Rok 2021 obfituje w okrągłe daty rocznic wydarzeń z historii minionego stulecia. Oprócz setnej rocznicy pokoju ryskiego i konstytucji marcowej minęło też 95 lat od zamachu stanu, dokonanego w maju 1926 roku przez Józefa Piłsudskiego, co otworzyło niechlubną kartę sanacyjnej dyktatury. W 2021 roku przypadło 85-lecie napaści III Rzeszy na ZSRR, która zatrzęsła światową geopolityką, a powstały po zakończeniu II wojny światowej układ sił w swoim wymiarze terytorialnym pozostaje jednym z najtrwalszych w historii kontynentu europejskiego. Wreszcie w mijającym roku upływa 30 lat od samolikwidacji ZSRR, po której nową kartę w swoich dziejach rozpoczęła zapełniać Federacja Rosyjska-Rosja, sukcesorka poprzednich formacji ustrojowych.
Kolejny, 8. tom szkiców Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Reset na stulecie pokoju ryskiego? Lata 2020-2021 (Instytut Studiów Podatkowych, Warszawa 2021) pozwala w kontekście tych rocznic spojrzeć na nieudolne próby samookreślenia Polski – a ściślej jej elit politycznych i intelektualnych – w dynamicznie zmieniających się układach sił.
Książka - jak poprzednie tego autora – nie napawa niestety optymizmem. Przeciwnie, odkrywa najważniejszy, ale i podstawowy problem: brak spójnej konceptualizacji państwa polskiego ze strony zmieniających się rządów i formacji ustrojowych oraz nieumiejętność problematyzacji świata, w którym Polska się znalazła. Ekipy rządzące Polską w XX i XXI wieku nie potrafiły lub nie mogły samodzielnie określić preferencji w ramach interesu narodowego (orientacja III RP na Zachód była bezwarunkowa i bezkrytyczna, ale zabrakło w niej pierwiastków komplementarnych), ani tak zbilansować możliwości, aby zapewnić skuteczność swoich działań i oddziaływań wobec partnerów i sojuszników, jak rywali i oponentów.
W istocie oznaczało to brak racjonalnego zdefiniowania własnej tożsamości, zarówno pod względem ustrojowym i cywilizacyjnym, jak i konsekwentnego oparcia czy zakorzenienia w przestrzeni geopolitycznej systemu międzynarodowego. To rozdarcie między Wschodem i Zachodem, między Rosją i Niemcami, wreszcie między demokracją a dyktaturą powodowało i powoduje, że Polska nie ma zdecydowanie określonego statusu międzynarodowego, ma słaby prestiż i kiepską reputację.
Jako państwo „średniej rangi” nie należy ani do ścisłego grona państw przywódczych w NATO czy w Unii Europejskiej, ani nie jest równoważnym partnerem w stosunkach bilateralnych z największymi graczami sceny międzynarodowej. I tak jest, niezależnie od zmieniających się rządów w III RP.
Ze względu na tę nieokreśloność sprowadzana jest w obraźliwym żargonie a to do roli „konia trojańskiego” Ameryki w Europie, a to do „wasala” Stanów Zjednoczonych, a także do roli „zawady” w Unii Europejskiej. Państwo nieumiejące zbilansować i znormalizować stosunków z sąsiadami, które samo nie wie, kim jest w relacjach regionalnych i kontynentalnych, a także transatlantyckich skazuje się na lekceważenie i marginalizację. Tymczasem rządzący i wspierające ich media czy usłużni eksperci nie ukrywają samozadowolenia, lekceważąc wszelkie obiektywne kryteria oceny rzeczywistej sytuacji, popadając w mitomanię i megalomanię. Historia nie jest dla nich żadną magistra vitae, a dzisiejsze doświadczenie porażek i klęsk nie wywołuje reakcji samokrytycznych i ozdrowieńczych.
Polityka fałszu i zakłamania
Wywody Profesora Modzelewskiego mają charakter obrazoburczy, prowokują do zastanowienia się nad obiektywizmem w przekazach historycznych, rolą państwowej cenzury w przyswajaniu wiedzy o faktach i wydarzeniach, uznawanych za niewygodne przez kolejne władze polityczne. Natrętna gloryfikacja pseudobohaterów, powszechna mitologizacja historii i instrumentalne jej traktowanie prowadzą w rezultacie do budowania fałszywej świadomości narodowej. Obrażają inteligencję światłych Polaków i szkodzą wizerunkowi Polski.
Dzieje się tak zwłaszcza w kontekście kultu Józefa Piłsudskiego. W. Modzelewski pokazuje polski paradoks, że „puczysta” stał się w istocie patronem i idolem demokratycznego państwa. Miejmy nadzieję, że prędzej czy później przyjdzie czas obalenia jego pomników, gdyż obrażają one nie tylko rozum polityczny, ale obnażają tę haniebną prawdę, że uzurpator jest wzorem dla władzy legitymizowanej w sposób demokratyczny. Żadna logika nie pozwala pogodzić tych dwóch sposobów prawowitości rządzenia. W myśl tej tradycji, na nowych bohaterów narodowych kreuje się kolejnych agentów obcych wywiadów. Niczym klątwa powtarza się to w kolejnych formacjach ustrojowych i w kolejnych pokoleniach.
Podobnie jak w okresie międzywojennym, tak i po 1989 roku Polska stoczyła się w otchłań paraplemiennych konfliktów, a okres PRL wykreślono z ciągłości historycznej, co nie było ani mądre, ani korzystne dla polskiego interesu narodowego. Jak wiarygodne jest na przykład dzisiaj powoływanie się przez rządzących na zrealizowane za czasów PRL umowy z USA w sprawie spłaty zadłużenia czy kosztów utraconego mienia, jeśli ta państwowość została zdezawuowana i podważona przez samych Polaków? Dlaczego przy masowej obojętności, a nawet przy przyzwoleniu społecznym uczyniono z Polski Ludowej przysłowiową „czarną dziurę” polskiej historii? Prawie wszyscy obywatele ponoszą odpowiedzialność za takie skandaliczne i szkodliwe obchodzenie się polityków ze wspólną historią, bo pozwolono im na dezynwolturę i bezczelność. Wiele interesujących przemyśleń na ten temat znajdujemy w trylogii Andrzeja Walickiego pt. PRL i skok do neoliberalizmu, t. 1-3 (Fundacja Oratio Recta-IHN PAN-Dom Wydawniczy ELIPSA, Warszawa 2021).
Świat według nowych elit
To, co jest szczególnie uderzające, to bardzo powierzchowne wyobrażenie o systemie rywalizujących potęg, istocie ich Realpolitik, na ołtarzu której poświęcano zawsze wartości i interesy państw słabszych. W imię absolutyzowanej suwerenności (której istoty nie rozumie się w dobie rozmaitych współzależności) kolejne polskie rządy prezentują dość osobne, deprecjonujące i anarchistyczne podejście do kształtowania pozycji państwa polskiego w środowisku międzynarodowym – od skrajnej służalczości wobec USA czy bezkrytycznej lojalności wobec Izraela, po niezrozumiałe awanturnictwo i pretensje do tychże protektorów, że cynicznie bronią one swoich interesów, nie licząc się ze stanowiskiem Warszawy.
Na tych przykładach widać wyraźnie, jak nisko ceniona jest Polska i jak słaba jest wiarygodność sojusznicza USA czy Izraela (po co były te hece z posiedzeniami rządu ad limina w Jerozolimie w 2011 roku?). W rezultacie mamy do czynienia z powtórką historycznego „osamotnienia” oraz „zdrady Zachodu i Żydów” wobec Polski.
Ta obsesja zdrady ze strony wiarołomnych przyjaciół i sojuszników jest trwale wpisana także w polską historiografię. Niestety, świadczy ona o żenującym poziomie umysłowym oraz naiwności polityków i badaczy, niedoinformowaniu i niewiedzy, a także braku umiejętności kojarzenia faktów i procesów historycznych. Obnaża pseudoideowość i irracjonalną bezkompromisowość prowadzącą do totalnego blamażu i klęski.
Ujawnia się brak zmysłu strategicznego w ocenie realiów geopolitycznych, niedoszacowanie znaczenia potencjału i ambicji rosyjskich, przecenianie roli „parasola ochronnego” USA i NATO oraz bezmyślne stawianie na Ukrainę jako „strategicznego partnera” – co wraz z konfliktem w ramach Unii Europejskiej doprowadziło do największego kryzysu w polityce zagranicznej III RP.
Mamy do czynienia z patologicznym myśleniem o największych sąsiadach – „dobre” są Niemcy, mimo największego od nich uzależnienia, zwłaszcza polskiej gospodarki, a „zła i agresywna” jest Rosja – choć ona żadnych agresywnych pretensji wobec Polski nie przejawia. Jest to mantra niemieckiej (i anglosaskiej) indoktrynacji, która Polakom podpowiada, że ich największym „odwiecznym” wrogiem jest Rosja. „Stronnictwo pruskie” pod koniec XVIII wieku narzuciło ówczesnej opinii społecznej swoją interpretację patriotyzmu, przywdziewając szaty obrońców polskości przed imperium rosyjskim.
To od tego czasu – mimo że było wielu polskich beneficjentów tego mocarstwa w XIX wieku, o czym pisze w wielu pracach Lech Mażewski – wmawia się Polakom kłamliwą wersję historii, w najbardziej nachalnej i prymitywnej postaci („rusofobiczny jazgot”).
Determinuje ją „imperatyw antyrosyjski” oparty na sprzeczności z faktami historycznymi. Pozwala on zaciemnić rzeczywiste uzależnienia współczesnej Polski a to od Niemiec, a to od międzynarodowej oligarchii finansowej, a to od „ponadnarodowych” koncernów i lobbingu.
Rusofobia jako doktryna
Straszenie Rosją skutecznie odwraca uwagę od rzeczywistych zagrożeń i zniewoleń. Usłużni wobec polityków akademicy i publicyści tworzą kolejne zafałszowane wersje historii, nie zdając sobie sprawy z tego, że działają na własną szkodę, obnażając swoje obsesje i fobie, a w konsekwencji brak instynktu samozachowawczego.
Choć polska tradycja realistyczna w myśli politycznej ma bogaty dorobek, to jednak ciągle przeważa pogląd o wyższości „honoru i moralności” nad „rozsądkiem i roztropnością”. Jedna z ostatnich publikacji książkowych może być przydatna w lepszym zrozumieniu tego polskiego fenomenu (A. Orzełek, Poszukiwanie modelu realizmu politycznego. Myśl i publicystyka Aleksandra Bocheńskiego, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2019).
Oficjalnie zadekretowana rusofobia stała się probierzem patriotyzmu, który znajduje wparcie albo za Odrą, albo za oceanem. O braku wewnątrzsterowności polskich polityków w tej sprawie świadczy fakt, że żaden z prezydentów, premierów czy ministrów spraw zagranicznych RP (byłych i obecnych) nie odważy się przyznać, że jest to oczywista manipulacja. Widać przecież wyraźnie, że są to czasy najbardziej zobojętniałego stosunku do Polski największego sąsiada na Wschodzie. A jednak podsycany jest ciągle ów manichejski podział na dobry Zachód oraz złowrogą Rosję, która czyha na polską suwerenność, a może i niepodległość.
Polskie elity polityczne, niezależnie od ich ideowej proweniencji, nie rozumieją, czym jest kreowanie silnej woli politycznej na rzecz ponadpartyjnego konsensusu w sprawach najważniejszych dla interesu narodowego: przede wszystkim bezpieczeństwa ze strony najbliższych sąsiadów, opartego na dobrosąsiedzkiej zgodzie, a nie na wątpliwych gwarancjach dalekich protektorów. Ciągle aktualna jest przestroga fińskiego męża stanu, Urho Kekkonena: „Nie szukajcie przyjaciół daleko, a wrogów blisko”. Niezależna polityka wymaga niezależnej klasy politycznej, która nie wisi u klamki swoich mocodawców!
Mądrość polityczna powinna znaleźć wyraz w doktrynie polityki zagranicznej i obronnej, opartej na zrównoważeniu interesów i określeniu się jako partner respektujący nie tylko demokratyczne reguły gry, ale także uznający stosunek sił w globalnym ich układzie. W stosunkach międzynarodowych stałą cechą strukturalną jest hierarchia potęg, a w jej konsekwencji zależności, rywalizacja o wpływy i równoważenie sił. Dzieje się to niestety kosztem państw słabszych, bowiem głównymi rozgrywającymi są najsilniejsze gospodarczo i politycznie potęgi, a także międzynarodowe koncerny, które ostatecznie także służą interesom mocarstwowym.
Penetrujący gospodarki państw obcy kapitał ma swoją przynależność „narodowo-państwową”, nawet gdy niektórym naiwnym decydentom wydawało się pod wpływem ogłupiających idei i propagandy, że jest inaczej. Zrozumienie złożoności tego zjawiska pozwoliłoby Polsce wpisać się w plurilog międzynarodowy na rzecz rozwiązywania ważnych problemów na drodze kompromisu według swojej pozycji i możliwości.
Polska powinna zrewidować swoje postrzeganie Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej – w tym Niemiec i Francji – oraz Rosji, z którymi nie jest w stanie kooperować, ani tym bardziej rywalizować na równych zasadach. Choć psychologicznie wydaje się to obecnie zadaniem niewykonalnym, ale trzeba apelować do potencjalnych nowych sił politycznych, które mogą pojawić się na scenie politycznej w wyniku kompromitacji dotychczasowych rządów – aby przeprowadziły rzetelny bilans nieskutecznej polityki i wyciągnęły wnioski z kosztownych błędów.
Czas na merytokrację
Zgodnie z naukami Gaetana Mosci i Vilfreda Parety o reprodukcji elit, kiedyś musi się pojawić w końcu jakaś kontrelita, która przejmie rząd dusz i władzę w kraju oraz zacznie budować swoją legitymizację na innych wartościach. Będzie mogła dokonać rewizji dotychczasowej polityki, nie bojąc się „utraty twarzy”. Wymagać to będzie odwagi, wyczucia i wyobraźni, ale i odpowiedniej wiedzy.
Doświadczenie całego minionego stulecia pokazuje, że większość polityków to jedynie pretendenci do władzy, różne „Nikodemy Dyzmy”, ludzie marnej proweniencji i bez charakteru, nie mówiąc o kompetencjach w zakresie prawa, ekonomii czy dyplomacji, pozbawieni wstydu i honoru, często na usługach obcych protektorów i „szemranych interesów”. Z tych powodów od kandydatów do polityki podczas kampanii wyborczych należy wymagać ujawnienia kompetencji, a nie bezkrytycznie wysłuchiwać wyświechtanych frazesów, czczych obietnic i sloganów, czy to spod znaku bogoojczyźnianych narodowych patriotów, czy kosmopolitycznych pseudoliberałów.
Wszechobecna jest pogarda dla wiedzy i kompetencji z dziedziny polityki i stosunków międzynarodowych, rozeznania własnej tożsamości narodowej i tożsamości innych narodów i państw, ich historii i mentalności oraz kultury politycznej. O paradoksie, mimo że minęło kilka wieków od katastrofy państwowości I Rzeczypospolitej, nadal na szczytach władzy publicznej znajdują się ludzie, którzy swoją głupotą, tchórzostwem, nikczemną chwiejnością charakterów i postaw, ideologicznym zacietrzewieniem i poznawczym zaślepieniem przypominają o najciemniejszych kartach polskiej historii.
Deficyt rozumu politycznego jest znowu wyróżnikiem epoki, a afektywność życia politycznego przypomina czasy największych polskich klęsk i katastrof. Gdzie zatem szukać wyjścia z tej nie tylko niebezpiecznej, ale i fatalnej sytuacji?
Czas przywrócić rolę merytokracji – udziału w procesach decyzyjnych niezależnych doradców i kompetentnych niekoniunkturalnych ekspertów. Wydaje się, że opłacane z budżetu państwa rozmaite ośrodki analityczne działają na szkodę państwa i jego decydentów. Nie przedstawiają bowiem skutków błędnych decyzji, ani wariantów rozwiązywania problemów. Swoje funkcje sprowadzają do uzasadniania i usprawiedliwiania rozwiązań rzekomo nieomylnej władzy.
Trudno znaleźć jakieś krytyczne opracowania na temat polityki zagranicznej państwa, przygotowane na przykład przez zespoły analityków Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych czy Ośrodka Studiów Wschodnich. Stały się one raczej tubami propagandy, a nie krytycznej analizy politycznej. Bieżący komentariat na potrzeby manipulacji medialnej sprowadza się do relacjonowania i tendencyjnego opisu rozmaitych zdarzeń, bez osadzenia w jakiejś głębszej koncepcji czy wizji, bez uwzględnienia uwarunkowań, które polskich analityków ciągle zaskakują. Dotyczy to w jednakowym stopniu najbliższych sojuszników, jak i państw tak ułomnych jak Afganistan, Kosowo czy Irak.
Dla wielu polskich naukowców najważniejsze są odniesienia do zachodnich autorów, nawet gdy ich „mądrości” nijak nie pasują do polskiej rzeczywistości. Ileż pochwał i upamiętnień skierowano na przykład pod adresem Zbigniewa Brzezińskiego, amerykańskiego doktrynera i stratega politycznego (co z tego, że polskiego pochodzenia?), którego wizje wcale nie sprzyjają realizacji tego, co potrzebne i konieczne w polskim interesie narodowym. Nie jest także lepiej z prywatnymi sztabami analitycznymi (think tanks), zależnymi od obcych donatorów i mecenasów. Co je wyróżnia, to czołobitność wobec wszystkich postulatów płynących z Zachodu, oraz przekonanie o posiadaniu nadzwyczajnej wiedzy na temat Rosji i poradzieckiego Wschodu. Profesor Modzelewski nazywa te „mądrości” „rusofobicznymi dyrdymałami”.
Media – oręż pana
Lokalne sitwy i zagmatwane układy polityczne nie pozwalają na wyłanianie kandydatów odpowiednio przygotowanych do sprawowania urzędów publicznych. Kolesiostwo, nepotyzm, symonia i korupcja mają się całkiem dobrze. Ale właśnie tu pojawia się pole do działania niezależnych mediów, o których „wolność” trwa batalia publiczna w kontekście TVN i TVN24. Czy jednak te wszystkie media niezależne od rządu naprawdę są „niezależne”?
Warto podkreślić, że mecenat czy patronat wynikający z prawa własności bądź zawładnięcia – państwowego (rządowego) czy prywatnego - nigdy nie czyni mediów „wolnymi”. One zawsze służą interesom nie tylko właściciela, ale i mocodawcy. Są ideologicznym orężem panującego systemu. Część Polaków kolejny raz daje się omamić propagandzie, że telewizja będąca w ręku globalnego potentata zapewnia im wolny dostęp do obiektywnej informacji i chroni przed dyktaturą mediów publicznych. Jest raczej antidotum na propagandę jednej strony sporu politycznego.
W toczącej się debacie warto upominać się, aby przywrócić media publiczne społeczeństwu, aby służyły one interesowi wspólnotowemu, a nie poszczególnym ekipom rządzącym. Które ugrupowanie wystąpi dziś z inicjatywą głębokiej reformy systemu medialnego? Mamy kolejny przykład hipokryzji, nieudolności i krótkowzroczności wszystkich ugrupowań politycznych, walczących bardziej o własne apanaże niż o dobro publiczne. To dowód na to, że polskie rządy, od czasu niesławnego „planu Balcerowicza” realizują obce interesy – kapitału, korporacji, samozwańczych „adwokatów” przeprowadzonej w grabieżczym i neokolonialnym stylu ustrojowej transformacji.
Ciekawe, że owe „wolne media” nie potrafią pokazać rozmaitych nikczemności przeprowadzonych wówczas „reform”, które przyniosły tak niechętnie pamiętane ogromne koszty społeczne (pauperyzacja i degradacja mas ludzkich, galopujące nierówności, kradzież majątku narodowego, milionowa emigracja, uzależnienie od obcych, uprzedmiotowienie Polski itd.). Nie potrafią też nazwać po imieniu prawdziwych beneficjentów transformacji, wmawiając przeciętnemu śmiertelnikowi, że całe społeczeństwo jest jednakowo szczęśliwe i zamożne. Zawierzenie obcym protektorom zawsze kończyło się tragicznie dla polskich interesów, a nawet dla samego istnienia państwa.
Polityka – sługa ideologii
Ideologizacja polityki jest stałą cechą społecznej rzeczywistości. Wiek XX odsłonił w szczególności rolę rozmaitych systemów aksjologicznych w kształtowaniu ustrojów politycznych i dyktowaniu zachowań ludzkich. Czy to był bolszewizm i faszyzm, czy demokracja liberalna – wszystkie one sięgały i sięgają do uzasadnień ideologicznych oraz determinują losy wielkich mas ludzkich. Idealizowanie współczesnej rzeczywistości, że jest aideologiczna zostało ośmieszone przez słynne zawołanie o „końcu historii”.
Oprócz zaczadzenia ideologią neoliberalną i pochodnymi krucjatami w imię rozmaitych „poprawności”, mamy także do czynienia z renesansem nacjonalizmów jako ideologii integracyjnych, ale i opartych na wrogości czy strachu przed Innymi. Obecne stulecie to także czas rozkwitu fundamentalizmów religijnych i obskurantyzmu z nich wynikającego.
Problem przenikania religii i polityki, zawłaszczania państwa świeckiego i prozelityzmu jest ciągle aktualny, a od polskiej historiografii i politologii wymaga totalnej rewizji stanowisk, jeśli Polska ma być zaliczana do państw nowoczesnych. Nawet odważny w swoich osądach Profesor Modzelewski pomija jak dotąd problem religijnego „zniewolenia” Polaków i wyzwań dla nowoczesnego państwa, które musi się uporać z odstawieniem „partii” hierarchów kościelnych na właściwe dla nich miejsce w systemie politycznym (zgodnie zresztą z prawem konstytucyjnym).
Doświadczamy na naszych oczach głębokich zmian w ocenach polityki Stanów Zjednoczonych, choćby w kontekście wycofania sił amerykańskich z Afganistanu, ich powrotu do partnerstwa euroatlantyckiego, a także do dialogu z Rosją. Na tym tle polskie ekipy rządzące poddawane są szczególnej próbie dochowania wierności dotychczasowym pryncypiom, ale i poddania ich krytycznej refleksji.
Wobec nowej fali uchodźców pojawia się kolejny raz kwestia stosunku do obcych, woli ich przyjmowania i asymilacji. Przy czym wyraźny jest dysonans między otwarciem na imigrację zarobkową zza wschodniej granicy, a przyjmowaniem migrantów z odległych krajów, w tym ofiar rozmaitych błędów Zachodu.
Polska nie ma w tej sprawie spójnej polityki, a problem dużej (ok. 2-3 milionowej) diaspory ukraińskiej komplikuje stosunki narodowościowe wewnątrz państwa. Nikt się nie zastanawia, kiedy diaspora zarobkowa przekształci się w dużą mniejszość narodową i jakie będą tego skutki społeczne czy polityczne. Jak zawsze, jakoś to będzie.
Tymczasem masowy napływ migrantów ze Wschodu (ostatnio także z Białorusi) ma bezprecedensowy charakter w historii współczesnych migracji europejskich. Nieograniczone otwarcie polskiego rynku pracy na Wschód, w tym polskich uczelni, nie było nigdy przedmiotem debaty publicznej, ani częścią czyjegokolwiek programu politycznego. Jest to żywiołowy proces, wyjęty spod kontroli demokratycznej, w imię jakiejś nadzwyczajnej solidarności i altruizmu, bez liczenia się z kosztami i konsekwencjami. A te mogą być nieobliczalne w dalszej perspektywie, zwłaszcza gdy się przypomni doświadczenia na tle konfliktów mniejszościowych choćby z czasów II Rzeczypospolitej.
Rząd wie lepiej
Przed Polską, jej kolejnymi ekipami rządzącymi, ale i szerokim zapleczem władzy stoją poważne zadania, dotyczące przewartościowań założeń doktrynalnych, odnoszących się zarówno do przeszłości, jak i do przyszłości. Błędy w diagnozowaniu treści interesu narodowego nie wynikają wyłącznie z braku wiedzy, złej woli czy obcych nacisków. Są one konsekwencją świadomie przyjmowanej egoistycznej metodologii, według której rządzący wiedzą najlepiej, co jest ważne, pożądane i potrzebne dla społeczeństwa i państwa. Jeśli do tej roli pretendują wąskie grona zauszników „naczelnika państwa”, mamy wtedy do czynienia z zanikiem demokratycznych konsultacji społecznych, lekceważeniem przestróg płynących ze strony opozycji, nieliczeniem się z głosem opinii publicznej, butą i arogancją. Osobista lojalność wobec wodza, budowanie układów „mafijno-kazirodczych” przeczy jakiejkolwiek merytokracji. Obserwujemy, jak o wyborze preferencji i strategii państwa świeckiego decydują światopoglądy religijne polityków, narzucane całej wspólnocie obywatelskiej. W sprawach międzynarodowych zachowania polityków są natomiast ciągle oparte na niezrozumiałych idiosynkrazjach - głębokich kompleksach, nastawieniach i niechęciach, obsesjach, fobiach i uprzedzeniach, które nie poddają się racjonalizacji.
W dobie kryzysu wartości, norm i instytucji Zachodu czas najwyższy dokonać takich zmian, aby zamiast postaw konfrontacyjnych nauczyć się poszukiwać rozwiązań kompromisowych i akomodacyjnych. W doktrynie obronnej należy zrezygnować z anachronicznego myślenia w kategoriach starorzymskiego zawołania z Wegecjusza: si vis pacem, para bellum („jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny”). W sytuacji, gdy żadne państwo nie może wygrać wojny, warto raczej upowszechniać inne hasło i działać w jego duchu: pax melior est quam iustissimum bellum („każdy pokój jest lepszy od najsłuszniejszej wojny”). I zamiast wydawania kolejnych miliardów dolarów czy złotych na niepotrzebne „zabawki militarne” - czołgi i rakiety (notabene bez żadnych procedur przetargowych i zabezpieczeń offsetowych) - trzeba koniecznie zastanowić się nad racjonalizacją polskiej polityki. Państwo polskie i pluralne społeczeństwo pilnie tego oczekują.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.