiej, prawdy) na resztę świata.
Słynne kazanie Urbana II (1088-99) z Clermont-Ferrand (27.11.1095) początkujące epokę wypraw krzyżowych do Palestyny, atmosfera powszechnego uniesienia, jaka wówczas zapanowała i chęć walki przeciwko niewiernym stwarzają klimat dla jurydycznego prześladowania wszelkich odstępstw w Europie (także i później). Ta akcja ma zasięg kontynentalny, cywilizacyjny, panchrześcijański.
To znaczący epizod w historii i kulturze Starego Kontynentu. Z taką atmosferą idzie zawsze w parze niechęć, nietolerancja, nienawiść czy ostracyzm wobec Innego we wszystkich dziedzinach życia, w sposobie opisu świata, w optyce interpretacji zdarzeń, itp.
Rzeź w imię Boga
Na samym początku ofiarami tego przedsięwzięcia padają Żydzi. W trakcie samych walk w Ziemi Świętej krzyżowcy zabijali na równi wyznawców islamu, judaizmu czy greckich ortodoksów (chrześcijan). Ogłoszenie jednak przez Innocentego III oficjalnie wyprawy krzyżowej przeciwko albigensom jest wydarzeniem bezprecedensowym (to są wszakże wyznawcy Chrystusa), rzutującym niesłychanie negatywnie na dalsze dzieje nietolerancji, wojen religijnych i wszelkich prześladowań inaczej myślących w kulturze Zachodu. I ma to miejsce po dziś dzień.
Wojska krucjaty przeciwko albigensom zebrane w Dolinie Rodanu (wiosna 1209 r.) pod duchowym przywództwem cysterskiego opata Arnolda Amalryka stanowiły w chwili osiągnięcia zdolności bojowej jedną z największych armii, jaką widziano dotychczas w Europie. Historycy i mediewiści spierają się na temat liczebności wojsk krzyżowych – przyjmuje się, iż wraz z taborami i służbą oraz osobami towarzyszącymi wojskom było to ok. 300 000 ludzi.
Przybyli wielcy panowie Francji – książę Burgundii, hrabiowie (Nevers, Bar, Saint-Pol), baronowie, arcybiskupi (Reims, Sens, Rouen), biskupi (Autun, Clermont, Bayeux, Lisieux, Chartres). Rycerstwo rekrutowało się z całej niemalże zachodniej Europy: Frankowie, Burgundczycy, Normanowie, Pikardyjczycy, Sasi, Anglicy, Bretończycy, mieszkańcy dzisiejszej Szwajcarii, północnych Niemiec, terenów współczesnej Austrii i miast północnej Italii, Bawarczycy, Flamandowie.
Jak zawsze przy takich okazjach zbiegli się ludzie podejrzanego autoramentu, zabijacy i kondotierzy różnej proweniencji, pospolici przestępcy i żądne przygód niebieskie ptaki, markietanki i złodzieje. Wszyscy szli „ukarać złośliwą i próżną rasę Prowansalczyków i przerwać jej pełne rozwiązłości i złych słów ujadanie przeciwko Apostołowi Rzymskiemu”.
Sytuacja odnośnie wojen domowych na Starym Kontynencie jest od wieków analogiczna. A gdy paliwem – dodatkowym – jest religijna wiara, starcie i jego efekty są szczególnie krwawe i obfitujące w bestialstwo. Kościół zachęcał i obiecywał wyrozumiałość, zawczasu przebaczał i rozgrzeszał ze wszystkich zbrodni, jakie mogły być popełnione, zapewniając uczestnikom krucjaty odpust zupełny.
Na czele krucjaty staje znany awanturnik, kondotier i francuski możnowładca Szymon z Montfort zwany Lwem Krzyżowym (dowództwo wojskowe powierzył mu Innocenty III). Zasłużył się w niesławnej IV krucjacie, zdobywającej i plądrującej Konstantynopol, wyjątkowym okrucieństwem, bezwzględnością i szaleńczą odwagą, za co Sobór IV Laterański (1215) przyznał mu wszystkie ziemie, które zdobył podczas zmagań militarnych w ramach tej krucjaty.
To na początku działań w Oksytanii (lipiec 1209), pod murami Béziers, miały paść znamienne słowa duchowego przywódcy krucjaty, opata Arnolda Amalryka, podsumowujące idee wojen religijnych (także te, jakie miała przeżyć Europa w następnych epokach): „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”. Była to odpowiedź duchownego na wątpliwości niektórych rycerzy, jak rozpoznać heretyków od prawowiernych.
I słowo ciałem się stało – zdobywcy wymordowali w ciągu jednego dnia całe miasto (jak mówią źródła, zginęło około 20 000 ludzi – część została zadeptana w tumultach, część spłonęła – bo krzyżowcy wzniecili w zdobytym mieście pożary): starcy, kobiety, dzieci, Żydzi, katolicy, albigensi… Zbrodnia wojenna to czy ludobójstwo?
Informacja opata Arnolda dla papieża po zdobyciu Beziers była lakoniczna i prosta: „Dzisiaj, Wasza Świątobliwość, dwadzieścia tysięcy mieszkańców wydano mieczowi, niezależnie od posady, wieku, czy płci”.
Zniszczenie Oksytanii
Na kraj od Pirenejów po Masyw Centralny i od Atlantyku po Rodan padł strach i przerażenie. Wiele miast i twierdz poddała się bez walki, choć działania wojenne trwały z przerwami ponad 30 lat (zdobycie w 1243 r. ostatniego bastionu albigensów – fortecy Motsegur na granicy langwedocko-aragońskiej – kładzie ostatecznie kres tej cywilizacji). Teraz tropieniem pozostałości heretyckiej tradycji, kultury prowansalskiej i tożsamości Innej niż rzymska, zajmie się stworzona, ciesząca się złą sławą Święta Inkwizycja, prowadzona przez oo. dominikanów.
Wraz ze zniszczeniem oksytańskiej kultury następuje ostateczny krach multikulturowej i wieloreligijnej Europy, pluralistycznej (na miarę ówczesnych czasów), tolerancyjnej. Staje się ona uboższa, jednowymiarowa, monistyczna. Odtąd - wraz z epoką wypraw krzyżowych – na dobre (przez stulecia) panować zaczyna średniowieczny unilateralizm chrześcijański, a esencja religijnej wojny wydaje krwawe owoce w postaci prześladowań i mordów związanych z Reformacją i Kontrreformacją.
Krucjata ciągle żywa
Epizod w historii Starego Kontynentu - wyprawa krzyżowa chrześcijan przeciwko Innym chrześcijanom – jest brzemienny w dziejach naszej cywilizacji. Podsumowuje i egzemplifikuje ostatecznie epokę krucjat w imię Chrystusa. Decyzja Innocentego III kładzie więc podwaliny pod totalne niszczenie pozaeuropejskich i niezgodnych z rzymskim kanonem kultur. Religijno-eklezjalne przesłanki stają się czytelnym i szczerym uzasadnieniem dla takich właśnie działań.
Krucjaty w efekcie zrodziły ideę chrześcijańskiego Zachodu - cywilizacji chrześcijańskiej, która po opanowaniu Ameryki stała się globalną, z takimi właśnie pretensjami. Ideę, którą po dziś dzień szermują wszyscy konserwatyści, tradycjonaliści, prawicowcy, purytanie i wszyscy zwolennicy ortodoksyjno- religijnego wizerunku łacińsko-atlantyckiej cywilizacji, noszący w sobie misję szerzenia swojej wiary (pod jakimkolwiek sztandarem – zasada jest zawsze jedna: to my posiedliśmy absolutną prawdę i wartości).
Rozszerzenie pojęcia krucjaty okazuje się niezwykle donośne. Jawi się ona zarówno jako mentalność, a równocześnie rewelacyjne narzędzie polityczno-militarne. Staje się też istotą chrześcijańskiej Europy z Kościołem katolickim na czele. Można z czasem być więc rycerzem krzyżowym i walczyć poza Ziemią Świętą: w Hiszpanii, nad Bałtykiem, zdobywając Konstantynopol, czy na południu Francji. Od niewiernych przechodzimy gładko do wojen przeciwko swoim (heretykom, schizmatykom, różnej maści odstępcom czy po prostu tym Innym, którzy aktualnie wyłamują się z ogólnie przyjętej poprawności).
Kiedy zabrakło więc celu - odzyskania Grobu Świętego i mitycznego Jeruzalem – można było otrzymać odpust zupełny, walcząc np. przeciwko albigensom. Święta wojna, podejmowana pierwotnie w imię Prawdy religijnej, staje się tym samym narzędziem ekspansjonizmu (a zarazem jego uzasadnieniem i usprawiedliwieniem). Taka ewolucja terminu „krucjata” otwiera drogę naszej cywilizacji do wysyłania ludzi, idei, wartości i zasad w świat. I trwa to przez kolejne dekady i wieki. Po dziś dzień.
Eksport idei, czyli kolonizacja
Stworzenie państwa izraelskiego w Palestynie (1948 r.) - poza moralno-etycznie i biblijnie uzasadnionymi argumentami oraz doświadczeniami europejskich Żydów w XX wieku (te doświadczenia, to jakby zwieńczenie wielowiekowego antysemityzmu i antyjudaizmu promowanego przez chrześcijaństwo) - było w jakiejś formie także eksportem kultury zachodniej (Żydzi aszkenazyjscy, a i poniekąd sefardyjscy, to reprezentanci zeuropeizowanych i cywilizacyjnie zakorzenionych w Europie wspólnot). Syjonizm, będący ideologią o europejskiej, XIX-wiecznej proweniencji, był przecież podstawową siłą napędową emigracji Żydów do Palestyny i myślą przewodnią powstania państwa żydowskiego. Doświadczenia II wojny światowej tę migrację tylko wzmocniły.
Zbliżone przykłady eksportu cywilizacji europejskiej na inne kontynenty (i jej stałe tam zakorzenienie) to obecność Burów w Afryce Południowej, kolonizacja Australii (i praktyczna eliminacja Aborygenów), o historii Indian amerykańskich nie wspominając. To jest właśnie ta ekspansja cywilizacji zachodniej i stawanie się przez nią cywilizacją globalną od kilku wieków.
Wyprawy krzyżowe do Ziemi Świętej były jedynie początkiem tego procesu. Z jednej strony, to jest eksport cywilizacji, a jednocześnie (i to jest druga strona medalu) – związane z misją (dziedzictwo chrześcijańskie) niszczenie dorobku kulturowego tych ludów, wspólnot czy zbiorowości, które uznano za Inne: nie zachodnioeuropejskie, nie chrześcijańskie i obce cywilizacji białego człowieka. Po raz kolejny kłania się przywoływany już Karl Rahner.
Znakomity religioznawca, politolog i historyk libańskiego pochodzenia (maronita), Europejczyk i frankofil, Georges Corm przytacza takie oto słowa, które padły w 1931 r. w Paryżu podczas kongresu Ligi Praw Człowieka: „Kolonizacja jest uzasadniona, gdy naród kolonizujący niesie ze sobą bagaż idei i poglądów, które wzbogacają innych ludzi. W takiej sytuacji kolonizacja nie jest prawem lecz obowiązkiem” („Religia i polityka w XXI w.”).
Ten passus oddaje w pełni mentalność wszelkiego autoramentu krzyżowców, misjonarzy, cywilizatorów i podobnej maści apostołów, ich przekonanie o potrzebie nawracania Innego oraz pewność o posiadaniu Prawdy. W historii realizowali oni swe pomysły, zamiary i cele zarówno w wersji hard jak i w wersji soft (chodzi o metody i formy wcielania tych zamiarów w życie).
Dziś te same mechanizmy obserwować można, gdy promuje się, niesie w świat, takie podstawowe idee świata zachodniego jak prawa człowieka, demokracja, zasady swobody obrotu kapitałem, wolność słowa, prawodawstwo, itd.
Czy narzucając innym kulturom, innym cywilizacjom, innym ludziom nasz zachodnioeuropejski punkt widzenia (wywiedziony z naszej historii) nie postępujemy de facto jak krzyżowcy sprzed 800 laty, depczący ostatecznie oksytańską (i nie tylko ją) cywilizację, przez co zubażamy nasze wspólne, ludzkie, globalne, gatunkowe doświadczenie?
Ile w nas, ludziach Zachodu, jest misjonarstwa, pychy, zadufania, a ile zrozumienia, prawdziwej tolerancji i chęci równoprawnej współpracy?
Bo wygląda na to, iż uważamy się za Pana w posiadaniu tych - i wszystkich innych - Prawd (to klarowna reminiscencja mentalności krucjatowej wynikającej z religijnej żarliwości).
Lecz jak mówił onegdaj gorący zwolennik i propagator idei wypraw, św. Bernard z Clairvaux (1091-1153) - „Ten kto stawia siebie jako Pana, staje się tym samym uczniem głupca”.
Warto się zastanowić nad przytoczoną sentencją tego gigantycznego (intelektualnie, eklezjalnie, duchowo i organizacyjnie) mnicha-cystersa, trzęsącego wówczas (XI-XII w.) niemal całą Europą.
Radosław S. Czarnecki
Ewangeliczni chrześcijanie-baptyści w ZSRR
- Autor: Grzegorz Pełczyński
- Odsłon: 3796
Różnili się znacznie od dominującego tam prawosławia. Jako protestanci swoją doktrynę opierali jedynie na Biblii. A to obligowało do zerwania z prawosławiem, z jego modlitwami do Marii i świętych, czczeniem ikon i relikwi. Baptysta czy ewangeliczny chrześcijanin to człowiek, który uświadomiwszy sobie swoją grzeszność, błagał Boga o przebaczenie, które zresztą otrzymywał, bo za jego grzechy zapłacił Jezus na krzyżu. Następnie dawał się ochrzcić i przyłączał do zboru złożonego z osób o podobnych poglądach.
Gdy wybuchła rewolucja październikowa, tak wierzący ludzie byli w Rosji znaczącą grupą religijną, która zrazu nie zwracała uwagii bolszewików. Głównego wroga widzieli oni w prawosławiu. Rada Komisarzy Ludowych 23 stycznia 1918 r. wydała dekret równający wobec prawa wszystkie religie, a prawosławie pozbawiający statusu religii państwowej. Ewangeliczni chrześcijanie i baptyści byli raczej pozytywnie ustosunkowani do dekretu, wiązali z nim nadzieję na możliwość swobodnej działalności.
Bujny rozwój
Obydwa wyznania w latach dwudziestych zwiększyły liczbę wiernych w stosunku do okresu przedrewolucyjnego – nawet o kilkadziesiąt procent. W całym Rosyjskim Związku Baptystów było ok. 400 000 wiernych, a z nieochrzczonymi dziećmi jeszcze więcej. Wzrosła też liczba ewangelicznych chrześcijan, których mogło być niecałe 200 000. Przywódca tych drugich, Iwan Prochanow, z powodu swych inicjatyw i niespożytej energii był najbardziej znanym protestantem w Rosji.
Szybki rozwój tych wyznań po rewolucji jest związany z represjonowaniem prawosławia. Komuniści próbowali je zdeprecjonować i dlatego urządzali „sądy nad religią” – dysputy wzorowane na rozprawach sądowych, mające na celu udowodnienie jej szkodliwości. Będącemu w defensywie prawosławiu z łatwością udowadniano najrozmaitsze zarzuty. Jednak ludzie, których organizatorzy takich imprez zdołali odwieść od Cerkwi, niekoniecznie stawali się ateistami. Wywołane wątpliwości skłaniały do poszukiwań religijnych, nieraz kończących się wstąpieniem do zboru.
Po rewolucji ewangeliczni chrześcijanie i baptyści, mający takie same wierzenia i często ze sobą współpracujący, postanowili się zjednoczyć, lecz przywódcy obydwu ugrupowań nie zgadzali się co do ustroju nowego związku i do zjednoczenia nie doszło. Najbardziej podzielił ich stosunek do służby wojskowej. Przed wojną uważali ją za powinność wobec państwa. Podczas wojny tylko nieco ponad stu mężczyzn nie chciało służyć z bronią w ręku. Lecz wśród wracających z wojny, wśród wcielonych do oddziałów rewolucyjnych, bądź kontrrewolucyjnych, takowych były tysiące.
Władza radziecka, starająca się początkowo zyskać jak najwięcej zwolenników, wydała dekret pozwalający uniknąć służby wojskowej z powodów religijnych. Wtedy do zborów zaczęli garnąć się młodzi mężczyźni nie chcący iść do wojska.
Na początku 1922 r. Prochanow zwrócił się do wszystkich baptystów świata z wezwaniem „Głos ze Wschodu”, w którym nakłaniał do nie uczestniczenia w żadnych działaniach związanych z wojną. Światowy Związek Baptystów, którego Prochanow był wiceprezydentem, dość oględnie ustosunkował się do tego. Natomiast władze radzieckie uznały to za próbę wtrącania się do polityki i uwięziły Prochanowa. Wyszedł po trzech miesiącach, podpisawszy pismo uznające służbę wojskową za obowiązek. Problem ten wzbudził spory wśród ewangelicznych chrześcijan i baptystów. Najbardziej zdecydowani pacyfiści utworzyli osobne zbory. Wszystko to osłabiało ten odłam chrześcijaństwa w ZSRR.
Opisując lata dwudzieste, trzeba wspomnieć kooperatywy zakładane przez wierzących, zwłaszcza ewangelicznych chrześcijan. Były to głównie spółdzielnie rolne, ale też przedsiębiorstwa funkcjonujące w miastach, w których pracowali wierzący, realizując biblijny ideał wspólnoty dóbr.
Tragiczne lata trzydzieste Lepsze czasy zaczęły się kończyć w 1927 r. Prochanowowi, wyjeżdżającemu latem 1928 r. na Kongres Baptystów do Toronto, władze dały do zrozumienia, że nie chcą, by wrócił. Wkrótce zaczęto likwidować kooperatywy. Stopniowo poznikały czasopisma.
W następnym roku wprowadzono prawa zmierzające do likwidacji religii w całym państwie. Uchwalono Ustawę o Religijnych Stowarzyszeniach, zgodnie z którą każda wspólnota religijna, np. zbór, musiała uzyskać rejestrację, czyli zgodę na istnienie. Działalność takowej ograniczono wyłącznie do spraw religijnych w miejscach do tego przeznaczonych. Zakazano działalności misjonarskiej. Zakazano prowadzenia spółdzielni i przedsiębiorstw, a nawet niesienia pomocy materialnej członkom wspólnoty. Nie wolno było organizować grup skupiających kobiety, dzieci czy młodzież. To wszystko utrwalała zmiana czwartego artykułu konstytucji, który stwierdzał, że „swoboda (...) antyreligijnej propagandy, jest przyznana wszystkim obywatelom”. Wymienione akty prawne czyniły z ateizmu religię państwową.
Wkrótce dla ewangelicznych chrześcijan i baptystów nastąpił najgorszy okres. W latach 1929-1941 represje dotknęły ok. 25 000 osób. Najpierw przywódców obu ugrupowań, a także metodystów i adwentystów, okrzyknięto agentami zachodnich państw. Potem stawiano ich przed sądami i wymierzano wyroki skazujące. Do połowy lat trzydziestych skazywano na ogół na 3 do 5 lat. W drugiej połowie dekady wyroki były o wiele surowsze. Przykładem jest męczeństwo rodziny Kargelów. Iwan Kargel, znany teolog, został aresztowany w 1937 – miał wówczas 88 lat. I chociaż przesiedział w więzieniu tylko 17 dni, tak go to wyczerpało, że wkrótce zmarł. Niedługo potem rozstrzelano jego starszą córkę Elenę, a dwie młodsze skazano na zsyłkę.
Mimo, że całe społeczeństwo radzieckie żyło w strachu, wierzący mieli jednak wyjątkowe powody do obaw. Uznano ich wszak za wrogów państwa. Mający kontakty ze współwyznawcami za granicą, a dzięki pracowitości należący do klasy średniej – przeciwstawiali się planom bolszewików. Ich zbory wciąż pozbawiano więc duchownych i najaktywniejszych członków. A kiedy nie było już nikogo, kto odważyłby się im przewodzić, musiały zawiesić działalność. Liderzy, których nie represjonowano, byli podejrzani o współpracę ze służbami specjalnymi. Ponadto na zbory nakładano wygórowane podatki. Po napaści Niemiec na ZSRR, prześladowania religii ustały. Dyktator Związku Radzieckiego, Stalin, był świadom, iż trzeba teraz wysiłku wszystkich obywateli, także wierzących.
Jak ujarzmić baptystów?
Nim skończyła się wojna, sytuacja opisywanych społeczności uległa diametralnej zmianie: władze doprowadziły do ich połączenia. Nastąpiło to podczas zjazdu ich reprezentantów w Moskwie między 26 a 29 październikiem 1944 r. Na tym nie zakończyło się jednoczenie podobnych wyznań w ZSRR. W 1945 do ewangelicznych chrześcijan-baptystów dołączono chrześcijan wiary ewangelicznej, czyli zielonoświątkowców, w 1946 - wolnych chrześcijan, a w 1947 - chrześcijan w duchu apostolskim. I w końcu, w 1963, braterskich mennonitów.
Wszystkie te wyznania złączono w swoistej unii kościelnej, w Związku Ewangelicznych Chrześcijan-Baptystów (ZECHB). Jego przewodniczącym został Jakow Żidkow, a sekretarzem Aleksander Karew.
Złączenie tylu wyznań stanowiło niełatwe zadanie. Szczególnie zielonoświątkowcy nastręczali trudności z powodu swego mówienia językami na podobieństwo apostołów w dzień Zielonych Świątek. Ale władze dążyły do połączenia, sądząc, iż dzięki temu uda się kontrolować jednocześnie kilka wyznań. Bez wątpienia celem pozostała ich likwidacja, lecz na pewien czas postanowiono ustabilizować ich sytuację.
Gdy władzę objął Nikita Chruszczow i zaczęła się odwilż, wierzący nabrali nadziei, że polepszy się również w dziedzinie religii. Lecz nowe władze też zamierzały zniszczyć religię, choć innymi metodami. Ewangeliczni chrześcijanie-baptyści wkrótce je poznali. W 1959 r. reżim zmusił kierownictwo ZECHB do wprowadzenia zarządzeń zebranych w dwóch dokumentach: w Regulaminie Związku Ewangelicznych Chrześcijan-Baptystów oraz Instrukcji dla Starszych Prezbiterów.
Jeśli zbory dokładnie przestrzegałyby tych zarządzeń, ich życie musiałoby ograniczyć się do nabożeństw stale odprawianych przez tego samego prezbitera, o wiele skromniejszych niż dotychczas, bo pozbawionych niemal muzyki, deklamacji wierszy. Poza tym nie należałoby chrzcić nikogo przed ukończeniem 30 roku życia. Zaś duchowni winni zachęcać do uczestnictwa w radzieckiej kulturze, mimo jej antyreligijnych treści.
Do Regulaminu i Instrukcji ogół miał stosunek negatywny. W tej sytuacji ukonstytułowało się gremium przekonane, że zaistniały problem rozwiąże tylko zjazd przedstawicieli całego Związku. Żidkow i Karew, gdy przedłożono im propozycję zwołania zjazdu, odpowiedzieli odmownie, obawiając się negatywnej reakcji władz. Wówczas owe grono stało się Grupą Inicjatywną do Sprawy Zwołania Zjazdu, na czele której stanął Gienadij Krjuczkow. Grupa Inicjatywna zwróciła się z kolei do wszystkich zborów, by skłonić je do podjęcia radykalnych działań. Część z nich udzieliła jej pełnego poparcia. Ale kierownictwo Związku uważało nadal, że nie jest teraz odpowiedni czas na zorganizowanie zjazdu.
Inicjatywnicy – jak nazywa się tych ewangelicznych chrześcijan-baptystów – byli nieprzejednani. Nie przestraszały ich szykany, aresztowania, pozbawianie zborów rejestracji. Twierdząc, że przywódcy Związku Ewangelicznych Chrześciajan-Baptystów sprzeniewierzyli się Ewangelii, 23 lipca 1962 r. ich liderzy uznali się za jedyną, do czasu zjazdu, władzę ZECHB. Zaś 20 września 1965 r. utworzyli Radę Zborów Ewangelicznych Chrześcijan-Baptystów, czyli własną organizację kościelną.
Niełatwo ocenić to, co stało się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jest faktem, że od czasu zjazdu zjednoczeniowego w 1944 r. przedstawiciele Związku nie spotykali się. Że jego kierownictwo było dość ustępliwe wobec władz. Jednak inicjatywnicy okazali swoim przywódcom brak posłuszeństwa, a także ignorowali warunki polityczne w ZSRR. W każdym razie na konflikcie zyskały władze. W jego wyniku z ZECHB zostali wyodrębnieni radykalni działacze, którzy później, jako członkowie niezarejestrowanych czyli nielegalnych zborów, w majestacie radzieckiego prawa byli prześladowani.
Związek Ewangelicznych Chrześcijan Baptystów po oddzieleniu się inicjatywników nie przeżywał zastoju. Regulamin i Instrukcję już w 1963 r. pozwolono zastąpić Statutem Związku ECHB, w którym uwzględniono nawet niejeden postulat proponowany przez inicjatywników. Dzięki temu Związek stał się bardziej demokratyczny: jego najwyższą władzę stanowił Wszechzwiązkowy Zjazd. Życie religijne ograniczało się wprawdzie tylko do pomieszczeń udostępnianych przez władze, ale też każdy dom wierzącego był miejscem kultu. Brakowało Biblii, brakowało literatury chrześcijańskiej, pozwolono wydawać tylko jeden periodyk „Bratskij Westnik”.
Na Zachodzie działały jednak organizacje, które niosły pomoc chrześcijanom w ZSRR, np. niemiecka Licht im Osten czy amerykańska Slavic Gospel Association. Organizowały one przemyt Biblii, książek i czasopism. Bardzo ważne były audycje chrześcijańskich rozgłośni: Trans World Radio i Voice of Andes, nadających po rosyjsku i w innych językach używanych w Związku Radzieckim.
Od lat siedemdziesiątych następował powolny zmierzch komunizmu, jednak pozostawał on nadal religią państwową, więc każda inna mogła być tylko mniej czy bardziej tolerowana. Dotyczyło to także ugrupowań tworzących ZECHB. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zaszła w nim zmiana pokoleniowa: zmarło wielu działaczy pamiętających czasy stalinowskie, zastąpili ich młodsi. W 1971 r. sekretarzem ZECHB został Aleksander Byczkow i był nim przez następne dwa dziesięciolecia. Pod nowym kierownictwem sporo się zmieniło. Zmiany były też efektem przemian społeczno-politycznych, jakie następowały w ZSRR, zwłaszcza w drugiej połowie lat osiemdziesiątych.
Wciąż problem stanowiło utrzymanie jedności organizacyjnej. Wprawdzie z Rady Zborów Ewangelicznych Chrześcijan-Baptystów wracali kolejni wierni do ZECHB, lecz kilkanaście tysięcy inicjatywników zdawało się przekonanych, iż reprezentują prawdziwe chrześcijaństwo ewangeliczne. Nadto działały dziesiątki zborów, głównie zielonoświątkowców, które nie chciały należeć do ZECHB, a których część uzyskała nawet osobną rejestrację. Wobec tego kierownictwo Związku, aby utrzymać jedność, prowadziło rozmowy z grupami odłączonymi, starało się zażegnywać konflikty mogące spowodować rozłamy.
W ostatnich dekadach ZSRR zbory ZECHB cieszyły się pewną stabilizacją, ale „sekta baptystów” - wcale niemała, bo licząca pół miliona wiernych - nie mogła odgrywać znaczącej roli w społeczeństwie, jak w latach dwudziestych. Władze robiły wszystko, by ograniczyć jej wpływy. Raczej nikt, kto do niej należał nie mógł ukończyć wyższych studiów i objąć znaczącego stanowiska. W 1974 r. nakład dwumiesięcznika „Bratskij Westnik” zwiększono do tysiąca egzemplarzy, a zatem na jeden zbór nie przypadał nawet jeden egzemplarz – zborów było ok. 2500. Już ten fakt świadczy, jak niewielkie możliwości oddziaływania posiadał ZECHB. Pomimo tego ewangeliczni chrześcijanie-baptyści prowadzili działalność, a ich liczebność nawet rosła: nowi członkowie zborów rekrutowali się z tworzących je często wielodzietnych rodzin oraz osób ze świata.
Rozpad Związku Radzieckiego przyczynił się do reorganizacji struktur społecznych ewangelicznych chrześcijan-baptystów. W nowych państwach stworzyli nowe organizacje kościelne, szczególnie na Ukrainie. Zupełnie odłączyli się zielonoświątkowcy. Mennonici w większości wyemigrowali. Przede wszystkim jednak ewangeliczni chrześcijanie-baptyści cieszą się dziś swobodą, jakiej dotąd nie mieli. Aczkolwiek zdarzają się represje w republikach z przewagą ludności muzułmańskiej. W każdym razie ewangeliczni chrześcijanie-baptyści odgrywają coraz większą rolę w życiu społeczeństw postsowieckich.
Grzegorz Pełczyński
Autor jest profesorem w Katedrze Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersyetetu Szczecińskiego.