Gdy ten tekst trafi do rąk odbiorcy, w Białym Domu będzie zapewne szykowała się ostateczna zmiana warty. Do zajęcia miejsca w owalnym gabinecie przymierzał się będzie 46. prezydent USA, 78 - letni katolik Joe (Joseph) Biden. Zachwyty i nadzieje z odejściem Donalda Trumpa - nielubianego przez establishment światowy, amerykański i … polski - nie likwidują źródeł tego, co przed czterema laty przyczyniło się do zwycięstwa miliardera, człowieka uosabiającego amerykański sen o sukcesie, bogactwie, kolorowym, światowym i bezpiecznym życiu.
Pensjonarska i lokajska, a nade wszystko - nierealistyczna i życzeniowa, nie poparta krytyczną refleksją i racjonalną analizą – mentalność nadwiślańskich elit i mainstreamu nie pozwala wyjść poza opłotki zachwytu neoliberalnymi porządkami i ich głównym demiurgiem, czyli „niewidzialną ręką rynku” systematyzującą stosunki społeczne. Nie pozwala im ona zadać pytania o źródła tego, co nazywają „populizmem”, a de facto - „trumpizmem”. I czy odejście Donalda Trumpa z owalnego gabinetu likwiduje źródła zjawiska określanego mianem „trumpizmu”?
Niektórzy politolodzy i myśliciele sądzą, iż krajem który po Niemczech będzie następnym, jeśli chodzi o nadejście faszyzmu to stawialiby na USA. Konsekwencje globalizacji dotykają Amerykanów bez socjalnych osłon, a to czyni ich bardziej narażonych na prawicowy populizm. Sądzę, że nie do końca mają oni rację, gdyż Trump jest wytworem amerykańskiej kultury i panującej tam od dekad narracji, projektów politycznych, trendów, promowanych wartości i wdrukowanych w świadomość społeczną ocen.
I na groteskę zakrawa fakt, że człowiek uosabiający te niesprawiedliwe i krytykowane, preferujące bezwzględną rywalizację stosunki społeczne, mizogin i ksenofob, stał się opoką tych, których ów system najbardziej dotknął i dotyka. Tych, którzy na neoliberalizmie i globalizacji najwięcej stracili. Ale czy też nie było tak przed 100 laty w Niemczech, Włoszech, Austrii czy Polsce (II RP lat trzydziestych), gdzie faszyzm zdobywał silną politycznie pozycję w przestrzeni publicznej?
Prof. Bruno Drwęski, politolog z Sorbony, pisząc o radykalizacji nastrojów w USA zauważa, że większość Amerykanów - 78% - twierdzi, że przepaść między bogatymi a biednymi jest nie do przyjęcia, a prawie połowa jest za zmianą zasad ustrojowych, innych niż kapitalistyczne. Wśród obywateli w wieku poniżej 40 lat ich udział wynosi blisko 60%. Jean Ziegler, szwajcarski emerytowany dyplomata, zauważył, iż „przepaść między pięknym deklaracjami a rzeczywistością nigdy nie była tak żyznym podłożem dla nienawiści jak w chwili obecnej” (Nienawiść do Zachodu). Wybory w USA pokazały po raz kolejny namacalną egzemplifikację tej tezy.
Boskie przeznaczenie
Idea narodu wybranego przez Boga wśród Amerykanów jest niesłychanie popularna*, podobnie jak u wierzących Żydów (tradycja biblijna). Amerykanie są głęboko religijni, ale ich religijność jest ukierunkowana na ideał ziemski i jest ściśle związana z rozwiązywaniem problemów społeczno-politycznych tu i teraz. To z kolei tradycja protestancka, pierwszych kolonistów na ziemi amerykańskiej. Ich mesjanizm zawsze miał dwojaki charakter. Odciska się to stale na ideologii i praktyce polityki zagranicznej USA.
Z jednej strony, idea amerykańskiej misji mówi, że to Ameryka była i jest zawsze nosicielem wartości humanistycznych, demokratycznych, postępowych, a jej osiągnięcia są moralnym przykładem dla reszty świata. Z drugiej strony, amerykańska wyjątkowość stała się podstawą do aktywnej interwencji w bieg wydarzeń światowych i narzucaniu światu bezwzględnie amerykańskich rozwiązań. I amerykański mesjanizm nabierał militarystycznego i imperialistycznego zabarwienia, o czym świadczą - wybrane tylko z II połowy XX w. – przykłady: Korea, Gwatemala, Kuba, Wietnam, Iran, Granada, Somalia Jugosławia, Irak, Afganistan, Syria. Flagi ONZ czy NATO nie zmieniają tu charakteru tych interwencji.
Amerykanie na takiej właśnie podstawie uznali cywilizację zachodnią, w której centrum stoi kultura amerykańska, za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór służący dominacji nad drugim człowiekiem. Jest im obca pokora, tolerancja, wolność i równość, które tę kulturę wytworzyły, legły u jej podstaw i są przyczynami fascynacji niesionymi przez nią wartościami. Gdyby te wartości i zasady zechciano naprawdę urzeczywistniać bez amerykańskiego, będącego czymś na miarę boskich nakazów prymatu, to poczucie misyjności i kolonizatorskich zamiarów byłoby na pewno nie tak jednoznacznie widoczne jak obecnie (Zbigniew Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze).
Tradycja kaznodziejska w USA ma długą i bogatą historię. Tak jak mariaż religii z przedsiębiorczością. Kult rynku sprzyja konsumpcji i jest jednocześnie doskonałym źródłem zysku. Dziś mówi się – a jest to bezsprzecznie wpływ neoliberalnej kultury nie tylko w gospodarce, ale w całym życiu społecznym – wręcz o „disnejlandyzacji Pana Boga” i skonsumowanej religii.
Megakościoły różnych denominacji obrosły bowiem w USA miejscami rozrywki i najbardziej wyrafinowanej konsumpcji (kawiarnie, sale widowiskowe, kina, galerie handlowe, puby, biblioteki, wytwórnie filmów i gier komputerowych, laserdromy etc.). W owych świątyniach konsumpcji, rozrywki i zysku, w miejscowych McDonaldach czy Starbucksach dzieci mogą jeść ciastka z marcepanową figurką Jezusa lub wafelki obrazujące wydarzenia starotestamentowe. Przekłada się to na inwestycje w ten biznes.
Oblicza się, iż po handlu bronią oraz produktami militarnymi jest to kolejne na mapie zyskowności w USA źródło dochodów. A ponieważ ok. 30 % Amerykanów interpretuje Biblię dosłownie, nie można się dziwić, iż to tam zrodziło się pojęcie religijnego fundamentalizmu, że tam jest tyle osób negujących ewolucję a uznających kreacjonizm, czy opowiadających się za teorią płaskiej Ziemi i uważających, iż piekło istnieje realnie.
O zderzeniu misji i jej zadań z głoszonymi wartościami pisze historyk Tony Judt (Źle ma się kraj): „Amerykanie nie mają wyrzutów sumienia, gdy koncerny naftowe wypłacają władcom feudalnym miliony dolarów, wspierając ich nikczemne reżimy, ale czuliby się źle, gdyby ich wpływy, albo ich pieniądze przydały się mieszkańcom Afryki Północnej (frankofonom i muzułmanom) przy tworzeniu wspólnoty nie formowanej w duchu zachodniej cywilizacji”. W duchu równości, wzajemnych korzyści, partnerstwa i współpracy, czyli także opartej o rudymenty Oświecenia, gdyż są to wartości uniwersalne i ogólnoludzkie, ale bez amerykańskiego parasola.
Państwo dla bogatych
Prominentny komentator i publicysta amerykański Roger Harris (p. MintPressNews), mówiąc o procesach mogących wskazywać na przesuwanie się amerykańskiej opinii publicznej w kierunku faszyzmu (jak cytowany Rorty) uważa, iż założenie kapitałowi kagańca w latach 30-tych XX wieku miało zbawienny wpływ na społeczeństwo amerykańskie. Pogłębienie tej socjaldemokratycznej wersji kapitalizmu, z socjalnymi udogodnieniami i osłonami dla ludzi pracy najemnej (którzy w demokracji stanowią zdecydowaną większość wyborców) nastąpiło podczas Johnsonowskiego Great Society.
Jednak taki układ między władzą a społeczeństwem zaczęto demontować za prezydentury Jimmy’ego Cartera (demokraty), podążając poprzez kolejne deregulacje i ukłony w stronę wielkiego kapitału ku wersji państwa jako „nocnego stróża”. Ronald Reagan ogłosił już jawnie ewangelię „wolnego rynku”, z egoizmem i wsobnością, która stała się popularna wskutek przeniesienia na całą kulturę wartości charakterystycznych dla idei konserwatywno-neoliberalnych. Natomiast ostatnie gwoździe do trumny aktywnego, prospołecznego państwa, funkcjonującego nie tylko dla bogatych i przedsiębiorczych, wbili „Nowi Demokraci” z Billem Clintonem (ortodoksyjny baptysta) na czele. Ludzie pracy najemnej tym samym zostali ostatecznie zdegradowani i zmarginalizowani na rzecz przedsiębiorców, właścicieli kapitału, finansistów i bankierów. Doskonale ten proces na przełomie wieków XX i XXI opisał publicysta i historyk Thomas Frank na przykładzie klasycznego, postindustrialnego stanu USA - Kansas (Co z tym Kansas?).
Od tego czasu nie uchwalono jakiekolwiek znaczącego liberalno-socjalnego prawa czy rozwiązania gospodarczego. Ci tzw. nowi liberałowie (vel neoliberałowie), purytanie „wolnego rynku”, stanowią ortodoksję obu partii amerykańskiego kapitału. I m.in. dlatego tak trudno znaleźć różnice między demokratami a republikanami w zasadniczych, rudymentarnych zagadnieniach społecznych. Neoliberalizm, niczym magistrala, prowadzi ludzi pracy najemnej w dół, obniżając im jakość życia i odbierając poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie wraz z zaostrzającymi się konfliktami klasowymi i pogłębiającą się stratyfikacją wewnątrz społeczeństwa, coraz bardziej agresywne, imperialistyczne stają się działania USA w polityce zagranicznej.
Również rozwiązania prawne wewnątrz kraju kierują USA ku państwu policyjnemu. Już dziś w klasyfikacji wskaźnika inkarcernacji (czyli procentowego udziału osadzonych w więzieniach do ogółu populacji) USA zajmują zdecydowanie pierwsze miejsce w świecie. Chociaż jednym z symboli Stanów Zjednoczonych jest Statua Wolności, w więzieniach przebywa ponad 2,5 mln Amerykanów (0,7 procent populacji). To tak, jakby w polskim systemie penitencjarnym utrzymywano ponad 270 tysięcy ludzi, podczas gdy w rzeczywistości jest to ok. 100 tysięcy.
Ta scheda po neoliberalizmie związana jest z koncentracją siły gospodarczej w rękach coraz mniej licznych hiperbogaczy. Wynika to z faktu, iż coraz bardziej autorytarne państwo służyć musi interesom coraz bardziej skoncentrowanego kapitału w rekach coraz mniejszej liczby miliarderów. Policyjne i represyjne państwo ukrywane jest za mantrą demokratyczno-wolnościową i wyborczymi sloganami, współgrającymi z wydawaniem nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy na kampanie polityków. I to jest chronione prawnie jako część składowa wolności słowa i jednostki.
Rosną też wydatki wojskowe, gdyż prowadzi się coraz więcej, coraz bardziej skomplikowanych i kosztownych interwencji w różnych częściach świata (tu USA także przodują, wydając na przemysł zbrojeniowy tyle, ile kolejnych 10 krajów w tej niechlubnej klasyfikacji).
Wykluczonym i zdegradowanym przedstawicielom klas ludowych można proponować zaciągnięcie się do sowicie wynagradzanej służby wojskowej, lub zajęcie najemnika w prywatnych firmach o charakterze militarnym. O procesach prywatyzacji wojny i przemocy z tym związanej, które do tej pory były wyłączną cechą państwa, pisał m.in. Alvin Toffler (Wojna i antywojna).
Droga ku faszyzmowi
Czy biorąc pod uwagę śmierć umowy socjalnej między elitami władzy a społeczeństwem, właściciele kapitału i kupieni przez nich politycy chcieliby i mogliby pójść w kierunku faszyzmu? Wydawać się może, że liberalna demokracja odnosi ogromne sukcesy w nakłanianiu ludzi do akceptowania elitarnych rządów i wiary w swoją potęgę i sprawczość. Tyle, że w demokracji kandydaci muszą konkurować, aby udowodnić kto najlepiej służy nie rządzącym elitom, lecz społeczeństwu, suwerenowi, obywatelom. A tu nie ma w zasadzie konkurencji. I nie ma de facto wyboru. Jedynie marginalne, estetyczne, retoryczno-narracyjne ozdobniki. I wtedy radykałowie, jak wielu mówi - „populiści” - za pomocą chwytliwych haseł i wiecowych obiecanek są w stanie porwać sfrustrowane rzesze wyborców.
Ruchy faszystowskie w USA zdaniem Edwarda Luttwaka (kiedyś ideologa i promotora „reaganomiki”, w XXI wieku zdecydowanego krytyka neoliberalizmu i jego skutków) nie muszą być rasistowskie jak w Europie. Już 10-15 lat temu twierdził, iż faszyzm jest falą przyszłości, bo poczucie ekonomicznej niepewności ludzi pracy najemnej – poczynając od robotnika przy taśmie, poprzez drobnego urzędnika, a na menedżerze średniego szczebla kończąc – zrodzi kiedyś nową postać faszyzmu. Ludzie ci oczekują bowiem bezpieczeństwa w miejscu pracy, stabilizacji, możliwości życia bez codziennych turbulencji i zamętu. A to wszystko burzy im od lat, od dekad „niewidzialna ręka rynku”, brutalna rywalizacja, wyścig szczurów, czego źródłem są niczym nieskrępowane i chaotyczne rynki.
Podobnie sądzi Chris Hedges (topowy publicysta New York Timesa). W Ameryce faszyzm może mieć jego zdaniem postać faszyzmu Mussoliniego sprzed sojuszu z III Rzeszą lub Portugalii Salazara. Wystarczy, że obieca tym ludziom powściągliwy kapitalizm, coś na kształt europejskich rozwiązań z programów socjaldemokracji lub chadecji w sferze ekonomiczno-gospodarczej. Tym samym przeciwstawi się darwinowskiemu turbokapitalizmowi epoki globalizacji.
Faszyści opierają się nie na politycznie aktywnych, nie na ludziach o świadomości określanej najogólniej „za”, lecz na politycznie pasywnych, mówiących najczęściej „nie”, na przegranych, wykluczonych, (albo tych, którzy za takich się mają). Mają oni poczucie (w aktualnej sytuacji całkiem słuszne), że ich głos się nie liczy, że nie odgrywają żadnej roli, że demokrację dla nich sprowadzono wyłącznie do symbolicznej kartki wrzuconej w czasie wyborów do urny.
Opisując te zjawiska w Ameryce, Artur Domosławski z kolei zauważył, iż owi przegrani przypisują sobie (na podstawie wolności i swobody słowa, połączonych z tradycją amerykańskiego Południa) prawo do nienawiści i przemocy, które wyraża się m.in. językiem pogardy wobec Afroamerykanów, Latynosów, muzułmanów, mniejszości seksualnych, ludzi kultury, jajogłowych, elit z Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża. Emanuje ono pragnieniem afirmacji Konfederatów (z okresu wojny secesyjnej), Ku Klux Klanu, maczyzmu, prawa do noszenia broni i posługiwania się przemocą, gdy uznają to za stosowne.
Żaden politycznie poprawny gość czy „sączący kawę latte pedał” nie ma im prawa mówić – właśnie na zasadzie takiego rozumienia wolności wynikającej z neoliberalnej kultury i zasad państwa w wersji nocnego stróża, a społeczeństwa jako zbioru wolnych, przedsiębiorczych i rywalizujących jednostek – jak mają wyrażać się o „czarnuchach”, „żółtkach” czy „kaktusach” itd. To jest esencja ich języka i mentalności. To jest istota wolności popartej kultem siły, niczym nie ograniczonym prawem do posiadania broni, bezwzględną konkurencją.
To są m.in. źródła „trumpizmu” i tego, wokół czego się te problemy obracają. Czy one znikną wraz z przegraniem wyborów przez Trumpa? Raczej nie. Dotyczy to także Polski, Węgier, czy innych krajów europejskich, gdzie widać wznoszącą się falę radykalnego populizmu, czy „trumpizmu”, które to ruchy są nową wersją dobrze znanego faszyzmu. On może powrócić – jak wieszczył Umberto Eco – obleczony w nowe, modne szaty. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wszystko wokoło nas jest „fuzzy” (czyli rozmyte, o niewyraźnych konturach, zniuansowane i równoprawne, spluralizowane do granic możliwości, wolne i dopuszczalne).
Radosław S. Czarnecki
*pisaliśmy o tym w SN 10/18 – Boskie Przeznaczenie i Manifest Destiny oraz w SN 11/18 – Renesans Boskiego Przeznaczenia