Do końca zimnej wojny elementem oficjalnej retoryki politycznej uzasadniającej rację stanu NRD było jak wiadomo nazywanie Zachodu „wrogiem klasowym” i obarczanie go odpowiedzialnością za całe zło na świecie: biedę, nierówność społeczną, wyzysk, wojnę, alienację itd. W sferze prywatnej wyglądało to jednak – nie u wszystkich, ale często – zupełnie inaczej. Tam Zachód uchodził za zbawcę, za ziemię obiecaną – w jego formach życia chciało się uczestniczyć, jego życie chciało się prowadzić samemu, ponieważ uważało się je za właściwe życie, chociaż – jak później dowiedzieliśmy się od Adorna – było to życie w fałszu. Ubrania były bardziej eleganckie, samochody szybsze, słodycze smakowały lepiej i można było prowadzić w znacznej mierze niezależne, swobodne życie, do którego nie wtrącało się permanentnie państwo.
Można było mieć nadzieję, że życie jedynie funkcjonalne, kierowane przez instytucje (Imre Kertész), ulegnie zamianie na życie prawdziwe, życie, które zasługuje na swoją nazwę, ponieważ można je było rozumieć jako wypadkową własnego charakteru i własnych działań. Bez tej wizji, tego złudzenia, tego oczekiwania nie byłaby do pomyślenia rewolucja, której towarzyszyło pragnienie zjednoczenia kraju.
Ludzie nie byli tak naiwni, by na serio wierzyć w to złudzenie, ale potrzeba było promieniującej z niego energii, by obalić ten ustrój polityczny. Pragnienie, by żyć naprawdę, czuć samego siebie, swobodnie i niezależnie, by przywrócić egzystencji utracone cechy egzystencjalne i wyrwać własny byt ze stanu oczekiwania, było oprócz potrzeb konsumpcyjnych jedną z głównych sił napędowych politycznego przewrotu.
W listopadzie 1989 r. zaczęły się więc dla mnie dwie rzeczy: nowy sposób odczuwania życia i wolność. Mówię to właśnie w takim skrócie i bez żadnego patosu. To, że zaczęła się wolność, nie wymaga wyjaśnienia. Chodzi jednak również o sposób odczuwania życia, ponieważ nagle zwielokrotniły się możliwości egzystencjalne. I wiele z tego, co Zachód pod tym względem obiecał, zostało zrealizowane, ponieważ dało się to wypracować. Niektórym ludziom na Wschodzie mimo wszelkich trudności powodzi się materialnie tak dobrze, jak nigdy nie śmieliby sobie wymarzyć; niektórzy z nich wiodą życie, na jakie nigdy nie wolno było im mieć nadziei. Tylko jedno się dla przeważającej większości nie spełniło: pragnienie, by partycypować w tym społeczeństwie i je współkształtować. Tak też powstali „sfrustrowani zadowoleni”.
Według słów Inga Schulzego, Wschód pozostaje odrzuconą narzeczoną.
W największym skrócie na początku lat dziewięćdziesiątych wyglądało to tak: „Zamiast zjednoczenia, które ewentualnie poddałoby weryfikacji także Zachód, było tylko przystąpienie.
Rezultaty dla Wschodu są znane: 70 procent dezindustrializacji, więcej niż we wszystkich innych krajach Wschodu, cztery miliony bezrobotnych, 2,2 miliona gospodarstw domowych zostało dotkniętych zasadą »pierwszeństwa zwrotu przed odszkodowaniem« i musiało drżeć o swoje mieszkanie, dom lub działkę, albo je utraciło. Nic dziwnego, że gwałtownie spadł również wskaźnik urodzeń. Urząd Powierniczy i tak zwane trwałe skażenia gruntów sprawiły, że terytorium NRD przeobraziło się w korzystający z wysokich subwencji państwowych rynek zbytu bez konkurencji ekonomicznej”.
Ówczesny rząd federalny oczywiście zupełnie nie rozumiał tego, że już ze względu na teorię demokracji i przesłanki symboliczne dla zjednoczonych Niemiec stosowne byłoby nadanie sobie nowej wspólnej konstytucji i przyjęcie nowego wspólnego hymnu – zamiast zachowania obecnego, skażonego w dwóch pierwszych strofach szowinizmem. Obie te rzeczy – nowa konstytucja i nowy hymn – byłyby symbolicznie ważnymi krokami na drodze do jedności. Zachód sądził jednak, że nie musi się zmieniać i może po prostu pozostać Zachodem, jednocześnie zaś Wschód powinien oczywiście stać się Zachodem, chociaż w tym samym momencie robiono wszystko, żeby właściwie dopiero uczynić z niego „Wschód”. Było to niewątpliwie, jak się później okazało, kardynalnym błędem i jedną z wielu ciężkich wad wrodzonych.
Cytując Pera Leo, „skaza drugiego niemieckiego państwa narodowego” polega na „zafiksowaniu się na stanie umysłu ludzi w dawnej RFN”. Z największym trudem, czyli stosunkiem głosów zaledwie 338 do 320, członkowie Bundestagu zdecydowali się w połowie lat dziewięćdziesiątych na przeprowadzkę z nadreńskiej prowincji do Berlina jako starej i nowej stolicy.
Wszyscy zachodnioniemieccy urzędnicy, którzy przenieśli się na Wschód, otrzymali szczodre świadczenia specjalne, zwane „buszowym”. Według Wikipedii, „buszowe” było zresztą obiegowym neologizmem, oznaczającym dodatek dla cesarskich urzędników niemieckich, delegowanych do kolonii w Afryce.
Zamiast wspólnie nadać sobie nową konstytucję i przyjąć nowy hymn, Zachód wymyślił program, który nazwał, jakżeby inaczej, „Odbudową Wschodu” („Aufbau Ost”). W korespondencji między Christophem Heinem a Elmarem Faberem można przeczytać, że pojęcie „Aufbau Ost” pochodzi z Trzeciej Rzeszy! Czyż to nie coś niesłychanego?!
Hein pisze o tym skandalu: „Dziwne jest jednak odwołanie się do języka III Rzeszy. Także zbitka Aufbau Ost jako określenie dekretów z zakresu polityki gospodarczej, służących adaptacji nowych krajów związkowych do Zachodu pochodzi z Lingua Tertii Imperii. Urząd Planowania Komisariatu Rzeszy sporządził plan kolonizacji i germanizacji pewnych części Europy Wschodniej. Odpowiedzialny za to Wirtschaftsstab Ost (Sztab Gospodarczy Wschód) nazwał ze swej strony ten program cynicznie Aufbau Ost.
Dlaczego w 1990 r. użyto tego języka? Po 1945 r. w nowo założonej RFN nie nastąpiła wymiana elit – wręcz przeciwnie, państwo przejęło wszystkie elity wojska i tajnych służb, urzędników, kadry politycznej, służb wewnętrznych i zagranicznych, naukowców, lekarzy, uniwersytetów i szkół. Stało się tak kilkadziesiąt lat temu, a potem doszły do głosu dzieci, a następnie wnuki tych elit. Czy użycie języka LTI to reminiscencja dawnej pieśni z okresu wojen chłopskich: „Pokonani uchodzimy do domów / Nasi wnukowie stoczą ten bój lepiej”?
„Buszowe” i „Odbudowa Wschodu” – z jednej strony rasistowskie określenie z czasów niemieckiego kolonializmu, z drugiej zaś przepojona pogardą dla ludzi nazwa rodem z języka nazistów: kondensują się tu cyniczne zachodnioniemieckie sposoby patrzenia na Wschód łącznie z jego maksymalną degradacją terminologiczną. Są aż nadto jednoznaczne, pełne podłości i szyderstwa, a ponadto uzmysławiają, że takie poglądy jak Baringa i Siedlera nie stanowią wyjątku, lecz reprezentują zachodnioniemiecki mainstream, obecny nawet w programie rządowym.[…]
Jak się od samego początku okazuje, „Wschód”, „busz”, kolonizacja, przednowoczesność i brak ucywilizowania tworzą tu wspólne pole obrazów, pojęć i skojarzeń – o zdecydowanie negatywnym ładunku. W satyrze Kafki Sprawozdanie dla Akademii małpa Czerwony Piotruś opisuje jako historię sukcesu swoje przeobrażenie w człowieka – to, jak w ciągu zaledwie pięciu lat zdobył „przeciętną kulturę Europejczyka”. Należą do tego mówienie, plucie, podawanie ręki, palenie i picie wódki. Rozmyśla
o wolności i przyrodzie i zostaje nawet odnoszącym sukcesy artystą w varieté. Niechętnie, jakby chyłkiem, opowiada jednak również o okolicznościach towarzyszących tej transformacji, czyli o tym, jak podczas schwytania został postrzelony i okaleczony, jak w toku samopodporządkowania z jednej strony, a udomowienia i rzekomego ucywilizowania z drugiej był przez ludzi w najokrutniejszy sposób dręczony, zamęczany i torturowany. Kto tu jest niecywilizowany? I gdzie kryje się prawda małpy? W tym, co opowiada, czy w sposobie opowiadania?
Także ja mógłbym opowiedzieć taką historię – od robotniczego dziecka z utrudnionym dostępem do edukacji z NRD, czyli ze Wschodu, do zadomowionego w mieszczańskim świecie profesora, członka klasy średniej. Odpowiada to w przybliżeniu drodze, jaką musiała pokonać małpa, żeby zostać przeciętnym wykształconym Europejczykiem – z życzliwego punktu widzenia. Ale komu by się to przysłużyło? Cóż by to oznaczało? Czy to w ogóle moja historia? Czy też tylko wersja zależna od formy w danym dniu? Pozostawmy to w sferze spekulacji. Interesująca jest tu nie moja historia, lecz moje postrzeganie sytuacji niemiecko-
niemieckiej dobrych 30 lat po zjednoczeniu, które było przecież tylko, używając poprawnej terminologii, chcianym przez Wschód „przystąpieniem”.
Pozostaje chwilowo pytanie, kim lub czym w kontekście licznych atrybucji własnych i obcych „właściwie” jestem? Europejczykiem, Niemcem, Niemcem wschodnim, Turyńczykiem, gotajczykiem czy może kimś zupełnie innym?
Z perspektywy Zachodu odpowiedź jest natomiast zupełnie jasna: w tym wypadku jestem raz na zawsze „Niemcem wschodnim” i tyle, a to jak wiadomo rzecz najgorsza z najgorszych. Do tego byłem i jestem – jak ustawicznie mam okazję konstatować – redukowany i przypisywany: pochodzenie jako wyrok i potępienie. Ale jak to znakomicie sformułowano w opowiadaniu Kafki: „wasza małpia egzystencja, panowie, nie może być bardziej odległa od was – niż moja jest ode mnie”!
Czy to się komuś podoba, czy nie, jako Niemiec wschodni w Niemczech pozostaje się Niemcem wschodnim, jednak nie dlatego, że się chce nim być, lecz dlatego, że w przestrzeni publicznej permanentnie jest się przypisywanym i redukowanym do związanych z tym pochodzeniem uprzedzeń i konotacji; innymi słowy, dlatego, że jest się wtłaczanym do rzekomej „wschodniej tożsamości”. „Niemcem” Niemiec wschodni staje się w konsekwencji dopiero za granicą. […]
Dirk Oschmann
Jest to fragment książki Dirka Oschmanna Jak niemiecki Zachód wymyślił swój Wschód wydanej przez Instytut Zachodni im. Zygmunta Wojciechowskiego. Jej recenzję - Co zostało po NRD - zamieszczamy w tym numerze Spraw Nauki.