Studia nad imperiami to przede wszystkim badania specyficznych form władzy.
Alejandro Colas
Znakomite dzieło Petera Bendera „Weltmacht Amerika – Das Neue Rom” przyrównujące współczesną Amerykę do Imperium Romanum w wymiarze imperialnego panowania nad światem od ponad dekady daje asumpt do dywagacji nad istotą amerykańskiego imperializmu. Wielu autorów i komentatorów politycznych, a także futurologów i „zaklinaczy rzeczywistości” wedle swojego „chciejstwa”, ciągnąc motyw schyłkowości tego państwa i jego hegemonii – przede wszystkim w wymiarze militarnym (za którym idzie pozostała reszta przewag Ameryki nad światem) – odnosi się raczej do „dekadencji w kulturze, w społeczeństwie amerykańskim, polegającej na wypieraniu tradycji białych, anglosaskich protestantów” - jak to nazywa prof. Bronisław Łagowski w „Fałszywej historii, błędnej polityce”.
To głos nie tyle amerykańskich neokonserwatystów i religiantów różnych denominacji chrześcijańskiej proweniencji, nie tyle realistów politycznych czy pragmatyków, co nostalgików za rolą, jaką pełnili we wszystkich dziedzinach amerykańskiego życia w minionych latach tzw. WASP (White Anglo-Saxon Protestant). Białym, konserwatywnym i liberalnym Amerykanom w rodzaju Edwarda Luttwaka, Normana Podhoretza, Patrica Buchanana czy Roberta Kagana trudno jest się pogodzić z myślą o wypieraniu tej tradycji z życia USA od kilku dekad. Z różnych zresztą względów.
Ten scenariusz rozchodzenia się, rozpadania się Zachodu, opisał dokładnie w 2002 roku w listopadowym numerze The Atlantis Charles A. Kupchan („Koniec Zachodu. Amerykanie są z Marsa, Europejczycy z Wenus”), choć żegluje on jedynie po przestrzeniach antynomii europejsko-amerykańskich. Ale nie chodzi tu jedynie o podejście do militariów, do wojny czy narzucania siłą swych przekonań, poglądów, bądź szerzenia poprzez interwencje humanitarne demokracji czy wolności. Tu chodzi głównie o pewną filozofię życiową, polityczną wizję, kulturę oraz związaną z nią mentalność (tak indywidualną jak i zbiorową).
Historyczne porównania
Jeśli już jesteśmy przy poetyce rzymsko-helleńskiej, bo takie porównanie jest w kontekście przywołanego Petera Bendera jak najbardziej uprawnione, niezwykle ciekawe byłoby kompatybilne spojrzenie na sprawy militariów, polityki, a przede wszystkim – kultury najszerzej pojętej. Rzymianie (Zachód) zawsze liczyli na siłę militarną i prawo, Bizantyjczycy (Wschód) – na dyplomację (nawet intrygi i napuszczanie jednych wrogów na drugich). Łacinnik lubił pojęcia ścisłe, jasne, interesował się przede wszystkim praktycznym działaniem, Grek – przeciwnie, lubował się w spekulacjach, dyskusjach, krytycznych refleksjach. Czyniono to wszędzie, nie tylko na salonach, ale na ulicach, hipodromie, rynkach, bo wynikało to przede wszystkim z kultury i religii.
Jak zauważa w książce „Rzym - Konstantynopol na drogach podziału i pojednania” ks. Edmund Przekop, najlepiej ową dychotomię obrazują osoby i dorobek Tertuliana (z jednej strony) i Orygenesa (z drugiej). Obaj to pierwszoplanowi przedstawiciele wczesnochrześcijańskiej myśli teologiczno-doktrynalnej, żyjący na przełomie II i III w. n.e.
Tertulian – reprezentant Zachodu - to prawnik, dialektyk, pisujący dla obywateli rzymskich i poszukujący przede wszystkim drogi do Absolutu i jej uzasadnienia. Ten jurydyczno-praktyczny charakter kontrastuje wyraźnie z dorobkiem Orygenesa, którego nauka ma wyraźnie spekulatywny charakter, oparty o tradycję greckiej filozofii klasycznej. „Zamiast skostniałych prawniczych formuł Tertuliana, proponował on myśl dynamiczną, w której Bóg okazuje się na końcu dziejów miarą wszelkiego ruchu”. I dlatego człowiek musi się mu bezwzględnie, na wiarę, podporządkować. Następuje tak charakterystyczne dla późniejszego prawosławia przebóstwienie rzeczywistości.
Świat grecko-rzymski, będący przedłużeniem świata hellenistycznego z epoki Aleksandra Wielkiego i diadochów nie był nigdy zwartą całością. I to nie tyle nawet z tytułu różnorodności składających się nań tradycji, kultur, tożsamości ludów zamieszkujących poszczególne prowincje.
Ta różnorodność Rzymian, Greków, Syryjczyków, Egipcjan, Gallów, Izauryjczyków, Daków czy Brytów była charakterystyczną cechą tego olbrzymiego imperium. Tak jak to ma miejsce dziś w Ameryce: mieszkaniec Florydy ma zupełnie inne spojrzenie na otaczający go świat niż Amerykanin zamieszkujący Maine czy Vermont, Teksańczyk jest przeciwieństwem Nowojorczyka, a mieszkaniec Kalifornii czy Hawajów – obywatela z Kansas, bądź Alabamy.
Z czasem podział Cesarstwa wedle religijno-teologicznych różnic się pogłębił, (do polaryzacji stanowisk przyczyniło wprowadzenie chrześcijaństwa jako oficjalnej religii państwowej przez Konstantyna Wielkiego), gdyż zachwiała się pozycja jego stolicy – Rzymu. Tu bowiem do tej pory rezydował cesarz. Wraz z przeniesieniem siedziby Imperatora do Konstantynopola i „orientalizacją” dworu cesarskiego oraz kultury propagowanej przez dwór, wraz z rosnącą autokracją i umacnianiem pozycji cesarza w sposobie sprawowanych rządów w stylu azjatyckich satrapii (np. perskiej, chorezmijskiej, bądź muzułmańskich kalifatów), przy przewadze prowincji wschodnich w systemie administrowania krajem zmieniać się poczęły relacje Wschodu i Zachodu.
Silniejsza gospodarczo, kulturowo, a przede wszystkim żywsza w przestrzeni teologiczno-religijnych sporów wschodnia część Imperium zdominowała kulturę i poczęła nadawać jej swoiste, orientalne piętno. Bizancjum się orientalizowało, razem z całym wschodem cesarstwa. Potem doszły do tego podboje Arabów i Seldżuków.
Na Zachodzie, w starej stolicy, pozostał papież, biskup rzymski, który niejako siłą rzeczy pod nieobecność cesarza przejmował prerogatywy władzy (tak religijnej jak i świeckiej). I tylko to powodowało, że stara stolica zachowała jakieś resztki splendoru i znaczenia.
Te różnice widać w dorobku dwóch apologetów chrześcijaństwa: Tertuliana i Orygenesa, uwidaczniały się jeszcze przed przeniesieniem stolicy nad Bosfor przez Konstantyna Wielkiego. Antynomie narastały permanentnie, będąc po prostu immanencją olbrzymiego terenu i różnorodności kulturowo-cywilizacyjnej Imperium Romanum. To cecha niemal każdego imperium, tego dzisiejszego, hegemonistycznego, „nomadycznego” (p. R.S.Cz. - „Postkolonialny pejzaż zachodniego świata”, SN nr 3/18) i USA również.
Specyficzny hegemon
Dochodzimy także do wniosku – wbrew twierdzeniom wielu zaoceanicznych autorów - że specyfiką amerykańskiej hegemonii (a nie imperializmu jak oni twierdzą) są „rządy sprawowane tylko za pośrednictwem innych państw” pozostających w orbicie przyjaźni i sojuszy ze Stanami Zjednoczonymi. Krajom tym, jeśli w owej zależności korzystnej dla interesów amerykańskich pozostaną zbyt długo, grozi utrata legitymizacji swej suwerenności - tak w oczach wewnętrznej opinii publicznej jak i na arenie międzynarodowej. I w tej sytuacji państwa te będą podważać pozory amerykańskiego nie-imperializmu, dobrej woli, wiary w słowa: wolność, demokracja, prawa człowieka itd. (p. A. Colas, „Imperium”). Widać to dziś w wielu miejscach globu jak na dłoni.
Trzeba podkreślić, iż 11.09.2001 stanowi wyraźną cezurę w tym procesie. Od tego czasu Amerykanie przekształcają swe relacje z otoczeniem (zewnętrznym i wewnętrznym) tak, „ażeby zabezpieczyć światowy porządek, w ramach którego amerykański kapitalizm będzie mógł kwitnąć jako zjawisko społeczno-ekonomiczne, polityczne i ideologiczne”, jawnie powracając do praktyki z apogeum lat „zimnej wojny”. I to bez jakichkolwiek pozorów zachowań nieimperialnych.
W chwilach przerażenia, jakie wywołał atak na WTC w Nowym Jorku, nawet tacy pacyfiści i przeciwnicy zbrojnych interwencji amerykańskich jak Susan Sontag dopuszczać poczęli rozwiązywanie siłowe w takich sytuacjach. „Ameryka ma wrogów. Ma wszelkie prawo obrać nową politykę, tropić sprawców i jej wspólników” (p. S. Sontag, „Prostota, jedność jasność” – Gazeta Wyborcza 05-06.10.02).
Widzimy wiec jak diametralnie wrzesień 2001 zmienił myślenie, świadomość i interpretację procesów zachodzących w świecie współczesnym. W świecie „białych ludzi”.
I tu ponownie musimy wrócić do baumanowskiej „nomadyczności”. Wojna z terroryzmem, jaką ogłosił Georg W. Bush jr i jaką Ameryka miała prowadzić z terrorystyczną międzynarodówką trwa już 16 lat. Ma ona także nomadyczny kontekst i wymiar. Co chwila USA gdzieś interweniują, tworząc nowe pole konfliktu, nowe ognisko chaosu, powodując dramaty i tragedie ludzi. Często już bardzo biednych i cywilizacyjnie upośledzonych.
Takie obrazy tworzyli bracia Tofflerowie w swych książkach, przede wszystkim w bestsellerze „Wojna i antywojna”, ale wówczas były to przepowiednie, science fiction.
Jak sądzi wielu polityków, w czasie wojny i zagrożenia wojną nie dyskutuje się, nie ma potrzeb publicznej debaty o zasadniczych kanonach polityki, więc taki stan rzeczy jest bardzo wygodny dla rządzących dziś konserwatystów, tradycjonalistów i dogmatycznych neoliberałów, którzy zawsze gardzili demokracją i szeroką, publiczną dyskusją. Obojętnie czy to w USA, Europie Zach. czy w Polsce. A poza tym pod hasłem „jedności narodu”, zagrożenia zewnętrznego, retoryką patriotyczno-bogoojczyźnianą zamyka się usta wszelkim oponentom oskarżając ich o zdradę, brak patriotyzmu, Targowicę (w Polsce), agenturalność i sprzedajność obcym. W najlepszym wypadku nazywa się ich „pożytecznymi idiotami”.
Według koncepcji bliskich Białemu Domowi rządzonemu przez neokonserwatystów (nie tylko formalnie), takie role wyznacza się też Polsce (na najbliższą przyszłość), państwom nadbałtyckim (Litwa, Łotwa, Estonia), Ukrainie czy Rumunii, gdyż stąd właśnie USA zamierzają przeciwdziałać żywotnym interesom Rosji (a przede wszystkim jej bezpieczeństwu) jak i ściślejszemu jednoczeniu się Unii Europejskiej (chodzi jednak głównie o Niemcy i ich dominację w Europie).
Pojęcie nomadyczności scharakteryzować możemy jako permanentną zmienność i wędrówkę oraz poszukiwanie: wody, pastwisk, lepszych warunków do życia i funkcjonowania stad oraz pasterzy. Także – za Baumanem – pracy, bądź …wrażeń (turystyka). Dlatego działania kapitału oraz Białego Domu zabezpieczającego jego interesy – tak jak cała przestrzeń wirtualna, w której dziś funkcjonuje ludzkość – dotyczyć muszą całego globu (to jest sens globalizacji). Stąd owo zarządzanie chaosem (p. N. Klein – „Doktryna szoku”) za pośrednictwem innych państw musi mieć również charakter ogólnoświatowy i jest tym samym kolejną cechą nomadyczności „Imperium-Nie-imperium” amerykańskiego. Richard Rorty, znakomity filozof XX-wieczny, w jednym ze swych esejów politycznych określił globalizację jako lansowanie programu służącego przede wszystkim amerykańskiemu mega kapitałowi i próbę zarządzania w taki sposób światowymi procesami.
Skąd my to znamy?
Ale Rzym w czasie swego rozwoju i ekspansji także stosował tego typu rozwiązania wobec państw buforowych, zależnych w jakimś sensie od jego władzy, zabezpieczających jego interesy. Takimi były np. Izrael Herodów, Armenia (periodycznie), Mauretania (po latach takiego „buforowania” włączona do Imperium jako prowincja Mauretania Tingitana) itd. Takim hybrydowym, efemerycznym państwem jest współcześnie np. Kosowo (największa baza wojsk amerykańskich w Europie, Camp Bondsteel / Uroševac została zlokalizowana właśnie tu po ogłoszeniu niepodległości tej serbskiej prowincji). Rosja, idąc tą ścieżką, tworzy na swoich granicach, w miejscach szczególnego zagrożenia jej interesów takie twory quasi-państwowe jak Osetia Poludniowa, Naddniestrze, republiki ludowe we wschodniej Ukrainie, Abchazja.
To wszystko z czym mamy do czynienia w polityce amerykańskiej jest logiczną konsekwencją prowadzonej od dekad polityki. A na pewno od zakończenia I wojny światowej, kiedy to Ameryka po raz pierwszy postawiła stopę na Starym Kontynencie (i chodzi nie tylko o stopę militarną, ale co może ważniejsze – sadowić się poczęła w formie ekspansji kapitału, stylu życia, mody itd.) i której już nie cofnęła. Doskonale ten fakt opisuje K.T. Toeplitz w „Najkrótszym stuleciu”.
Z kolei według Neila Fergusona („Świat bez mocarstwa?”- Gazeta Wyborcza, 23-24.10.04), II wojna światowa i jej wyniki pozwoliły USA sprowadzić grę geopolityczną do układu bipolarnego, na pewno czytelniejszego i łatwiejszego do opanowania i kontrolowania niźli struktura pluralistycznego, rozproszonego na szereg regionalnych imperiów świata czy bezbiegunowego w ogóle świata.
Nie kto inny jak Woodrow Wilson (prezydent USA 1913-21) miał zapowiedzieć, iż Ameryka będzie walczyć o wolny, liberalny, zglobalizowany rynek (korzystny dla Ameryki) i świat ze szczelnymi granicami. Przepływy kapitału i dóbr konsumpcyjnych – jak najbardziej. Żadnej konwergencji kultur, ludzi, idei itd. To też miało być jego zdaniem priorytetem Ameryki. Czy mur Donalda Trumpa nie jest jakąś kontynuacją tej myśli?
Można domyślać się, dlaczego takie wizje przychodziły na myśl elitom rządzącym Stanami Zjednoczonymi w ówczesnym czasie. Po pierwsze – niesłychana popularność na świecie idei rewolucyjnych i socjalistyczno-komunizujących, po drugie – zwycięstwo Rewolucji Październikowej w Rosji, po trzecie – obawa przed zatracaniem charakteru USA jako państwa WASP-ów. Kraju z segregacją rasową, porażonego misjonizmem cywilizacji „białego człowieka”, nieograniczonego niczym rynku, ale protekcjonistycznego wobec amerykańskiego kapitału (i tego co uznaje się za amerykańskie), zbiorowości wyznającej ideę Izaaka Zangwila opisanej jako melting pot, skutkującej tym, iż różnorodne wspólnoty: narodowe, kulturowe, religijne itd. żyją w jednym organizmie obok siebie, spajane przez tzw. american dream i tożsamość niesioną przez kulturę WASP.
Przywoływany tu Neil Ferguson jawi się jako jeden z wielu zwolenników hegemonii amerykańskiej w dotychczasowym stylu i wydaniu. Nic nie powinno się zmienić, dla dobra bezpieczeństwa i stabilizacji świata - zachodniego świata. Ubolewając, iż „amerykańscy wyborcy są dziś jeszcze mniej skorzy do przelewania krwi i wydawania grosza publicznego w obcych krajach niż w czasie wojny wietnamskiej” patrzy tylko przez euroatlantyckie, „białoskóre” i chrześcijańskie okulary. W rozpływaniu się, zatracaniu, dotychczasowej wizji amerykańskiego imperium, (a tym samym utratą zdolności do szerzenia swojej misji), widzi on zagrożenie dla pozycji i hegemonii Ameryki. Określa ją z tej racji – oraz z tytułu zadłużenia USA i niespotykanej konsumpcji społeczeństwa, nie widząc, iż to system neoliberalny kreuje takie postawy i stąd właśnie czerpie swe życiodajne, choć autodestruktywne soki – „miękkim” imperium, kolosem na glinianych nogach, krajem importującym siłę roboczą oraz społeczeństwem z deficytem panświatowej wizji.
Zapominają ci wszyscy konserwatyści, tradycjonaliści, którzy chcą świat zatrzymać w ewolucji, że tego się nie da na dłuższą metę spowodować. Na pewno trwale nie uda się cofnąć go do epok minionych, najlepiej do średniowiecza, gdzie elity w sutannach decydowały jak ma wyglądać życie intelektualne i codzienne na Starym Kontynencie. W strefę ponownej władzy białych mężczyzn, najlepiej bezżennych i stygmatyzowanych religijnymi przykazaniami z epoki neolitu (Stary Testament i zdobycie Kanaanu przez semickie plemiona Izraelitów). Nowoczesność jest jednak pluralizmem i wielością.
Dyktat demografii
Jednak ów kryzys hegemona ma zupełnie inny aspekt - jest pozorny. To kryzys sytuacji do której przyzwyczaili się (i cały świat) konserwatyści, tradycjonaliści, doktrynerzy i purytanie, ale także biali suprematyści, jakich mnóstwo jest w USA, którzy w wyniku polityki neoliberalnej i globalizacji zostali wykluczeni z dotychczasowych ról, jakie im przypisywały tradycja i dzieje Ameryki.
Na kryzys - oprócz czynników polityczno-gospodarczych (zarówno globalizacji, jak i nomadyczności kapitału, umiędzynarodowienia handlu i wytwarzania dóbr konsumpcyjnych, a nade wszystko – neoliberalnego, czysto technokratycznego sposobu myślenia elit) składają się jeszcze takie elementy jak demografia, import siły roboczej oraz nielegalna imigracja do USA z południa od Rio Grande. Także wzrost liczby ludności pochodzenia azjatyckiego (głównie Koreańczycy, Chińczycy, Filipińczycy, Japończycy). Biorąc pod uwagę te zjawiska, jak również liczną mniejszość Afroamerykanów, grupa ludności zaliczanej do rasy białej w USA jest na dobrej drodze do zyskania statusu mniejszościowego. Jak przewidują demografowie, w całym kraju ma to nastąpić ok. 2040 r.
Latynosi stali się największą grupą etniczną w Kalifornii. To najliczniejszy stan w USA, więc i wyznacznik zmian demograficznych w całym kraju. Miejscowi demografowie już od dawna przewidywali, że to proces nieuchronny. Ich przypuszczenia potwierdził lokalny spis ludności dokonany w latach 2014/15. Z tych statystyk wynika, że w Kalifornii mieszka 14,99 miliona Latynosów i 14,92 miliona osób zaliczanych do rasy białej. I są to dane oficjalne, nie uwzględniające imigrantów nielegalnych.
Od 2000 r. populacja latynoska w USA powiększyła się o 57% z 35,3 milionów i obecnie w całych Stanach mieszka ponad 57 milionów ludzi o południowo-amerykańskich korzeniach.
Dlaczego biali spychani są do mniejszości? Dlatego że - jak to widać na przykładzie Latynosów w Kalifornii - od kilku lat więcej rodzi się dzieci kolorowych i należących do mniejszości niż w rodzinach białych pochodzenia nie-latynoamerykańskiego. Co więcej, biali częściej umierają niż się rodzą. Już dziś biali są w mniejszości w takich stanach jak Hawaje, Kalifornia, Nowy Meksyk i Teksas, a w takich stanach jak: Arizona, Newada czy Floryda Latynosi stanowią ok. 1/3 populacji.
Im dalej na Wschód, tym znaczniejszy jest procentowy udział ludności pochodzenia europejskiego: przodują tu stany środkowego Zachodu (Missouri, Minnesota, obie Dakoty), północnego Zachodu (Wyoming, Idaho, Montana) oraz na Wschodzie kraju (New Hampshire, Connecticut, Delaware, Wirginia Zach.).
Wraz z tym zmienia się mentalność, tradycja, wartości jakim hołdują owe mniejszości (a to się przekłada na życie codzienne całej populacji, powodując określone napięcia społeczne), powoli stając się większością. Niebagatelną rolę pełni tu religia – w zdecydowanej większości Latynosi są katolikami (co nie jest bez znaczenia w dziejach Stanów Zjednoczonych i stosunku ortodoksyjnych protestantów do Rzymu) lub wyznawcami galaktyki wyznań zaliczanych do pentekostalizmu.
Już dziś język hiszpański w Nowym Meksyku jest uznanym językiem urzędowym (i to świadczy najlepiej o kierunku i zakresie tych zmian).
Opisane zagadnienia – tylko w demograficzno-religioznawczym profilu – są jasnym przykładem tego, co Umberto Eco („Pięć pism moralnych”) nazywa metysażem kulturowym. I jest to proces nieuchronny w takim wymiarze terytorialnym, w takim zakresie rasowo-kulturowym, w takiej sferze gospodarki, wartości i tradycji, w jakim funkcjonują Stany Zjednoczone AP. Jak na razie, Amerykę spaja, trzyma w karbach, ów konstytucjonalizm oparty o zasady purytańskiej religii WASP i ojców założycieli. Ale zmiany demograficzne - a co za tym idzie religijno-kulturowe, o których tu ledwie wspomniano - muszą go za 2-3 pokolenia zmienić diametralnie. Metysaż kulturowy USA to nic innego jak analogia z bizantynizacją Rzymu.
Ponadto centrum gospodarcze, kulturowe i biznesowe a także „duchowe” przenosi się powoli nad Pacyfik znad Atlantyku, gdzie przybyli pierwsi, biali koloniści z Europy i gdzie powstały – niczym Rzym założony przez legendarnych bliźniaków: Romulusa i Romusa – pierwsze kolonie, które dały początek USA. Wiąże się to, oprócz tych elementów, o których już wspomniano, z rosnącą rolą całego regionu pacyficznego w skali globalnej. Tu leżą Chiny (może już najsilniejsza gospodarka na świecie, o rynku nie wspominając), a także Japonia, Korea Poludniowa, Tajwan, Singapur.
„Kolejny skok” do grona silnych gospodarczo i atrakcyjnych rynków, państw zaliczających się do światowej I-szej ligi, szykują Indonezja i Wietnam. Region atlantycki - stanowiący centrum światowej polityki, kultury, gospodarki - traci na znaczeniu od przynajmniej 500 lat (czyli od momentu odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba w 1492 r.). Traci wraz z Europą, tym małym „półwyspem leżącym daleko na zachodnich krańcach Azji” – jak określił kiedyś Stary Kontynent Mao Zedong.
A Imperium, współczesny hegemon, na razie nim pozostanie, choć osłabione, zmuszone do podzielenia się wpływami i znaczeniem z innymi rosnącymi w siłę hegemonami. Choć będzie to już inne Imperium: tak w wymiarze światowym jak i wewnętrznym. Podobnie jak to było z Rzymem i Bizancjum.
Radosław S. Czarnecki