Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1503
Gdy przed kilkunastoma miesiącami opublikowałem na łamach „Spraw Nauki” i „Myśli Polskiej” dyskusyjny tekst pt. „Akademickie trąby na larum!” nie spodziewałem się, że kryzys wolności akademickiej i moralne skarlenie władz macierzystego wydziału dopadną mnie osobiście. Że po 50 latach życiowego związania się z Uniwersytetem i warszawską politologią padnę ofiarą „sykofantów i makkartystów”, których przypomniał niedawno w swoim celnym artykule Radosław Czarnecki. Nie odnosiłbym się do uknutej przeciwko mnie intrygi z udziałem studentów i urzędników nauki, gdyby sprawa nie miała poważniejszego charakteru.
Otóż tak jak pisałem ponad rok temu, Uniwersytet przestał być miejscem krytycznego myślenia, obiektywnej oceny zjawisk i procesów społecznych, porównywania i konfrontowania różnych punktów widzenia. Zostałem pouczony przez dziekana wydziału, że wolność akademicka nie oznacza „prawa do dowolności”. W tym zdaniu właśnie jak w soczewce skupia się biurokratyczny, a zatem i polityczny zamach na samą ideę i istotę wiedzy jako dobra publicznego. Ta, jak wiadomo, może się rozwijać jedynie w warunkach poszanowania pluralizmu światopoglądowego i aksjologicznego, wielości stanowisk metodologicznych i w rezultacie rozmaitości punktów widzenia.
Najgorsze jest to, że „oddolne” psucie standardów uniwersyteckich, w tym dobrych obyczajów, odpowiada „odgórnym” zamachom na wolność akademicką nawet w państwach dojrzałej zachodniej demokracji. Takie rzeczy, jak ograniczanie przedmiotowe zainteresowań badawczych dzieją się nie tylko na Węgrzech, w Rosji czy Turcji, ale także w USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Tworzenie instytucji kolejnych rzeczników i niedorzeczników do spraw wszelkiej poprawności i niepoprawności rodzi skutki odwrotne do zamierzonych. Oskarżają oni niezależnie myślących badaczy o odstępstwa od norm, ustanawianych arbitralnie przez „sądy kapturowe”.
Te zjawiska są przejawem kryzysu intelektualnego, który wiąże się przede wszystkim z upolitycznieniem uczelni, poddawaniem ich poprawnościowym modom i gorliwym wykonawcom szkodliwych dyrektyw.
Wrogowie wolności akademickiej wykorzystują kolejną fazę ideologizacji i ostrej konfrontacji w stosunkach międzynarodowych, która wyraża się w masowym stosowaniu propagandy i dywersji psychologicznej, skierowanych przeciwko zwolennikom odmiennej aksjologii, metodami przeinaczeń, kłamstw, fałszerstw, dyfamacji i insynuacji. Każdy pretekst jest dobry, żeby uderzyć w dobre imię bezkompromisowego pracownika.
Obserwujemy wyraźny kryzys dialogu międzykulturowego czy nawet międzycywilizacyjnego.
Jego miejsce zaczyna zajmować dyktat rzekomo uniwersalnych wartości, głoszonych przez jedną ze stron konfrontacji. Najczęściej jest to zaprzeczenie możliwości poznania racji drugiej strony czy stron trzecich. Coraz powszechniej słyszymy o konieczności podporządkowania przez rządzących spraw nauczania potrzebom ochrony praworządności, narodowej i kulturowej tożsamości, a nawet zapobieganiu terroryzmowi i wszelkim innym zbrodniom ze strony arbitralnie wyznaczanych wrogów. Stąd już tylko krok do całkowitej likwidacji wolności akademickiej.
Dlatego aby ją obronić, potrzebna jest mobilizacja świata nauki na rzecz przebudowy mentalnej i moralnej własnego środowiska, pobudzenia go do dyskusji i krytyki, do otwarcia się na odkrycia i innowacje. Potrzebny jest odważny opór intelektualny przeciw petryfikacji zdeformowanych struktur akademickich, broniących biurokratyzacji, uniformizacji i formalizmów, zastępujących rzeczywistą inicjatywę i realne osiągnięcia przez bałamutne instrukcje, nadęte sprawozdania i bezkrytyczne pouczanie ex cathedra „wicie, rozumicie”.
W sukurs naukowcom muszą przyjść postępowe kręgi polityczne, które mają świadomość wagi i znaczenia instytucji uniwersyteckich dla prawidłowego funkcjonowania demokracji. Choć więc uniwersytety nie są instytucjami politycznymi, muszą liczyć na wsparcie i działania polityczne tych, którzy rozumieją współczesne wyzwania cywilizacyjne.
Administrujący nauką okopali się w swoich „fortecach” i na „ciepłych posadkach”. Zamiast pomysłów na innowacje, także w zakresie reformowania programów studiów i odpowiadania na problemy współczesności, górę bierze zaściankowa rutyna, zaduch kumoterstwa i donosów oraz małostkowość. Niesubordynowanych trzeba skarcić, zganić, upomnieć i postraszyć, a gdy to okazuje się nieskuteczne, wszcząć nagonkę i urządzić polowanie.
Najlepiej zaangażować w ten proceder studentów, no bo przecież sprawa wiarygodności ich oskarżeń, na dodatek anonimowych, jest kluczowa i niepodważalna. Im bardziej z ukrycia „obsmarują” nieprawomyślnego wykładowcę, tym na większą zasłużą nagrodę. A poza tym to sprawdzony sposób doboru kandydatów w skład młodej kadry naukowej. Spośród najbardziej gorliwych „we współpracy” z dziekanem można przecież stworzyć kolejny „zaciąg pokoleniowy”, miernych ale wiernych, lojalnych i posłusznych, reprodukujących najgorsze nawyki i pokazujących moralną degenerację „chowu wsobnego”.
Można walczyć z tymi zjawiskami jedynie nazywając rzeczy po imieniu. Nawet za cenę przykrego odwetu wydziałowych ordynatów. Ale jak wielu jest gotowych stanąć w prawdzie i wygarnąć publicznie, na przykład podczas posiedzenia ciał kolegialnych, że wydział psuje się od dziekana, a uniwersytet od rektora? Praktycznie takich odważnych nie ma i w obecnym stanie degrengolady ich nie będzie. W tym tkwi katastrofa środowiska uczelnianego.
„Myślozbrodnie”
Martwi mnie, co się stanie z wolnością myśli w przyszłości. Jeśli pojawiają się niewybredne krytyki pod adresem zmarłych znawców problematyki rosyjskiej, tak jak w przypadku Andrzeja Walickiego, jednego z najwybitniejszych polskich historyków idei, to strach pomyśleć, co czeka żyjących i wciąż aktywnych badaczy.Widać wyraźnie, że komuś zależy na wykluczeniu z przestrzeni publicznej jakiejkolwiek dyskusji, a także objęciu anatemą tych, którzy za przedmiot swoich naukowych dociekań wybrali Rosję.
W wielu uczelniach niebezpieczne stały się zajęcia, na których wykładowcy wprost odnoszą się do otaczającej rzeczywistości. Wojna na Ukrainie wywołała z jednej strony niezwykle silne uniesienia emocjonalne (co jest zrozumiałe), ale z drugiej strony narzuciła selektywne pojmowanie rzeczywistości, z jednego tylko punktu widzenia. Kto go nie podziela, ulega wykluczeniu, marginalizowaniu i stygmatyzowaniu. Ryzyko jest duże, bo można być odsuniętym od zajęć, a nawet z powodu absurdalnych oskarżeń studentów stać się obiektem wszelkich możliwych pomówień. Przodują w tej dziedzinie rzecznicy uczelniani, jako strażnicy „świętej poprawności” i nadużywający swoich kompetencji.
Uczelnie wyższe, te niby wolne „świątynie dumania”, stały się – to był zresztą proces trwający od dłuższego czasu, ale wojna tylko go przyspieszyła – miejscem „myślozbrodni” z punktu widzenia narzucanej ortodoksji przez świat polityki i mediów. Nie wolno nie tylko podważać oficjalnej wykładni na temat „złej” Rosji i „dobrej” Ukrainy, ale niedopuszczalna jest jakakolwiek krytyka cynicznego kursu politycznego Zachodu, zorientowanego na prowadzenie tej wojny aż do wykrwawienia stron. Jak zauważył zacny krakowski mędrzec Bronisław Łagowski, „w liberalnej Polsce niewskazane jest mówienie, że gdy toczy się wojna, to obie strony strzelają i po obu stronach są zabici”.
Absurdalną praktyką stało się demonizowanie wykładowców, którzy podnoszą w dyskusji racjonalne argumenty i dążą do pogłębienia intelektualnej debaty.
W kontekście wojny na Ukrainie najbardziej oberwał chicagowski profesor John J. Mearsheimer, ale i w polskim krajobrazie uczelni wyższych da się wskazać nazwiska osób sekowanych i prześladowanych przez macierzyste uczelnie za głoszone poglądy. Łatwo można stać się ofiarą „polowania na czarownice” pod byle jakim pretekstem. Bez domniemania niewinności, bez weryfikacji donosów i podważenia nielegalnych nagrań, bez udzielenia głosu stronie pomówionej i oskarżonej!
A przecież to Uniwersytet powinien być szkołą prawości i praworządności, ostoją przestrzegania prawa!
W praktyce można bez żadnych zahamowań obrzucić nauczyciela stekiem absurdalnych zarzutów. Nikomu nie zależy – łącznie z rektorem uczelni – aby te zarzuty sprawdzić w drodze rzetelnego i zgodnego z prawem postępowania wyjaśniającego. Jeszcze zabawniejsze jest unikanie odpowiedzialności za to, kto naprawdę podjął decyzję o nielegalnym odsunięciu nauczyciela od zajęć dydaktycznych. Podpisujący się pod nią dziekani twierdzą, że wykonali postanowienie władzy rektorskiej. Z kolei rektor zaprzecza swojemu udziałowi w tej hecy. To dowód infantylizacji zarządzania i braku nie tylko urzędowej, ale i osobistej odpowiedzialności.
Politologia - nauka niebezpieczna
Gdzie zatem szukać obiektywizmu w debacie politologicznej? Jednostronność przekazu wyklucza możliwość rozważań, czy władze państwa ukraińskiego zrobiły wszystko, co można było zrobić, aby w ciągu trzech dekad istnienia niepodległej Ukrainy ułożyć się po sąsiedzku z Rosją. Dlaczego nie wolno zadawać pytań o rolę czynnika zewnętrznego w budowaniu antyrosyjskiej Ukrainy i w rozpaleniu tego konfliktu?Dlaczego nazywanie po imieniu sprawców po obu stronach jest herezją? Skąd bierze się ta przedziwna asekuracja i pomijanie roli sił nacjonalistycznych i skrajnie prawicowych na Ukrainie? Czy odradzanie się brunatnych ideologii jest doprawdy jedynie wymysłem Kremla? Dlaczego ślepota poznawcza polskich elit politycznych, ale i wydawałoby się poważnych badaczy prowadzi do ignorowania niezwykle niebezpiecznych zjawisk, które przecież dotyczą żywotnych interesów Polski i Polaków?
Problem tzw. ukrainizacji Polski nie jest wymysłem posła Grzegorza Brauna ani innych polskich „nacjonalistów”.
Dlaczego nad konsekwencjami przesiedleń nie zastanawiają się na przykład znawcy migracji, których bezrefleksyjnym zawołaniem stało się banderowskie pozdrowienie „sława Ukrainie”?
A gdzie debata o kosztach demograficznej transformacji, o negatywnych skutkach demontażu polskiej tożsamości narodowej poprzez żywiołowy napływ uchodźców, a raczej stymulowany ruch przesiedleńczy?
Czy jednolite narodowo państwo polskie naprawdę przestało być cenną wartością Polaków?
Na jakich podstawach ma w przyszłości opierać się lojalność wobec państwa, jeśli status obywateli RP otrzymują osoby przypadkowe, albo jeszcze gorzej, obce polskiej tradycji myślenia i kulturze?
Przecież takie tematy powinny być przedmiotem nie tylko debat parlamentarnych, ale i twórczych dyskusji w środowiskach naukowych.
Nie chodzi wyłącznie o wystawianie chwalebnych laurek wojennym bohaterom czy ściganie się w antyrosyjskim zelotyzmie, ale o poważne zastanowienie się, dlaczego polskie interesy narodowe niekoniecznie we wszystkim współgrają z tym, co prezentuje pogrążona w katastrofie wojennej Ukraina.
Kto poza sloganami o „wspólnej” czy „naszej” wojnie powinien tłumaczyć Polakom, że państwa nie kierują się wobec siebie żadnym altruizmem i bezinteresownością? Państwa z natury myślą egoistycznie i dbają przede wszystkim o dobrostan swoich obywateli, którzy nie powinni płacić kosztów za cudze błędy, w tym także za cudze wojny.
Mądrość rządzenia państwem nie polega przecież na hojnym rozdawnictwie własnego majątku i trwonieniu zasobów, w imię dziedziczonej po przodkach irracjonalnej misyjności. Jeśli elity władzy doprowadzają w państwie demokratycznym do degradacji standardów życia i destrukcji gospodarki, powinny liczyć się ze społecznym odrzuceniem. A także z polityczną i prawną odpowiedzialnością za dyskryminację własnych obywateli kosztem przybyszów z zewnątrz.
Jeszcze ważniejsza staje się potrzeba debaty na temat ewolucji „ustrojowej” państwa polskiego. Jak można nieodpowiedzialnie ogłaszać, jak czynią to najważniejsi funkcjonariusze władzy, że granica państwowa między Polską a Ukrainą zmierza w kierunku zaniku, a nawet prawnej likwidacji? Dlaczego tak ważnych z egzystencjalnego punktu widzenia spraw nie poddaje się debacie publicznej? Dlaczego milczą na ten temat partie opozycyjne w parlamencie, nie podejmują tej problematyki media masowe? Nie ma też wypowiedzi autorytetów prawa konstytucyjnego.
Łączenie ze sobą tak różnych dwóch organizmów państwowych wymaga nie tylko głębokiego namysłu, ale przede wszystkim diagnozy interesów integrujących się stron i wzajemnych zobowiązań po dokonaniu ewentualnej „fuzji”. Na obecnym etapie żenujący poziom wypowiedzi o związkach Polski i Ukrainy prowadzi raczej do konfuzji. Obywatele Polski mają prawo odczuwać głęboki niepokój z powodu postępującej „ukrainizacji” polskiej polityki i jej szkodliwych skutków.
Interesy Stanów Zjednoczonych na Ukrainie nie dają się uzasadnić ani geopolityką (gdzie Rzym, a gdzie Krym!), ani solidarnością ideologiczną (występuje absolutny brak związku ustroju państwa ukraińskiego z poszanowaniem wartości bronionych przez Zachód). Słusznie zauważa się w samej Ameryce, że nadawanie „żywotnej” rangi interesom Waszyngtonu na Ukrainie może mieć charakter irytujący (Katrina vanden Heuvel). Na szczęście takich głosów jest coraz więcej. Nie chodzi w nich o usprawiedliwianie zbrodniczych agresji, ale o wskazanie rzeczywistego sprawstwa i konieczności wyjścia z kryzysu. Jeśli nie można było zapobiec tragedii ukraińskiej, to może przynajmniej uda się pobudzić rozmaite środowiska do zmiany kursu politycznego? Czy wysyłanie Ukraińcom kolejnych partii śmiercionośnej broni jest doprawdy najmądrzejszym kursem politycznym, zważywszy na konsekwencje, w jaką otchłań rozmaitych kryzysów wpadają rządy i społeczeństwa Zachodu? To nieprawda, że jest tylko jeden sposób rozwiązania konfliktu na Ukrainie, poprzez wojnę aż do zwycięstwa, bez liczenia się z kosztami ludzkimi i materialnymi samych Ukraińców i Rosjan!
Myślenie męczy
Dyktat jednolitości stanowisk wobec spraw trudnych i niebezpiecznych zawsze prowadzi do zaniku wariantowego myślenia, do przyjmowania narracji narzucanej odgórnie. Sprzeciw wobec każdego dyktatu wymaga odwagi. Większości studentów nie interesuje jednak czytanie „rewizjonistycznych” i prowokujących do myślenia książek, bo są przecież gotowe, łatwe i oczywiste interpretacje otaczającej nas rzeczywistości. Jest gorzej, gdy zalecane przez wykładowcę publikacje wychodzą poza tzw. sylabus, czyli wcześniej zatwierdzony przez władze program nauczania. To już prawdziwa herezja!
Czasem można odnieść wrażenie, że dzisiejsi studenci są „mądrzejsi” od swoich profesorów. Są przekonani, że i bez czytania książek dużo więcej wiedzą niż anachroniczni wykładowcy, głoszący „skostniałe” teorie i staroświeckie ideały. Zadawanie lektury obowiązkowej przez tych ostatnich i jej egzekwowanie na zajęciach jest nie tylko fanaberią uczących, ale powodem do skarg i zażaleń, składanych przez stale rosnącą liczbę frustratów.
Sytuacja jest chyba nieodwracalna, gdyż potulni kierownicy jednostek dydaktycznych poddają się studenckiemu terrorowi. Dla świętego spokoju tolerują nieuków, a poprzez ich donosy w systemie anonimowych ankiet ganią wymagających nauczycieli. Zjawisko to ma szerszy negatywny kontekst ze względu na rozwój cywilizacji informatycznej. Smartfony i tablety zawładnęły umysłami młodzieży, co zniszczyło czytanie poważnej literatury naukowej. Skłonienie studentów do przeczytania jakiejś książki w całości jest doprawdy czynem heroicznym tak ze strony nauczyciela, który naraża się na skargi, jak i ze strony słuchaczy, z których tylko część posiadła umiejętność czytania ze zrozumieniem.
Dążenie do zdobycia i ugruntowania pewnego kwantum fachowej wiedzy jest obecnie marzeniem nielicznej grupy studentów. Reszta, w przeważającej większości, dąży do zdobycia łatwych certyfikatów, dających możliwość wpasowania się w rynek pracy. Do rzetelnego studiowania nie skłania obecny system edukacji na poziomie wyższym. Przestarzałe programy nauczania, brak przygotowania do alternatywnego i krytycznego myślenia, wreszcie stadność i pseudopatriotyczny terror jednomyślności – to cechy niejednej katedry uniwersyteckiej.
Uczelnie upodabniają się do szkół zawodowych. Stają się fabrykami pseudointeligentów, którzy zdobywają dyplomy w transakcji kupna-sprzedaży. Wtedy naprawdę wiedza ma najmniejsze znaczenie. Krytyczne myślenie nie jest w cenie, bo naraża na starcie się z absolutyzowaną przez większość prawdą, a to może zaszkodzić w dalszej karierze. W cenie jest przystosowanie ochronne (mimikra) i konformizm. Osobność nie popłaca. Najważniejsze są przyszłe posady i szybki dostęp do dóbr wszelakich, a nie zawracanie sobie głowy jakimiś przykazaniami o moralnych powinnościach. Przestają obowiązywać zasady rzetelności i uczciwości na drodze poznania naukowego. Roty ślubowań studenckich, a nawet doktorskich stały się czczym rytuałem. A dobre obyczaje i tak nie mają żadnego znaczenia, bo przecież nigdzie nie zostały spisane (sic!).
Mamy do czynienia nie tylko z konfliktem różnych oczekiwań wobec zarządzających polską nauką, ale także z konfliktem pokoleń. Dziekani wydziałów likwidują ten problem przez obcesowe odsyłanie zasłużonych nauczycieli akademickich na emeryturę. Rektorzy przedłużają niektórym seniorom zatrudnienie ze względu na ich dorobek, zawodową przydatność lub po prostu „po uważaniu”. Mamy więc do czynienia z dziwaczną sytuacją, że władze uczelni zamiast spójnej i racjonalnej polityki zatrudnienia, uwzględniającej potrzeby kadrowe i zapewniającej ciągłość poziomu badań i nauczania, kierują uwagę nie na najlepszych, lecz na tych szczególnie zasłużonych w lojalności i pełnieniu funkcji lub po prostu politycznie protegowanych.
Nieklarowność kryteriów w polityce zatrudnienia na uczelniach jest mankamentem od lat. W konkursach o zatrudnienie najczęściej startuje jedna osoba, co jest zaprzeczeniem idei samego konkursu i z góry wskazuje intencje jego organizatorów. Bynajmniej nie zanosi się na zmiany, które zapowiadała jeszcze w 2015 roku ówczesna minister nauki Lena Kolarska-Bobińska. "Deforma" szkolnictwa wyższego zniszczyła bezpowrotnie etos pracownika naukowego, który dysponując dorobkiem i wiedzą stanowił kiedyś autorytet dla młodszych pokoleń.
Uczenie się rzemiosła akademickiego nie zachodzi poprzez punkty i granty, lecz poprzez żmudne wykuwanie umiejętności analitycznych, pogłębianie refleksji intelektualnej (teoretycznej) i osiąganie dojrzałości metodologicznej. Aż strach pomyśleć, co pozostanie z dorobku mierzonego formalnymi notami, a nie rzeczywistym wkładem do myślenia i praktyki.
W dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, wraz z ogromnym tempem przemian cywilizacyjnych zabrakło dostosowania edukacji w ramach tzw. kształcenia ustawicznego, do zmieniających się wyzwań poznawczych.
Decydenci od spraw szkolnictwa wolą sięgać do historii jako „matki wszystkich mądrości”, zamiast kierować uwagę badaczy, nauczycieli i uczniów na rozumienie i oswajanie perspektyw rozwojowych.
Wszyscy, którzy pretendują do rządzenia państwem polskim muszą pilnie zastanowić się nad sanacją edukacji publicznej, gdyż w przeciwnym razie Polsce i Polakom grozi zapaść cywilizacyjna. Państwo polskie musi zapewnić wszystkim obywatelom dostęp do wiedzy, nie kwalifikując jej, czy jest poprawna, czy nie. Nowoczesne państwo potrzebuje modernizacji nauczania na wszystkich poziomach, aby zapobiec powrotowi obskurantyzmu i zamknięcia w klatce prowincjonalizmu. Tylko postępy edukacyjne mogą przyczynić się do profesjonalizacji polskich elit politycznych, zapewnić zdrową konkurencję o rozmaite stanowiska, opartą na kompetencjach i kwalifikacjach, a nie na koneksjach i układach.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia w tekście oraz śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3382
Z prof. Piotrem Glińskim, socjologiem z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN i Uniwersytetu w Białymstoku, kandydatem PiS na premiera rządu technicznego rozmawia Anna Leszkowska
- Niewielu naukowców przechodzi do polityki, bo to zwykle droga w jedną stronę.
Czy na decyzji, jaką pan podjął bardziej zaważył socjolog uprawiający obserwację uczestniczącą, czy pracownik placówki PAN, Akademii, która była (i jest) marginalizowana zarówno przez rząd PiS jak i PO?
Za tym drugim powodem przemawiałoby pana stwierdzenie, iż: obecny system organizacyjny w nauce i szkolnictwie wyższym jest patologiczny. - Funkcjonujemy w systemie, który nie zapewnia godziwej płacy. Jesteśmy zmuszeni do funkcjonowania w pewnych ograniczeniach biurokratycznych, zwłaszcza ostatnio nastąpiło takie przyspieszenie, narzucające model, który nazwany jest wprost modelem rynkowym.
- Główne powody, dla jakich się zaangażowałem w politykę są bardziej podstawowe i nie związane bezpośrednio z moją pracą naukową. Te, jakie pani wymieniła są dodatkowymi, ale nie podstawowymi. Głównym jest niepokój o to, jak idą sprawy polskie, że nie rozwiązywane są - w moim rozumieniu - podstawowe kwestie społeczne, problemy polskiego społeczeństwa i państwa. Mój niepokój budzi także sposób uprawiania polityki – obecna władza zajmuje się wciąż propagandą, murawą czy dachem na stadionie, a nie podstawowymi sprawami. Drugorzędne kwestie traktowane są jak pierwszorzędne - to wszystko jest bardzo niepokojące.
Oczywiście, drugim istotnym powodem mojego zaangażowania jest fakt, iż jestem socjologiem. Mam swoje doświadczenia badawcze, a także i uczestniczące, bo jako socjolog uczestniczę w życiu publicznym od wielu lat. Natomiast powód dotyczący organizacji nauki jest trzecim, choć mnie równie niepokoją niesprawności wielu innych instytucji. W określeniu, jakiego użyłem – „patologiczne” - może się zagalopowałem, bo to jest bardzo mocne, radykalne określenie, ale w tym obszarze jest wiele ewidentnych dysfunkcji. Jeżeli nie potrafi się podjąć sensownych, strategicznych decyzji w stosunku do PAN, a wykańcza się tę instytucję, zmniejszając co roku dotację, a później wprowadza się – bardzo niejasne – może specjalnie niejasne – rozporządzenia wymuszające zwolnienia osób, które pracują na drugim etacie (mimo, że nie powstaje tu konflikt interesów) – trudno nie reagować. Nie wiem, czy Polskę stać na to, żeby wyrzucać z pracy profesorów mających wiedzę specjalistyczną.
- Ale marginalizacja PAN przez rządzących nie jest zjawiskiem nowym, trwa od 2006 roku, kiedy to PiS chciał ją likwidować jako instytucję stalinowską. Prezydent Kaczyński np. nie podpisywał przez wiele miesięcy ponad 300 nominacji profesorskich i nawet jego doradca, prezes PAN, nic w tej sprawie nie zdziałał...
- To akurat nie była dobra argumentacja, bo PAN była bardziej otwarta niż uniwersytety z uwagi na brak kontaktu z młodzieżą. Ja mogłem robić doktorat tylko w PAN - na uniwersytecie nie mogłem. PAN jest marginalizowana i z tego powodu, że nakłady na całą naukę są bardzo niskie.
- Jakie według pana winny być w takim razie relacje między naukowcami a władzą? Jak należy rozumieć pana słowa: W Polsce brakuje "mózgu", który by na poziomie centralnym koordynował długofalowe strategie i podejmował decyzje. Jak pan sobie wyobraża miejsce nauki w rządzeniu krajem?
- W Polsce nie ma myśli strategicznej, jeśli chodzi o polityków. Nie ma żadnego ciała, które by się tym zajmowało.
- Było Rządowe Centrum Studiów Strategicznych*, które PiS zlikwidowało w 2006 r. Od tego czasu Komitet Prognoz PAN, którego prognoz żaden rząd nie bierze pod uwagę, ciągle akcentuje brak takiego ośrodka, ostatnio zaproponował bardzo konkretną propozycję zakresu jego działania i jego strukturę – nikt tego nie chce jednak nawet słuchać...
- Bo wówczas pomysł był taki, żeby centrum studiów strategicznych przenieść do kancelarii premiera. I to być może było racjonalne, ale nie powstało. A to, że po pięciu latach obecnych rządów, nadal nie ma takiego, właśnie krytykuję. Krytykuję to, że politycy są odporni na wiedzę naukową. Wiedza często przeszkadza politykom – uważają, że są mądrzejsi. Poza tym decyzje, jakie podejmują politycy podejmowane są w zupełnie innym horyzoncie czasowym niż myślenie strategiczne. To powoduje, że ośrodki myśli strategicznej stają się dla nich niepotrzebne, a wykorzystywane są do celów propagandowych, jak grupa min. Boniego, której raporty nie były i nie są realizowane, jak np. strategia Polska 2030. Mimo, że została przyjęta przez rząd, nie jest powiązana z realną polityką i pieniędzmi. A to przecież nie jest takie skomplikowane, trzeba tylko chcieć.
Nawet obecnie przygotowywane główne strategie kierunkowe są opracowane w sposób nieracjonalny. Od prawie dwóch lat – z ok. 200 (a było ok. 400) powstaje 9 strategii kierunkowych - w sposób raczej niekompetentny. Robią to urzędnicy ministerialni, zatem nie są to osoby, które się znają na tworzeniu takich dokumentów. Strategie te w związku z tym nie odpowiadają na podstawowe kwestie, ani nie są związane z budżetem, ani chyba z środkami europejskimi. Zatem twierdzę, że nie ma w tym rządzie myśli strategicznej, ani dotyczącej rozwoju nauki czy relacji między nauką, wynikami badań naukowych, a rządem.
Mądry rząd buduje tego rodzaju mosty, zadaje naukowcom pytania i zadania do wykonania, zgodnie z przemyślaną myślą strategiczną. Ta instytucja zajmująca się myślą strategiczną nie musi być duża - to może być niewielki, ale sprawny zespół, zajmujący się tylko myśleniem strategicznym, długofalowym, umieszczony w kancelarii prezesa rady ministrów. Powinien współpracować z niezależnymi think-tankami i instytucjami naukowymi i koordynować politykę strategiczną.
- Czyli takie powtórzenie RCSS?
- Nie całkiem, bo ten zespół umieszczony winien być gdzie indziej. Niemniej na pewno takie ciało być powinno. A druga kwestia – to znacznie lepsze wykorzystanie funduszy europejskich w obszarze nauki. One winny być wykorzystywane prorozwojowo, ale nie w sensie ekonomicznym, a w sensie kulturowym, edukacyjnym – także jeśli chodzi o inwestycje w nauce.
- Ale przecież są wykorzystywane do inwestycji w mury, w zbyt małym stopniu służą jednak do integracji polskiej nauki z nauką światową.
- Jest to problem i to duży. Z tego punktu widzenia fundusze te są wydawane nieefektywnie.
- Jak pan ocenia środowisko naukowe w Polsce? Był pan zwolennikiem lustracji – czy uważa pan, że należałoby ją w tym środowisku – jedynym, które de facto ominęła - przywrócić?
- Lustracja sporo ominęła, w Polsce została w dodatku bardzo źle przeprowadzona. Zaniechania były wcześniejsze, już w 1989 roku. Jestem zwolennikiem lustracji – zwłaszcza w nauce muszą być spełnione jakieś kryteria etyczne. Rozróżniałbym natomiast w lustracji jedną kwestię: zmuszania ludzi do podpisywania różnego typu dokumentów przy wyjazdach zagranicznych na stypendia. Bo w czasach PRL była to rutyna, bez tego nie można było wyjechać. I wiem, że wiele osób nie mających nic wspólnego z tamtą władzą musiało tego rodzaju dokument podpisać, ale myślę że te osoby nie powinny się bać lustracji, przejrzystości.
- Mówi pan o budowie w Polsce kapitału społecznego: Mam obsesję poprawiania Polski przez aktywizację obywateli. Powinniśmy wychować pokolenia, które są partnerem dla państwa. Poprzez podniesienie kapitału społecznego unikniemy w ten sposób wielu konfliktów w przyszłości, bo ludzie konstruktywnie podchodzą do problemów. Czy ma pan pomysł jak to zrobić po doświadczeniach z okresu rządów PiS i PO, kiedy kapitał społeczny gwałtownie spadł, choćby z powodu lustracji?
- Nie ma takich badań, które by na to wskazywały. Kapitał społeczny w ostatnich latach nawet się podniósł, co prawdopodobnie jest efektem pieniędzy z UE, które poprawiły samopoczucie ludzi. Kapitał społeczny był w Polsce niski przez całe lata – nic nie wskazuje, że był wyższy przed PiS i PO.
- Teraz jest lepiej?
- Teraz wskaźnik pokazuje, że jest trochę lepiej, choć generalnie jest bardzo źle, jesteśmy pod tym względem na końcu Europy. Nie ma tu skokowego wzrostu, bo to wymaga bardzo długotrwałych reform i zmian. Jak wiadomo, kapitał społeczny tworzy się bardzo powoli i nie jest to łatwe budowanie. W Polsce w tej chwili nie ma za bardzo warunków do tego, żeby kapitał społeczny wzrastał, bo jest bardzo silna rywalizacja polityczna i bardzo silny poziom emocjonalności życia społecznego.
- A nie sądzi pan, że tutaj rozwarstwienie społeczne odgrywa bardzo ważną rolę?
- Ma pani rację, to także nie sprzyja budowie kapitału społecznego. A ono nie spada, a wzrasta. Mamy też bardzo silną blokadę, barierę edukacyjną dla ludzi spoza warstw wykształconych i społecznie uprzywilejowanych. Zmianom jednak głównie nie sprzyja polski system edukacyjny, który ma kilka cech negatywnych, m. in. olbrzymie wykluczenie społeczne już na starcie edukacji. I jest to wykluczenie w dodatku podwójne, a nawet potrójne, związane z biedą, co jest także kwestią kulturową, a drugie – poziomem szkól w pewnych regionach. Ludzie nie dość, że są biedni, to w dodatku nie mają dostępu do dobrych szkół. A trzecia sprawa – polska szkoła zrezygnowała z wychowywania uczniów, co jest chyba najbardziej niepokojące. W związku z tym obywatele od małego nie mogą być wychowywani tak, jak to było np. w II RP.
- Czy naukowiec znajduje platformę porozumienia z politykami? Prof. Marek Ziółkowski, obecny wicemarszałek Senatu, powiedział kiedyś, że: W polityce meritum niekiedy w ogóle znika. Inaczej niż w nauce, gdzie istnieje przewaga substancji nad medializacją i układami socjologicznymi. A socjologowi jest np. o tyle trudno być politykiem, ponieważ o ile jest uczciwy wobec samego siebie, to czasami nie powinien mówić jak polityk, bo wie, że to nie do końca jest tak, jak być powinno**. Zgadza się pan z tą opinią?
- Zgadzam się, że są to dwie role, które czasami sobie zaprzeczają, bo polityk musi niekiedy uwzględniać nie tylko poziom merytoryczny, ale też np. poziom atrakcyjności komunikatu, bo musi swoim przekazem trafiać do tzw. elektoratu; polityk musi myśleć o propagandzie, PR i mediach. To prawda, polityka także z tego punktu widzenia jest sztuką, ale i sztuką jest zachować przyzwoitość, zasady i próbować cały czas odnosić się do dobra wspólnego.
Co do porozumienia się naukowca z politykami – uważam, że to możliwe, jeśli człowiek stara się mieć do siebie zaufanie i postępować przyzwoicie. Jeśli nie rezygnuje z tego napięcia. Bo jeśli rezygnuje i poddaje się obróbce politycznej, gdzie media i propaganda decydują o wszystkim – to jest to początek końca. I w sensie godności, i takiej polityki, jaka mnie interesuje. Więc trzeba cały czas pamiętać o meritum, jak mówi marszałek Ziółkowski, który jest we własnej partii marginalizowany, publicznie nieznany jako polityk.
- A czy są naukowcy w polityce nie zmarginalizowani?
- Był jeden, Leszek Balcerowicz, ale zgubiło go doktrynerstwo. Jako polityk wszystko w zasadzie przegrał, zgubiła go doktryna. Był tylko częściowo skuteczny jako naukowiec, bo zapomniał, że ekonomia jest nauką społeczną i odnosi się do społeczeństwa. Naprawił czy wprowadził rynek, ale nie udało mu się np. „naprawić” kultury wykluczenia. Bardzo charakterystyczną postacią i bardzo szczerą był Paweł Śpiewak – socjolog, który świadomie wszedł do polityki, zderzył się z nią bardzo silnie i choć zaistniał, to przegrał z kretesem, po czym w sposób naukowy opisał te swoje gorzkie doświadczenia. Prof. Marek Ziółkowski z kolei przyjął inną strategię, w jakimś sensie pogodził się ze swoją rolą drugoplanową, co stwierdzam z przykrością, bo jako wybitny profesor socjologii nie odgrywa w swojej partii znaczącej roli.
- Mówi pan: Ja tę misję przyjąłem głównie dlatego, że jest to szansa dla innej rozmowy o polityce, programach politycznych i stylu uprawiania polityki. Co prawda, jest to misja obarczona wielkim ryzykiem. I pewnie nie jestem pierwszy, który chciałby, żeby polityka wyglądała bardziej merytorycznie, była nieco głębsza niż tylko miałaby polegać na różnego typu zagrywkach taktycznych, medialnych, propagandowych, na tej grze politycznej o władzę. Ja jestem takim prostolinijnym, naiwnym socjologiem, który wierzy, że polityka może być także uprawiana w tej warstwie głębszej, arystotelesowskiej, odwołującej się do dobra publicznego.
Czy uważa pan, że w Polsce jest możliwe zbudowanie partnerstwa między polityką a nauką?
- Ja taką szansę widzę, widzę też zmianę podejścia do tego wśród niektórych polityków. Mam na myśli prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego. Być może się zawiodę, ale Jarosław Kaczyński zaprosił do swojej partii cale grono naukowców, profesorów, część z nich została w tej kadencji posłami, władze partii otaczają się wieloma doradcami. Mam nadzieję, że gdyby PiS przejęło ster rządów w Polsce, ten wkład naukowców byłby utrzymany.
Ja raczej widziałbym politykę, instytucje polityczne, w modelu zrównoważonym – oczywiście naukowcy czy filozofowie nie rządzą, bo to byłaby przesada, ale mają duży wpływ na to, co się dzieje. Równie duży jak reprezentacje innych środowisk.
W Polsce jest na razie tak, że nauka w polityce w ogóle nie jest ceniona, ani uwzględniana. Co najwyżej w dwóch dziedzinach: doktrynie prawnej – ale głównie jako pozytywizm, czy w ekonomii – ale głównie jako neoliberalizm. Ideałem byłoby, gdyby politycy zbudowali system przepływu wiedzy naukowej na poziom decyzji politycznej.
To powinno być w dodatku nie tylko zinstytucjonalizowane, ale i zobiektywizowane, aby nie opierało się tylko na osobistych kontaktach, nie polegało na tym, że lider Tusk czy lider Kaczyński mają swoich profesorów, którym ufają.
To winny być instytucje o odpowiedniej renomie, autorytecie, instytuty czy think-tanki, z którymi politycy powinni się liczyć. W wielu krajach na świecie taki system istnieje, ale w Polsce jakoś z tym trudno.
- Może politycy boją się takich rozwiązań?
- To jedna z hipotez tłumaczących to zjawisko, bo jak wiadomo, obywatel mądry i świadomy jest trudnym partnerem dla polityka.
-Dziękuję za rozmowę.
* RCSS - Rządowe Centrum Studiów Strategicznych zostało utworzone 1.01.97 i przejęło część uprawnień zniesionego CUP. Zapewniało obsługę rządu w sprawach programowania strategicznego, prognozowania rozwoju gospodarczego i społecznego oraz zagospodarowania przestrzennego kraju.
Kierowane było przez Prezesa, powoływanego przez Prezydenta i wchodzącego w skład Rady Ministrów. Zmiana statusu RCSS została dokonana z inicjatywy rządu Leszka Millera 21.12. 2001, jako część działań zmierzających do zreformowania i usprawnienia administracji rządowej. Według nowych przepisów Centrum traciło rangę ministerstwa, stając się z dniem 1.01.02 jednostką podległą Prezesowi Rady Ministrów.
Kolejnym krokiem rządu SLD miało być przekształcenie Centrum w niezależną, ekspercką instytucję planowania strategicznego. W 2004 roku opracowano projekt ustawy o Narodowym Centrum Studiów Strategicznych, ale w atmosferze walki przedwyborczej został on jednak w kwietniu 2005 odrzucony przez Sejm.
Pod koniec 2005 roku rząd Kazimierza Marcinkiewicza zapowiedział likwidację RCSS w związku z realizacją ogłoszonego przez PiS programu "Tanie Państwo". RCSS zakończyło swoją działalność 31.03.06, a jego zadania i kompetencje przekazane zostały do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
(za Wikipedią - http://pl.wikipedia.org/wiki/Rz%C4%85dowe_Centrum_Studi%C3%B3w_Strategicznych)
** wywiad z prof. Markiem Ziółkowskim – Socjolog w Senacie, SN 4/2006
http://www.sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=244&Itemid=35
- Autor: Stanisław Rakusa-Suszczewski
- Odsłon: 3993
- Autor: Stanisław Rakusa-Suszczewski
- Odsłon: 2243