Naukowa agora (el)
- Autor: Justyna Hofman-Wiśniewska
- Odsłon: 4282
Równocześie w XIX i XX w. trwał proces uznania badań o teatrze za osobną dziedzinę wiedzy humanistycznej pod nazwą teatrologia czy nauka o teatrze. Pierwsze takie studia zorganizowano w Niemczech, potem w Stanach Zjednoczonych. W Polsce postulowano rozwijanie ich na uniwersytetach i w szkołach teatralnych przez całe dwudziestolecie międzywojenne, czego wynikiem były najpierw pojedyncze seminaria o tym charakterze, potem kierunki studiów na wydziałach humanistycznych różnych uniwerysytetów, wreszcie osobne studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie (dziś Akademia Teatralna) oraz - za sprawą Jerzego Gota - także na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Ostatecznie też każdy wydział w szkolnictwie teatralnym kształcący aktorów i reżyserów, ma jako przedmiot obowiązkowy wykład na temat dziejów teatru w Polsce i na świecie oraz przedmiot teorie teatralne, a w tym także namiastkę wiedzy o teoriach współczesnych badań teatru – na tle dziejów widowiska oraz widowiskowych elementów w życiu społecznym. Ostatnio zresztą w ujęciu bardzo niebezpiecznym dla myślenia o teatrze, bo zacierającym zupełnie granice pomiędzy teatrem ex definitione a widowiskiem i widowiskowością życia społecznego, co prowadzi do zupełnego zamieszania w tych badaniach i pytania, czy to jeszcze nauka, przynajmniej taka, jaką postulowali Wiktor Brumer czy Leon Schiller. Nauka zaczyna się przecież od określenia (czy zdefiniowania) przedmiotu oraz wyznaczenia obszaru tych badań, a nie nieustannego rozmywania znaczenia i granic badanego obszaru. To bowiem prowadzi do zamieszania i chaosu, a one nie sprzyjają wnikliwym badaniom i sprawdzalnym ustaleniom teoretycznym. W podejściu do wiedzy teoretycznej zmieniło się uznanie jej potrzeby za bezdyskusyjne w pierwszym etapie, a w latach ostatnich - także nieustanne rozmywanie przedmiotu badań pod nazwą „teatr” przez mieszanie teatru z widowiskiem, a zatem zapomnienie lub ignorowanie jasnego naukowego określenia teatru, wyłożonego przez prof. Zbigniewa Raszewskiego w książce „Teatr w świecie widowisk. Dziewięćdziesiąt jeden listów o naturze teatru” (Warszawa 1991). - Student winien poznać dzieła fundamentalne dotyczące historii i teorii teatru. Tymczasem tych dzieł, poza pojedynczymi egzemplarzami w bibliotekach, nigdzie nie ma… - To prawda. Wspomniana książka Zbigniewa Raszewskiego jest dziełem elementarnym dla polskiej teatrologii i nie mającym sobie równego, jeśli chodzi o znaczenie w teatrologii światowej. Jest porównywalna jedynie z, równie epokowym w badaniadch nad kulturą, dziełem Jonathana Huizingi „Zabawa jako źródło kultury” (1938, wyd. pol. 1967). Obie są trudno dostępne dla studiującej młodzieży. W bibliotekach jest zazwyczaj jeden egzemplarz, przywiązany do stołu bibliotecznego, niemożliwy więc do wypożyczenia. Nie jest prawdą, że nie ma na to pieniędzy, skoro jest ich dostatecznie dużo dla wciąż w nadmiarze wydawanej makulatury teatralnej. Obie te książki nieustannie powinny być „pod ręką”. Jednak nie mają wznowień. Tak, jak nie mają wznowień najbardziej wartościowe powojenne prace z zakresu teatrologii (książki będące wynikiem badań, a nie kompilacji materiałów ogłoszonych w artykułach w czasopismach czy w innych książkach): „Teatr dworski Władysława IV” (Kraków 1965) i „Korzenie i kształt teatru” (Kraków 1995) Karoliny Targosz Kretowej, „Gdański teatr ‘elżbietański’” Jerzego Limona (Gdańsk 1989), „Trzydzieści pięć sezonów” Marty Fik (Warszawa 1981), „Krótka historia teatru polskiego” Zbigniewa Raszewskiego (1977 i dwa następne wydania dawno wyczerpane, niedostępne w żadnym antykwariacie. Powie ktoś - nie ma pieniędzy. Nieprawda, bo pieniądze różnych instytucji państwowych są trwonione przez rozmaite instytuty i „córki” instytutowo-ministerialne na rzeczy przypadkowe, często bezwartościowe, które nigdy nie powinny ujrzeć druku i światła dziennego. A w dodatku wydawane są bez planu ( wg potrzeby i wartości) ogólnego, kontrolowanego w skali kraju. - Kim dzisiaj powinien być nauczyciel akademicki? - Nie wiem, czy dobry nauczyciel akademicki dzisiaj i wczoraj to dwie różne postacie. Chyba nie. Może tylko dzisiaj na uczelniach więcej jest urzędników niż wychowawców. Nędzne uczelniane zarobki zmuszają nauczycieli akademickich szkół artystycznych do podejmowania pracy w różnych miejscach w ramach umów o dzieło. Pozostaje więc mniej czasu na przygotowanie wykładów, dyskusje na seminariach i ćwiczeniach oraz mniej czasu na rozmowy ze studentami poza zajęciami – prywatne, kuluarowe, na wymianę uwag na tematy światopoglądowe, na wpływ wychowawczy i wzajemne poznanie na zasadzie – bardzo ważne na uczelni – nauczyciel- wykladowca- mistrz i uczeń. Ale, jak zawsze, nauczyciel akademicki z prawdziwego zdarzenia będzie różnić się – z racji własnych zainteresowań naukowych, talentu wychowawczego i powołania - od przypadkowo i bez powołania uprawiającego ten zawód. Myślę tylko, że w dzisiejszym świecie pośpiechu, chaosu, nadmiaru informacji i zdarzeń, osłabienia więzi międzyludzkich, rywalizacji i prób wyprzedzania wszystkich i wszystkiego na każdym polu i za wszelką cenę (nie na zasadzie znajomości rzeczy lecz sprytu, kombinacji, zuchwalstwa) - nauczyciel akademicki powinien zachęcać do uspokojenia, namysłu, planowania, systematyczności w pracy. Powinien rozmawiać o wspoółczesnym świecie, umożliwiać wymianę poglądów, uczyć słuchania innych, rozważania ich zdań, konfrontowania ze swoimi przekonaniami, wyciągania wniosków do dalszego myślenia i działania. A więc uczyć myśleć, racjonalnie działać, wartościować z namysłem, sprawiedliwie oceniać - słowem: nie tylko uczyć, ale przed wszystkim kształtować i wychowywać. A to przecież nic nowego w dydaktyce w ogóle i w dydaktyce szkolnictwa także wyższego. Tacy wielcy nauczyciele jak Irena Sławińska, Jan Zygmunt Jakubowski, Jan Kott, Mieczysław Markiewicz, Kazimierz Wyka, z którymi zetknęłam się na uczelniach, czy Zbigniew Raszewski, na którego prywatne (domowe) seminarium uczęszczałam (opisane przez Zbigniewa Wilskiego w „Pamiętniku Teatralnym”) czy Jan Wilkowski, z którym zetnęłam się w pracy na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, dziś także odegraliby swoje wielkie role wobec uczniów i studentów. Akademia Teatralna w Warszawie i jej zamiejscowy Wydział Sztuki Lalkarskiej dziś jeszcze są w szcześliwej sytuacji, mając w swoim gronie takich Mistrzów i Wychowawców dawnego formatu jak rektor prof. Andrzej Strzelecki w Warszawie czy prorektor prof. Wiesław Czołpiński w Białymstoku. Zmieniły się warunki pracy na uczelniach i studiująca młodzież, jej przygotowanie (coraz gorsze z wiedzy o literaturze czy historii - nawet własnego kraju ) i chęć do czytania, ale to inne skomplikowane zagadnienia, nie wiem czy bez badań socjologicznych możliwe do trafnego zdefiniowania. - W szkole artystycznej ważną rolę zawsze odgrywali Mistrzowie. Jak to wygląda dzisiaj? Czy obecny student potrzebuje, poszukuje Mistrza? - Tak, chociaż takich Mistrzów, jak ci, z którymi miałam szczęście spotkać się ja i moi koledzy, wielu dzisiaj nie ma, choć pewnie tu i tam, w różnych uczelniach można ich znaleźć. Na Wydziale Sztuki Lalkarskiej też byli – przede wszystkim Jan Wilkowski. On wychodził naprzeciw młodzieży. Opowiadał, słuchał, rozmawiał, pomagał - radził, przestrzegał, zachęcał. Dzisiaj młodzież szuka sama. Widać to po tym, jak grupuje się wokół wykładowców, którzy po wykładzie znajdują czas na rozmowy, jak zaprasza na pierwsze pokazy prac, jak zabiega o rozmowy na ten temat, z jaką wdzięcznością przyjmuje ich uwagi i oceny. - Jaka młodzież przychodzi dzisiaj do szkoły teatralnej – takiej, jak białostocka? - Przede wszystkim co roku przychodzi dużo młodzieży i na studia aktorskie, i reżyserskie, a mam nadzieję, że także na otwierane w roku przyszłym studia scenografii. I jest to młodzież zachwycająca. Utalentowana, zainteresowana studiami, słuchająca z zainteresowaniem, pracowicie ucząca się rzemiosła – aktorskiego, bardzo trudnego w animacji lalek. Skrzydla jej podcina obserwowane od kilku lat coraz słabsze przygotowanie w zakresu historii, także Polski i literatury oraz nie wszczepiony dostatecznie mocno nawyk czytania. A także coraz bardziej kiepska sytuacja materialna, czasem autentyczna bieda – niski standard życia codziennego, (także w zakresie odżywiania i mieszkania), oraz brak pieniędzy na podróże w celu poznawania teatru i przedstawień w innych miastach (nie ma ich także na ten cel Szkoła). Czasami myślę, że Polska ma wspaniały potencjał ludzkich talentów i entuzjazmu, a przeznaczenie dużych pieniędzy na wykształcenie tej młodzieży - nawet gdyby rzecz powiodła się tylko w 30 procentach - sprawiłoby, że nasza młodzież zawojowałaby świat w dziedzinie artystycznej. A te pieniądze są, ale są marnowane gdzie indziej – na jakieś niepotrzebne dekorowanie miast z byle powodów, efektowne przemarsze rozmaitych niszowych grup, jakieś bezsensowne imprezy widowiskowe, reklamy, szyldy i światełka szpecące domy i drogi, pisma, ulotki, papiery rozdawane na ulicach (wiem, wiem, organizowane po to, by pewne grupy osób mogły zarobić). - Czy faktycznie teatralna szkoła lalkarska jest w obecnych czasach potrzebna? - Myślę, że tak. Zapotrzebowanie na teatr dla dzieci, także lalkowy, jest bardzo duże. Myślę tylko, że wolny rynek sprawia, iż najbardziej utalentowani absolwenci tych szkół będą przegrywać ze sprytniejszymi. Wolnorynkowe życie teatralne wcale nie promuje wartości i jakości produktów teatralnych. - Co można powiedzieć o dzisiejszym teatrze lalek? - Przede wszystkim to, że odrzucił parawan, oddzielający aktorów od widzów i ukrywający animację lalek - rzemioslo aktora i iluzję. Bardziej ceni grę aktora na żywym planie. Jeszcze dobrze, gdy na żywym planie aktor gra z lalkami lub przedmiotami. Gorzej, gdy eksponuje przede wszystkim siebie, nie dbając o lalkowego bohatera i nie mając zawodowego przygotowania na tym samym poziomie, co aktor teatru dramatycznego, tancerz czy śpiewak. Ale na ogół nie jest tak źle. Teatr dramatyczny na naszych oczach przemienia się w widowisko - niszczy klasyczną literaturę dla własnej wypowiedzi nie wiadomo o czym, pozbawia przedstawienie postaci teatralnych i sensownego przekazu myślowego do widza. W zamian za to uwodzi cudami techniki (światelka, ekraniki, projekcje i głośniki...), albo szokuje scenami wulgarnymi.
W porównaniu do teatru dramatycznego w teatrze lalek nie jest tak źle. Teatr lalek trzyma się krzepko. Ceni dobrą literaturę dramatyczną. Ma ważne rzeczy do powiedzenia swojej widowni. Utrzymuje wysoki poziom artystyczny i w aranżacji scenograficznej, i w opracowaniu muzycznym, i w grze aktorskiej. I chyba decydują o tym trzy czynniki – respekt wobec widowni, autentyczne zainteresowanie teatrem młodzieży zgłaszającej się do szkoły lalkarskiej i tradycja tego teatru. - Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Andrzej P. Wierzbicki
- Odsłon: 11263
Czym jest technika – sztuką tworzenia narzędzi czy społeczno-ekonomicznym systemem ich wykorzystania?
Jeszcze 50 lat temu uważano za pewnik, że ludzkość rozwinęła się dzięki tworzeniu i stosowaniu narzędzi, a więc technika jest nieodłączną właściwością człowieka. Uważano też, że wiele starych cywilizacji upadło, gdyż ich przywódcy (faraonowie, królowie, główni kapłani) wykorzystywali umiejętności techniczne swych ludów dla zbyt ambitnych celów (przekształcania przyrody na zbyt wielką skalę czy budowy piramid) i że choć technika służy ludziom dla opanowywania przyrody, to jednak przyroda często surowo karze te cywilizacje, które wykorzystują swe możliwości techniczne bez umiaru.
Jednakże w ciągu ostatnich 50 lat niektórzy przedstawiciele nauk społecznych i humanistycznych (zaczynając od Marcuse aż do Postmana) zaczęli oskarżać samą technikę (używając tego terminu całościowo, bez zróżnicowania jej definicji) o dewastujące skutki – o zniewolenie człowieka, czyniące go człowiekiem jednowymiarowym, czy też o triumf techniki nad kulturą.
Spowodowało to, że wielu przedstawicieli nauk społecznych i humanistycznych krytykowało traktowanie techniki jako czynnika sprawczego, nazywając takie ujęcie technokratyzmem, i używając w Polsce pod wpływem języka angielskiego błędnego określenia „technologia” (które to słowo w poprawnym języku polskim ma odmienne znaczenie). Zarazem jednak w tym samym czasie, dzięki rewolucji informacyjnej i związanej z nią dematerializacji pracy przez automatyzację, komputeryzację i robotyzację, technika istotnie uwolniła ludzi od większości ciężkich prac, tworząc m.in. warunki dla realizacji faktycznego równouprawnienia kobiet.
Te czynniki przygotowały nową epokę cywilizacyjną, ale u jej progu warto zastanowić się, na ile uzasadnione są wspomniane wyżej oskarżenia i w jakim sensie technika jest czynnikiem sprawczym zmian cywilizacyjnych. Wymaga to jednak odpowiedzi na wiele pytań: Czym jest faktycznie technika – sztuką tworzenia narzędzi czy społeczno-ekonomicznym systemem ich wykorzystania? Jaka jest relacja współczesnej techniki do współczesnego systemu społeczno-ekonomicznego, kapitalizmu? Czy slogan „triumf techniki nad kulturą” nie jest przypadkiem oksymoronem, sprzecznością samą w sobie, czy też zawiera istotne elementy diagnostyczne? W jakim sensie technika może być traktowana jako czynnik sprawczy? Czy technika wpływa na stosunki społeczne natychmiastowo, czy też ze znacznym opóźnieniem? Dlaczego trzeba przewidywać zarówno przyszły rozwój techniki, jak i jej przyszły wpływ na system społeczno-ekonomiczny? Jakie możemy dostrzec największe zagrożenia w tym zakresie?
Problem z nazwą
Słowo „technika” jest rozumiane w wielu znaczeniach; znaczy ono:
- Dla filozofa techniki: społeczno-ekonomiczny system tworzenia i wykorzystania produktów techniki (ma też czasem inne, niesprecyzowane znaczenia);
- Dla post-modernistycznego humanisty czy socjologa: autonomiczna siła zniewalająca ludzi, wraz z „technokratycznym” sposobem widzenia świata;
- Dla ekonomisty: sposób postępowania przy tworzeniu artefaktów, proces technologiczny;
- W języku potocznym (rzadziej w polskim, częściej w angielskim): produkt techniki, artefakt;
- Dla przedstawiciela nauk ścisłych i przyrodniczych: zastosowanie teorii naukowych;
- Dla technika: techne, czyli sztuka tworzenia narzędzi, podstawowa umiejętność człowieka, motywowana radością tworzenia:
- Uwalniająca ludzi od ciężkiej pracy;
- Wspomagająca brokerów techniki (kapitalistów, bankierów, managerów) w robieniu pieniędzy – a jeśli jakikolwiek tego efekt zniewala ludzi, to ci brokerzy są odpowiedzialni;
- Stymulująca rozwój nauki poprzez wynalazki oraz instrumenty, które dają nauce nowe myśli dla rozwoju nowych pojęć i teorii, a także możliwości nowych typów pomiaru.
- Uwalniająca ludzi od ciężkiej pracy;
Jeśli występują tak różne interpretacje tego słowa, a nie uzgodnimy zasad jego stosowania, to filozofia techniki może stosować to słowo w dowolny sposób, dogodny do dowodzenia aktualnych tez. Technicy natomiast uważają, że to oni mają największe prawa do ustalenia znaczenia słowa „technika”.
Wiem, że pogląd taki może wywołać sprzeciw; zaproponowałem zatem, by wyrażać techniczne znaczenie słowa „technika” słowami „technika właściwa” lub techne – co jest zresztą zgodne z rozumieniem słowa techne przez starożytnych Greków, oraz niemal zgodne z interpretacją Martina Heideggera. Niemal, gdyż Heidegger twierdził, że technika współczesna straciła znaczenie techne; ale opinię tę uzasadnił, odnosząc pojęcie techniki do masowości systemu jej wykorzystania, a więc dobierając rozumienie słowa „technika” do tezy, którą chciał wykazać.
Natomiast poprawna definicja techniki właściwej czy też techne jest następująca:
„Technika właściwa jest podstawową umiejętnością człowieka, która umożliwia mu tworzenie potrzebnych narzędzi i urządzeń. Zakłada ona ludzką interwencję w przyrodzie, ale może też służyć ograniczaniu tej interwencji do niezbędnych rozmiarów. W swej istocie jest odsłaniającą prawdę działalnością twórczą; jest w tym podobna do sztuki, jest sztuką tworzenia narzędzi. Polega także, w swej większości, na rozwiązywaniu problemów praktycznych. Wykorzystuje w tym celu rezultaty nauk ścisłych i innych, jeśli są one dostępne; jeśli nie są, technika wskazuje własne rozwiązania, często wytwarzając przy tym problemy i pojęcia nowe, później asymilowane przez nauki ścisłe czy społeczne i humanistyczne”.
Technikę właściwą należy zatem konsekwentnie odróżniać (czego, wzorując się na Heideggerze, nie czyni większość filozofów techniki) od społeczno-ekonomicznego systemu jej wykorzystania, w którym mogą pojawiać się procesy autonomiczne i zniewalające człowieka, związane z ludzką fascynacją możliwościami i produktami techniki, czy też z dążeniem do ich wykorzystania do maksymalizacji zysku przez brokerów techniki – przedsiębiorców wykorzystujących technikę dla zysku.
Na niebezpieczeństwa ludzkiej fascynacji produktami i możliwościami techniki zwrócił już uwagę Heidegger, w jego klasycznym sformułowaniu: „Tymczasem [w wyniku fascynacji możliwościami techniki- przyp. APW] człowiek wywyższa siebie i wydaje się sobie panem świata”.
Tak więc technika właściwa jest umiejętnością człowieka odróżniającą go od małp (które też wykorzystują narzędzia, ale na ich tworzeniu nie koncentrują się i nie specjalizują się w nim). Można powiedzieć, że przestalibyśmy być ludźmi, gdybyśmy zaniechali uprawiania techniki właściwej. Natomiast jej społeczno-ekonomiczne wykorzystanie niesie ze sobą oczywiście zarówno korzyści, jak i niebezpieczeństwa, np. konstrukcję nowej broni.
Technika a upadek socjalizmu
Heidegger miał o tyle rację, że masowość wykorzystania techniki we współczesnym systemie społeczno-ekonomicznym jest rzeczywiście znamienna. Nie dostrzegł jednak specyficznych cech tej relacji, gdyż nie rozróżnił dostatecznie precyzyjnie techniki właściwej i systemu jej wykorzystania. Relacja ta w systemie kapitalistycznym ma charakter dodatniego sprzężenia zwrotnego: im więcej zysków przyniesie np. integracja telefonu mobilnego i komputera osobistego, rozwój smartfonów i tabletów, tym więcej pieniędzy oraz uwagi będzie poświęcone na dalsze prace nad tym rozwojem. Jak w każdym dodatnim sprzężeniu zwrotnym, (wywołującym procesy lawinowego wzrostu, jeśli nie napotka ograniczeń), może to mieć skutki zarówno pozytywne, jak i katastrofalne.
Wśród licznych pozytywnych skutków charakteru tej relacji należy wymienić fakt, że to właśnie brak takiej relacji w systemie tzw. realnego socjalizmu spowodował upadek tego systemu. Upadek ten był przewidywany np. w książce Trzecia fala (Toffler i Toffler 1980), w której autorzy twierdzili, że wspomagany rynkiem rozwój automatyzacji i robotyzacji produkcji doprowadzi do likwidacji proletariatu, a zatem rozwinie się społeczeństwo informacyjne, co jednak może nastąpić tylko w warunkach systemu demokratycznego i rynkowego. Opinie te znał prezydent Ronald Reagan, a więc użył wysokiej techniki (tzw. wojen gwiezdnych, itp.) do wzmocnienia nacisku na system realnego socjalizmu. Opinie te znali też w Polsce Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski, a więc zgodzili się na negocjacje okrągłego stołu, a w Rosji Michaił Gorbaczow, a więc nie zareagował zbrojnie.
Skutki formuły kopuły i asymetrii informacyjnej
Wśród negatywnych skutków takiej relacji trzeba najpierw zwrócić uwagę na fakt, że nowe możliwości techniczne skierowane na jednostronną maksymalizację zysku mogą wręcz powodować zniekształcenie, korupcję mechanizmu rynkowego m.in. poprzez powiększenie asymetrii informacyjnej na rynku (nieświadomość nabywców o faktycznych cechach i niebezpieczeństwach produktu). Przykładem takim jest wykorzystanie technik informacyjnych w bankowości. To dzięki technikom informacyjnym – zwłaszcza sieciom komputerowym oraz łatwości i szybkości dokonywania obliczeń – doszło do globalizacji usług finansowych i napompowania finansowej bańki inwestycyjnej na początku XXI w.
Nie ma wątpliwości, że sieci komputerowe umożliwiły globalizację usług finansowych. Jednakże konkretnie chodzi tu o Davida X. Lee, amerykańskiego matematyka pochodzenia chińskiego, który opracował i sprzedał giełdzie Wall Street tzw. formułę kopuły, umożliwiającą szybkie obliczanie współczynników korelacji. Dzięki niej stworzono rzekomo absolutnie bezpieczne portfele inwestycji finansowych – pochodne instrumentów pochodnych, rynków mieszkaniowych, itd. Wprowadzanie do obrotu takich „absolutnie bezpiecznych” inwestycji „napompowało” rynek - zwykły inwestor uwierzył w bezpieczeństwo tych produktów. Tylko kilku ekspertów wiedziało, że nieskorelowane inwestycje są bezpieczne tak długo, dopóki proces leżący u ich podstaw jest stacjonarny, a w czasie kryzysu procesy te tracą stacjonarność.
Wnioskować można zatem, że załamanie rynku spowodowane było przez jego korupcję wynikającą z chciwości oraz z nowych możliwości technik informacyjnych, nieprecyzyjnie prezentowanych w reklamie (to właśnie asymetria informacyjna), które przyczyniły się do powstania i rozrostu finansowej bańki inwestycyjnej. Tę bańkę mogło przekłuć cokolwiek, a wyjaśnienia neoliberalnych specjalistów finansowych twierdzących, że kryzys był wynikiem nierozsądnych interwencji rządu USA, są tylko wymówkami, próbami obrony przegranej sprawy. Jest wiele więcej przykładów asymetrii informacyjnej, np. na rynkach lekarstw. Więcej o skutkach asymetrii informacyjnej pisze Stiglitz (2004).
Wśród innych, także licznych negatywnych skutków tej relacji, trzeba wymienić jeszcze specyficzną relację rozwoju technik telewizyjnych oraz rynku reklam, która doprowadziła do powstania nowego społeczeństwa spektaklu, znacznie bardziej zniewalającego niż to przewidywał Debord (1967). W tym zakresie obserwujemy rzeczywiście „triumf techniki nad kulturą”, ale za to odpowiedzialna jest nie technika właściwa, tylko dodatnie sprzężenie zwrotne pomiędzy rynkiem reklam a techniką telewizyjną.
Odnośnie dodatniego sprzężenia zwrotnego trzeba też przypomnieć, że zachodzi ono także pomiędzy nauką a techniką właściwą – tyle tylko, że działa ono w tym wypadku znacznie wolniej, niż pomiędzy techniką a rynkiem. Technika wykorzystuje rezultaty naukowe, jeśli są one już dostępne, ale tworzy rozwiązania własne, jeśli takich rezultatów jeszcze nie ma.
Wielokrotnie w historii technika wyprzedzała i stymulowała naukę, tak jak teleskopy były skonstruowane przed rozwojem optyki jako dyscypliny naukowej, zaś według świadectwa (von Neumann, 1951) generatory liczb pseudolosowych, czyli chaosu deterministycznego, stosowane były w informatyce na kilkanaście lat wcześniej, niż powstała odpowiednia teoria, (Lorenz, 1963). Nie rozumiejąc tej relacji, postmodernistyczna socjologia wiedzy wprowadziła pojęcie technoscience, (Ihde i Selinger, 2003), które dotyczy raczej relacji techniki i nauki z rynkiem oraz ignoruje fakt, że nauka i technika mają zupełnie odmienne postawy poznawcze: nauka jest paradygmatyczna, technika zaś pragmatyczna oraz falsyfikacjonistyczna, patrz (Laudan, 1984, Wierzbicki, 2011).
Andrzej P. Wierzbicki
Od Redakcji: jest to pierwsza część rozważań prof. Andrzeja P. Wierzbickiego na temat techniki. Drugą przedstawimy w następnym, majowym, numerze SN.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 122
Niedawno ujawnione dokumenty ujawniają, że grupa naukowców zajmujących się wojskowością przedstawiała Radzie Bezpieczeństwa Narodowego USA szereg ekstremalnych strategii dla Ukrainy, od ładunków wybuchowych inspirowanych przez irackich powstańców, po sabotowanie rosyjskiej infrastruktury i propagandę „z podręcznika ISIS”.
Plany , opracowane pod auspicjami brytyjskiego Uniwersytetu St. Andrews, zostały zlecone zewnętrznym podmiotom, aby zapewnić „wiarygodną możliwość zaprzeczenia”.
Wybuchowe dokumenty ujawnione przez The Grayzone pokazują, jak podejrzany transatlantycki kolektyw naukowców i agentów wywiadu wojskowego opracował plany, które miały doprowadzić do tego, że Stany Zjednoczone „pomogą Ukrainie stawić opór”, a wojna zastępcza miała zostać „przedłużona” „w praktycznie każdy sposób, z wyjątkiem rozmieszczenia sił amerykańskich i NATO na Ukrainie lub zaatakowania Rosji”.
Agenci natychmiast opracowali plany wojenne po inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. i przekazali je bezpośrednio najwyższemu rangą urzędnikowi Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA w administracji Bidena.
Proponowane operacje obejmowały zarówno tajne działania militarne, jak i operacje psychologiczne w stylu dżihadu skierowane przeciwko rosyjskim cywilom. Autorzy podkreślali, że „musimy wziąć przykład z podręcznika ISIS”.
ISIS nie było jedyną organizacją bojową, która była uważana za wzór dla ukraińskiej armii. Kabała wywiadowcza zaproponowała również modernizację IED, takich jak te, które iraccy powstańcy wystawili przeciwko okupującym wojskom USA, dla potencjalnej pozostającej w tyle armii partyzanckiej w Rosji, która atakowałaby linie kolejowe, elektrownie i inne cele cywilne.
Wiele z zaleceń spisku zostało następnie wdrożonych przez administrację Bidena, co niebezpiecznie eskalowało konflikt i wielokrotnie przekraczało wyraźnie określone przez Rosję granice.
Wśród propozycji znalazło się zapewnienie szerokiego szkolenia „ukraińskich ekspatriantów” w zakresie obsługi pocisków Javelin i Stinger, umożliwienie „cyberataków na Rosję przez „patriotycznych hakerów” z możliwością zaprzeczenia” oraz zalanie Kijowa „bezzałogowymi samolotami bojowymi”. Przewidywano również, że „zastępcze samoloty myśliwskie” zostaną dostarczone z „wielu źródeł” oraz że „nieukraińscy piloci-ochotnicy i obsługa naziemna” zostaną zrekrutowani do walki powietrznej na wzór Latających Tygrysów , sił z czasów II wojny światowej złożonych z pilotów amerykańskich sił powietrznych, które zostały utworzone w kwietniu 1941 r., aby pomóc Chińczykom przeciwstawić się inwazji Japonii przed formalnym przystąpieniem Waszyngtonu do konfliktu.
Dokument został napisany i podpisany przez kwartet akademickich wojowników z fotela z barwną przeszłością. Wśród nich był historyk Andrew Orr , dyrektor University of Kansas Institute for Military History. Jego ostatnie prace naukowe obejmują rozdział w mało znanym tomie akademickim zatytułowanym „Kim jest żołnierz? Wykorzystanie teorii trans do przemyślenia tożsamości francuskich kobiet w wojsku podczas II wojny światowej”.
Dołączał do niego Ash Rossiter , adiunkt ds. bezpieczeństwa międzynarodowego na Khalifa University w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, opisany jako „były członek British Army Intelligence Corps”. Uczestniczył w tym również Marcel Plichta, wówczas doktorant w St. Andrews. Opisywano go jako weterana US Defense Intelligence Agency, a jego profil na LinkedIn wskazuje, że odbył staż w NATO, zanim zaczął pracować na stanowiskach u kontrahentów Pentagonu, a następnie dołączył do DIA jako analityk wywiadu. Po drodze Plichta twierdzi, że „[nominował] znanych lub podejrzanych terrorystów do krajowej społeczności obserwującej i przesiewającej”.
W akademickiej kabale uczestniczył również Zachary Kallenborn, samozwańczy „szaleńczy naukowiec” armii USA, obecnie realizujący doktorat z zakresu studiów wojennych w King's College London, ze szczególnym uwzględnieniem dronów, broni masowego rażenia i innych nowatorskich form nowoczesnej wojny. Kallenborn, który dorabiał w Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie, przyczynił się do planowania wojny na Ukrainie, przedstawiając propozycje „inteligentnych” ataków IED w stylu irackich powstańców na cele rosyjskie oraz podkładając bomby w rosyjskich pociągach i liniach kolejowych.
Wydaje się, że kabale przewodził Marc R. DeVore , starszy wykładowca na brytyjskim Uniwersytecie St. Andrews. Niewiele na temat jego osobistego lub zawodowego doświadczenia można ustalić w Internecie, chociaż jego najnowsze publikacje naukowe omawiają strategię wojskową. W czasie, gdy opracowywano tajny dokument wniosku, opublikował artykuł z Orrem dla wewnętrznego czasopisma Pentagonu Military Review zatytułowany „Winning by Outlasting: The United States and Ukrainian Resistance to Russia”. Ponadto jest członkiem elitarnego Royal Navy Strategic Studies Centre , prowadzonego przez Ministerstwo Obrony „think tank”.
E-maile pokazują, że DeVore przekazał dzieło grupy bezpośrednio pułkownikowi Timowi Wrightowi, który był dyrektorem ds. Rosji w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) administracji Bidena w momencie wysłania e-maili, zgodnie z jego profilem na LinkedIn . Od lipca 2022 r. Wright jest zastępcą szefa ds. badań i eksperymentów w Dyrekcji ds. Przyszłości w Armii Brytyjskiej.
Grayzone próbowało skontaktować się z Orrem, Rossiterem i Devore przez telefon i e-mail, aby uzyskać komentarze na temat ich roli w projekcie wojny zastępczej i czy Uniwersytet St. Andrews wiedział, że jest wykorzystywany jako baza do planowania ataków terrorystycznych przeciwko Rosji. Nikt nie odpowiedział na nasze prośby.
Wysunięcie ukraińskiej diaspory na czoło
Gdy w lutym 2022 r. z pełną siłą wybuchła wojna zastępcza na Ukrainie, grupa naukowców wojskowych szybko przedstawiła to, co opisali jako „pomysły o różnej praktyczności, które mogły nie zostać wzięte pod uwagę, a które państwa zachodnie mogą wspólnie podjąć, aby wzmocnić zdolność Ukrainy do stawiania oporu i miejmy nadzieję, zachowania jej niepodległości”. W dedykowanych sekcjach przedstawiono pięć sugestii, wraz z „podstawą takich działań i możliwymi sposobami ich wdrożenia”. Chwalili się, że „najszybsze propozycje” w dokumencie były „możliwe do zrealizowania w niewiele ponad tydzień”.
Pierwszą pozycją na liście było uzbrojenie ukraińskich emigrantów w pociski przeciwpancerne i przeciwlotnicze, ze względu na brak w Kijowie „wyszkolonych załóg do obsługi dużej liczby pocisków” wysyłanych im przez Zachód. Przytaczali mało znaną operację Nickel Grass z października 1973 r. jako sposób na „zapewnienie wyszkolonych załóg wraz ze sprzętem”. Pod auspicjami tej misji ambasada Tel Awiwu w Waszyngtonie „zmobilizowała izraelskich studentów studiujących na amerykańskich uniwersytetach”, którzy następnie zostali „przeprowadzeni… przez szybki program szkoleniowy” przez wojsko amerykańskie.
Obejmowało to nauczanie poborowych, jak używać broni podobnej do pocisków Javelin i Stinger. Izraelczycy zostali następnie zrzuceni z powietrza na linie frontu wojny Jom Kipur w 1973 r. przeciwko Syrii i Egiptowi, gdzie „osiągnęli wystarczającą liczbę zestrzeleń czołgów przed zakończeniem dwutygodniowej wojny”. Naukowcy zaproponowali zrobienie „tego samego dla Ukrainy”, ze względu na „dużą liczbę młodych ukraińskich mężczyzn” mieszkających na Zachodzie, z których niektórzy ukończyli obowiązkowe szkolenie wojskowe przed emigracją.
Uważano, że tę diasporę można łatwo zidentyfikować i zwerbować dzięki rejestracji w ukraińskich „konsulatach lub ambasadach” na Zachodzie, a następnie przejść „intensywne zajęcia” z obsługi „pocisków odpalanych z ramienia” przed wysłaniem do Kijowa.
„Ochotnicy-cyberwojownicy” ukrywają hakowanie państwa
Plany kwartetu obejmowały również cybernetyczne oprogramowanie, wzywając „zachodnie agencje wywiadowcze” do „dostarczania cybernarzędzi i sugestii” „ochotnikom-hakerom, którzy chcą uderzyć w niepodległość Ukrainy, a także ostrzegania ich, jakich celów nie chcemy atakować”.
„Głównym zadaniem dla tych ochotniczych cyberwojowników” – napisała czwórka – „może być upewnienie się, że filmy z rosyjskich bezładnych ataków, użycia budzącej sprzeciw broni, takiej jak termobaryka, ukraińskich ofiar cywilnych, ofiar rosyjskich i biednych, zdezorientowanych rosyjskich poborowych” zostaną udostępnione rosyjskiej publiczności. Jednocześnie „patriotyczni hakerzy” mogą starać się bombardować Rosjan propagandą „o wewnętrznym sprzeciwie wobec wojny”.
Grupa wywiadowcza jasno dała do zrozumienia, że jej celem jest osiągnięcie takiego samego efektu psychologicznego, jaki miała najsłynniejsza organizacja terrorystyczna na świecie, oświadczając: „musimy wziąć przykład z ISIS i sprawnie przekazywać nasz przekaz Rosjanom”.
Działania tych „ochotniczych cyberwojowników” miały na celu zapewnienie osłony przed bardziej formalnymi atakami hakerskimi na rosyjską infrastrukturę cybernetyczną na szczeblu państwowym. „Im większa liczba niezależnych cyberataków na Rosję, tym większe będą również możliwości dla zachodnich agencji wywiadowczych do przeprowadzania chirurgicznych cyberataków w celu zakłócenia kluczowych systemów w kluczowych momentach… ponieważ będą one bardziej wiarygodnie przypisywane prawdziwie amatorskiemu komponentowi” – głosili czterej akademicy.
Opis ten bardzo przypomina tak zwaną „IT-Armię Ukrainy”, ochotniczą cybermilicję, która powstała w dniach po inwazji Rosji. Od tego czasu nadzorował ją Michaił Federow, ukraiński cyfrowy car , któremu BBC przypisuje wywieranie presji na Samsunga i Nvidię, aby zaprzestały działalności w Moskwie, i nakłonienie PayPala do wycofania wszystkich rosyjskich klientów z bankowości.
Cyberarmia Ukrainy ściśle współpracuje z Anonymous, niegdyś kontrkulturowym kolektywem hakerów internetowych, którego praca obecnie ściśle odpowiada celom CIA.
Autorzy propozycji do Rady Bezpieczeństwa Narodowego zasugerowali tę relację, pisząc: „Grupy hakerskie takie jak Anonymous już zaczęły atakować Rosję. Ten wysiłek mógłby zostać rozszerzony i wzmocniony”.
Ukraińska cyberarmia wzięła na siebie odpowiedzialność za różne akty wandalizmu online. Wydaje się jednak, że brała również udział w atakach hakerskich na rosyjskie sieci energetyczne i koleje. Atak na rosyjską usługę taksówkarską Yandex, który spowodował duży korek w Moskwie we wrześniu 2022 r., został wspólnie przypisany ukraińskiej „armii IT” i Anonymous.
„Nowoczesne” ładunki wybuchowe do wysadzania rosyjskiej infrastruktury
Plany akademickiej kabały dotyczące ataku na Rosję za pomocą niekonwencjonalnych środków rozszerzyły się wyraźnie na sferę terroryzmu. Seria szczegółowych zaleceń dotyczących atakowania rosyjskich systemów kolejowych i dróg za pomocą improwizowanych ładunków wybuchowych została przedstawiona przez Zachary'ego Kallenborna , samookreślonego „ doktoranta studiów wojennych w King's College London, badającego analizę ryzyka, percepcję, zarządzanie i teorie, ze szczególnym uwzględnieniem globalnych katastrof, wojny dronów, broni masowego rażenia, ekstremalnego terroryzmu i krytycznej infrastruktury”.
„Zbiorniki paliwa dla lokomotyw spalinowych są zazwyczaj na dole, pod silnikiem” – napisał Kallenborn. „Nie byłoby trudno podłożyć i zamaskować małe ładunki wybuchowe między drewnianymi listwami kolei, a następnie zdetonować je, gdy lokomotywa znajdzie się nad nimi… W idealnym przypadku partyzanci działający za liniami rosyjskimi umieściliby linie przeciwlokomotywowe”.
Przez cały rok 2023 grupa samookreślających się rosyjskich i białoruskich anarchistów przeprowadziła serię ataków na koleje, wieże komórkowe i infrastrukturę w Rosji. Nazywając siebie BOAK, czyli Bojową Organizacją Anarcho-Komunistyczną, grupa radykalnych sabotażystów zyskała entuzjastyczną promocję w zachodnich mediach. Nie jest jednak jasne, czy otrzymała jakąkolwiek pomoc z zewnątrz.
Propozycja Kallenborna, opracowana we współpracy z Wspólną Organizacją ds. Zwalczania IED przy Defeat Organization Departamentu Wojny USA, zakładała, że USA i ich sojusznicy mogliby „wyciągnąć wnioski z bolesnych doświadczeń zdobytych w Iraku i Afganistanie, aby pomóc Ukrainie w zorganizowaniu kampanii z użyciem IED za liniami Rosji”.
Biorąc za wzór talibów i irackich powstańców, Kallenborn zaproponował dwie technologie: „publiczno-prywatną kryptografię breloków i „inteligentne” ładunki wybuchowe… w celu znacznego zwiększenia skuteczności takiej kampanii”.
Aby siać spustoszenie w Rosji, Kallenborn wyobraził sobie stworzenie nowoczesnych sił „pozostających w tyle”, podobnych do tych, które wysłano do Europy w czasie operacji Gladio z czasów zimnej wojny , kiedy CIA i NATO organizowały faszystowskie gangi i mafię w celu przeprowadzania antykomunistycznych ataków terrorystycznych.
Tymczasem „inteligentne” ładunki wybuchowe z „nowoczesnymi komponentami”, takimi jak „mikrokontrolery”, które są teraz „obfite i tanie”, umożliwiłyby ukraińskim atakującym „wykazanie się większą rozwagą, zmniejszając potencjalne szkody uboczne” i „zdetonowanie ładunku wybuchowego niezależnie od tego, co zrobią cele”.
„Obwody mikrokontrolerów mogą internalizować większość obwodów, które pierwotnie byłyby na stałe podłączone do przełączników inicjujących IED” – napisał Kallenborn. „Wszystkie mikrokontrolery mają wiele wejść i wyjść, co umożliwia wiele wejść, a jednocześnie kontroluje wiele urządzeń. Ponieważ mikrokontrolery są programowalne, atakujący mogą automatyzować skomplikowane algorytmy, aby zmaksymalizować efekty IED i zmniejszyć szkody uboczne. Mikrokontrolery mogą nawet stosunkowo łatwo ominąć wiele powszechnych środków zaradczych”.
Tajne zatrudnianie kontrahentów do pilotowania dronów
Choć zachodni naukowcy, czerpiąc inspirację z działań podmiotów niepaństwowych, takich jak ISIS i Talibowie, spiskując w imieniu rządu ukraińskiego, opracowali również szczegółowe plany dotyczące wojny konwencjonalnej.
Ocenili, że drony „do tej pory okazały się skuteczne” w wojnie zastępczej, więc wzywali do zwiększenia dostaw tureckich Bayraktarów TB2, które, jak powiedzieli, były „praktycznie jedyną platformą powietrzną, za pomocą której Ukraina skutecznie atakuje rosyjskie siły lądowe”. Zaproponowali zalanie Kijowa „dodatkowymi TB2”, wskazując, że ponieważ Ukraina już otwarcie ich używa i „miała więcej zamówionych przed rozpoczęciem konfliktu”, rola Turcji w dostarczaniu kolejnych dronów mogłaby zostać ukryta, pozostawiając jej neutralność publicznie nienaruszoną.
Ankara „mogłaby potencjalnie szybko przetransportować znaczną liczbę TB2” z różnych źródeł, jak zakładali naukowcy, i latać nimi za pośrednictwem lokalnych „kontrahentów z sektora prywatnego”. Gdyby Turcja nie chciała lub nie była w stanie zaakceptować tego planu, można by poszukać alternatyw. „Biorąc pod uwagę, jak często UCAV są obsługiwane przez kontrahentów z sektora prywatnego, wszystkie mogłyby być zdalnie pilotowane przez personel sektora prywatnego zatrudniony przez Ukrainę, a nie przez umundurowanych członków sił zbrojnych NATO” – zauważyli.
Ponieważ drony mogą być obsługiwane „z dużej odległości od linii frontu (potencjalnie przez pilotów operujących z sąsiednich krajów)”, oferowały one dodatkową „przewagę” nad pilotami kontraktowymi, ponieważ „byłyby stosunkowo bezpieczne i z pewnością mało prawdopodobne, aby zostały schwytane i zaprezentowane przed rosyjskimi kamerami”. Podczas gdy produkowane w USA systemy bezzałogowe, takie jak Predatory i Reapery, były opcją i mogłyby być dostarczane „w dużych ilościach”, „wydawałyby się najbardziej prowokacyjne” z perspektywy Rosji i czyniłyby aktywne zaangażowanie USA zbyt oczywistym.
Proroczo, gazeta zauważyła, że Ukraina mogłaby otrzymać zamiast tego „komercyjne drony, takie jak DJI Mavic i Phantom”, które nie tylko miałyby sprzęt rejestrujący zdolny do produkcji „taktycznie użytecznych informacji wywiadowczych”, ale mogłyby „zostać zmodyfikowane do przenoszenia materiałów wybuchowych”. Co więcej, „ich powszechna dostępność” utrudniała „przypisanie tych platform państwu dostarczającemu”. Z pewnością nie jest przypadkiem, że od tego czasu oba drony były szeroko wykorzystywane przez Kijów w celu spowolnienia postępów Rosji i atakowania infrastruktury wojskowej i cywilnej.
Natomiast pomimo rzekomych początkowych sukcesów, Bayraktar TB2 szybko zniknęły z nieba nad Donbasem. Jak przyznało kilku ukraińskich urzędników , rosyjska innowacja w obronie powietrznej i wojnie elektronicznej sprawiła, że drony stały się praktycznie bezużyteczne. Z drugiej strony, gazeta zauważyła, że podczas gdy ukraińskie siły powietrzne nadal prowadziły misje, Kijowowi wkrótce „skończą się samoloty”. Zalecanym lekarstwem było ponowne wyposażenie kraju w myśliwce MiG-29 produkcji radzieckiej, którymi „ukraińscy piloci już potrafią operować”.
Plan ten wymagał jednak od szeregu krajów przekazania ich starych flot samolotów MiG-29. Naukowcy wyrazili obawy, że państwa Europy Środkowej i Wschodniej mogą być „powściągliwe” z powodu ryzyka „rosyjskiego odwetu”, który można by obejść, „obiecując im prezenty”, takie jak ulepszenia uzbrojenia. Rok później, w marcu 2023 r., Słowacja przyznała Kijowowi cały swój dywizjon trzynastu samolotów MiG-29 w zamian za obietnicę USA dotyczącą dwunastu śmigłowców szturmowych Bell AH-1Z wyposażonych w pociski Hellfire.
Polska początkowo obiecała dorównać wydatkom Słowacji, ale ostatecznie dostarczyła jedynie symboliczną kwotę . Umowa pozostała wstrzymana od czasu ogłoszenia Krakowa w sierpniu 2024 r. , że nie dostarczy żadnych kolejnych MiG-ów-29, dopóki nie otrzyma floty F-35, których przybycie nie jest spodziewane przed 2026 r. Peru, również wybrane przez naukowców jako potencjalne źródło samolotów, podobno początkowo dało zielone światło na dostawę swoich MiG-ów-29 na Ukrainę, ale potem się wycofało . Rządy Ameryki Łacińskiej szerzej odmawiały wysyłania jakiejkolwiek broni na Ukrainę, pomimo nacisków ze strony USA.
Wojny powietrzne prowadzone przeciwko Rosji przez pilotów „nie-ukraińskich”.
Być może najbardziej niepokojącym fragmentem dokumentu jest jego ostatni, w którym jego autorzy badają historyczne przykłady sił powietrznych zatrudniających zagranicznych pilotów w poważnych konfliktach. Dokument zauważa, że wspomniane Latające Tygrysy „zostały zwolnione z sił zbrojnych USA”, aby walczyć z Japonią w Chinach, „z jasnym zrozumieniem, że zostaną później mile widziane z powrotem”. Przytoczono również zatrudnienie przez Finlandię „całkowicie” zagranicznej eskadry w wojnie z Moskwą w 1940 r., a także zależność osadników syjonistycznych od sił powietrznych „składających się niemal wyłącznie z zagranicznych ochotników” podczas ich kampanii wojskowej przeciwko rodzimym siłom palestyńskim i arabskim w 1948 r.
Naukowcy chcieli zastosować te precedensy do konfliktu zastępczego na Ukrainie, tworząc „ochotnicze grupy myśliwców, aby wzmocnić obronę powietrzną Ukrainy” złożone z „rozsądnej liczby zachodnich pilotów”. Napisali, że ci lotnicy „mogliby zgłosić się na ochotnika, gdyby ich narodowe siły zbrojne zaoferowały urlopy” – podobnie jak ich cywilni odpowiednicy, gdyby amerykańskie linie lotnicze mogły zostać „wywarte presję, aby zezwolić swoim pilotom, którzy są pilotami Rezerwy Sił Powietrznych lub Gwardii Narodowej, na wzięcie takich urlopów”. W dokumencie chwalono się, że „ochotnicze grupy myśliwców mogłyby znacznie rozdzielić rosyjską kampanię powietrzną”.
F-16 uznano za „najbardziej logiczną opcję” ze względu na „liczbę członków NATO, którzy używają F-16”, w tym Polskę. W związku z tym „polskie części zamienne mogłyby zostać przetransportowane ciężarówkami na Ukrainę stosunkowo szybko”, a USA „przetransportowałyby samoloty zastępcze” do Warszawy. Od niemal pierwszego dnia wojny zastępczej jej najbardziej zagorzali zwolennicy domagali się, aby Kijów otrzymał te myśliwce, nazywając je „game changer”, który zdecydowanie przechyliłby szalę konfliktu na korzyść Ukrainy.
Pomimo początkowego rozgłosu , gdy pod koniec lipca 2024 r. F-16 w końcu dotarły do Kijowa, prezydent Wołodomyr Zełenski niemal natychmiast poskarżył się, że kraj otrzymał zaledwie kilka samolotów i nie ma wystarczającej liczby pilotów przeszkolonych do ich obsługi. Panika rozprzestrzeniła się na Waszyngton, gdzie senator Lindsey Graham publicznie wezwał każdego „emerytowanego pilota F-16… chcącego walczyć o wolność”, aby się zapisał. Pod koniec miesiąca pierwszy z F-16 rozbił się w niepewnych okolicznościach .
Podczas gdy wzmianki o „przełomowym” wykorzystaniu F-16 przez Ukrainę zniknęły z mediów w kolejnych miesiącach, treść ujawnionej propozycji budzi poważne pytania, ile rzekomo ukraińskich ataków głęboko w Rosji zostało faktycznie przeprowadzonych przez zachodnich agentów wojskowych, działających na zlecenie i przy materialnym wsparciu NATO i USA.
„Zachodnioeuropejscy i amerykańscy piloci myśliwscy mają tendencję do latania znacznie więcej godzin i trenowania bardziej realistycznie niż ich rosyjscy lub ukraińscy odpowiednicy” – twierdzili naukowcy, co oznacza, że byli idealnymi kandydatami do przeprowadzania „misji bojowych” przeciwko pozycjom, siłom i terytorium Moskwy.
Jednak naukowcy przestrzegali przed zachodnimi pilotami latającymi blisko linii frontu, z obawy, że „zagraniczni ochotnicy wpadną w rosyjskie areszty, gdzie mogą stać się przykładem lub mogą zostać pokazani przed kamerą”. Być może było to ukłon w stronę pilotów CIA Gary'ego Powersa i Eugene'a Hassenfusa, których pojmanie przez Związek Radziecki i Nikaraguę upokorzyło wywiad USA.
Nadal nie jest jasne, w jakim stopniu te propozycje determinowały przebieg działań sił ukraińskich przeciwko ich rosyjskim wrogom. Jednak przecieki przeanalizowane przez The Grayzone ujawniają po raz pierwszy, jak w ciągu zaledwie kilku tygodni mała grupa naukowców potajemnie dostarczyła dość niekonwencjonalne plany wojenne na tacy dla CIA i MI6.
Podobnie jak Wielka Brytania zrobiła to ze swoim projektem Alchemia , administracja Bidena najwyraźniej przekazała odpowiedzialność za opracowanie strategii pola bitwy na Ukrainie grupie głów z wątpliwą przeszłością, znajdującej się tysiące mil od linii frontu i jej makabrycznych realiów. Prawie trzy lata później, gdy pokolenie Ukraińców zginęło w maszynce do mięsa wojny zastępczej, autorzy tych planów bitewnych prawdopodobnie nadal dłubią w laptopach gdzieś w stęchłych korytarzach akademickich.
Kit Klarenberg
Kit Klarenberg jest dziennikarzem śledczym badającym rolę służb wywiadowczych w kształtowaniu polityki i percepcji.
Całość - https://thegrayzone.com/2025/02/15/secret-nsc-plans-ukraine-resist/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3744
Z Andrzejem Galikiem, koordynatorem tematyki ICT w 7 PR i Programie CIP w Krajowym Punkcie Kontaktowym Programów Badawczych UE rozmawia Anna Leszkowska
- ICT Proposers' Day 2012 to wydarzenie, jakie odbyło się w końcu września 2012 w Warszawie, a którego współorganizatorem - razem z KE i MNiSW - jest KPK. Jego istotą było umożliwienie spotkania się ze sobą naukowców, przemysłowców, czy biznesmenów z wielu krajów, którzy mają innowacyjne pomysły warte wdrożenia w obszarze technologii informacyjnych i komunikacyjnych.
Takie spotkania odbywają się w różnych krajach i różnych dziedzinach. W Polsce, gdzie odbyło się po raz pierwszy, na temat spotkania wybrano obszar ICT – z jakiego powodu? Czy z tego, że jest to dość dobrze rozwinięta u nas dziedzina rynkowa, czy z powodu naszych naukowych sukcesów w tym obszarze?
- Jest kilka powodów takiego wyboru. Przede wszystkim miejsce, które zwiększa szanse uczestniczenia w imprezie polskich (ale i z ościennych państw) uczestników, dla których – szczególnie z mikro i małych przedsiębiorstw – wyjazd do Brukseli na podobne spotkania bywa trudny z powodów finansowych. Jest nawet wskazane, żeby takie dni organizować w nowych krajach członkowskich, bo to jest metoda na przyciągnięcie naukowców i biznesmenów z tego krajów.
Z naszego punktu widzenia, lokowanie takich imprez w Polsce może się też przyczynić do rozgłoszenia informacji o naszej znakomitej infrastrukturze naukowej, wybudowanej w ostatnich latach ze środków UE, ale niestety, zupełnie nieznanej na Zachodzie.
Jeśli chodzi o ICT, Polska jest dość dobrze reprezentowana w programach ramowych. W porównaniu z pozostałą tematyką Programów Ramowych, w ICT polscy naukowcy i przedsiębiorcy składają najwięcej wniosków i biorą udział w największej liczbie projektów w tym obszarze tematycznym.
Jednak jeśli odniesiemy te dane do populacji naukowców w naszym kraju i porównamy np. z Czechami czy Węgrami, to widać, że nasi naukowcy nie są ciągle zainteresowani specjalnie tym, żeby uczestniczyć w projektach międzynarodowych. A projekty z dziedziny ICT muszą być realizowane w takich gremiach, w odróżnieniu od tych finansowanych z funduszy strukturalnych, które mogą być przeznaczane wyłącznie dla polskich beneficjentów.
W związku z tym międzynarodowym charakterem programów, istnieją różne bariery dla polskich naukowców, np. językowa, gdyż wielu naukowców – głównie starszego pokolenia – ma trudności w przygotowaniu projektów po angielsku. Poza tym polscy naukowcy nie mają bodźców do uczestniczenia w projektach międzynarodowych.
- Bo ciągle łatwiej o pieniądze z funduszy strukturalnych.
- Tak, bolejemy nad tym od dawna, przedstawiamy też od lat ministerstwu nauki opinie w tej sprawie. Bo projekty z funduszy strukturalnych z uwagi na łatwość uzyskania środków na badania, odbierają uczestników programom międzynarodowym. W projektach krajowych wnioski składa się po polsku, można występować indywidualnie. Tymczasem w dużych projektach międzynarodowych liczą się kontakty. Musi być zespół uczestników przynajmniej z 7 krajów, w tym – nie tylko naukowcy, ale i przedsiębiorcy, z naciskiem na tych z małych i średnich przedsiębiorstw, w których jest mnóstwo ciekawych pomysłów, ale brakuje środków na ich realizację. I dołączenie do takiego konsorcjum daje im szanse na rozwój.
- To, co pan mówi, jest smutne. W okresie PRL naukowcy stworzyli wokół swojego środowiska legendę wielkości. Celowali w tym i celują zwłaszcza fizycy. Tymczasem kiedy granice się otworzyły, okazało się, że król jest nagi. Od 20 lat narzekamy, że nie ma nas w nauce „umiędzynarodowionej”, bo: bariera językowa, mentalna, że nas nie znają i nie chcą nas wpuścić do swojego towarzystwa, że przedsiębiorstwa nie chcą w tym uczestniczyć, itp. itd.... Czy tego rodzaju spotkania mogą być przełomem w tym procesie dochodzenia do wspólnego naukowego działania bez względu na kraj pochodzenia? Czy może uczestnictwo w tej imprezie wynika z faktu, iż dziedzina ICT to jednak domena głównie ludzi młodych, którzy tych barier nie widzą, bądź nie doświadczają?
- Powody tego są chyba różne. Z jednej strony, rzeczywiście w tej dziedzinie – z uwagi na osiągnięcia – jesteśmy dobrze postrzegani w Europie, jako naród twórczy, z pomysłami. Z drugiej strony, organizując to spotkanie w Polsce liczyliśmy, że zainteresujemy dużą liczbę polskich potencjalnych beneficjentów, którzy z uwagi na małą odległość i niskie koszty mogliby w imprezie brać udział. 15 osobom pokryliśmy koszty pobytu w pełnej wysokości.
- Nie jest to powalająca liczba jak na polską naukę...
- Tak, ale i z trudem udało nam się tylu zaprosić! Natomiast w ub. roku, kiedy organizowaliśmy podobne dni w Budapeszcie, udało nam się zebrać 45 osób, którym pokryliśmy wszystkie koszty uczestnictwa.
- Czyżby względy turystyczne odegrały tu rolę?
- Nie, to byli ludzie rzeczywiście zainteresowani projektami, bo z informacji zwrotnych wynika, że nawiązano wówczas wiele kontaktów, które zaowocowały wspólnymi projektami. Na obecnej imprezie zarejestrowało się ponad 300 osób z Polski, które w większości nie potrzebowały dofinansowania. Takich spotkań jak to obecne, pierwsze w Polsce, w Europie jest wiele, są one organizowane bez przerwy w Brukseli lub Luksemburgu. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz pojechałem na tego rodzaju spotkanie, na ok. 150 uczestników było w nim ok. 30 Hiszpanów, ok. 30 Greków i ok. 40 Niemców. Z Polski byłem sam!
I tu jest problem – my za mało jeździmy, bo wiele instytutów czy uczelni nie ma na to pieniędzy, albo nie chce ich na to przeznaczać. Wielu szefów uważa, że młodego pracownika nie ma po co wysyłać, bo po powrocie zwolni się i wydane pieniądze okażą się stracone. Teoretycznie tak, ale w praktyce nie, gdyż ten młody zwykle nawiązuje jakieś naukowe kontakty. Dlatego rozwijamy program tzw. Maria Curie Action – są to środki UE pozwalające na nawiązywanie bilateralnych kontaktów naukowców z różnych krajów, często post-doców lub doktorantów. I to powinno zaowocować większą liczbą kontaktów międzynarodowych polskich młodych naukowców.
- Tego rodzaju imprezy jak Proposers' Day też mają na celu chyba nawiązywanie kontaktów?
- Idea jest taka, że każda z zarejestrowanych na imprezie osób może w określonej, wybranej sesji tematycznej przedstawić albo swój pomysł na projekt, albo swój profil. Pierwsze nawiązanie kontaktu to zwykle wymiana wizytówek, ale uruchomiliśmy też bazę danych osób zarejestrowanych pozwalająca wyszukiwać osoby potencjalnie zainteresowane danym projektem. Poza tym organizujemy spotkania brokerskie typu: face to face – na tej imprezie umówiono 1860 spotkań bilateralnych, z których może coś wyjść, gdyż tutaj ludzie rozmawiają już o konkretach.
- Czego organizatorzy oczekują po takiej imprezie?
- Przede wszystkim wzrostu kontaktów międzynarodowych w obszarze nauki, ale i lepszego zrozumienia i zbliżenia do nauki przemysłu, różnych gałęzi gospodarki. Mieliśmy na imprezie sporo ich przedstawicieli i to z różnych dziedzin. Z mojego rozeznania na Zachodzie wynika, że większość kontaktów naukowych zaczyna się na tego rodzaju imprezach, stąd wydaje się, że są one niezbędne. Na ubiegłoroczne dni w Budapeszcie zgłosiło się 400 naukowców z Węgier – obecnie 80 Węgrów przyjechało do Warszawy na Proposers' Day. To pokazuje, że takie spotkania mają sens.
Niemniej polska nauka musi chcieć się zainteresować przemysłem. Badania podstawowe, choć są ważne, nie dają bezpośrednich efektów w gospodarce, przynajmniej w bliskim czasie. Niestety, szczególnie w obszarze ICT obserwuję w Polsce brak zainteresowania programami europejskimi wśród dużych firm, zwłaszcza zajmujących się softwarem czy hardwarem. Mają one na tyle wielkie dochody, że zyski z ewentualnych projektów – obłożonych w dodatku biurokratyczną mitręgą – nie są dla nich atrakcyjne.
Dziękuję za rozmowę.
Więcej o ICT Proposers' Day 2012 - http://www.sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2284:ict-proposers-day-2012&catid=248:wersja-elektr&Itemid=1