Już niedługo do stwierdzenia choroby nowotworowej wystarczy analiza chemiczna oddechu pacjenta. W laboratoriach Wydziału Chemii UMK pracuje się również nad technikami szybkiego diagnozowania chorób pochodzenia bakteryjnego. Badania finansuje Unia Europejska w ramach 6. Programu Ramowego.
Już od starożytności wiadomo, że choroba ma zapach – mówi dr Marek Jackowski prof.UMK – Jednym z pierwszych rozpoznawczych sygnałów ciężkiej cukrzycy jest przecież zapach acetonu z ust pacjenta. W ostatnich czasach pojawiły się doniesienia o psach, które potrafią na podstawie zapachu moczu pacjenta zidentyfikować chorobę nowotworową. Klinika Chirurgii Ogólnej Collegium Medicum UMK, którą kieruję, wspólnie z mikrobiologami i chemikami z toruńskiej uczelni uczestniczy w międzynarodowych badaniach finansowanych przez Unię Europejską. Ich przedmiotem jest oznaczanie gazów wydzielanych z organizmów żywych. Rezultatem powinno być wypracowanie prostych, szybkich i skutecznych metod bezinwazyjnej diagnostyki chorób nowotworowych. Liczę na to, że metody te znajdą zastosowanie również w badaniach przesiewowych. Będzie łatwo, na podstawie analizy wydychanego powietrza stwierdzić, która grupa w danej populacji może być zagrożona nowotworem, a która jest zdrowa. Będzie łatwo również śledzić skuteczność zastosowanego leczenia np. u pacjentów po operacjach..
Każdy z partnerów biorących udział w badaniach ma swoje obowiązki. Do obowiązków lekarzy kliniki należy pobieranie powietrza wydechowego oraz pobieranie tkanek - zarówno chorych jak i zdrowych - i dostarczanie ich do Zakładu Chemii Środowiska i Bioanalityki UMK. Tu, w laboratorium sprzężonych technik chromatograficznych, analizuje się skład lotnych związków organicznych i identyfikuje się substancje. W innym laboratorium - szybkich technik elektromigracyjnych – szuka się metod identyfikacji bakterii chorobotwórczych. W przypadkach zagrożenia życia najważniejsza jest niemal natychmiastowa odpowiedź na pytanie: jaka bakteria jest za to odpowiedzialna?
Akronim BAMOD
Projekt, który realizują toruńscy naukowcy (partnerzy: Zakład Chemii Środowiska i Bioanalityki UMK, Zakład Mikrobiologii UMK oraz Katedra i Klinika Chirurgii Ogólnej Collegium Medicum UMK) jest częścią przedsięwzięcia unijnego znanego pod akronimem BAMOD - „Breath-gas analysis for molecular-oriented detection of minimal diseases” (Analiza wydychanego gazu skierowana na wykrywanie minimalnych śladów zmian chorobowych na poziomie cząsteczkowym). Uczestniczy w nim 28 partnerów z całej Europy. Wartość zlecenia wynosi ok.3 mln euro. Prace badawcze rozpoczęto 1 lutego 2006 r. Rozliczenie projektu nastąpi dokładnie za trzy lata. W badania zaangażowani są naukowcy z różnych dziedzin wiedzy, reprezentujący ośrodki badawcze w całej Europie. Koordynatorem badań realizowanych w Toruniu i Krakowie jest prof. Bogusław Buszewski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Startował w 4 PR (bez powodzenia) PR, realizował duży projekt badawczy w 5 PR (Viscat), uczestniczy (BAMOD) w 6 PR i ma zamiar starać się o grant w 7 PR. Wie lepiej niż inni, że pieniądze na badania z kasy UE nie przychodzą łatwo. Tym wyżej powinno się cenić zwycięzców. Tymczasem zwycięzcy, zamiast zająć się pracą merytoryczną, muszą staczać boje z biurokracją. Na szczeblu resortu i na szczeblu uczelni.
Pies ogrodnika
Z przygotowaniem administracji do realizacji projektów unijnych nie jest w Polsce najlepiej – mówi prof. Bogusław Buszewski - Wynika to przede wszystkim z mentalności i z biurokracji. Aby cokolwiek kupić, muszę mieć pięć pieczątek z różnych komórek administracyjnych na uczelni, które notabene nie mają pojęcia o tym, co w zespole badawczym robimy. Przecież ja nie ukradnę chromatografu i postawię go sobie na biurku w domu, bo na co on mi się tam przyda? Żeby żona miała na co popatrzeć? A po co jej to?
Ponadto niektóre polskie przepisy są absurdalne. Przykład: zamówienia publiczne. Przecież to jest nonsens, że chcąc kupić unikatową aparaturę, przeznaczoną do ściśle określonego celu badawczego, muszę przejść przez całą procedurę administracyjną. Muszę czekać, mając pieniądze na koncie, na realizację biurokratycznych działań pół roku, rok ... Całe szczęście, że Urząd Zamówień Publicznych czasem respektuje nasze prośby i daje zezwolenie na zakup niektórych urządzeń z tzw. wolnej ręki. Ale z tym są naprawdę wielkie problemy.
Przypadki Pana K.
Na własnej skórze doświadcza potęgi biurokracji inny toruński naukowiec, mikrobiolog dr Wiesław Kozak, prof.UMK. Jeszcze kilka lat temu pracował w Medical College w Georgii w USA. W 2005 r. otrzymał z Brukseli międzynarodowy grant reintegracyjny w wysokości 80 tys. euro (6 PR) na zorganizowanie i częściowe wyposażenie pracowni immunologicznej na UMK oraz na badania, które mają być kontynuacją tematyki, jaką się zajmował w Stanach Zjednoczonych – genezą gorączki. Komisja Europejska miała przekazać pieniądze w ratach. W maju 2005 r. przelała na subkonto uczelni 48 tys. euro. W maju 2006 r. w wyniku audytu stwierdzono, że prof. W. Kozak zamiast 48 tys. euro wydał zaledwie 16 tys. euro.
- Urzędnicy z Brukseli zadzwonili do mnie z pytaniem: co się dzieje? Poinformowali mnie, że nie prześlą kolejnej raty do chwili, kiedy nie wydam pieniędzy "śpiących" na koncie. A ja, mimo że je mam, nie mogę kupić aparatury. Na przykład mikroskopu, który jest w budżecie grantu, ale kosztuje 40 tys. zł. Jak mi wyjaśniono, uczelnia musiałaby najpierw z własnych środków sfinansować ten zakup, a następnie miesięcznie pobierać z konta, gdzie złożone są unijne pieniądze po 3500 zł. Na pobranie większej kwoty nie pozwalają przepisy. To co ma zrobić? Starać się o dotacje z funduszy państwowych na „obsługę” grantu europejskiego, czy zaciągnąć prywatną pożyczkę w banku? Toż to nonsens! Jeśli pani nie wierzy, służę dokumentem – pismem od kwestora UMK, w którym informuje mnie, że z „mojego” konta może mi zabrać tylko 3160 zł miesięcznie, a na pokrycie reszty wydatków mam wskazać źródło sfinansowania. Próbowaliśmy wyjaśnić te kwestie w resorcie finansów i resorcie nauki. Otrzymałem pismo z ministerstwa nauki, w którym m.in. czytam co następuje: „Wszystkie podmioty działające w Polsce obowiązuje ustawa o rachunkowości, nakazująca amortyzowanie kosztów urządzenia w cenie zakupów wyższej niż 3,5 tys. zł. Na potrzebę m.in. programów międzynarodowych stworzono przepis specjalny, pozwalający na nie amortyzowanie, lecz obciążenie kosztów badań naukowych całkowitym kosztem zakupu danego urządzenia, nawet jeśli wartość ta przekracza 3,5 tys. zł. W świetle tych przepisów zakupy specjalistyczne urządzenia w kwocie 20 tys. zł mogą być wliczone w koszty badań naukowych.” Przepis jest. Tyle, że nie działa. Choć i tak ten przepis niewiele załatwia. Pytają mnie w Brukseli: dlaczego nie można zmienić przepisów i poprzeczkę z 900 euro (ok. 3500 zł) podnieść do 10 tys. euro? Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Podsumowując – do 1 maja 2007 (termin rozliczenia grantu reintegracyjnego) nie mam co marzyć o wydaniu tych pieniędzy na aparaturę. Nie w tempie 900 euro miesięcznie. Przepadną, a ja będę miał mnóstwo dodatkowych kłopotów. Po co mi to?
Na walkę z uczelnianą i resortową biurokracją naukowcy w Polsce tracą mnóstwo czasu i energii. Sytuacja przypomina anegdotę z psem ogrodnika. Sam jabłek nie zje, ale broni do nich dostępu człowiekowi. Nawet właścicielowi.
Janina Słonimska