Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2242
Antropopresja jest pojęciem bardzo młodym. Upowszechniło się ono w ostatnich 30 latach. Potocznie oznacza wszelkie oddziaływanie człowieka na środowisko. Zazwyczaj jego wydźwięk jest pejoratywny i kojarzy się z degradacją przyrody.
Współcześni uczeni są dość zgodni, że antropopresja została zapoczątkowana wraz z pierwszymi dokonaniami cywilizacji. Spór między nimi dotyczy jedynie kwestii, czy o antropopresji można mówić również w odniesieniu do czasów, gdy gatunek ludzki niczym nie wyróżniał się z otoczenia i nic nie wskazywało na jego przyszłą dominację.
Mit Arkadii
Dość długo panowało przekonanie, że pierwotne grupy łowiecko-zbierackie w harmonijny sposób współistniały z innymi gatunkami. Były niezbyt liczne i ze środowiska brały jedynie to, co było im niezbędne do przeżycia. Tak również czynią zwierzęta. Zresztą w minionych epokach człowiek niejednokrotnie sam padał ofiarą dzikich bestii, stanowiąc dla nich pożywienie.
Można więc przyjąć, ze początkowo istniał pewien stan równowagi. Wydaje się jednak, że nie trwała ona zbyt długo. Kiedy mówimy o pierwszych ludziach, mamy najczęściej na myśli istoty, które opanowały przynajmniej niektóre technologie produkcji narzędzi, a więc uzyskały nad zwierzętami wyraźną przewagę. Ponadto silnie rozwinięty mózg, binokularne widzenie i dwunożny typ lokomocji pozwalały na sprawne poruszanie się w różnych środowiskach, budowanie pułapek na potencjalne ofiary i skuteczne zabijanie. Presja człowieka na otaczającą przyrodę nie ograniczała się zresztą tylko do zaspakajania głodu. Mniej więcej od dolnego paleolitu wznosił on prymitywne schronienia, a umiejętność wyrabiania coraz doskonalszych narzędzi skutkowała pozyskiwaniem i przetwarzaniem coraz większej liczby surowców.
Prawdziwym skokiem jakościowym w rozwoju człowieka była rewolucja neolityczna pomiędzy VIII a V tys. p.n.e. Porzucił on wówczas swój dawny koczowniczy tryb życia, zaczął wznosić trwałe osady, podjął trud uprawy ziemi i rozpoczął hodowlę zwierząt na wielką skalę. Środowisko doznało wówczas pierwszego wielkiego uszczerbku- ofiarą neolitycznych rolników stały się lasy, które karczowano, aby uzyskać pola pod uprawę. Ta sytuacja stała się groźna, gdy ludzka populacja zaczęła gwałtownie wzrastać.
Na przełomie XVIII i XIX wieku angielski ekonomista Thomas Robert Malthus stwierdził, że ilość żywności rośnie w postępie arytmetycznym, a liczba ludności - w geometrycznym. Oznaczało to, że nadmierny przyrost naturalny musi doprowadzić do powszechnego głodu. Jednak wielu myślicieli Oświecenia miało odmienny pogląd na kondycję ludzkiego gatunku.
Francuz Jean-Jacques Rousseau głosił pochwałę życia zgodnego z naturą, przy czym rozumiał je podobnie, jak twórcy antycznych sielanek - w wiejskim zaciszu, z dala od zgiełku wielkich miast i „dobrodziejstw cywilizacji”. Tym samym przyczynił się do utrwalenia jednego z najbardziej fałszywych mitów, potocznie określanego jako mit Arkadii. Przez wiele lat po Rousseau ludzie ulegali złudzeniu, że życie na łonie natury jest lepsze i jedynie ludy pierwotne w puszczach Ameryki, Afryki czy Australii są w stanie jeszcze je prowadzić. Jednak stopniowe odkrywanie tajemnic owych zagadkowych ludów ukazywało światu ponurą prawdę o „sprawiedliwych dzikich”.
To właśnie oni, a nie kto inny, zniszczyli lasy na Wyspie Wielkanocnej, wytrzebili ptaki Moa w Nowej Zelandii, czy leniwce olbrzymie na preriach Ameryki Południowej. I uporali się z tym, zanim pierwszy Europejczyk postawił stopę na ich ziemi. Mówiąc zatem o odpowiedzialności za stopniową degradację naszej planety nie wolno zapominać, że udział w tym mają wszyscy. Tyle, że w różnym stopniu.
Mit postępu
Za twórców nauki często uważa się Greków. Wprawdzie mędrcy istnieli przed nimi, ale począwszy od Talesa to właśnie oni zaczęli tworzyć rozmaite teorie i podjęli trud opisu cudu natury. Greków cechowała ciekawość świata i chęć udoskonalania wszelkich nowinek technicznych, których w większości byli twórcami. Ich dziełem były wielkie machiny poruszane wodą, a Heron z Aleksandrii opracował nawet projekt turbiny parowej. O ile inne ludy cechował technologiczny konserwatyzm, Grecy, a później Rzymianie, stali się prawdziwymi wyznawcami idei postępu. Można zaryzykować twierdzenie, ze jedyną siłą, która powstrzymywała ich przed zrewolucjonizowaniem świata byli niewolnicy- darmowa siła robocza.
Upadek świata antycznego nie zahamował postępu.
Średniowiecze przejęło wiele innowacji technicznych, jak młyny, czy żarna mechaniczne, choć w powszechnej opinii utarło się uważać je za czasy „ciemnoty”. Ideolodzy średniowiecza dość dosłownie rozumieli biblijne przyzwolenie, „aby zaludnili Ziemię i uczynili ją sobie poddaną” i nie przejmowali się zbytnio środowiskiem. W dodatku, w odróżnieniu od starożytnych, nie przejmowali się również higieną. Miasta średniowieczne wyczuwano z dużych odległości, bowiem miejskie ścieki płynęły poboczami ulic rowami kloacznymi, których nikt nawet nie zakrywał. Ponadto ciasna zabudowa miast sprzyjała pożarom i epidemiom, więc dość prędko stały się one siedliskiem chorób, które błyskawicznie przenosiły się na prowincję. Tylko w latach 1348-52 epidemia dżumy, popularnie zwanej „czarną śmiercią” pochłonęła trzecią część całej ludności Europy.
Choć dostrzegano zagrożenia płynące z brudnej wody i obawiano się „morowego” powietrza, nikt nie traktował tego jako konsekwencji cywilizacji.
Idea postępu technicznego odżyła w epoce renesansu, a następnie w oświeceniu, które zapoczątkowało rewolucję techniczną. Pojawiły się wielkie fabryki, huty dymiące kominami, a miasta zaludniły się milionami ludzi. Stłoczeni w ciasnych dzielnicach nędzy, umierali tak, jak w średniowieczu. Postęp oznaczał wprawdzie korzyści, ale jednocześnie spadek wartości życia ludzkiego. Wysoka śmiertelność nie miała zresztą wielkiego wpływu na ograniczenie przyrostu naturalnego. Dzieci rodziło się coraz więcej, tyle, że wiele z nich przychodziło na świat martwych.
Wiek XIX okazał się wiekiem wojen. Pozytywiści, którzy w drugiej połowie tegoż stulecia stworzyli nowożytną wersję idei postępu, doszli do wniosku, że wiek XX będzie wiekiem pokoju, a nauka rozwiąże wszystkie bolączki ludzkości. Tak się jednak nie stało. Wiek XX przyniósł najstraszliwsze w dziejach wojny. Wojna okazała się jednak motorem postępu.
W ciągu 55 lat, pomiędzy 1914 a 1969, człowiek dokonał największego skoku technologicznego w dziejach. Od pierwszych samolotów i powolnych samochodów doszedł do bomby atomowej i lądowania na Księżycu. Jednocześnie poczynił ogromny krok naprzód w dziedzinie przekazu informacji - od pierwszych aparatów Marconiego do prototypów komputerów.
Pomimo ogromnej liczby ofiar, jakie pochłonęły i nadal pochłaniają wojny, liczba ludności tylko w ostatnim stuleciu wzrosła 4-krotnie: z ok. 2 mld w roku 1917 do przeszło 7 mld w 2017. Eksplozji demograficznej towarzyszyła eksplozja przemysłowa i coraz większa intensyfikacja rolnictwa, opartego na sztucznym nawożeniu.
Jeśli doliczyć do tego wycinanie największych skupisk leśnych, to za kilkadziesiąt lat grozi nam wyjałowienie wielkich obszarów w Ameryce Południowej, Afryce i Azji Południowo-Wschodniej.
Głód, energia i woda
Rewolucja informatyczna i powstanie globalnej wioski wcale nie usunęły najważniejszych problemów cywilizacyjnych. Wprawdzie „zimna wojna” pozornie zakończyła się w latach 90., ale napięcia polityczne między Wschodem, a Zachodem cały czas dają znać o sobie na linii Rosja - Zachód (np. sprawa wschodniej Ukrainy i aneksja Krymu), czy Chiny - Zachód (kwestia statusu Morza Południowochińskiego, konflikt chińsko- indyjski o Pendżab i Kaszmir), nie mówiąc o niesnaskach pomiędzy wielkimi mocarstwami (spór Chin z Rosją o wielkie połacie terenów położonych na północ od Amuru).
Jedna piąta ludności świata cierpi z powodu niedożywienia (prawdziwą skalę głodu można jedynie oszacować, gdyż z krajów tzw. trzeciego świata nie mamy pełnych danych, nawet tych zawartych w raportach FAO czy WHO). Bogata północ, czyli Europa Zachodnia, USA, Kanada i Japonia wprawdzie udzielają im pomocy, ale po pierwsze - niewystarczającej, a po drugie - za słabo skoordynowanej w skali globalnej. Ciągle bowiem przeważa interes polityczny i walka o dominację na świecie.
Głód z kolei sprzyja epidemiom, które w każdej chwili mogą wymknąć się spod kontroli i z pierwotnych ognisk w Afryce czy Azji dotrzeć w błyskawicznym tempie do innych kontynentów. Tak było z wirusem HIV, opisanym w 1981 roku, który w ciągu niespełna dekady pojawił się na całym świecie i po dziś dzień nie ma na niego skutecznego lekarstwa.
Niepojącym zjawiskiem są choroby, o których mówiło się tylko w kontekście historycznym, a ich widmo pojawiło znów w wielu miejscach, w których nikt się tego nie spodziewał. Tak samo jest z wirusem ebola, ptasiej grypy i wielu innymi, które wprawdzie są kojarzone z „gorszym światem”, ale nikt nie gwarantuje, że nie pojawią się gdzie indziej. Przykładem może być epidemia cholery na Ukrainie w latach 90.
Kolejnym problemem jest energia. W 1973 roku wojna Yom Kippur i kryzys bliskowschodni stały się złowrogim zwiastunem tego, co może nastąpić. Gwałtowana podwyżka cen ropy naftowej, na której oparta jest nadal lwia część energetyki, dotknęła nawet takie giganty jak USA czy Wielką Brytanię. A więc kraje, które system reglamentacji benzyny znały jedynie z czasów II wojny światowej.
Tu też nie ma spójnej polityki ogólnoświatowej i najwięksi gracze, USA, Chiny, Rosja, Japonia oraz trzon UE (Niemcy i Francja) prowadzą własną politykę w tej dziedzinie.
Podobnie jest z emisją substancji szkodliwych do atmosfery czy zatruwaniem wód. I na nic zdają się konferencje ekologiczne w Rio de Janeiro (Szczyt Ziemi w 1992), Kioto (1997) czy Warszawie (2013), skoro najwięksi truciciele - USA i Chiny - nie przyjmują do wiadomości narzuconych terminów ograniczenia emisji dwutlenku węgla, związków azotu, siarki, fenoli czy wielu innych…
Poza energią atomową, która mogłaby zastąpić węgiel, ropę naftową i gaz ziemny, nie ma, niestety, innych, alternatywnych źródeł energii, gdyż hydroelektrownie, elektrownie wiatrowe czy słoneczne nie są w stanie zaspokoić dzisiejszego zapotrzebowania na prąd i ciepło.
Jako przykład mogą posłużyć kolektory słoneczne. Aby mogły przejąć funkcję tradycyjnych elektrowni, trzeba byłoby nimi pokryć całą Afrykę, a więc 30 mln km2.
Z kolei atom nie zawsze da się okiełznać, czego dowiodły, niezbyt częste, ale zawsze groźne awarie w elektrowniach jądrowych, jak w Czarnobylu w 1986 czy w 2011 w Japonii, w Fukushimie.
Pozostaje także ciągle otwarty problem niedoboru wody. Wiele obszarów Azji czy Afryki ma ujemny bilans wodny i mimo wprowadzanych ograniczeń jej brak jest bardzo odczuwany przez zamieszkującą te kontynenty ludność.
Jako przykład może posłużyć Etiopia, która cierpi każdego roku z powodu suszy. Jej spalone słońcem płaskowyże przecina wprawdzie Nil Błękitny, główne źródło zasilania Nilu, ale brak zbiornika retencyjnego i wielkiej hydroelektrowni nie pozwala mieszkańcom tego kraju na korzystanie z zasobów tej rzeki. Projekt takiej inwestycji istnieje od lat i pewnie sponsorzy by się znaleźli, ale stanowczo sprzeciwia się temu Egipt, który straciłby podstawowe źródło zasilania swego odcinka Nilu i sztucznego zbiornika Jeziora Nasera z Wysoką Tamą Asuańską. Takich zapalnych miejsc na świecie, w których może wybuchnąć wojna o wodę jest znacznie więcej.
Antropopresja, czy autodestrukcja?
Od przeszło 20 lat naukowcy biją na alarm, że dalszy rozwój świata w obranym kierunku może zagrozić naszej egzystencji. W 1969 roku sekretarz generalny ONZ U Thant opublikował raport, w którym stwierdził, że zniszczenie środowiska naturalnego stało się przyczyną światowego kryzysu.
Przytoczone fakty na temat zanieczyszczeń, dewastacji gleb i lasów wstrząsnęły światową opinią, ale w niewielkim stopniu wpłynęły na poprawę sytuacji.
W 1974 dwaj chemicy z Kalifornii, Sherwood Rowland i Mario Molina, ogłosili wyniki swych badań na temat wpływu freonów na ozon znajdujący się w atmosferze. Niedługo potem zaczęły się pojawiać doniesienia o dziurze ozonowej, która może mieć dramatyczne skutki dla organizmów na Ziemi.
Jednocześnie badacze zaczęli alarmować w związku ze stale zwiększającą się emisją dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie się atmosfery. Tak zwany efekt cieplarniany może doprowadzić do trwałych zmian warunków klimatycznych na Ziemi i spowodować trudne do przewidzenia skutki.
Katastroficzne wizje ukazują np. roztopienie się lądolodów i zalanie nizinnych części kontynentów. Zamiast pól i lasów Ziemię pokryją pustynie i suche stepy, a głód pojawi się również w krajach zamożnych.
Poważne zagrożenia niesie energetyka jądrowa. W przypadku radioaktywnego wycieku skażenie terenu spowoduje niepowetowane straty środowiskowe i przyczyni się do śmierci milionów ludzi.
I „hit” ostatnich lat - cyberterroryzm, który może sparaliżować każdą gospodarkę, od systemu bankowego i zautomatyzowanych elektrowni, aż po wojskowe urządzenia obsługi broni masowego rażenia. Nie tak dawno, w 2001 i 2009, awaria komputerowego systemu zarządzania ogromnej hydroelektrowni Itaipu na Paranie w Brazylii pozbawiła prądu kilkadziesiąt milionów ludzi. A uległy jej tylko przeciążone linie przesyłowe i instalacja zabezpieczająca, która po zerwaniu linii wysokiego napięcia automatycznie wyłączyła generatory prądu.
Prognozy demograficzne przewidują, że jeśli liczba urodzin nie zostanie ograniczona to w drugiej połowie XXI wieku nasza populacja przekroczy 11 miliardów. A jeśli dodać do tego wzrost liczby samochodów, fabryk, nawozów wyrzucanych rokrocznie na pola i wyczerpywanie się kolejnych naturalnych złóż ropy naftowej, węgla i gazu, przy wzroście zapotrzebowania na nie, trudno patrzeć z optymizmem w przyszłość.
Leszek Stundis
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 5338
Jakie znaczenie mają studia nad zwierzętami dla badań nad kulturą? Ten temat został podjęty w Instytucie Badań Literackich PAN. Celem realizowanego projektu badawczego jest „wprowadzenie do badań nad kulturą w Polsce transdyscyplinarnych studiów nad zwierzętami, pokazanie zwierząt jako wpływowych aktorów, szczególnie w polskiej humanistyce, w której wciąż dominuje zainteresowanie człowiekiem”.
- Studia nad zwierzętami, ich wyobrażeniem w literaturze i sztukach wizualnych, ich relacjami z człowiekiem mają już sporą tradycję przede wszystkim w krajach anglosaskich. W Polsce to dopiero początek? W naszym krajobrazie kulturowym zwierzęta przecież zawsze zajmowały ważne miejsce.
- Nigdy jednak nie było to formułowane jako pewien prąd, który może coś wnieść do humanistyki. Motyw zwierzęcia nie jest to temat, który pojawił się nagle, tylko na gruncie wielu rozgałęzionych ścieżek myślenia. Zwierzęta zawsze były bliskie człowiekowi i dużo o nich mówiono nawet przyjmując model opozycyjny, kiedy definiowano człowieczeństwo przez zaprzeczenie wobec zwierzęcości. I na zasadzie antynomii, w wielu ważnych dziełach humanistycznych można było zobaczyć fascynację stworzeniami zwierzęcymi.
W Europie Zachodniej, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także we Francji, w Niemczech, poza tym w Stanach Zjednoczonych, studia nad zwierzętami wcześniej stały się nurtem, który wszedł do akademii, do kursów dla studentów, ponieważ w tych krajach był już zakorzeniony model interdyscyplinarności. Uzbrojeni w wiedzę o zwierzętach z perspektywy nauk przyrodniczych i także społecznych możemy zadać nowe pytania ważne dla humanistyki. Studia interdyscyplinarne nad zwierzętami rozwinęły się przede wszystkim w związku z postawieniem pewnych kwestii etycznych, które Peter Singer upowszechnił na całym świecie: czy człowiek może bez żadnych konsekwencji zadawać cierpienie zwierzętom? I ten problem stał się również przedmiotem zainteresowania literatury i sztuki.
W Ameryce wygląda to trochę inaczej, tam przyroda była bardziej obecna czy wręcz wrośnięta w myślenie humanistyczne. Można powiedzieć, że rozwój studiów nad zwierzętami wypłynął z romantyzmu Emersona i Thoreau, gdzie człowiek był zawsze bliżej przyrody; ona była bardziej znacząca niż w Europie. U nas myśl racjonalna przeszkodziła w widzeniu przyrody jako żywiołu zmysłowego i nieokiełznanego. Tam została dowartościowana i potraktowana mistycznie. Nie można zaprzeczyć, że była idealizowana, bo na przykład nie widać całego okrucieństwa, o którym później pisała Annie Dillard zauważając, że zwierzęta zostały oddzielone od całego myślenia o przyrodzie.
- Pod koniec XX wieku europejska humanistyka zmodyfikowała poglądy na relacje między ludźmi a środowiskiem naturalnym, odrzucając antropomorfizm i akcentując potrzebę szerszego, całościowego spojrzenia na otaczający nas świat.
- Zwierzęta zostały wyodrębnione jednak dlatego, że są tak bliskie człowiekowi, dawniej wykorzystywane jako motywy, symbole, często służyły do obrazowania jak najbardziej ludzkich cech. Dzisiaj w większym stopniu są pośrednikami między nami a przyrodą. Oczywiście, nie twierdzi się tego w kontekście najprostszych organizmów, w humanistyce zwierzęta to są najczęściej ssaki albo ptaki, te, które rzeczywiście towarzyszą człowiekowi i z którymi nawiązuje on relacje. Świat przyrody przeżywa zresztą kryzys oddzielenia od kultury ludzkiej, od stechnicyzowanej cywilizacji. Mam wrażenie, że odnowa tych więzi jest palącą potrzebą i w zwierzęciu – w nas i poza nami - z którym próbujemy się komunikować, możemy właśnie odnaleźć ogniwo łączące nas ze światem przyrody, od którego tak oddaliliśmy się.
- Co studia nad zwierzętami wnoszą do teorii literatury, sztuki, krytyki literackiej, do rozumienia dzieł?
- Wniosły przede wszystkim nowych bohaterów, których do tej pory nie było, bo zwierzęta były antropomorfizowane, były lustrem dla ludzkich cech. Teraz pojawiają się na innych zasadach i mają inny status. Reprezentują same siebie. Mogą być fantastycznie skonstruowane i niewiele przypominać zwierzęta żyjące na ziemi, dają jednak możliwość odniesienia, czy nawet przeniesienia w inny od ludzkiego świat. Jeśli chodzi o krytykę, może bardziej o teorię literatury, widać subtelny powrót do realizmu. Kiedy Julia Hartwig opisuje krowę, to rzeczywiście może to być krowa, którą obserwowała i zobaczyła akurat to zwierzę inaczej niż pokazuje je kultura masowa. Oczywiście, język poetycki pozwala na takie indywidualizowanie doświadczenia. Istotne jest jednak to, że są to nowi bohaterowie, nie-ludzcy, którzy reprezentują samych siebie.
- W literaturze pięknej widać zmiany w przedstawieniu zwierząt. W kulturze masowej, w filmach, serialach ciągle operuje się stereotypami, także związanymi z płcią, które przysłaniają to nowe spojrzenie na relacje człowieka ze światem zwierząt. Najprostszy przykład: pies zawsze jest przyjacielem mężczyzny. Dla kobiet rezerwuje się pieski-zabawki, puszyste kotki…
- Zobaczenie stereotypu to często początek zmiany myślenia. Jeśli ktoś zda sobie sprawę, ze na zwierzę projektuje się ludzkie cechy, to też bardzo istotne. Pokazuje zresztą, jak bardzo zdominowaliśmy te samodzielne skądinąd stworzenia. W kulturze zawsze natrafiamy na pewne stereotypy związane też z płcią. Z męskością kojarzy się kultura łowiecka. Jest świetna powieść Józefa Weyssenhoffa Soból i panna, perełka literatury łowieckiej. Kobiety są tam na drugim planie, najważniejszym towarzyszem pana jest pies i między nimi istnieje bardzo silny emocjonalny związek. Zwykle było tak, że mężczyźni polowali, zabijali, a psy im towarzyszyły, tu język emocji pokazuje, że jest to historia niezwykłej przyjaźni.
Innym przykładem jest opowiadanie Tomasza Manna Pan i pies, zapewne autobiograficzne, o relacji mężczyzny z wyżłem, też psem myśliwskim. Mann opisuje szczegółowo ich przyjaźń, koncentrując się na tym, co jest męskie w ich wspólnych wędrówkach i rozmowach. Zgadzam się, można podjąć pewne kwestie związane ze stereotypami płciowymi, ale warto też wskazać, co je podważa: jak emocje, które niepotrzebnie oddziela się od męskości.
Są jednak w literaturze także i inne świadectwa burzenia tego obrazu. Można się odwołać do znanego eseju Jacquesa Derridy L’Animal que donc je suis, bardzo ważnego dla studiów nad zwierzętami. Tam jest mężczyzna i kotka.- I bardzo sugestywna interpretacja spojrzenia zwierzęcia.
- Myślę, że kiedy zwierzęta są adresatami emocji, to wręcz wzbogaca męskość. Franz Kafka, który był postacią neurotyczną, przypominającą naszego Bruno Schulza, nie mogącego nawiązać trwałego związku z kobietą, napisał opowiadanie Dociekania psa, w którym oddał głos psu, pokazując go w postaci wyobcowanego, bardzo samotnego stworzenia.
Zastanawia, dlaczego Kafka stworzył taki tekst. Ze zdjęć wiemy, że w czasach studenckich miał owczarka niemieckiego, z którym był bardzo związany. W opowiadaniach Schulza pojawia się Nemrod, mężczyzna czule obserwuje szczeniaka. Tego rodzaju wątki nie były wcześniej odkrywane i podkreślane, dominował obraz myśliwych reprezentujących mocne męskie podmioty. Studia nad zwierzętami w tej nowej odsłonie pozwalają odnaleźć takie wątki jako alternatywę dla stereotypów.
- Jak ewoluowało postrzeganie zwierząt, ich roli w społecznościach ludzkich, w kulturze? Co jest istotą tych zmian, na które duży wpływ wywarły jednak ruchy wyzwolenia zwierząt?
- W kulturze jesteśmy moderatorami zmian, tu łatwiej coś zmienić niż w rzeczywistości pozatekstowej. Kultura, w wydaniu elitarnym, jest w awangardzie w stosunku do tego, co nie zmieniło się w świecie laboratoriów, cyrków, zoo, w przestrzeniach często nieetycznego, instrumentalnego i okrutnego traktowania zwierząt.
Obrońcy zwierząt działają w pewnych określonych ramach prawnych. Nie spotyka się w Polsce tzw. eko-terrorystów zwierzęcych jak na przykład w Stanach Zjednoczonych czy w Europie Zachodniej, którzy podejmują bardzo radykalne, wbrew prawu, działania. Warto więc odwołać się do książki Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych, gdzie taka postawa jest usankcjonowana i postawić sobie pytanie, dlaczego.
Aktywiści są często zapraszani na różne debaty, ale oni rzadko angażują się w pracę teoretyczną. Powstaje nawet projekt utworzenia humanistycznych studiów nad zwierzętami, odpowiednika interdyscyplinarnych studiów funkcjonujących w ośrodkach angloamerykańskich. Te organizacje nie skorzystały z zaproszenia, wolą działać niż prowadzić intelektualną debatę, chociaż z takiego zderzenia poglądów też może wyniknąć coś ciekawego.
Mnie bardzo interesuje to, co się dzieje poza światem tekstu, bo dzięki temu zmieniają się perspektywy; pomaga to zakorzenić się w realnych problemach. Szczególnie, że dzięki tekstom mamy pewne narzędzia krytyczne, żeby zmieniać też sposób myślenia, bez tego nie zaczniemy działać. Mam nadzieję, że pewne kroki, które zostały podjęte właśnie pod wpływem zmian w myśleniu o zwierzętach, sprawią, że chociaż przemysł będzie bardziej etyczny, że więcej ludzi będzie wiedziało, jak drastyczny jest ubój rytualny, o którym teraz tyle się dyskutuje. Ale ubój rytualny czy rzeźnia, to niewielka różnica, wciąż zabijamy zwierzęta, które odczuwają stres i cierpią.
- Trzeba mieć nadzieję, że studia nad zwierzętami będą miały istotne znaczenie nie tylko dla badań nad kulturą, ale podnosząc kwestie etyczne przyczynią się także do poprawy losu zwierząt, do podmiotowego ich traktowania, jak każe zresztą ustawa.
- Etyka relacji człowieka ze zwierzętami to jest najważniejsze uzasadnienie dla tych studiów. Rozwinęły się też po różnego rodzaju przełomach w humanistyce, po ważnych i konstruktywnych krytykach, jak postkolonializm, feminizm, są następnym etapem, kiedy humanistyka wstawia się za słabszym, innym, za kimś, kto został zdominowany przez ludzką kulturę.
Można tez postawić pytanie, co to zmienia w samej humanistyce, poza tym kontekstem etycznym i zaangażowaniem w różne realne problemy. Uważam, że wiele zmienia, pojawili się ci nowi bohaterowie, używa się pojęcia posthumanistyka.
Dotąd humanistyka stawiała w centrum człowieka, w przekonaniu, że jest on pewnego rodzaju nieusuwalnym podmiotem – ja ekspresyjnym swojego świata. W tej chwili można krytycznie na to spojrzeć, studia nad zwierzętami mówią, że w centrum nie jest już wcale ten podmiot ludzki, ale ważniejsze są relacje z innymi, którzy nie są ludźmi. Oczywiście, jeśli ktoś uparcie twierdzi, że ma to też pozytywne skutki dla tradycyjnie rozumianej humanistyki, to też dobrze, bo dzięki tym zwierzętom stajemy się lepsi w wymiarze etycznym, kulturowym.
- Kto uczestniczy w projekcie, w studiach nad zwierzętami?
- Projekt jest prowadzony w Instytucie Badań Literackich, aczkolwiek najważniejszym współpracownikiem jest Instytut Sztuki PAN i doktoryzująca się tam pani Dorota Łagodzka.
Towarzystwo sztuki wizualnej i literatury wydaje mi się bardzo trafne, ponieważ pewne kwestie i zmiany, często bardzo awangardowe w postrzeganiu zwierząt, można zaobserwować na przykładzie literatury, ale także sztuki. Przez język sztuki pewne rzeczy szybciej trafiają do wyobraźni, zanim się je przeczyta, mogą też być świetną ilustracją dla języka literackiego.
Tak więc w ramach tego projektu powstaje również mały projekt zorganizowania wystawy, żeby pokazać tych bohaterów zwierzęcych w nowej odsłonie. Pomysł wystawy narodził się przy okazji innego ciekawego wydarzenia, które miało miejsce w zeszłym roku w Paryżu – była to wystawa poświęcona zwierzętom, od czasów najdawniejszych do współczesności, a zwierzęta pojawiały się tam na obrazach, w rzeźbach bez towarzystwa ludzi. Ta wystawa, zatytułowana Piękne zwierzęta, pokazała, że jest to wielki temat nie tylko w literaturze, ale właśnie w sztuce: zwierzęta samodzielne, które nie są zwierciadłem dla człowieka, ale mogą reprezentować same siebie.
- Ta konferencja pokaże, jak wiele osób interesuje się w Polsce tym tematem i jak ciekawe rzeczy robią, pomoże w nawiązaniu kontaktów. Marzy mi się także zinstytucjonalizowanie tego w małej, początkowo skromnej formie. Wiem, że jest zainteresowanie ze strony na przykład prof. Jerzego Axera z Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych, żeby włączyć studia nad zwierzętami w nurt humanistyki w Polsce i dać możliwość również studentom brania udziału w kursach akademickich.
Projekty są, tylko wciąż brakuje osób, które mogłyby to poprowadzić, bo większość zajmowała się tymi problemami tylko na marginesie swojej głównej pracy naukowej. Tak jak Tadeusz Różewicz wśród wielu swoich wierszy napisał utwór poświęcony świnkom, które uciekły z rzeźni i jeszcze inne wiersze podnoszące pewne kwestie moralne w relacji człowiek-zwierzę. Ci, którzy omawiają twórczość Różewicza, nie uważają tych wierszy za najważniejsze, ale jednak je dostrzegają. U Wisławy Szymborskiej tę wrażliwość też zauważano i wielokrotnie omawiano wiersz W pustym pokoju. Teraz wielkim zadaniem jest wprowadzenie kontekstów zwierzęcych do krytyki literatury na zasadzie tematu, który jest ważny.
- Czy kiedyś dowiemy się, jak świat zwierząt postrzega ludzi?
- To pytanie bardzo eksperymentalne, ale odniosłabym się tu do nauk empirycznych. Bardzo dużo wiemy o zwierzętach dzięki etologii, psychologii, dzięki naprawdę daleko posuniętym badaniom nad językiem. Wiemy, że przynajmniej te najwyższe ssaki, na przykład człekokształtne, czy delfiny, przejawiają wiele cech, które świadczą o tym, że są w stanie być osobami.
Tylko w tym naukowym dyskursie trzeba pamiętać o zmianie, która nastąpiła w naukach empirycznych i która przekłada się również na humanistykę, że musimy zacząć myśleć o zwierzętach jako o pewnych jednostkach, indywidualnościach (o gorylicy Koko, papudze Alex, owczarku border collie Rico), że nie chodzi o wszystkie zwierzęta.
I wracając do pytania – wiemy, że one chcą się z nami komunikować, najczęściej wiemy to jednak ze środowiska sztucznie wytworzonego, z laboratorium, nawet najbardziej przyjaznego. Myślę tu o badaniach Sue Savage-Rumbaugh, która zresztą niedługo będzie w Polsce (w maju we Wrocławiu), ale też w ogóle o innym nastawieniu człowieka, że zwierzę może chcieć się z nim komunikować. W latach 60. ubiegłego wieku zmieniły to postrzeganie właśnie kobiety, które pracowały w środowisku naturalnym naczelnych – jak Jane Goodall, Dian Fossey czy Birute Galdikas, które zaczęły indywidualizować osobniki i nadawać im osobne imiona. Podobnie Savage-Rumbaugh, która podpisuje swoje prace razem z małpami z gatunku bonobo jako współautorkami.
Te badaczki zrewolucjonizowały naukę i odpryski tego są jak najbardziej do podjęcia w humanistyce. Jeżeli jednak mówimy o dosłownej komunikacji, to musielibyśmy dać tym zwierzętom narzędzia ludzkie, możliwość nauczenia się naszego języka, inaczej trudno będzie, na poziomie komunikacji właściwej tym gatunkom, uzyskać jakąś wiedzę dla nas. Tutaj wciąż pewnego rodzaju łącznikiem jest sztuczność, którą wnosi człowiek za pośrednictwem medium języka. Innej możliwości nie mamy.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 575
Kapitalizm to przedziwna wiara, że działania najbardziej pazernych ludzi, motywowane najbardziej ordynarnymi pobudkami przyniosą korzyści całemu społeczeństwu.
John Maynard Keynes
Ma rację cytowany John M. Keynes. Ale to nie tylko wiara, która jest sprawą irracjonalną, lecz również sposób jak tę wiarę hodować, pielęgnować, przekonywać do niej, a jak trzeba – brutalnie (jak np. współcześnie we Francji, onegdaj Chile, czy nie tak dawno w Iraku) narzucać.
Trzeba tu odwołać się do Edwarda Louisa Bernaysa (1891-1995), austriacko-amerykańskiego pioniera nowoczesnej reklamy i propagandy, określanego „ojcem public relations”. Połączył on bowiem idee Gustave’a Le Bona i Wilfreda Trotlera dotyczące psychologii tłumu z dorobkiem swego wuja, Sigmunda Freuda.Uważał on, iż manipulacja jest konieczna w społeczeństwie. Jego zdaniem jest ono z gruntu nieracjonalne i niebezpieczne w wyniku działania tzw. instynktu stadnego, opisywanego przez Trottera.
W wielokrotnie nagradzanym dokumencie Adama Curtisa zrealizowanym w 2002 roku dla BBC pt. The Century of the Self również wskazano na Bernaysa jako twórcę tej formy medialnej propagandy. Bernaysa uznano jednym ze 100 najbardziej wpływowych Amerykanów XX w. (magazyn Life). Jego zdaniem, ludzie są ze swej natury głupi i można ich łatwo przekonać nie za pomocą racjonalnych argumentów, ale przez odwołanie się do ich emocji. Ponieważ ludzie są źli, nieracjonalni i rządzi nimi mentalność tłumu, należy ich kontrolować, a demokrację kształtować lub przynajmniej przycinać i ograniczać dla potrzeb elit.
Podstawą zysk
Jak powiedział Arystoteles - „nie poznamy prawdy, nie zgłębiając przyczyn”. Sam system kapitalistyczny, oparty na podstawowych kanonach gospodarki rynkowej odzianej od ponad 4 dekad w neoliberalne szaty, retorykę i uzasadnienia jest na pewno wiarą parareligijną – przynajmniej werbalnie – w sensie zacytowanej myśli Keynesa. A metody opisane przez Bernaysa są do tego znakomitym narzędziem.
Podstawą tego systemu i związanego z nim bezpośrednio modelu człowieka zwanego homo oeconomicus jest zawsze i wszędzie materialny, dziś na dodatek natychmiastowy zysk. Celnie scharakteryzowała go w latach 90. XX w. „czerwona hrabina”, Marion Dönhoff, naczelna redaktorka Die Zeit: „Homo oeconomicus ma właściwie tylko jeden cel: z bezlitosną precyzją i kierując się niezawodnym, neoliberalnym rozsądkiem dążyć do osiągnięcia jak największych korzyści”.
Jest to więc koncepcja osoby ludzkiej zakładająca, iż człowiek zawsze w swych działaniach i dążeniach kierować się musi maksymalizacją osiąganych zysków. A dokonywane przezeń wybory generowane są wyłącznie względami komercyjnymi. Wielka w tym rola, niestety, mediów. Od ponad 30 lat preferują zarówno poprzez reklamy, jak i różne formy medialnego przekazu - debatę, felietony, artykuły, literaturę, wywiady, rozrywkę - wyłącznie neoliberalną wersję funkcjonowania świata. Reklamodawcy, sponsorujący takie treści medialne, czerpią z tego korzyści jako właściciele kapitału.
Znamienny jest tu przekaz, że nie było, nie ma i nie będzie jakiejkolwiek alternatywy dla tak rozumianego funkcjonowania gospodarki, a szerzej – ekonomii i życia publicznego. Tym samym kreowany jest określony wizerunek świata i człowieka, uległego narzuconym, dogmatycznym paradygmatom.
Nasze dogmaty
Owe niepodważalne, głoszone z uczelnianych i medialnych ambon dogmaty to: prywatyzacja, outsourcing, re-engineering, ograniczenie zdobyczy socjalnych z równoczesną fetyszyzacją własności prywatnej jako jedynej, dopuszczalnej i najlepszej formy własności. Tak rozumiana doktryna ekonomiczna stała się formą religii, a gros ekonomistów – kapłanami jej kultu. Gdy coś nie podlega dyskusji, jest ogłoszone raz na zawsze i pozostaje wzorem, przenosimy się w otchłanie mistyki i transcendencji. Dotyczy to także Polski.
Taka propaganda i usilna stygmatyzacja wszystkiego, co się kojarzyło z Polską Ludową oraz jej dorobkiem – nieważne, czy były to konotacje pozytywne, czy zasługujące na odrzucenie, bądź napiętnowanie - musiała zaburzyć poczucie wspólnoty, kolektywizmu czy społecznych więzi, a wydobyć z głębi polskiego imaginarium obecne od zawsze pokłady egoizmu, egotyzmu, pazerności, anarchii, predylekcji do tandety i ludycznej, bezrefleksyjnej wiary religijnej.
Owo myślenie reprezentuje m.in. ocena PRL przez byłego premiera RP, przedstawiciela nurtu neoliberalnego, Jana Krzysztofa Bieleckiego, który stwierdził, iż „PRL zniszczył Polskę bardziej niż okupacja hitlerowska”. Tak prowadzona polityka poparta retoryką ze strony władz i medialną propagandą zachwiała poczuciem wiary w swoje wartości życiowe i dorobek wielu ludzi, dla których Polska sprzed 1989 r. była jedyną ojczyzną, a ich trud i wysiłek – fizyczny, intelektualny, zawodowy, kulturowy itd. – stanowiły jak zawsze wartość najwyższą i niepowtarzalną.
Zniszczenie oświaty
Poza tym permanentne obniżanie poziomu publicznej oświaty – medialne „michałki” o wyższości prywatnej edukacji, na odpowiednim poziomie i z odpowiednim czesnym, są tego najlepszym dowodem (tylko kogo na nią stać przy stratyfikacji i prekaryzacji polskiego społeczeństwa postępujących od czasu zmiany ustroju). To owocuje właśnie irracjonalizmem, wrogością do Oświecenia najszerzej rozumianego i podatnością na różnego rodzaju intelektualne szamaństwa.
Do tego dochodzi degenerujący model edukacji i wychowania (oddzielenie edukacji od wychowania to główna przyczyna upadku intelektualnego) - tzw. system boloński, fatalny w skutkach zarówno dla edukowanych jak i edukujących. Produkuje on, nie wychowuje i kształtuje, konsumentów, nie samodzielnych, krytycznych twórców. W efekcie powstaje społeczeństwo bierne, infantylne, prymitywnie konsumpcyjne, hedonistyczne i leniwe intelektualne. Tym samym zbiorowość pozbawiona jest krytycyzmu, daje się łatwo manipulować i ulega irracjonalnej propagandzie. Ale te procesy są obecne nie tylko w Polsce. To przypadłość cywilizacji porażonej neoliberalnymi mitami.
Upupiona inteligencja
Przy okazji trzeba odwołać się – a jest to na pewno „znak czasu” i stempel nie tylko na współczesnych, ale na wszystkich powojennych dekadach – do opinii Witolda Gombrowicza, będącej uniwersalną opinią w tej mierze. Odnosi się ona do polskiej mainstreamowej inteligencji, mającej bardzo wysokie mniemanie o sobie – zawsze, jako coś wyjątkowego i niemalże mistycznego – prezentującej siebie jako zbiorowość, która „obaliła komunizm”, (którego nota bene w Polsce nigdy nie było). To oni mieli tym samym przywieźć - niczym Mojżesz Izraelitów do Kanaanu - Polki i Polaków „ponownie do Europy”. Gombrowicz polską inteligencję z tą jej napuszonością, predylekcją do pompatyczności, uniżonością wobec silnych i bezwzględnością wobec słabych, ograniczonością horyzontów, a przede wszystkim – z klerykalizmem, określał mianem „upupionych”. Upupionych intelektualnie.
Zarzucając ludowi ciemnotę, zacofanie, ksenofobię, tkwienie w fantazmatach średniowiecza nie widzą, iż często sami są – choć w innym wymiarze cywilizacyjno-kulturowym – obdarzeni tymi samymi cechami i przypadłościami co krytykowany lud. Zjawisko to zwane długim trwaniem dokładnie opisał francuski historyk, Fernand Braudel.
Infantylizacja świadomości
Taka narracja, atakująca postpeerelowską zbiorowość ze wszystkich stron, a jednocześnie przywiązana do egalitaryzmu i solidarności, musiała przynieść określone efekty. Czy natrętna, wszechogarniająca reklama, zaburzająca granice między rzeczywistością a światem wykreowanym jest formą propagandy i manipulacji? Obraz reklamowanego świata, preferującego zabawę, konsumpcję, dojutrkowość bez głębszej refleksji i przy całej swej totalności, buduje w świadomości odbiorców bierną zgodę na życie złudzeniami.
O tych zagadnieniach pisali od dawna tak różni myśliciele, naukowcy czy literaci z Zachodu jak Neil Postman (Zabawić się na śmierć), Benjamin Barber (Skonsumowani), Aldous Huxley (Nowy, wspaniały świat) czy twórca terminu „globalnej wioski” - Marshall Mc Luhan (Zrozumieć media). Znali bowiem doskonale dorobek ojca public relations Edwarda L. Bernaysa, na polu manipulacji ludźmi w jego mateczniku: w Ameryce.
To władza kapitału i pozostających na jego smyczy mediów, pracujących dla pomnażania jego zysków (a nie będących już w żadnym wypadku IV niezależną władzą obok sądowniczej, wykonawczej i ustawodawczej) właśnie powoduje tę infantylizację świadomości, banalizację myślenia, karnawalizację codzienności (przede wszystkim politycznej i kulturowej). To zysk, dochód, władza (która się łączy bezpośrednio z objętością konta i portfela) - które są utożsamiane z sukcesem życiowym - ponad wszystko. Więc komu ma zależeć na świadomym, sceptycznym, racjonalnie i logicznie myślącym społeczeństwie?
Zatem trudno się dziwić, że współczesne społeczeństwo nie jest zainteresowane refleksją, a triumfy święcą specjaliści od wciskania kitu. Czego uczy świat reklam i przekazu lejącego się do nas z ekranów, monitorów czy stron gazet? Czego od odbiorcy - bądź klienta - wymaga?
Radosław S. Czarnecki