Naukowa agora
Naukowa agora
Déja vu
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3267
Prof. Leszek Kuźnicki - Za reorganizację nauki wzięli się ludzie tylko i wyłącznie kierujący się nieznanymi mi powodami o charakterze politycznym, ale nie wiedzą o nauce
Z prof. Leszkiem Kuźnickim, przewodniczącym Komitetu Prognoz "Polska 2000 plus" przy Prezydium PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, czy to, co się dzieje obecnie w nauce w Polsce miało odpowiedniki w przeszłości?
- Miało, i to nie raz. Jest jednak jeden element nowy, dotyczący powszechnej lustracji środowiska naukowego - na razie, dzięki wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego - zaniechanej. Wiemy z historii, że wielkich odkryć dokonywali ludzie niekoniecznie o kryształowej etyce. Otóż nie wiadomo, z jakich powodów ludzie nauki - nawet ci, którzy mieli ciemne karty w dawnych czasach - nie mieliby być dobrymi dydaktykami, czy uczonymi. Tu się miesza pewne sprawy. Pamiętam, że kiedy byłem najpierw sekretarzem naukowym PAN, a później prezesem, byłem dwukrotnie lustrowany i uważałem to za naturalne. Bo z chwilą, kiedy trafia się do pewnej grupy, która zalicza się do tzw. R-ki, to każda władza ma prawo zapytać o przeszłość. Natomiast rozciąganie tego na adiunktów to przesada.
Należę do pokolenia, które pisało tzw. ośmiostronnicówki. Przy podejmowaniu każdej pracy pisało się na 8 stronach dokładną ankietę, w której były pytania nie tylko o zajęcie przedwojenne rodziców, ale i o rodzeństwo, rodzinę za granicą. Według mnie było to przeniesione z modelu radzieckiego. Dotyczyło to każdego, kto podejmował jakąś pracę - a inteligenta na pewno. I sadzę, że te materiały gdzieś są, być może w teczkach. Zatem prześwietlanie różnych ludzi, nawet tych, którzy podejmowali dopiero pierwszą pracę - było powszechną praktyką. Po Kongresie Zjednoczeniowym partii, od 1949 r. pojawiły się w Polsce wszelkie formy stalinizacji życia, np. podsłuchy telefoniczne na wielką skalę, etc. Z uwagi na przewidywaną wojnę zmieniono nawet plan 6-letni w kierunku produkcji wojskowej. To wszystko rzutowało na sytuację inteligencji, był to okres, kiedy środowisko naukowe zostało poddane specjalnej uwadze.
W Polsce co prawda wszystko przebiegało nieco inaczej niż w innych państwach obozu socjalistycznego, niemniej warto pamiętać, w jaki sposób potraktowano ludzi, kiedy ustalano pierwszą listę członków PAN. Oczywiście, była to lista pod kontrolą polityczną. Ustalono trzy kategorie: członkowie rzeczywiści, korespondenci i tytularni. Ustawowo. Przy czym ci tytularni byli wybitnymi uczonymi, których - z różnych względów, zgodnie z dawnym sowieckim zwyczajem - należy chronić, a jednocześnie - ograniczyć ich wpływy. Wielu z nich zostało zatem odsuniętych od dydaktyki i przesuniętych do placówek Akademii. I żeby ich nie zniszczyć - także fizycznie - nadano im tytuł członka tytularnego, który uprawniał do otrzymywania dodatku finansowego, pozwalającego im przeżyć.
A zatem tamta władza rozumiała, że pewnych ludzi należy ocalić i chronić. Oczywiście, przyszedł Październik'56 i ludzie ci stali się członkami rzeczywistymi PAN. Najczęściej jednak ofiarą czystek padali ludzie zaangażowani politycznie. Ci, którzy siedzieli cicho, z boku, nawet jeśli mieli przeszłość antykomunistyczną, jak dla przykładu Maurycy Jaroszyński, jeżeli nie angażowali się politycznie po roku 45., to dawano im najczęściej święty spokój. Ich teczek nie wyjmowano i nie pokazywano całemu światu, jacy to oni byli nieprawomyślni.
Pierwsi narażeni byli ci związani z władzą. Klasycznym przykładem był prof. Henryk Raabe, który przez cały okres II Rzeczypospolitej działał w PPS, okres wojny przeżył we Lwowie, a po 1944 r. pojawił się w Lublinie, gdzie założył UMCS i był jego pierwszym rektorem. W latach 1945-6 był pierwszym ambasadorem Polski w Moskwie, później - posłem KRN i na sejm. Był przeciwnikiem zjednoczenia PPS z PPR. Spotkała go surowa kara. W 1949 r., mając 67 lat, został nagle przeniesiony na emeryturę. Ze zgryzoty w styczniu 1951 r. zmarł.
Drugi przykład wiąże się z wrześniem 1960 r., kiedy władza postanowiła definitywnie pozbyć się starych, wpływowych ludzi w nauce, czyli tych wszystkich, którzy przekroczyli 70. rok życia.
Ludzie wtajemniczeni twierdzili, że właściwie chodziło wówczas tylko o dwóch ludzi: jednego, który już w jakimś sensie nie był potrzebny władzy i w jakimś stopniu skompromitowany teorią Łysenki, czyli Jana Dembowskiego oraz drugiego - Władysława Szafera, który miał zbyt dużą władzę w Krakowie. Obu zawiadomiono listownie, bez uprzedzenia, że przechodzą na emeryturę z dniem 31.12.60 i nawet im nie podziękowano za pracę. Postanowiono ich upokorzyć skandaliczną formą pożegnania.
O ile pamiętam, w ten sposób zwolniono ok. 170 czołowych profesorów polskich. Twierdzono, że był to ruch po to, aby dać szansę młodym. Ale według mnie, odegrały tu rolę jakieś wpływy w partii, a Gomułkę dało się do tego przekonać, gdyż środowisk intelektualnych nie kochał, aczkolwiek był wobec nich ostrożny. Niemniej dopuszczono takie działania, które etycznie były dyskusyjne. Mało tego: wprowadzono wówczas także zakaz wieloetatowości. Nadano temu aspekt szerszy, porządkowania spraw w nauce, niemniej forma i zasięg tych działań były wątpliwe jak na takie tłumaczenie.
W tym czasie (1955-58) byłem działaczem ZNP i mimo ostrej politycznej rewolucji załatwiliśmy najwyższy wzrost uposażeń w historii - pensje profesora i adiunkta wzrosły od razu o 50%. W 1956 r. podjęliśmy z ogromną siłą walkę o zmiany w nauce polskiej - uwolnienie jej zarówno od modelu rosyjskiego, jak i wpływu organizacji partyjnych na decyzje PAN. Były to bardzo ostre dyskusje - i nieprawdopodobny sukces. Żadna grupa nauczycieli akademickich i pracowników naukowych w PAN nie otrzymała wówczas mniej niż 40% podwyżki. Mało tego - reforma poszła bardzo daleko, zniknął kandydat nauk, do 1958 roku wyczyszczono wszystkie naleciałości z lat 1949-56 i w nauce wszystko wróciło do normy. Ale jednocześnie prawdopodobnie wtedy powstał pomysł, żeby skutki finansowe tych reform złagodzić oszczędnościami powstałymi ze zwolnionych etatów przez profesorów, którzy przekroczyli wiek emerytalny oraz zakazem pracy na więcej niż jednym etacie. Według mojej opinii, wcale więc nie chodziło o ukaranie niektórych ludzi, ale o pewne oszczędności.
- Pisanie sprawozdań z wyjazdów zagranicznych było kiedyś obowiązkiem?
- Owszem i nie miały one nic wspólnego ze służbami specjalnymi, są one przyjęte i obowiązują na całym świecie. Każdy, kto wyjeżdżał był zobowiązany do napisania sprawozdania z każdego wyjazdu. Tego nikt nie traktował jako współpracy ze służbami specjalnymi. Ale problem tkwi w tym, że po wprowadzeniu stanu wojennego zmienił się wzór deklaracji związanej z wyjazdem. To był formularz, w treści nieprzyjemny i upokarzający. Po zakończeniu stanu wojennego te deklaracje były złagodzone, niemniej obowiązywały nadal.
- Czy zmiany organizacyjne, jakie teraz rząd wprowadza w nauce to nowość?
- Jest jedna nowość zasadnicza: za reorganizację nauki wzięli się ludzie tylko i wyłącznie kierujący się nieznanymi mi powodami o charakterze politycznym, ale nie wiedzą o nauce. Ludzie, którzy są naprawdę kompletnymi dyletantami. I to jest właśnie różne w stosunku do wszystkich poprzednich reżimów. Łącznie z najgorszymi reżimami komunistycznymi, które jednak starały się chronić ludzi wykształconych, jak w Rosji czy ZSRR, które chcąc budować swoją potęgę, musiały korzystać z ich wiedzy. Ale ponieważ w Polsce nauka nigdy nie odgrywała istotnej roli gospodarczej, ani militarnej, czasami tylko polityczną, zatem środowisko to było zawsze lekceważone. Tak było za komuny i za Leszka Balcerowicza, który twierdził, że w Polsce środki na naukę są właściwie wyrzucane i wszystko winniśmy sprowadzać z zagranicy zamiast wyrzucać pieniądze na kosztowne zabawki krajowej nauki, która nic nie przynosi. Nikt zatem się nie obawia tego środowiska, wiadomo, że ono nie podejmie protestu.
Jednak dyletantyzm obecnych reformatorów nauki nie ma odpowiednika w przeszłości. Nawet w latach 90., kiedy przeprowadzano podobną operację, robili to ludzie - pomijając ich osobiste frustracje - jednak kompetentni. Zarówno prof. Stefan Amsterdamski, jak i prof. Witold Karczewski wiedzieli, co to jest nauka. Życie pokazało, że z ich pomysłów niewiele zostało w realizacji, ale to zupełnie inna sprawa. Tymczasem ci, którzy teraz chcą reformować naukę, po prostu nie wiedzą co chcą reformować, ani jak. Może jednak chodzi o zupełnie inną sprawę - pognębienia "wykształciuchów"?
- Czy jednak determinacja, z jaką to robią nie wynika ze świadomości, że środowisko naukowe pokornie podda się każdej reformie bez oporu?
- Praktycznie rzecz biorąc, środowisko naukowe może mieć wpływ tylko wtedy, kiedy występuje z hasłami o dużej nośności ideologicznej. Strajk nauczycieli czy lekarzy ma natychmiast określone konsekwencje. Strajk 50-60 tys. ludzi na uczelniach i w instytutach nie będzie miał żadnych następstw społecznych. Może gdyby to środowisko było bardziej związane z gospodarką, miałoby większe znaczenie.
- Czy są elementy powtarzające się w poprzednich reformach i dzisiejszej?
- Powtarza się sytuacja towarzysząca powstaniu KBN, co było i jest próbą ataku w pewne elity z PAN. Wówczas Towarzystwo Popierania i Krzewienia Nauk wysłało 700 apeli - memoriałów do wszystkich wpływowych ludzi w Polsce i w nauce, żeby PAN przekształcić w towarzystwo naukowe. Po kilku miesiącach PAN była już atakowana z kilku stron: poza TPiKN, także przez Komitet ds. Nauki i Postępu Technicznego - prof. Jana Janowskiego (wiceprezesa Rady Ministrów) i jego zastępcę w Komitecie - prof. Stefana Amsterdamskiego oraz struktury NSZZ "Solidarność", które reprezentował prof. Robert Głębocki z Gdańska, dr Jan K. Frąckowiak, prof. Jan Dowgiałlo i dr Piotr Hűbner z Warszawy.
Czwartym ośrodkiem ataku była odradzająca się PAU, w osobie prof. Józefa Skąpskiego, a piątym - marszałek senatu, prof. Andrzej Stelmachowski. Proponowano wówczas redukcję PAN do korporacji i rozproszenie placówek, z których tylko część miałaby się przekształcić w niezależne instytuty państwowe. Towarzyszyła temu nagonka prasowa, m.in. w "Gazecie Wyborczej".
Mimo zmasowanego ataku, PAN stawiając mocny merytoryczny opór, przetrwała, ale przestała być dysponentem środków budżetowych dla własnych placówek. Jej przeciwnicy byli nadal aktywni i zawzięci. Dopiero po 8 latach starań, Sejm 25.kwietnia 1997 r. uchwalił nową ustawę o PAN. Obecna sytuacja przypomina pod wieloma względami sytuację z początków lat 90. Jakie będą tego następstwa - łatwo przewidzieć.
Dziękuję za rozmowę.