banner

Wśród starożytnych opowieści o klęskach żywiołowych jedną z najczęściej powtarzających się jest historia potopu. Legenda o potopie uparcie powtarza się w najstarszych zapiskach różnych ludów zamieszkujących różne kontynenty. Opowieść biblijna zaczerpnięta została prawdopodobnie od Sumerów zamieszkujących Mezopotamię.

 

klimek.jpgWielka powódź może być wynikiem wielu zjawisk - gwałtownego tajania masywnej pokrywy śnieżnej, przeciągającej się ulewy, huraganu, czy trzęsienia ziemi. Powodzie bywają niekiedy powodowane przez gwałtowne burze, lecz częściej są skutkiem nadmiernie obfitych i trwających dłuższy czas opadów. W niektórych rejonach naszego globu występują one cyklicznie lub kilka razy w roku. Taki charakter miały przez wieki wylewy Nilu. Wylewy rzek w Chinach przynosiły nieszczęście milionom ludzi. W Ameryce Missisipi wraz ze swymi dopływami powoduje co roku dotkliwe w skutkach powodzie.

Ze wszystkich zanotowanych w historii wylewów rzecznych największe nękały przez wieki ludność północnych Chin. Gleba wielkiej północnej równiny Chin utworzona została z osadów naniesionych przez dwie ogromne rzeki - Jangcy i Huang-ho. Obie powodowały wielokrotnie straszliwe powodzie. Na przykład, w 1911 r. podczas wylewu Jangcy zginęło ok. 100 tys. osób. Huang-ho dziesięciokrotnie zmieniała bieg i znajdowała sobie nową drogę do morza. Tego rodzaju wydarzenie spowodowało w 1887 r. zniszczenie jedenastu miast.

Czasami przyczyną wielkich powodzi bywają dzieła rąk ludzkich. W 1889 r. liczące ok. 18 tys. mieszkańców miasto Johnstown oraz kilka sąsiednich miasteczek w USA zniknęło z powierzchni ziemi po pęknięciu zapory tworzącej sztuczne jezioro Conemaugh. Ściana utworzona z 20 mln ton wody pędziła przez dolinę, rozbijając w drzazgi wszystko, co napotkała po drodze.

Część miasta Johnstown ocalała w pierwszej chwili, choć została całkowicie otoczona wodą. Ale jedna z fal rozbiła cysterny z naftą i wybuchł pożar trwający 3 dni. W płomieniach zginęło przeszło 300 osób, a cała powódź pochłonęła ponad 2 tys. ludzkich istnień. Ci, którzy przeżyli, pozostali bez dachu nad głową i środków do życia. Był to jeden z pierwszych, lecz bynajmniej nie ostatni wypadek pęknięcia zapory wodnej.

Obszary nadmorskie są niejednokrotnie nękane powodziami spowodowanymi wdarciem się fal na ląd. Znamy sporo opisów tego rodzaju zjawiska. Na przykład, w 1953 r. na wschodnim wybrzeżu Wielkiej Brytanii i w Holandii zginęło w ten sposób przeszło 2 000 osób. Gwałtowny sztorm i wielometrowej wysokości fale wdarły się na ląd, zalewając 80 tys. hektarów ziemi w Anglii. W Holandii natomiast pękły groble i morze wtargnęło na odwodnione tereny w deltach Mozy oraz Skaldy. W gruzach legło 8 tysięcy domów, 450 farm zostało kompletnie zniszczonych, przeszło 1000 - częściowo.

Podobne kataklizmy wielokrotnie nawiedzały nadmorskie rejony świata. Oto kilka przykładów z ostatnich lat: 1960 r. - tysiące ofiar w Chile; gigantyczna fala spowodowana podmorskim trzęsieniem ziemi (tsunami) spustoszyła wybrzeże. W 2 lata później sztorm zniszczył tamy na Łabie i Wezerze; obie rzeki cofnęły się i wraz z falami z Morza Północnego zalały Hamburg, Bremę i kilkanaście mniejszych miast RFN. W 1970 r. mknący z prędkością 200km/h huragan wytworzył w Zatoce Bengalskiej falę o wysokości 10 m. Wpadła ona do ujścia Gangesu, uderzyła o wybrzeże siejąc śmierć i zniszczenie. W 1983 r. siedmiometrowa fala morska uderzyła na Kalifornię. Podobnych zdarzeń można przytoczyć wiele.

Ale największe nawet wylewy rzek i ataki fal oceanicznych mają w gruncie rzeczy charakter lokalny. Tymczasem archeolodzy i badacze dziejów minionych dochodzą do wniosku, że powtarzające się uparcie w różnych obszarach globu, u ludów zamieszkujących zarówno Azję jak i Amerykę legendy o potopie dotyczą tego samego okresu i tego samego wydarzenia. Jeśli tak jest w rzeczywistości, musiał to być kataklizm o zasięgu globalnym. Jego przyczyną nie mogły być opady deszczu ani tropikalne burze - wszak zapasy wody w atmosferze nie są duże i nawet gdyby równocześnie nad całą planetą spadły ulewne deszcze, woda pokryłaby ląd zaledwie cieniutką warstwą.

Legendy o potopie, kataklizmie o niespotykanej skali, wiążą się przypuszczalnie ze zmianami poziomu oceanu światowego. Zmiany takie mogą być efektem globalnych zmian klimatycznych. Przed 25 tysiącami lat, gdy olbrzymie obszary Ziemi pokrywał potężny lodowiec, poziom oceanu był znacznie niższy od obecnego. W owych czasach wybrzeża kontynentów miały zupełnie inne kształty, a ląd australijski połączony był z południową Azją. Później następowało powolne ocieplanie klimatu. Topniejące lodowce podnosiły poziom oceanu o 1 metr w ciągu stulecia. I oto zupełnie niespodziewanie, 6 tysięcy lat temu, z nieznanych dotychczas przyczyn, nastąpiło gwałtowne ocieplenie.

Lodowce malały błyskawicznie i poziom oceanu podniósł się w krótkim czasie o całe 6 metrów. Zalane zostały żyzne ziemie na wybrzeżach wszystkich kontynentów. Katastrofa miała charakter globalny, zgodnie z legendami. Wielu specjalistów jest dziś przekonanych, że właśnie owo gwałtowne ocieplenie klimatu przed 6 tys. lat i konsekwencje tego ocieplenia znalazły miejsce w legendach o potopie.

Wszystko to byłoby w zasadzie wyłączenie zbiorem ciekawostek przyrodniczych, gdyby nie wynik obserwacji i pomiarów geofizyków w ostatnim czasie. Stwierdzają oni zdecydowanie, iż w stratosferze, 15 - 50 km od powierzchni planety, zwiększa się stale koncentracja gazów, które jak termostat regulują temperatury w niższych warstwach atmosfery. Delikatny welon gazów, głównie dwutlenku węgla, ozonu, metanu i tlenków siarki działa jak filtr jednostronny - przepuszcza biegnące od Słońca promienie, zatrzymuje zaś fale cieplne. Powiększanie zawartości tych gazów w górnych warstwach atmosfery musi doprowadzić do stopniowego ocieplania klimatu w skali globalnej. Tymczasem, jak się oblicza, od 1800 r. kominy wypuściły w powietrze 180 mld ton samego tylko dwutlenku węgla.

Wzrost globalnej, średniej temperatury o zaledwie 2 - 4 stopnie spowoduje szybkie topnienie lodowców wysokogórskich, a przede wszystkim wiecznych lodów w okolicach podbiegunowych. Skutki takiego procesu trudno sobie wręcz wyobrazić.

Gdyby stopniały lodowce, pod wodą znalazłby się Hamburg, Hongkong, Kopenhaga, Kair i Rzym. W Nowym Jorku tylko górne piętra drapaczy chmur sterczałyby nad wodą. Z Wielkiej Brytanii zostałyby pojedyncze wysepki, całkowicie pod wodą znalazłyby się Dania, Belgia, Bangladesz, duża część Chin i wybrzeży USA. Zachwiana zostałaby równowaga klimatyczna, mnożyłyby się kataklizmy. Ten proces już się rozpoczął i glacjolodzy z dużym niepokojem obserwują cofanie się lodowców i coraz cieńszą pokrywę lodu na Arktyce. Czy ludziom uda się proces ten powstrzymać, czy „po nas tylko potop"?

Andrzej Klimek

oem software