banner


Przybywa publikacji na temat wojny informacyjnej, bo też sama ta wojna rozszerza pole działania i doskonali środki. Propaganda zawsze odgrywała wielką, czasem główną rolę w konfliktach międzynarodowych i międzypartyjnych, ale dziś, wskutek zadziwiającego udoskonalenia środków masowego oddziaływania na umysły, zwielokrotniła swoją skuteczność. Jest już oczywiste, że masowa informacja, a dokładniej mówiąc dezinformacja, jest wojną prowadzoną innymi środkami.
W atmosferze postmodernizmu powstało pojęcie postprawdy i nie w tym celu, aby uczulić ludzi na kłamstwa obecne w masowym przekazie, lecz by tym kłamstwom przydać prawomocności i niejako uczynić je prawie tak szacownymi jak prawda. Monteskiusz, który ostatnio jest tak mechanicznie przywoływany jako najwyższy autorytet w sprawach konstytucji i podziału władz, twierdził słusznie, że warunkiem panowania ustroju demokratycznego i republikańskiego jest ugruntowana w państwie cnota, czyli moralność. Tej Monteskiuszowskiej cnoty nie da się utrzymać przy takiej inwazji dezinformacji, z jaką mamy do czynienia. Jeżeli ewolucja społeczeństw, a w szczególności masowych mediów, nie zmieni kierunku, to demokrację diabli wezmą.

Premierzy i prezydenci państw dopuszczają się kłamstw jak jarmarczni oszuści. Nasi przyjaciele neobanderowcy przez dwa dni trzymali w stanie oburzenia lub nieutulonego żalu ludzi niedoświadczonych całego niemal świata, inscenizując nie wiadomo po co „zabójstwo” dziennikarza Babczenki. Inni znów postanowili otruć upartego szpiega, ale tak ostrożnie, żeby od tego otrucia nie zginął. Komisja holenderska powołana do wykrycia sprawców zestrzelenia samolotu nad Donbasem zaczęła swoje prace od pominięcia hipotezy najbardziej prawdopodobnej. „New York Times” policzył wszystkie kłamstwa prezydenta Donalda Trumpa i okazało się, że było ich ponad tysiąc. Jeżeli tylko ponad sto, to żadna różnica, bo samo to liczenie wygląda mi na żart, jeżeli nie na bujdę. Że prasa amerykańska dopuściła się tysiąca kłamstw na niekorzyść swego prezydenta, to mi się wydaje prawdopodobniejsze.

Z publikacji na temat wojny informacyjnej, jakie do mnie doszły, wyróżniam książkę niedawno zmarłego profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego (i wykładowcy paru uniwersytetów zachodnich), Marka Waldenberga. Przy okazji parę zdań wspomnienia o nim. Był postacią w Krakowie znaną i lubianą, zaprzyjaźniony z całą Piwnicą pod Baranami, zajmował się historią myśli politycznej, napisał m.in. cenione dwutomowe dzieło o Karolu Kautskim. Zbliżyliśmy się do siebie dość późno i zdziwiliśmy się, że mamy bardzo podobne poglądy na wiele spraw politycznych i innych. Jakie one były? Kto czytywał moje publikacje choćby w „Przeglądzie”, ten wie. Gdy pytałem go, jak określiłby swoje stanowisko na mapie podziałów politycznych i ideologicznych, odpowiedział, że najbliższe mu jest prawe skrzydło niemieckiej socjaldemokracji. Podobało mi się takie jego samookreślenie.

Książka, do której sięgam, nie traktuje o wojnie informacyjnej. Jej tytuł mówi, o czym ona jest: Rozbicie Jugosławii. Jugosłowiańskie lustro międzynarodowej polityki. Waldenberg zajmował się dużo narodami bałkańskimi, miał sentyment do Jugosławii i dużo współczucia dla setek tysięcy ludzi, którzy zginęli lub zostali wypędzeni ze swoich siedzib. Rozpad, a raczej – jak w tytule – rozbicie państwa jugosłowiańskiego – użyję słowa ekspresyjnego, ale nie przesadnego – przeżył boleśnie. Jego książka należy do najlepszych, jakie na ten temat można przeczytać, i jest demaskatorska w stosunku do tego, co pisali inni autorzy, występujący przeważnie jako „żołnierze” wojny informacyjnej, która była częścią realnej wojny z Serbią. Ta wojna należy do najbardziej zakłamanych wydarzeń w powojennej Europie. Pomijam tu tę część książki, która jest opisem i objaśnieniem ewenementów militarnych i realnie politycznych, przytoczyć chcę tylko treści obrazujące toczoną wojnę informacyjną i dezinformacyjną.

Wojna była poprzedzona fachowo zaplanowanym atakiem propagandowym na Serbię – nie na Bośnię, nie na Chorwację, lecz właśnie na Serbię – która wskutek rozbicia Jugosławii została najbardziej skrzywdzona. Międzynarodowe media przedstawiały Serbów jako głównych winowajców, gdy w rzeczywistości byli oni najbardziej poszkodowani. Zaangażowani w tę akcję oszczerczą byli dziennikarze, politycy, a nawet wielu autentycznych intelektualistów. „Ta wojna medialna – pisze Waldenberg – miała bardzo poważny wpływ na rozwój wydarzeń. Bez znajomości tej niemającej, jak sądzę, precedensu w powojennych dziejach Europy, pełnej zakłamania, cynizmu, nieznającej umiaru, nieraz wręcz haniebnej kampanii medialnej nie można zrozumieć jugosłowiańskiej tragedii”.
Głośne zbrodnie przypisywane Serbom w rzeczywistości popełniali Muzułmanie (bośniaccy i inni). Niektóre nagłaśniane zbrodnie w ogóle nie miały miejsca. Masakry na rynku w Sarajewie, którymi obarczono Serbów, popełnione były przez Muzułmanów bośniackich niewahających się mordować swoich, bo wiedzieli, że media zagraniczne obarczą tym Serbów. Podobnie i w tym samym celu „inscenizowali” masakry Albańczycy z Kosowa.

Takie zbrodnie jak gwałcenie kobiet popełniali żołnierze wszystkich stron, ale przypisywano je tylko Serbom. Dotknęły one kilkaset osób, a nie jak pisali dziennikarze 100 tys. W polskiej gazecie można było przeczytać o „wyrzynaniu kosowskich Albańczyków” przez Serbów, o wydłubywaniu oczu widelcem i mordowaniu niemowląt – pisał to autor, którego publicystyka była wówczas wysoko ceniona. Kto się takim fałszom sprzeciwiał, był posądzany o antyamerykanizm.
Nie wyjaśniono, jakie powody miała Polska, żeby występować przeciw Serbom i solidaryzować się z Muzułmanami, Albańczykami czy Chorwatami.

O ile dziennikarze telewizyjni i inni byli przeważnie kłamcami, czasem tylko ignorantami, o tyle najwięcej zaufania można było mieć do wojskowych. To oni wyjawili, że ostrzeliwanie muzułmańskiej części Sarajewa prowadzili snajperzy muzułmańscy, a nie Serbowie. Podobnie to oni, a nie politycy, ujawnili, że wybuchy w centrum Sarajewa przypisane Serbom były dziełem Muzułmanów. Tragiczne skutki tych wybuchów przyczyniły się do działań NATO przeciw Serbii.

Jednak największym kłamcą w „wojnie informacyjnej” był prezydent Clinton. Waldenberg cytuje jego „uzasadnienie” rozpoczęcia działań wojennych przeciw Serbii (bombardowania, niszczenie infrastruktury, wielkich zakładów chemicznych, telewizji i innych): „W wielu wsiach Kosowa – głosił Clinton – serbska policja wyciąga z domów mężczyzn, stawia ojców i synów pod ścianą i z zimną krwią rozstrzeliwuje”. I jeszcze: „Niewinnych ludzi stłoczono w obozach koncentracyjnych. Snajperzy strzelali do dzieci idących do szkół. Boiska i parki zamieniono w cmentarze”. Miloševicia porównywano do Hitlera, ale jeśli już mamy porównywać, to Clintona do Goebbelsa i to porównanie wypadnie na niekorzyść Clintona.

Nazywano tę wojnę wojną lewicy, bo popierali ją, nawoływali do niej tacy ludzie jak Václav Havel, Joschka Fischer, Tony Blair i podobni, według których była to wojna prowadzona w obronie praw człowieka, więc interwencja humanitarna, a nie wojna. Uchodzący za najwybitniejszego filozofa niemieckiego Jürgen Habermas twierdził, że bombardowanie Serbów przez NATO jest początkiem permanentnej walki o urzeczywistnienie praw człowieka, ustanowienie praw obywateli świata, walki, która nie może i nie powinna się liczyć z suwerennością państwową.
„Wojna w Kosowie – pisał ten wielce „prestiżowy” intelektualista – mogłaby oznaczać skok na drodze do ustanowienia obywatelstwa światowego”. Odwoływano się do zasady, że pogwałcenie praw człowieka w jakimś państwie uprawnia, a nawet zobowiązuje inne państwa do interwencji. Ta zasada nadal obowiązuje i w istocie jest ona słuszna. Wojna informacyjno-dezinformacyjna toczy się o to, gdzie i przez kogo prawa człowieka są gwałcone. Gdy to propagandowo zostanie ustalone, interwencja zbrojna jest dozwolona, a nawet obowiązkowa. Jak napisałem wyżej – dezinformacja jest wojną prowadzoną innymi środkami.

Bronisław Łagowski

Powyższy tekst jest fragmentem książki Bronisława Łagowskiego Czy narody mają honor? wydanej przez Fundację Oratio Recta w 2024. Jej recenzję zamieszczamy w tym numerze SN.