Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1114
O kondycji kształcenia akademickiego
Z perspektywy półwiecza
Prawie pół wieku temu z Podkarpacia trafiłem na Uniwersytet Warszawski, gdzie po studiach politologicznych mój promotor zaproponował mi staż asystencki, a następnie zatrudnienie w charakterze nauczyciela akademickiego. Wiedziałem, że nie jest to zawód intratny, ale docierało do mnie, iż cieszy się społecznym szacunkiem i poważaniem. Nawet władze komunistyczne liczyły się ze środowiskiem akademickim, zdając sobie sprawę, że są w nim autorytety naukowe, o dużym uznaniu społecznym i niezależności myślenia. Część z nich miała za sobą wykształcenie i doświadczenia przedwojenne, byli więc jakby z innej epoki, spoza nadania „władzy ludowej”. Takich zresztą nauczycieli miałem także w sanockim liceum.
Patrząc na minione kilka dekad doświadczenia akademickiego chciałbym odnaleźć w nim same dobre strony. No bo przecież spełniłem się i w roli nauczyciela, i w roli badacza. Tym bardziej, że gdy wspomina się lata minione, lata młodości, to ma się naturalną tendencję do ich idealizowania, a nawet mitologizacji. Otóż swoją karierę akademicką wyraźnie dzielę na czas „realnego socjalizmu” i na lata „wolności”.
Fenomen uniwersytetu w PRL, mimo urzędowej cenzury, polegał na obronie jak największej wolności akademickiej. Wielu akademików pamiętało przesłanie profesora Kazimierza Twardowskiego z 1932 roku, zawarte w wystąpieniu z okazji nadania mu doktoratu honorowego Uniwersytetu Poznańskiego, że celem najważniejszym uniwersytetu jest krzewienie wolności myślenia. Tym bardziej wtedy, kiedy tę wolność kneblowano.
Seminaria pod kierunkiem uznanych autorytetów naukowych cieszyły się dużą popularnością wśród słuchaczy. Może to brzmi paradoksalnie, a dla negatorów PRL wręcz niewiarygodnie, dawały one realną szansę dochodzenia do prawdy i okazję do otwartego wyrażania poglądów.
Potwierdzają to przedstawiciele nauk społecznych i humanistycznych w całym kraju, a zwłaszcza w największych ośrodkach akademickich. Z nich zresztą rekrutowała się w dużej mierze opozycja antysystemowa. To podczas seminariów objawiała się wielkość mistrzów jako przewodników i mentorów młodych ludzi. Uczyli nas warsztatu naukowego, klarownego formułowania myśli i logicznego wypowiadania się. Potrafili być także surowi w ocenach postępów przyswajania przez słuchaczy tajników wiedzy. Nie chodziło im o powtarzanie wyuczonych formułek, ale o krytykę poglądów z różnych punktów widzenia. Na dodatek z odniesieniem do światowej literatury, choć o dostęp do niej wcale nie było łatwo.
W mojej branży istniała jednak najlepsza do dziś w Polsce Biblioteka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Obficie korzystaliśmy także z wymiany międzybibliotecznej za pośrednictwem Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Sprowadzane z zagranicy „cymelia” były na wagę złota. Trzeba było nauczyć się z nich umiejętnie korzystać, aby niczego nie uronić w przewidzianym do lektury czasie. Nie było przecież ani kserografów, ani nie znano technik skanowania.
Niebagatelną rolę odgrywali sami profesorowie, dzieląc się dziełami z własnych bibliotek, które wzbogacali poprzez otrzymywane z zagranicy gratisy, albo podarunki od znajomych. Wbrew pozorom, nie brakowało rozmaitych przyjaźni naukowych z badaczami zachodnimi, mimo dzielącej nasze światy „żelaznej kurtyny”.
To na seminarium profesora Józefa Kukułki, znawcy polityki Francji, przyjąłem do swojej świadomości przestrogę, że zawsze jest zbyt wcześnie, by jednoznacznie ocenić wpływ wydarzeń historycznych na teraźniejszość. Zmienia się on bowiem wraz z rozwojem bieżącej sytuacji i mnożeniem się perspektyw, z jakich patrzymy na przeszłość. Wtedy też, dzięki uniwersyteckim seminariom, zrozumiałem, że indywidualny, osobny pogląd na jakąś sprawę może mieć większą wartość, niż chóralnie powtarzane frazesy. Samodzielne odkrywanie prawdy i umiejętność stawiania intelektualnego oporu okazały się mieć wartość ponadczasową. To przecież i w dzisiejszej rzeczywistości powraca postulat, aby szkoła uczyła stawiania i rozumienia skomplikowanych problemów, a nie podawała gotowe rozwiązania, aby kształcenie służyło rozwijaniu określonych kompetencji, a nie utrwalało dogmatycznie pojmowane aksjomaty.
W czasach „realnego socjalizmu” szkoły – niezależnie od mankamentów – zapewniały wszystkim jednakową możliwość edukacji. Oczywiście, nie każdy mógł dostać się na wyższą uczelnię, co nastąpiło dopiero w latach dziewięćdziesiątych w ramach tzw. polskiego cudu edukacyjnego. Były tego istotne zalety. Edukacja uniwersytecka miała charakter elitarny. Była też dowodem na to, że dzięki wiedzy może dojść do nobilitacji chłopskich córek i synów, którzy tak jak Jan Szczepański, wyrastali na luminarzy polskiej humanistyki.
Także mój mistrz był dzieckiem awansu społecznego i to mu ogromnie imponowało. Sam przy każdej okazji powtarzam, że dla osiągnięcia życiowego sukcesu potrzeba dwóch stron – wewnętrznych motywacji i osobistej determinacji oraz zewnętrznych sprzyjających okoliczności i życzliwych ludzi. Uważam, że w Polsce powojennej, z narzuconym gorsetem kontestowanego ustroju, mimo materialnych trudności, ludzie potrafili udowodnić, że te czynniki w budowaniu indywidualnych karier i awansów są najważniejsze.
Uczelnie, w odróżnieniu od dzisiejszego naboru, rekrutowały do pracy ludzi utalentowanych i krytycznie myślących, którzy nie mieli szans zrealizować swoich aspiracji w innych dziedzinach życia publicznego. Obecnie spotykam jakieś dziwne poczucie wstydu, albo wypieranie z pamięci faktu, że przodkowie mieli szanse awansu społecznego na miarę niespotykaną wcześniej w historii. Że zmiany cywilizacyjne miały - mimo wszystko - charakter modernizujący, przy całej świadomości ofiar i kosztów.
Dla każdego świadka historii, a przecież żyje jeszcze cała generacja wychowana i wykształcona w czasach PRL, nie do zniesienia jest to manipulowanie historią na rzecz jedynie negatywnego bilansu tamtego okresu. Niszczenie pamięci o minionej rzeczywistości okazuje się polską specjalnością. Budowanie osobliwych kultów pod kątem aktualnych potrzeb politycznych i kosztem prawdy historycznej zawsze prowadzi do wypaczenia sensu dziedzictwa kulturowego i okaleczania własnej tożsamości.
Okres „wolności” zaczął się z końcem lat osiemdziesiątych ub. wieku, gdy wyjechałem na roczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. Trafiłem tam do grona znakomitych znawców problematyki międzynarodowej, dzięki którym po powrocie byłem nieźle przygotowany na zachodzące w Polsce i na świecie zmiany. Mogę nawet nieskromnie przyznać, że wyprzedzałem swoim myśleniem zastaną po powrocie rzeczywistość, co jednak mój profesor uszczypliwie nazywał „amerykanizacją”.
Sam po kilku latach przyznawał, że świat oparty na podziałach ideologicznych był światem anormalnym. Anormalność w przypadku zawodu nauczycielskiego wyrażała się w rozmaitych ograniczeniach poznawczych i naciskach ideologicznych.
Kultura konformizmu, a niekiedy wręcz serwilizmu politycznego zawsze pozostawała w sprzeczności z tradycyjną rolą uniwersytetu jako źródła krytycyzmu. Z perspektywy czasu łatwo obwiniać o te grzechy PRL-owską rzeczywistość. Ale przecież paradoksem dzisiejszych czasów jest powrót do podobnych postaw i zachowań. Wynikają one z braku oporu przeciw ograniczeniom związanym z ideologizacją treści nauczania i narzucaną odgórnie narracją historyczną. Może nie odczuwa się tego tak wyraźnie na uczelniach, ale szkołami zawładnęła przecież „bogoojczyźniana” celebra i nachalne poprawianie historii.
Zerwanie ciągłości
W okresie III Rzeczypospolitej postawiono na dopasowanie szkolnictwa i oświaty do zmian, jakie przyniosła transformacja ustrojowa. Procesom tym towarzyszyło dość brawurowe zerwanie ciągłości historycznej. Nie wiadomo, czy w imię nowej ideologii, czy z powodu rozmaitych kompleksów nowej władzy, podważono dotychczasowy dorobek uniwersytetów. Piętnując przeszłość, zaczęto obsesyjnie gloryfikować „naukę światową”, zwłaszcza amerykańską. Doceniany w poprzednim ustroju system kształcenia stał się powodem niezadowolenia rządzących i podlega ciągłym reformom, z marnym, niestety, skutkiem.
Do tego dochodzi „kompleks prowincji” i przeświadczenie, że polskie uczelnie są „zapóźnione” w stosunku do świata Zachodu. Strategicznym celem rozwojowym jest więc doganianie innych i likwidacja opóźnień. Mało kogo obchodzi, że mizeria finansowa polskiej nauki stanowi zasadniczą przeszkodę w pokonywaniu dystansów cywilizacyjnych.
Oczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę, że z nadejściem nowej epoki zmiany programowe i organizacyjne w systemie polskiej edukacji są konieczne. Dotychczasowy model nie przystawał bowiem ani do myślenia prospektywnego, ani do rozwiązywania problemów doraźnych. Nauczyciel ciągle był posiadaczem wiedzy, a wychowankowie byli traktowani jako jej bierni odbiorcy.
Pod wpływem rewolucji informatycznej, wraz z pojawieniem się nowych nośników informacji i powszechnego do niej dostępu poprzez Internet, podstawą kompetencji tak ucznia, jak i nauczyciela stało się jej nabywanie, wartościowanie, selekcjonowanie i przetwarzanie. Zadaniem nauczyciela nie jest już proste przekazywanie gotowej wiedzy, lecz inspirowanie do własnych poszukiwań, wspieranie wysiłku intelektualnego i aktywności poznawczej, polegającej na samodzielnym stawianiu pytań i poszukiwaniu na nie odpowiedzi.
Szkoła na każdym poziomie edukacji ma wyposażać słuchacza w kulturowe narzędzia myślenia i uczenia się. Indywidualne poznawanie świata i adaptacja do wyzwań dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości – to podstawa nabywanych przez młodzież umiejętności, przydatnych w późniejszym życiu zawodowym.
Mimo rewolucyjnych przemian cywilizacyjnych, nie straciła na znaczeniu mądrość sformułowana przez Wilhelma von Humboldta w słynnym tekście O organizacji instytucji naukowych, o wzajemnych związkach między szkołą a uniwersytetem. „Podstawowym obowiązkiem państwa jest takie zorganizowanie szkół, aby pomagały one odpowiednio wyższym instytucjom naukowym. Polega to zwłaszcza na właściwym zrozumieniu ich stosunku do tamtych i na przekonaniu, iż są one powołane nie jako szkoły mające już antycypować w nauce uniwersyteckiej, ani też uniwersytety nie są ich zwykłym, jednostronnym uzupełnieniem, jedynie wyższą klasą, lecz że przejście ze szkoły do uniwersytetu jest pewnym etapem w młodzieńczym życiu, kiedy szkoła w przypadku sukcesu przekazuje wychowanka przygotowanego na tyle, iż może on być fizycznie, obyczajowo i intelektualnie wolny i samodzielny oraz wyzwolony od przymusu, nie będzie skłaniał się do próżnowania lub utylitarnego stylu życia, lecz będzie odczuwał potrzebę wznoszenia się ku nauce”.
Koszty i bolączki transformacji
Wspomniany wyżej „polski cud edukacyjny” był wynikiem ogromnej egalitaryzacji dostępu do szkół wyższych poprzez zniesienie barier egzaminacyjnych. Radykalny wzrost liczby studentów, zwłaszcza na kierunkach społecznych (z niespełna 400 tys. w roku akad. 1990/1991 do blisko 2 mln w roku akad. 2005/20064) obnażył słabość polskiego systemu szkolnictwa wyższego. Brak właściwego nadzoru nad szkolnictwem niepublicznym doprowadził do patologizacji kształcenia. Masowo zatrudniano osoby o niepełnych kwalifikacjach i niskim statusie akademickim. Minimalizując koszty kształcenia (jakość kadry, słabe zaplecze dydaktyczne, przeludnienie sal, anonimowość relacji i in.), dążono jednocześnie do jak najwyższej rentowności.
Szkoły wyższe stały się zyskownymi przedsiębiorstwami dla ich założycieli i właścicieli, bez kontroli rzeczywistej jakości kształcenia. W tym czasie publiczne uniwersytety obroniły swoją markę, ale wszędzie stało się to kosztem jakości kształcenia. Malejąca liczba kandydatów na studia (co ma związek z niżem demograficznym i innymi czynnikami, np. wyjazdy na uczelnie zagraniczne), niższe wpływy z budżetu, redukcja etatów i zamykanie najmniej popularnych kierunków studiów – wszystko to potęguje zjawiska kryzysowe. W ich usuwaniu miała pomóc reforma systemu szkolnictwa wyższego, ale – niestety - przynosi ona więcej rozczarowań niż nadziei.
Największym zagrożeniem dla funkcjonowania szkół wyższych jest ich ekonomizacja. Polega ona na przekształceniu funkcji naukowej i kulturotwórczej w funkcję usługodawczą i produkcyjną. Poszczególne resorty rządowe, korporacje i zawodowe gildie tworzą zamówienia na określone „produkty”. W ten sposób uczelnie wyższe stają się „fabrykami dyplomów”, nie świadczących o faktycznych umiejętnościach absolwenta, lecz będących „dobrem konsumpcyjnym” na rynku.
Edukacja akademicka stała się funkcją gospodarki rynkowej i zmierza w kierunku przekształcenia uniwersytetu w szkołę zawodową. Sprzyjają temu nie tylko uwarunkowania ekonomiczne (konieczność zarabiania dodatkowych pieniędzy, bo tych z budżetu nie starcza nawet na pensje pracowników), ale także presja rządzących na unifikację efektów uniwersyteckiej edukacji (według słynnych KRK, czyli Krajowych Ram Kwalifikacji).
Planowanie efektów pod najsłabszego studenta jest zaprzeczeniem tego, co szkoły wyższe powinny osiągać. Przecież nie chodzi o „równanie w dół”, lecz promowanie najzdolniejszych i prowokowanie takiego wyścigu zdolności i kompetencji, aby ton w procesie nauczania nadawali najwybitniejsi studenci i profesorowie. Wychodzenie ponad przeciętność powinno być naturalną tendencją każdej szkoły, tym bardziej uniwersytetu. Tylko wtedy polskie uczelnie powrócą na mapę europejskiej nauki, bez zbędnej parametryzacji.
Wraz z awansami naukowymi zrozumiałem, że bycie nauczycielem akademickim oznacza przede wszystkim bycie twórcą. Oczywiście, rola dydaktyczna jest także ważna i nie wolno jej deprecjonować. Zwłaszcza w okresie transformacji ustrojowej, gdy rodziły się szkoły niepubliczne, zapotrzebowanie na pracę dydaktyczną nauczycieli akademickich było ogromne. Mam w tej dziedzinie doświadczenia z kilku szkół wyższych. Faktem było jednak – o czym wspomniałem wyżej - obniżenie standardów nauczania. Ponadto nauczanie – często motywowane potrzebą zarobienia dodatkowych do pensji pieniędzy – odbywało się kosztem badań.
Praca naukowa wymaga bowiem czasu i wolności. Także od innych obciążeń, nawet tych dydaktycznych. Dlatego w wielu ośrodkach naukowych na świecie kładzie się nacisk na pracę badawczą. Bez własnego systematycznego rozwoju intelektualnego, bez inwencji i pracy twórczej zawód nauczyciela akademickiego nie ma bowiem większego sensu. Sprowadzałby się do prostej reprodukcji wiedzy, bez jej krytycznego rozwijania i wartościowania.
Paradoksem tego zawodu jest to, że pracowników akademickich rozlicza się z wyników naukowych i z dydaktyki, ale płaci się tylko za dydaktykę (wykonanie pensum). System gratyfikacji poprzez granty jest zorientowany na wąskie grono ich beneficjentów. Większość badaczy stara się osiągać jak najlepsze wyniki, nie odczuwając jednak z tego powodu żadnej satysfakcji materialnej. Sfera motywacyjna badań naukowych w Polsce jest ciągle nieracjonalna. Mimo przeprowadzanych reform, zawód naukowca jest niedoinwestowany, a człowiek ze swoimi umiejętnościami w całej machinie badań akademickich ceniony jest najmniej. Nawet w ramach grantów wynagrodzenia czy honoraria dla badaczy są postrzegane przez przyznające je instytucje jako konieczne zło.
Pomimo całego systemu „gorączki publikacyjnej” i przeliczania „produktów” na punkty, jakość utworów naukowych w Polsce przedstawia wiele do życzenia. Wiele z nich ma charakter przyczynkarski, choć dzisiaj słowo „przyczynek” nie niesie praktycznie żadnych pejoratywnych skojarzeń. Życie naukowe zostało sparametryzowane i skwantyfikowane (to tzw. współczesny fordyzm akademicki). Liczą się nie te publikacje, które wnoszą oryginalne treści do obiegu naukowego, które mają charakter nowatorski i odkrywczy, ale takie, które opublikowano w wysoko punktowanych czasopismach, najlepiej w języku angielskim.
Zapanowała osobliwa obsesja „widzialności”. Nieważna jest jakość czy wartość tworzonych dzieł, ważne, żebyśmy byli widoczni w świecie. Na marginesie, zawsze zastanawia mnie jako wieloletniego redaktora uznanego czasopisma naukowego, jak autor piszący słabe teksty w języku ojczystym może tworzyć wartościowe utwory w językach obcych. Martwi mnie przy tej okazji bezkrytyczne poddawanie się „samokolonizacji”, która kryje się pod szyldem tzw. umiędzynarodowienia polskiej nauki.
W naukach społecznych i humanistycznych językiem wypowiedzi powinien być bezwzględnie język rodzimy. Tworzymy i myślimy w kulturze własnej i to przede wszystkim do odbiorców pochodzących z tej kultury adresujemy treści swojego przekazu. W ten sposób wzbogacamy kulturę narodową, zaszczepiając jej wytwory wielu odbiorcom, a nie jakimś bliżej nieokreślonym pojedynczym adresatom na świecie. Oczywiście, język angielski jest językiem światowym nauki i wytwory własnej myśli naukowej należy upowszechniać poprzez tłumaczenia w skali międzynarodowej, ale z tych publikacji nie należy czynić fetyszu. Powinien się liczyć faktyczny odbiór publikacji i w kraju, i za granicą (recenzje, repliki, polemiki, debaty, konferencje itd.), a nie wyliczona statystycznie liczba cytowań i odnośników. Te nie świadczą o rzeczywistym osiągnięciu i wkładzie do nauki. Ważna jest przecież pomysłowość, odwaga w stawianiu hipotez, kreowanie dalekosiężnych wizji, prowokowanie do dyskusji, budowanie nowych teorii i odkrywanie nowych pól badawczych.
Żaden grant nie zastąpi codziennych żmudnych poszukiwań badawczych. Ich nie da się zaprogramować i zaprojektować według kosztorysów i biurokratycznych schematów. Seryjne wnioski grantowe nie są żadnym dowodem na rozwój nauki. Sprawozdania z ich wykonania, choćby spełniały wszystkie formalne wymagania, nie oznaczają rzeczywistych odkryć i sukcesów. Żaden biurokratycznie wymyślony algorytm nie zastąpi autentycznego osiągnięcia naukowego. Obecnie największym problemem jest to, że środowiska uczelni wyższych zdają sobie sprawę ze szkodliwości punktomanii, ale nie są w stanie wyartykułować swojego sprzeciwu, albo nawet gdy to czynią, jest on ignorowany przez władze. Doszło do odwrócenia ról naukowych i administracyjnych. Aparat usługowy przejął funkcje władcze i zarządzające, a środowisko nauki przejmuje zadania o charakterze administracyjnym.
Obecnie prace naukowe pisze się wedle standardów ustalanych dla zdobycia punktów, najczęściej „pod recenzentów”. Ideałem naukowości jest powielanie bezpiecznych tez, aby nie narazić się powszechnie obowiązującej politycznej poprawności. Piszę tu przede wszystkim o naukach społecznych i humanistycznych, ale przecież i w naukach ścisłych badacz operuje określonym światopoglądem badawczym, mającym znaczenie dla jego dociekań i wnioskowania. Schematyczność myślenia, wypowiadanie myśli płaskich, ale bezpiecznych, nudnych, ale przynoszących punkty i gratyfikacje – to ideał dzisiejszej pracy twórczej. Do tego dochodzi niestety powszechne zjawisko kopiowania i kompilowania tekstów autorów zachodnich, zwłaszcza amerykańskich.
Uniwersytety się obronią
Zmieniają się epoki i ludzie. Trwa nieustanny postęp cywilizacyjny. Na jego tle ciągle aktualne są pytania o rolę szkoły i nauczycieli. Tych pytań przybywa szczególnie w okresie głębokich transformacji społecznych, gdy wyczerpują się stare wzory zachowań i trwa dyskusja wokół nowych, gdy następują gwałtowne zmiany kulturowe i technologiczne, wobec których stajemy bezradni, a nawet wystraszeni. Pojawia się także odruch niezadowolenia, że szkoły – od podstawowych po wyższe – nie spełniają społecznych oczekiwań wobec dynamiki zmieniającego się świata.
Mamy więc do czynienia z problemem, przed którym nieraz stawali nasi poprzednicy – redefinicji tego, co współcześnie jest sednem i wartością edukacji. Wizja jednej, uniwersalnej i zaspokajającej potrzeby wszystkich szkół jest niemożliwa do osiągnięcia. Trzeba będzie pogodzić się i docenić współistnienie różnych form edukacji, w tym także poza systemem mającym oficjalne imprimatur państwa.
Najważniejsze jest to, aby szkołom i nauczycielom wszystkich szczebli zapewnić godne warunki realizacji potrzeb edukacyjnych, aby mogli oni korzystać z gwarantowanej konstytucyjnie autonomii, także w sprawach światopoglądowych. Nie ma bowiem ważniejszego ogniwa w edukacji szkolnej od nauczyciela. To jeden z takich zawodów, którego ani obecnie, ani w przyszłości nie zastąpią żadne roboty. To jego wiedza, umiejętności uczenia i sposób wartościowania świata mają dla uczniów najważniejsze znaczenie. Wpływ rodziców powinien być ograniczony właśnie przez ową autonomię szkoły, która w sensie programowym i pedagogicznym musi odpowiadać zbiorowym oczekiwaniom, a nie indywidualnym gustom, roszczeniom i pretensjom.
Z wieloletniej praktyki akademickiej wiem, że pod tym względem szkoły wyższe są rzeczywiście wolne od nacisków środowisk rodzinnych studentów. W wyjątkowych sytuacjach dochodzi do kontaktu nauczyciela akademickiego z przedstawicielami rodzin (na przykład ze względu na opiekę nad osobami niepełnosprawnymi), ale nigdy nie ma to charakteru ingerencji w proces nauczania czy wychowania. W przypadku szkół podstawowych i średnich nauczyciele słusznie oczekują wsparcia ze strony rodziców. Relacje wzajemne rodzice-szkoła powinny być oparte na zaufaniu i szacunku. Także na respekcie wobec kompetencji merytorycznych nauczyciela i jego odpowiedzialności.
Dzisiejsi nauczyciele są współtwórcami zmian w systemie edukacyjnym. To oni najlepiej znają specyfikę środowiska, a dzięki stale podnoszonym kwalifikacjom, stają się atrakcyjnymi przewodnikami i opiekunami w rozwoju intelektualnym swoich uczniów i studentów.
W odróżnieniu od wymagań stawianych wobec nauczycieli w szkołach podstawowych i średnich, zawód nauczyciela akademickiego nie wymaga zdobycia odpowiednich certyfikatów pedagogicznych. Nauczyciele szkolni kończą studia pedagogiczne, wybierają specjalizacje, dokształcają się na studiach podyplomowych i specjalnych kursach. Dydaktyk uniwersytecki jest zdany na siebie. Dopiero w trakcie zatrudnienia postępuje profesjonalizacja, wyrażająca się w doskonaleniu warsztatu dydaktycznego.
Niebagatelną rolę odgrywają w tym procesie predyspozycje psychologiczne, osobiste talenty i pasje. Te w połączeniu z nabytymi umiejętnościami organizowania interakcji edukacyjnych, skupionych na studiowaniu i odkrywaniu, przynoszą nieraz doskonałe efekty w postaci otwartości na odmienności ludzkie, sprzeciwu wobec dogmatów i „prawd objawionych”, odkrywania nowych pól obserwacji. Wielu młodych nauczycieli akademickich powiela jednak swoje nienajlepsze doświadczenia studenckie, wpadając w rutynę „transmisji wiedzy” w jedną stronę, odpytywania według podręcznika, nudnych prezentacji i schematycznych zaliczeń testowych.
Przez lata towarzyszyło mi przekonanie, że szkoły wyższe różnią się od szkół średnich nie tylko pod względem wymogów i sposobu nauczania, ale także stopnia samodzielności słuchaczy. Otóż muszę niestety przyznać, że szkoły wyższe często powielają schemat nauczania w szkołach średnich. Za mały nacisk kładzie się na samodzielność studentów w procesie uczenia się. Uniwersytety zamieniają się w przysłowiowe szkółki, jeśli studenci mają zbyt dużo obowiązkowych przedmiotów i zajęć. Za mało czasu pozostaje na samodzielne studiowanie, na otwarte formy kształcenia. Zaliczenia mają charakter testowy, są sprawdzianami nikomu niepotrzebnej wiedzy, zamiast okazją do dyskusji i refleksji poznawczej.
Zanikła praktycznie pisemna forma zaliczania przedmiotów. Od Chin po Amerykę na uczelniach rozwiązuje się dzisiaj zadania poprzez formułowanie i konceptualizację tematów, prezentację zamiarów badawczych, dobór środków i metod, dyskusję w grupie, a następnie samodzielną realizację w postaci gotowego eseju, raportu czy projektu. Takie zadania wymagają samodzielnego poszukiwania najlepszych rozwiązań. Studenci muszą poznawać najnowszą literaturę, a nie powtarzać podręcznikowe formułki.
Niezależnie od wszystkich trosk i niepokojów, którym dałem wyraz w tekście, należy z optymizmem podkreślić, że w zawodzie nauczyciela akademickiego, mimo odpływu najzdolniejszych absolwentów do wysokopłatnych zawodów, ciągle realizują się ludzie z pasją i zaangażowaniem, których można – mimo wielu negatywnych przewartościowań tego określenia – nazwać intelektualistami. To do nich należy przywilej recenzowania otaczającej nas rzeczywistości. Wypowiadając się na tematy życia publicznego dają demokracji „system wczesnego ostrzegania”.
W okresie „realnego socjalizmu” akademicy byli „głosem sumienia” i ten głos jest ciągle potrzebny. Mają oni bowiem pewne „nieheroiczne” cnoty, takie jak wrażliwość na naruszanie zasad praworządności i państwa prawa, zdolność do myślenia alternatywnego, a zatem świadomość tego, że wiele spraw można rozwiązać inaczej, odwagę sprzeciwu i prowokowania dyskusji. Nawet, gdy władze polityczne w każdej epoce zarzucają elicie akademickiej jałowe krytykanctwo, warto pamiętać, że nie są one dane raz na zawsze. Politycy przychodzą i odchodzą, a uniwersytety trwają.
Jestem przekonany, że wbrew rozmaitym bolączkom i przeciwnościom obronią szlachetną tradycję akademickiej autonomii, przywiązanie i do wolności w sensie obywatelskim, i do wolności badań naukowych. Mam też nadzieję, że nauczyciele akademiccy będą odporni na wulgarne uzawodowienie studiów, a universitas et humanitas – te kamienie węgielne Akademii od czasu założenia w Bolonii pierwszego uniwersytetu blisko tysiąc lat temu - przetrwają wszystkie „kreatywne innowacyjności”, które przyniosła zauroczona kultem neoliberalizmu transformacja „wolnej Rzeczypospolitej”.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4202
Z prof. Januszem Lipkowskim, prezesem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, mówiąc o społeczeństwie obywatelskim na ogół mamy na względzie sferę pomocy społecznej, organizacje samorządowe w gminach. Mało lub wcale nie mówi się o towarzystwach naukowych, które przecież też taką rolę pełnią....
- Myślę, że jedną z największych szkód społecznych, jakie przyniósł system miniony był zanik środowisk. Bo każdy przejaw niezależnej myśli czy opinii był podejrzewany o wywoływanie zagrożenia. Wszystko w związku z tym musiało być pod kontrolą - nawet w naukach, które od polityki są bardzo daleko, np. chemii. Doprowadzono do tego, że właściwie opinia niezależnego środowiska praktycznie nie istnieje. To, co uważam za wielki błąd - i dziwię się, że do tego doszło na przestrzeni ostatnich 20 lat (nb. tyle trwał okres międzywojenny, gdzie tak wiele zrobiono) - to, że w tej sprawie nie zrobiono nic. Odrodziły się różne towarzystwa (TNW zaczęło co prawda wcześniej niż 20 lat temu), ale państwo nie zrobiło nic konkretnego, co mogłoby zmierzać do odbudowy tego, o czym się dużo mówi: samorządności, niezależności, opiniotwórczości. Mamy hasło społeczeństwo obywatelskie i... nic. Uważam, że to fundamentalny błąd, który się zemści.
- Pan mówi o tym od dawna, próbował to przekuć w czyn będąc wiceprezesem PAN, nadać większą wagę komitetom naukowym, towarzystwom, wykorzystać wiedzę i pracę społeczną ludzi tworzących takie organizacje. Czy coś z tego zostało zrealizowane? Bo dzisiaj już nikt nie mówi o możliwościach tkwiących w takich organizacjach i ich wsparciu.
- Moim zdaniem - nie. PAN może zresztą być w tej sprawie szczególnie wyczulona, podejrzewając, że jest to próba podważania jej pozycji, dołączenia się do nurtu marginalizacji Akademii,. Jest to myślenie błędne, bo PAN pełni zupełnie inną rolę i mogłaby znakomicie z towarzystwami współpracować - i takie były kiedyś założenia. Była taka faza organizacji życia naukowego w kraju, kiedy Akademii powierzono opiekę nad towarzystwami naukowymi. To się załamało, kiedy utworzono KBN, który przejął finansowanie towarzystw, a PAN została pozbawiona w znacznym stopniu wpływu na ich funkcjonowanie, bo odpowiedzialność za nie przejął rząd, obecnie - ministerstwo nauki. Akademia pewnie co może, to robi.
Tutaj zresztą nawarstwiło się wiele nieporozumień - wówczas kiedy KBN miał mikroskopijne środki, to i towarzystwa dostawały mikroskopijne pieniądze i nie widać tendencji, która zmierzałaby do zmiany tego stanu rzeczy. Ja przy każdej okazji, także kiedy zaczęła się najnowsza edycja prądu reformatorskiego - utworzenia MNiSW - mówiłem o tym, że społeczny ruch naukowy należy zauważyć i docenić. I trzeba pamiętać, że inwestowanie weń jest najbardziej ekonomiczną formą inwestowania w naukę. Bo wszyscy tam pracują społecznie, administracja jest śladowa, choć bez pieniędzy zupełnie nie da się tego prowadzić - trzeba przecież utrzymać lokale, biblioteki, etc. Jakieś koszty zawsze są. To nie jest jednak modne. W kapitalizmie, kiedy mówi się, że pieniądz o wszystkim decyduje, na pracę społeczną patrzy się zezem. Właściwie jesteśmy wciąż w punkcie wyjścia i tracimy czas. Towarzystwa bardzo się starają, ale ponieważ młodzież obserwuje jaka jest koniunktura, to je lekceważy widząc, że na to nikt w kraju nie stawia. Zostają tylko staruszkowie i entuzjaści, którzy starają się coś tam odbudować.
- A młódź puka się w głowę, że ktoś darmo pracuje, że chce mu się bez zapłaty coś zrobić. Przejrzałam memoranda towarzystw naukowych w tej sprawie, także projekt ustawy dotyczących pozycji towarzystw w organizacji nauki - czy władze na to jakoś reagują?
- To jest kłopotliwe pytanie, zwłaszcza że nie należę do grona autorów tego projektu, który powstał w Radzie Towarzystw Naukowych, organizacji reprezentującej te towarzystwa. Jest to komitet problemowy działający przy prezydium PAN , któremu przewodniczy prof. Zbigniew Kruszewski, wieloletni prezes Płockiego Towarzystwa Naukowego, były senator, a zastępcą jest prof. Andrzej Grzywacz z PAN. Z tym projektem byliśmy najpierw u przewodniczącego senackiej komisji nauki, prof. Kazimierza Wiatra, który obiecał nam, że komisja się nad nim pochyli, potem poszliśmy do przewodniczącego sejmowej komisji finansów, Zbigniewa Chlebowskiego, który również potraktował nas życzliwie, ale problemem jest to, że z tą sprawą nie możemy się dostać przed oblicze pani minister nauki.
- To nie dziwi, bo zarówno rząd PiS, jak i PO odchodzą od tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, na rzecz centralizacji władzy, zatem takie projekty nie mają większych szans. Czy nie obawia się pan, że towarzystwa naukowe w krótkim czasie mogą podzielić los innych organizacji pozarządowych, które po krótkim życiu powoli obumierają z braku środków?
- W tej chwili towarzystwa są tolerowane, nikt z nami nie walczy i trudności nie robi, nie ma się zatem na co skarżyć. Ale... towarzystwa nie mogą rozwinąć skrzydeł. Np. TNW ma duże zbiory biblioteczne, które w tej chwili są pod opieką BUW - tam ludzie są mądrzy i wiedzą, że to jest część skarbu narodowego, zatem objęli je nadzwyczajną opieką, ale przecież mogliby nam powiedzieć: radźcie sobie sami i wtedy nie dalibyśmy rady, bo Towarzystwo utrzymuje się ze składek.
- Zatem sprawa finansowania towarzystw jest nierozwiązana, bo to ministerstwo powinno je otrzymywać?
-Tak, ale ministerstwo wykazuje tu taki formalny urzędowy chłód - jeśli mamy projekt - możemy wystąpić o finansowanie, jak każdy.
- A na działalność statutową towarzystw nie ma pieniędzy? Czy towarzystwa naukowe są zaliczane do instytucji naukowych?
- Z działalnością statutową towarzystw jest wielki problem. Tylko PAU jest uznana jako instytucja naukowa (wymieniona w ustawie o finansowaniu), tak też jest rozliczana, z czego wynikają zresztą różne komplikacje. Moim zdaniem, to jest jakieś nieporozumienie. W przedstawionym przez Radę Towarzystw Naukowych projekcie ustawy o towarzystwach naukowych nie ma żadnego zobowiązania dla rządu, jest tylko stworzenie możliwości, aby samorządy mogły je dofinansowywać, nawet nie żeby miały obowiązek. I okazuje się, że nawet taki skromny zapis już budzi kontrowersje ze strony posłów, którzy uważają, że to nawiązuje do ustawy o finansach publicznych i rozbija spójność finansów państwa.
- Czyli towarzystwa naukowe, będące stowarzyszeniami, mogą sobie działać bez przeszkód pod warunkiem, ze nie wyciągną ręki po społeczne pieniądze?
- Ten projekt ustawy o towarzystwach naukowych nie zmierza do tego, żeby nas wyłączyć z ustawy o stowarzyszeniach. Chodzi o to, żeby stworzyć pewien status towarzystwa naukowego, bo w tej chwili każdy może założyć towarzystwo i nazwać je naukowym, bo nazwa towarzystwo - jak nazwa instytut - nie jest zastrzeżona. Chodzi o to, żeby status towarzystwa naukowego mógł być nadawany przez środowisko naukowe, które weźmie za nie odpowiedzialność.
- Z projektu tej ustawy widać, że otwiera ona drzwi do różnych źródeł finansowania, jakby jego autorzy się obawiali, że na jedno - budżetowe - źródło finansowania nie ma co liczyć. Ponadto otwiera ona drzwi do budowy regionalnych ośrodków naukowych, społecznych. Niemniej można mieć obawy, że ustawa - ustawą, a wszystko pozostanie po staremu. Jak to u nas...
- Myślę, że obawy są duże, a właściwie często obserwuję postawę pełną rezygnacji, tzn. towarzystwa nie oczekują, że władze nimi się zainteresują, że docenią potrzebę ich istnienia. Moim zdaniem, towarzystwa naukowe mogłyby pełnić funkcje eksperckie, jeśli byłaby taka potrzeba, jednakże rząd widocznie nie ma takich potrzeb, co przez lata było widać po sposobie traktowania przez kolejne ekipy ekspertyz PAN. Członkom naszych rządów nie potrzeba żadnych ekspertyz, bo sami wiedzą lepiej...
To proszę spojrzeć co się dzieje na imprezach naukowych - piknikach, festiwalach -przychodzą tłumy. Myślę, że działalność popularyzatorska, upowszechnieniowa, integracyjna, to właśnie jest ta, w której towarzystwa się wyżywają, choć powinny unowocześnić formy swojego działania. Ale jeśli temat jest ciekawy, ciekawy prelegent - na takie imprezy przychodzi mnóstwo ludzi.
- Czy towarzystwa są tym miejscem, na którym można budować nowe byty? W projekcie ustawy zapisano, że mogą one tworzyć instytuty.
- Myślę, że nie. Towarzystwa nie mogą zastąpić tego, co jest, natomiast ta ścieżka powinna zostać otwarta. Bo jeśli powstanie dobry pomysł, to dlaczego go nie zrealizować? Czymś, co jest całkowicie zaniedbane w naszym systemie badań i finansowania nauki to projekty wysokiego ryzyka. Są pomysły jeszcze niesprawdzone i w obowiązującym systemie organizacji badań one wypadają z finansowania z uwagi na kryterium realizowalności projektu. Towarzystwa mogłyby tę lukę wypełniać, choć do tego potrzebne są pieniądze. Te jednak towarzystwa mogłyby zdobywać z innych źródeł niż budżet nauki. Tego rodzaju rozwiązanie jest postępem, bo zwiększają się nasze możliwości wyboru. Czy to się uda - trudno powiedzieć, bo to zależy, czy będą pomysły i jakie one będą. Uważam jednak, że jest to rozwiązanie dobre i z tego powodu, że zwiększa dywersyfikację źródeł finansowania dla nauki.
- Gdyby takie rozwiązanie zyskało uznanie parlamentu, jakie byłoby usytuowanie towarzystw naukowych w organizacji nauki?
- Przede wszystkim uważam, że towarzystwa powinny zachować swoją niezależność - nawet jeżeli będą finansowane w jakiejś części z budżetu, czy innych źródeł, towarzystwo musi mieć status niezależnej organizacji - inaczej traci podstawowy sens działania. Towarzystwo może np. przyjąć zlecenie do wykonania, ale nie może zostać podwładnym w sensie instytucjonalnym jakiejkolwiek organizacji. Przede wszystkim towarzystwo, żeby mieć status naukowego, musi spełnić wiele kryteriów merytorycznych. Uzyskując środki z różnych źródeł - może prowadzić działalność zgodną ze swoim statutem. Jest to dodatkowa forma uprawiania nauki w kraju, gdzie istnieją nie tylko instytuty, szkoły wyższe, ale i organizacje społeczne.
Towarzystwa na pewno będą z własnej inicjatywy robić różne ekspertyzy, ale przede wszystkim podstawową ich rolą jest pewien uniwersalizm naukowy, bo wszystkie instytucje państwowe działające w obszarze nauki i edukacji są poddane w jakimś stopniu aktualnej koniunkturze. Tymczasem towarzystwa są wolne i ta wolność jest fundamentem. Z tego bierze się najwięcej ciekawych rzeczy dla przyszłościowych kierunków rozwoju. Bo to, co dzisiaj wiadomo, że może się przydać, to zadanie dla organizacji sformalizowanych, a to, co przynosi przełom, to zadanie dla entuzjastów, towarzystw.
- Państwo powinno finansować tych entuzjastów? Przecież wyraźnie mówi, że finansuje tylko to, co jest państwu potrzebne.
- Jeżeli państwo wie, co mu jest potrzebne, to bardzo dobrze, ale mam obawy, czy to się da przewidzieć. Bo nauka jest takim obszarem działalności człowieka, który jest w znacznym stopniu nieprzewidywalny. I to, co się da przewidzieć, to ujmujemy w formę priorytetów, minister wie, komu da pieniądze i na co. Ale części nieprzewidywalnej nie da się ująć w żadne plany, a taka możliwość musi istnieć. W tej chwili każdy to robi trochę na własny rachunek, a uważam, że nie powinno się tego owijać w bawełnę i otwarcie mówić o tym, że to jest potrzebne.
- Czy ta ustawa rozwiązałaby problemy towarzystw i podniosłaby ich rolę?
- Sama ustawa oczywiście nie, ale wbiłaby klin w istniejące rozwiązania. Chodzi o formy działalności towarzystw naukowych: prowadzenie badań (w tym - nad regionem), kształcenie ustawiczne (towarzystwa mają świetną kadrę, także profesorów, którzy z uwagi na przekroczenie 70. roku życia muszą odejść z uczelni), promocję i popularyzację nauki, prowadzenie bibliotek, muzeów, archiwów, działalność wydawniczą, podejmowanie audytów badań naukowych i eksperckich oraz wspomaganie mobilności kadry naukowej.
- Władze Warszawy doceniają i pomagają TNW?
- Jak obchodziliśmy stulecie działalności, to pani prezydent dofinansowała naszą uroczystość.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: red.
- Odsłon: 4362
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1776
Z prof. Pawłem Rowińskim, wiceprezesem PAN, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, jakie skutki dla polskiej nauki niesie odkrycie fal grawitacyjnych? Rzadko zdarza się, żeby polscy naukowcy, a szczególnie tak duża grupa – 15 osób, brali udział w eksperymencie, którego wynik ma szanse na Nagrodę Nobla. W dodatku dziewięciu z nich jest współautorami publikacji dotyczącej tego odkrycia – owocu współpracy 1300 naukowców z całego świata. Czy to dla nas niespodziewany wielki sukces, czy może konsekwencja rozwoju dziedzin będących tradycyjnie naszą mocną stroną, jak np. matematyka?
- Trudno o jakieś uogólnienia na podstawie jednego, choć spektakularnego osiągnięcia, ale na pewno widać ciągłość w znakomitych osiągnięciach polskiej astronomii, która cieszy się międzynarodową renomą. Wystarczy tu wymienić bardzo silne ośrodki naukowe: Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika Polskiej Akademii Nauk, czy też obserwatoria i ośrodki badawcze Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
W kontekście wspomnianego osiągnięcia warto nadmienić o wspaniałych tradycjach polskiej matematyki, sięgających okresu międzywojennego ze znakomitą Lwowską Szkołą Matematyki, kontynuowanych i rozwijanych po wojnie we Wrocławiu i w Warszawie. Wydział Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego wciąż cieszy się dużym prestiżem w kraju i za granicą. W tym rankingu w niczym mu nie ustępuje Instytut Matematyczny PAN - oba ośrodki nie bez powodu tworzą konsorcjum o statusie Krajowego Naukowego Ośrodka Wiodącego, tzw. KNOWa.
A trzecim naszym mocnym punktem jest polska fizyka, która też ma długie, chlubne tradycje, również w zakresie badań dotyczących teorii względności. Profesor Andrzej Królak, który jest liderem grupy zwanej Virgo-POLGRAW, analizującej dane gromadzone przez detektory LIGO i Virgo, jest fizykiem pracującym w Instytucie Matematycznym PAN i Narodowym Centrum Badań Jądrowych, prowadzącym badania na pograniczu dwóch dziedzin: fizyki i matematyki.
Wracając do Pani pytania, uczeni reprezentujący wspomniane dziedziny nauki cały czas pracują w środowisku międzynarodowym, są silnie osadzeni w instytucjach międzynarodowych. Na przykład prof. Królak to naukowiec znany w świecie - jeździł na różnego typu staże, cały czas ma silne związki badawcze z czołowymi instytucjami tj. Max Planck Institute for Gravitational Physics w Niemczech, czy też Jet Propulsion Laboratory w Stanach Zjednoczonych. To pokazuje, że tylko w silnej koneksji z mocnymi instytucjami międzynarodowymi możemy coś osiągnąć.
Po drugie, nasze „mocne” dziedziny, marka, jaką się cieszy np. matematyka warszawska, powoduje, że kadra naukowa z takich ośrodków jest mile widziana w dobrych instytucjach naukowych na całym świecie.
- Ten sukces pokazuje jednak jeszcze jedną prawidłowość, jeśli idzie o naukę polską: mamy osiągnięcia w naukach teoretycznych, gorzej ze stosowanymi, na czym od dziesiątków lat zależy nam może bardziej...
- To istotnie jest poważny problem, zwłaszcza, że w ostatnich latach poczyniliśmy duże nakłady na poprawę infrastruktury nauki – niektóre laboratoria są już bardzo dobrze wyposażone. Ale ciągle nie jest to jeszcze skala, pozwalająca na taki rozmach badawczy, jaki mają państwa bogate wydające najwięcej na badania naukowe. Na przykład włoska infrastruktura naukowa do badań fal grawitacyjnych to setki milionów dolarów, jakie zainwestowały francuskie Narodowe Centrum Badań Naukowych CNRS i włoskie Narodowe Centrum Fizyki Nuklearnej INFN; amerykański odpowiednik LIGO to z kolei miliard zainwestowanych dolarów. To jest inna liga, do której, na szczęście, mamy dostęp.
Z tej infrastruktury mogli skorzystać uczeni z polskiej grupy Virgo-POLGRAW, dołączając do wizjonerskiego eksperymentu ze swoim wkładem w postaci know-how, świetnej wiedzy teoretycznej, ale również dobrego zaplecza obliczeniowego. Na pewno wymagało to istotnych zabiegów, żeby przyłączyć polską grupę do konsorcjum. Podczas ogłoszenia odkrycia fal grawitacyjnych w Europejskim Obserwatorium Grawitacyjnym (EGO) w Cascinie we Włoszech, obok flag francuskiej, włoskiej, holenderskiej i węgierskiej, umieszczono także polską, choć oczywiście finansowo włożyliśmy do przedsięwzięcia nieporównywalnie mniej niż Włosi i Francuzi.
- Na przykładzie tego osiągnięcia widać też jeszcze inne sprawy: otóż poza tradycyjnie silnymi ośrodkami jak Warszawa, czy Kraków, nagle w tych trzech dziedzinach pojawiły się ośrodki rzadko dostrzegane: Białystok, Zielona Góra... Czy to zwiastun silnej współpracy między ośrodkami krajowymi, czego od czasu reformy nauki i likwidacji CPBR-ów praktycznie nie ma?
- To jest przykład działania trochę innego niż tworzenie centrów badawczych, które są budowane odgórnie, kiedy integracja odbywa się na poziomie instytucjonalnym. Tutaj był pomysł inny, niosący większą energię – to była inicjatywa naukowców, którzy się sami dobierali do rozwiązywania pewnych zagadnień, zatem w sposób nieprzypadkowy, ale według konkretnych potrzeb. W efekcie powstała grupa 15 osób, które nie miały ograniczeń typu jaką instytucję reprezentują, tylko co sobą reprezentują. Miały ponadto wsparcie macierzystych instytucji, które pozwoliły na tego typu prace, a IM PAN przejął koordynację takich działań. Czyli mieli wsparcie instytucjonalne, ale ten odważny pomysł był całkowicie oddolny i jak widać doskonale się sprawdził.
Tak to winno funkcjonować - uczeni powinni się otwierać na merytoryczną współpracę. Zwłaszcza w naukach teoretycznych, gdzie często ludzie pracują indywidualnie, więc dość trudno jest uzyskać taką masę krytyczną, aby odnieść światowy sukces. Gdyby prof. Królak działał sam, pewnie niewiele by wskórał, bo nie byłby dostatecznie silnym partnerem dla tych dużych konsorcjów, które prowadzą ten unikalny eksperyment. Natomiast grupa 15-osobowa, reprezentująca wiele instytucji, mająca wsparcie swoich macierzystych jednostek, dawała nadzieję sukcesu.
- Czy to osiągniecie jest wystarczające do tego, żeby inaczej spojrzeć na polską naukę i polskie ośrodki naukowe?
- Po pierwsze, widać, że polska nauka - na miarę pieniędzy, jakie dostaje z budżetu państwa – jest całkiem dobra. A gdybyśmy jeszcze spojrzeli na ten wynik pod kątem wysokości środków finansowych przy podziale na każdego uczonego, to jesteśmy niezwykle efektywni.
Jeśli jednak porównywać potencjał krajów, to okazujemy się słabi, mimo mocnych stron, o których mówiłem. Konkurujemy głównie tam, gdzie liczy się intelekt, pomysł badawczy natomiast tam, gdzie decydujące znaczenie zaczynają mieć duże pieniądze, tam pojawiają się problemy, choć mamy dostęp do tych samych środków europejskich, co inni. Miarą naszej porażki w konkurencji europejskiej jest znikoma ilość projektów badawczych zdobywanych ze środków Europejskiej Rady ds. Badań Naukowych ERC. Chciałbym, aby na bazie tego sukcesu ktoś z grupy POLGRAW wystąpił o grant ERC, bo jest to doskonały moment – uczestnictwo w najważniejszym odkryciu ostatniego dziesięciolecia, a może i stulecia. Na fali tego sukcesu warto powalczyć o kolejne zwycięstwo, tym razem w konkurencji o środki europejskie na badania.
- Teraz jednak znów powraca polska bolączka – wdrożenia, innowacyjność gospodarki, która bez nauki nie jest możliwa. Czy doświadczenia zbierane przez polskich naukowców w pracy w międzynarodowych zespołach, gdzie technologia ma znaczenie, mogą jakoś zaowocować na polskim gruncie? W eksperymencie z falami grawitacyjnymi technologia odgrywa zasadniczą rolę.
- Na bazie tego pojedynczego osiągnięcia naukowego dotyczącego detekcji fal grawitacyjnych widać jak badania teoretyczne wpływają na rozwój wyrafinowanych technik pomiarowych. Zastosowano niezwykle złożone techniki fotodetekcji i nowatorskie rozwiązania optyczne. Ramiona detektora fal grawitacyjnych o długości (w przypadku włoskiego laboratorium) 3 km muszą być odizolowane sejsmicznie od podłoża. I pomysły, jakie się pojawiały przy rozwiązywaniu tego problemu były rodem nie tyle z geofizyki, co techniki kosmicznej. Zatem uczestnictwo w programie Virgo to dobre miejsce na poszukiwanie rozwiązań innowacyjnych.
Na marginesie wspomnijmy, że w wyrafinowanych technikach kosmicznych mamy już spore osiągnięcia – Centrum Badań Kosmicznych PAN produkuje unikalne urządzenia, które uczestniczą w wielu misjach kosmicznych, czyli spełniają wszystkie warunki wysokiej techniki. Tego typu działania leżały u podstaw utworzenia w 2014 r. Polskiej Agencji Kosmicznej. Tyle, że wciąż potrzebne jest dużo lepsze zaplecze infrastrukturalne.
- Czy takie osiągnięcie, o którym mówimy, może zmienić nasze spojrzenie na własne możliwości w nauce? Od lat bowiem marzymy o naukowym Noblu, a jednocześnie malkontencko stwierdzamy, że nam się to udać nie może, gdyż nie jesteśmy w tym „klubie” i nikt nas do niego nie zaprosi...
- Nie musimy mieć takich strasznych kompleksów, bo poza finansowaniem nie odstajemy od świata. Polscy uczeni współpracowali i współpracują z najznakomitszymi ośrodkami naukowymi. Mówiąc o odkryciu fal grawitacyjnych nie sposób nie wspomnieć Alberta Einsteina a z nazwiskiem tego genialnego fizyka związane są również polskie nazwiska. Znane w fizyce jest równanie Smoluchowskiego-Einsteina; z Einsteinem ściśle współpracował Leopold Infeld. Obecnie przy pracy nad detekcją fal grawitacyjnych istotną rolę odegrali polscy astrofizycy. I teraz też tak jest – Nobla pewnie Polacy nie dostaną, bo jeśli już będzie, to dla dwóch, trzech osób, które stały na czele całego międzynarodowego zespołu.
Praca w tym zespole to nie jest jednak mało, choć chciałoby się, żeby wśród noblistów był także Polak. Na razie musimy jednak zacząć od małych kroków, choćby od grantów ERC, bo z tego środowiska wywodzą się przyszli nobliści, czy laureaci największych nagród. W niektórych dziedzinach do zespołów noblowskich nam bliżej, a w niektórych jest to nieosiągalne. Mieliśmy i mamy wielu matematyków pewnie zasługujących na Medal Fieldsa, ale ciągle żaden z nich tego medalu nie dostał. Nie wszyscy pewnie wiedzą, ale Polak - prof. Adam Dziewoński uzyskał w 1998 r. Nagrodę Crafoorda – nagrodę przyznawaną za badania w dziedzinach, których nie obejmują Nagrody Nobla. Tę nagrodę profesor Dziewoński otrzymał jednak kiedy był pracownikiem Uniwersytetu w Harwardzie. Profesor Michał Heller był laureatem bardzo prestiżowej Nagrody Templetona. Nie ma więc powodu abyśmy nie doczekali się polskiego Nobla.
Rzeczywiście, w wielu dziedzinach infrastruktura do uzyskania światowych wyników jest bardzo ważna, ale nie taka w polskim stylu: że budujemy laboratorium, a potem okazuje się, że nie ma ludzi, zespołu, że brakuje finansów na utrzymanie tego laboratorium. I to jest dramat, bo często wydaje się dziesiątki milionów złotych na bardzo dobry pomysł, tyle że nie było pomysłu całościowego, dotyczącego zespołu, kształcenia, itd.
W tej chwili mamy przykłady wielu laboratoriów, świetnie wyposażonych, które nie mają odpowiednich, dobrze przygotowanych do pracy w nich zespołów. W USA laboratoria pracują dzień i noc, a zespoły się dobierają, żeby tę aparaturę maksymalnie wykorzystać, tymczasem u nas zbyt często zdarza się, że aparatura stoi niewykorzystana. To jest patologia.
Chciałoby się, żeby ten zespół, który odniósł sukces – mimo tego, że działa w rozproszonych ośrodkach naukowych – był zaczynem tworzenia szkół naukowych. Żeby np. powstała grupa młodych fizyków pracujących z prof. Królakiem i innymi członkami zespołu POLGRAW, którzy będą się od niego uczyć i kontynuować tę dyscyplinę. Może ten sukces wywoła efekt, jaki w sporcie jest dziełem Małysza? Wielkie sukcesy są potrzebne.
- Dziękuję za rozmowę.