Naukowcy czy przestępcy?
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 229
Poniżej przedstawiamy fragment artykułu z portalu ACLU dotyczącego „eksperymentów” i tortur, jakie przeprowadzało dwóch psychologów współpracujących z CIA. Opisany przypadek obrazuje nierzadkie związki naukowców z aparatem przemocy różnych państw i przemysłem zbrojeniowym. Część z nich, jak np. niemieckie eksperymenty medyczne w czasie wojny, czy tworzenie bomby atomowej ujrzała już światło dzienne. Inne – m.in. opisane poniżej – dopiero teraz są ujawniane.(red.)
[…] Celem CIA – poprzez program opracowany i realizowany przez dwóch psychologów, z którymi agencja zleciła prowadzenie operacji związanych z torturami – było złamanie umysłu. Integralną częścią programu była koncepcja, że gdy więzień zostanie zniszczony psychicznie w wyniku tortur, będzie się podporządkowywał i współpracował z żądaniami przesłuchujących. Teoria stojąca za tym celem nigdy nie została przetestowana naukowo, ponieważ takie próby naruszałyby zakazy eksperymentów na ludziach wprowadzone po eksperymentach nazistowskich i okrucieństwach podczas II wojny światowej. Jednak teoria ta doprowadziła do eksperymentu dotyczącego najgorszej systematycznej brutalności, jaką kiedykolwiek zadano więźniom we współczesnej historii Ameryki. Dziś trzy z wielu ofiar i ocalałych z tego eksperymentu szukają sprawiedliwości w procesie przeciwko ludziom, którzy zaprojektowali i wdrożyli ten program dla CIA.
Mitchell i Jessen to dwaj byli amerykańscy psychologowie wojskowi zatrudnieni przez CIA do projektowania, opracowywania i prowadzenia operacji zatrzymywania, wydawania i przesłuchań prowadzonych przez tę agencję. Jako psychologowie w programie przetrwania, uchylania się, oporu i ucieczki (SERE) armii amerykańskiej, obaj mężczyźni poświęcili swoje kariery szkoleniu żołnierzy amerykańskich, aby mogli stawić czoła niewłaściwemu traktowaniu w przypadku schwytania przez rządy naruszające Konwencje genewskie. SERE uczy oporu, poddając uczniów dokładnie kontrolowanym wersjom surowych technik stosowanych w Chinach, Korei Północnej i byłym Związku Radzieckim, często w celu wyciągnięcia od więźniów fałszywych zeznań w celach propagandowych.
Podczas szkolenia psycholodzy, tacy jak Mitchell i Jessen, są pod ręką, aby monitorować dobrostan psychiczny uczestników i czuwać, aby instruktorzy SERE nie posunęli się za daleko. Ale Mitchell i Jessen zintensyfikowali i manipulowali technikami SERE, więc miały one niewielki związek z tymi stosowanymi na rekrutach SERE.
Podczas gdy szkolenie SERE miało na celu wzmocnienie determinacji amerykańskich rekrutów, techniki Mitchella i Jessena miały na celu osiągnięcie dokładnie odwrotnego rezultatu: łamanie więźniów i zamienianie ich umysłów w kit w rękach przesłuchujących.
Podstawy eksperymentu Mitchella i Jessena dotyczącego tortur zaczęły nabierać kształtu wkrótce po atakach z 11 września 2001 r. Sześć dni później prezydent Bush podpisał rozkaz upoważniający CIA do pojmania i przetrzymywania członków Al-Kaidy. W tamtym czasie agencja nie miała żadnego doświadczenia w zakresie zatrzymań i przesłuchań – ujawnienie jej udziału w torturach w latach 60. i 80. położyło oficjalny kres tym praktykom. W miarę jak agencja podejmowała wysiłki, aby połączyć element zatrzymania, zaczęła także badać sposoby przesłuchiwania zatrzymanych przy użyciu środków przymusu, a jej wcześniejsze wypieranie się tortur zaczęło się rozpadać. Do listopada 2001 roku, zanim CIA przetrzymywała jakichkolwiek więźniów, prawnicy CIA rozpoczęli sporządzanie opinii na temat tego, kiedy obejście międzynarodowego zakazu tortur byłoby prawnie dopuszczalne.
To właśnie na tym tle – agencji mającej niewielkie lub żadne doświadczenie w zatrzymaniach i przesłuchaniach, zakładającej konieczność stosowania tortur i zapobiegawczo szukającej przykrywki dla nielegalnego działania – Mitchell i Jessen weszli na scenę.
Żaden z psychologów nigdy nie przeprowadził przesłuchania w świecie rzeczywistym. Senacka Komisja Specjalna ds. Wywiadu potwierdza to w swoim przełomowym raporcie na temat programu zatrzymań i przesłuchań CIA, którego streszczenie zostało opublikowane pod koniec ubiegłego roku. „Żaden psycholog nie miał doświadczenia w roli przesłuchującego, ani specjalistycznej wiedzy na temat Al-Kaidy, doświadczenia w terroryzmie, ani żadnej odpowiedniej wiedzy regionalnej, kulturowej czy językowej” – zauważa raport Senatu.
Jednak CIA rozglądała się za wytycznymi i pomimo oczywistego braku uprawnień, w grudniu 2001 roku agencja zleciła Mitchellowi i Jessenowi dokonanie przeglądu tak zwanego Podręcznika Manchesteru , dokumentu odkrytego w Wielkiej Brytanii, który wg CIA instruował agentów Al.-Kaidy jak się oprzeć przesłuchaniu.
W recenzji Podręcznika Manchesteru dokonanej przez Mitchella i Jessena stwierdzono, że członkowie Al-Kaidy zostali przeszkoleni, aby stawiać opór przesłuchaniom, i proponowali sposoby pokonania tego oporu.
Zatytułowany „Rozpoznawanie i opracowywanie środków zaradczych wobec oporu Al-Kaidy wobec technik przesłuchań: perspektywa szkolenia ruchu oporu” – wciąż tajny raport przedstawia rodzące się teoretyczne podstawy programu tortur Mitchella i Jessena: wywoływanie „wyuczonej bezradności” u ludzi.
Mitchell i Jessen byli zainteresowani zastosowaniem psychologicznej koncepcji „wyuczonej bezradności” podczas przesłuchań. Psycholog Martin Seligman był pionierem badań nad tym zjawiskiem w eksperymentach, które przeprowadził na psach w latach sześćdziesiątych XX wieku. Seligman użył terminu „wyuczona bezradność”, aby opisać stan całkowitej bierności wywołany serią negatywnych wydarzeń, który prowadzi osobę do przekonania, że nie może nic zrobić, aby uciec przed cierpieniem. Seligman przeprowadzał swoje eksperymenty, stosując wstrząsy elektryczne u różnych grup psów. Psy biorące udział w jego eksperymencie, którym udało się uniknąć wstrząsów, otrzymały szansę uniknięcia bólu i zrobiły to szybko. Te, które nie potrafiły powstrzymać bólu, nawet nie próbowały go unikać, nawet jeśli miały ku temu okazję.
Wierzyły, że nie mają możliwości kontrolowania swojego losu. Nauczyły się bezradności.
Mitchell i Jessen postulowali, że teorię tę można zastosować do przesłuchań – że można zastosować surowe środki w celu przełamania oporu więźniów Al-Kaidy poprzez wywołanie stanu wyuczonej bezradności. Według teorii Mitchella i Jessena tortury „ukształtują zgodność” z przesłuchaniem. Kiedy więźniowie byli wykorzystywani do poziomu wyuczonej bezradności, opór słabł, a więźniowie ujawniali informacje, które w innym przypadku mogliby zataić.
Żadna uzasadniona nauka nie potwierdza tego założenia. Badania nad wywoływaniem u ludzi trwałego stanu wyuczonej bezradności poprzez molestowanie lub nad rolą wyuczonej bezradności w wydobywaniu prawdziwych informacji nie istnieją z tego prostego powodu, że nie można ich przeprowadzić legalnie i etycznie. Według psychologa dr. Stevena Reisnera, zwolennika przeciwdziałania torturom i doradcy ds. etyki stowarzyszenia Lekarze na rzecz Praw Człowieka: https://www.aclu.org/files/torture_videos/CIA_Outset_optimized.mp4
Bez wątpienia wywoływanie u ludzi stanu wyuczonej bezradności byłoby torturą – okrutnym, nieludzkim lub poniżającym traktowaniem. Dlatego nie możemy robić takich eksperymentów, bo samo wyobrażanie sobie, samo faktyczne organizowanie takiego eksperymentu jest pogwałceniem godności ludzkiej i naruszeniem zakazów okrutnego, nieludzkiego i poniżającego traktowania.
Jednak tortury były od samego początku kluczowym elementem planu Mitchella i Jessena. Nawet przy wypaczonej reinterpretacji tego terminu przez administrację Busha zamierzone zadawanie bólu fizycznego lub psychicznego bądź cierpienia na tyle poważnego, że powoduje długotrwały stan psychiczny, taki jak zespół stresu pourazowego, narusza zakaz tortur.
Program CIA naruszył nie tylko międzynarodowe i amerykańskie zakazy tortur, ale także ugruntowany zakaz przeprowadzania eksperymentów na ludziach bez ich zgody. Obowiązujący od 1947 roku Kodeks Norymberski był podstawą ścigania i skazania nazistowskich lekarzy z czasów II wojny światowej. Zabrania wszelkich badań na ludziach bez ich świadomej zgody. Liczne inne traktaty i kodeksy etyczne zawierają podobne zakazy, uznając, że wszelkie eksperymenty, niezależnie od tego, jak łagodne, na ludziach bez ich zgody lub na więźniach, są z natury okrutne, nieludzkie lub poniżające.
Jednakże Mitchella i Jessena nie zniechęciło prawo, etyka ani lekcje historii. Program tortur, który opracowali i wdrożyli na polecenie CIA, ze swej natury wymagał ciągłych eksperymentów na ludziach. Nie wiedzieli, jak zatrzymani zareagują na opracowane przez nich techniki tortur i czy w ogóle je przeżyją. Nie wiedzieli, czy i ile tortur będzie potrzebnych, aby wywołać u konkretnego więźnia wyuczoną bezradność i czy po złamaniu umysłu więźnia będzie on dostarczał prawdziwych informacji. W końcu zaadaptowali techniki tortur od tych stosowanych przez reżimy autorytarne w celu wymuszenia fałszywych zeznań.
CIA wiedziała, że potrzebuje prawnej osłony dla tortur – aby „pracować”, jak określił to Dick Cheney, „ciemną stroną”. Na początku 2002 roku CIA, Departament Sprawiedliwości i Rada Bezpieczeństwa Narodowego debatowały, czy ochrona prawna i humanitarna na mocy Konwencji Genewskich będzie miała zastosowanie do jeńców podejrzanych o przynależność do Al-Kaidy lub Talibów. Po tygodniach debat i pomimo sprzeciwu Departamentu Stanu prezydent George W. Bush ostatecznie wydał ostatnie słowo w tej sprawie. W notatce z lutego 2002 r . stwierdził, że więźniowie Al-Kaidy i talibów nie są chronieni przez Konwencje Genewskie.
Decyzją o uchyleniu jednego z najważniejszych instrumentów prawa międzynarodowego dotyczących praw, rząd USA oficjalnie przygotował grunt pod eksperyment CIA dotyczący tortur.[…]
4 sierpnia 2002 roku Mitchell i Jessen, którzy w tym momencie otrzymywali od CIA 1800 dolarów dziennie, zaczęli osobiście stosować techniki tortur zatwierdzone w notatkach. […]
W ciągu trzech tygodni wielokrotnie uderzali Abu Zubaydah w ściany, godzinami wpychali go do pudeł przypominających trumny, bili go, podtapiali i nie tylko. Z raportu Senatu wynika, że podczas jednej z sesji na desce do podtapiania „całkowicie przestał reagować, a z jego otwartych, pełnych ust zaczęły wydobywać się bąbelki powietrza”. Jego rany, które nie zagoiły się jeszcze po operacji, znacznie się pogorszyły.
Pomiędzy sesjami utrzymywały się warunki mające zaatakować zmysły Abu Zubaydaha. Przez cały ten okres przebywał w izolatce, nagi, z kapturem, na płynnej diecie i przykuty łańcuchami w różnych stresujących pozycjach, które miały powodować ból i pozbawiać go snu. W jego oślepiająco oświetlonej na biało celi nieustannie rozbrzmiewała głośna muzyka rockowa.[…]
Choć Mitchell i Jessen ostatecznie osiągnęli swój cel, jakim było psychiczne zniszczenie Abu Zubaydaha, według raportu Senatu nie przekazał on żadnych istotnych informacji wywiadowczych po zastosowaniu ulepszonych technik.Mimo to Mitchell i Jessen ostatecznie uznali przesłuchanie za sukces […]
W latach 2001–2005 Mitchell i Jessen jako konsultanci CIA zarobili odpowiednio 1,5 i 1,1 miliona dolarów. W 2005 roku utworzyli firmę Mitchell, Jessen & Associates, aby zapewnić CIA większą liczbę personelu pomagającego we wdrażaniu i rozszerzaniu programu. Do czasu rozwiązania w 2010 roku kontraktu CIA z Mitchell, Jessen & Associates firma otrzymała 81 milionów dolarów za usługi w zakresie tortur, finansowane przez amerykańskiego podatnika.
Program tortur opracowany i wdrożony przez Mitchella i Jessena usidlił co najmniej 119 mężczyzn i zabił co najmniej jednego — mężczyznę o imieniu Gul Rahman, który zmarł w listopadzie 2002 roku z powodu hipotermii po torturach i pozostawiony półnagi, przykuty łańcuchem do ściany lodowatej komórki.[…]
Twórcy programu tortur CIA, a wśród nich Mitchell i Jessen, jak dotąd uniknęli jakiejkolwiek formy odpowiedzialności. W rzeczywistości wielu z nich zrobiło lukratywną karierę lub przeszło na wygodną emeryturę. […]
Całość - https://www.aclu.org/issues/national-security/torture/out-darkness?redirect=darkness
Etyczność wobec środowiska, czyli myślenie o jego "dobrostanie"
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1859
Choć może nie jesteśmy w stanie zniszczyć życia na Ziemi, to na pewno możemy zniszczyć warunki, które są niezbędne dla naszego funkcjonowania.
Mówiąc o etycznym stosunku do środowiska naturalnego, a ogólniej do innych bytów i obiektów – ludzi, dóbr kultury, itp., mam na myśli takie postępowanie, które nie naraża nikogo i niczego na szkodę i ma na nie pozytywny wpływ. Jednakże wbrew pozorom trudno jest niekiedy wskazać treści, które oddawałyby sposób rozumienia pojęcia „dobro środowiska”. Jest to bowiem termin wartościujący i relatywizujący, a zatem jego zawartość zależy od przyjęcia konkretnej perspektywy.
Rodzi się więc pytanie, i to zasadnicze, co będziemy rozumieli pod pojęciem „dobrego stanu środowiska”? Możemy przyjąć, iż jest to jego stan naturalny/pierwotny. Jednakże i w tym momencie pojawia się kolejny problem – kiedy środowisko zachowuje swój „stan naturalny/pierwotny”? Najczęstszą odpowiedzią, jaką usłyszelibyśmy na to pytanie byłoby stwierdzenie, że „mamy na uwadze taki stan, w którym nie dochodzi do ingerencji człowieka”.
Odpowiedź ta zawiera jednak dwa założenia: po pierwsze – uznaje się, że ingerencja człowieka jest zawsze negatywna i w jakimś sensie nienaturalna. Po drugie, że inne gatunki nie wpływają na otoczenie, a już na pewno nie negatywnie.
Tymczasem stan środowiska jest właśnie efektem wzajemnego oddziaływania wielu czynników abiotycznych i, od ponad trzech miliardów lat, także biotycznych. Uwzględniwszy to, zakładamy następnie, iż owe wzajemne relacje są zawsze pozytywne dla środowiska, to znaczy utrzymujące jego status quo. Gdyby jednak tak było, nie zachodziłyby żadne zmiany, które są warunkiem ewolucji, a zatem nie powstawałyby nowe organizmy i nowe interakcje w środowisku. Trwała i niezmienna przyroda byłaby martwa, nie „tworzyłaby” żadnych nowych bytów. Byłaby zaprzeczeniem mechanizmu ewolucji, a przecież zarówno zasada antropiczna, jak i Hipoteza Gai* podkreślają fakt zmienności świata w każdej jego skali, choć pod wpływem różnych czynników.
Powyższe przekonania sprawiają, że niedostatecznie oceniamy wpływ organizmów żywych nie tylko na swoje otoczenie, ale i na skalę globalną. Traktujemy go zwykle jako pozytywny lub neutralny. Stoi za tym przeświadczenie, że od ponad trzech miliardów lat organizmy żywe nie przyczyniły się do zagłady innych organizmów, że jeden gatunek nie doprowadził do wyginięcia innego. Mówiąc inaczej, twierdzimy, że ekstynkcja nie zależy od czynników biotycznych, a jeżeli już do niej dochodziło, to raczej wskutek działania czynników abiotycznych (wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, ochłodzenie klimatu), lub czynników pozaziemskich (upadek asteroid, promieniowanie kosmiczne). Utwierdza nas w przekonaniu o jednoznacznie szkodliwej działalności człowieka konfrontacja z faktem, iż naturalne zmiany (a nawet kataklizmy) prowadziły do powstawania nowych gatunków, a w efekcie do biologicznej różnorodności.
Cecha stała - zmienność
Czy zatem powinniśmy zwracać uwagę na przekształcenia, których jesteśmy sprawcami i na ich konsekwencje, skoro od miliardów lat organizmy żywe nieustannie kształtują i zmieniają Ziemię? Zwróćmy uwagę na najbardziej „spektakularny” wpływ człowieka na przyrodę, który dostrzegamy najłatwiej i odczuwamy najdotkliwiej, czyli na zanieczyszczenia wód i powietrza. Jednakże zdaniem Jamesa Lovelocka,(brytyjskiego biologa i ekologa, autora hipotezy Gai – przyp. red. SN), nie są one szczególnym zagrożeniem dla Gai. To, co możemy nazwać zanieczyszczeniem, czyli wprowadzenie do funkcjonującej biosfery związków dotychczas marginalnych, jest stałym zjawiskiem w przyrodzie.
Wielu przyrodników i filozofów (np. K.R. Popper) zajmujących się naturą przytacza przykład zmiany atmosfery wywołanej działaniem organizmów fotosyntetyzujących polegającym na wyprodukowaniu tlenu i wprowadzeniu go do atmosfery.
Także i rolnictwo o wysokiej kulturze technicznej ma mniej negatywny wpływ na stan środowiska niż rolnictwo prymitywne, co z naszego proekologicznego punktu widzenia może wydawać się paradoksalne. Żyjemy raczej w przekonaniu, że gospodarka ekstensywna jest bardziej przyjazna środowisku. Ale wypalanie lasów, czy niekontrolowany wypas zwierząt hodowlanych na terenach narażonych w sposób naturalny na erozję, przyczynia się bardziej do degradacji obszarów rolnych niż intensywna gospodarka rolna Europy i Ameryki.
Lovelock zwraca uwagę, iż ów wpływ na przyrodę zależy od rodzaju środowiska. Nie od dziś wiadomo, że najbardziej narażone na degradację pod wpływem działalności człowieka są obszary leżące między 45 równoleżnikiem na północ i południe od równika. Oprócz zanieczyszczenia powietrza i wody oraz wpływu rolnictwa, autor wymienia kilka innych przejawów działalności człowieka mogących mieć potencjalnie negatywne oddziaływanie na środowisko. Są to: urbanizacja, zmiany obiegu węgla, azotu, siarki, efekt cieplarniany**, zanikanie warstwy ozonowej, stosowanie DDT, demografia (niekontrolowany i nieograniczony przyrost liczby ludności). Co więcej, Lovelock posuwa się do stwierdzenia, iż „żadne z ludzkich działań prowadzących do zanieczyszczenia i niszczenia środowiska naturalnego nie może się równać z tymi naturalnymi, wywołanymi przez lądolody dewastacjami”.
Relacje człowieka z Naturą
Wymieniając antropogenne źródła potencjalnych zagrożeń dla biosfery, za każdym razem autor podkreśla ich relatywne zagrożenie dla środowiska. Wynika to z faktu, iż Gaja ma mechanizmy „samoobronne”, zdolne przynajmniej do częściowej neutralizacji zagrożeń. Owa względność negatywnego oddziaływania człowieka na środowisko polega także i na tym (na co zwraca uwagę Lovelock, i co często może budzić zdumienie u współczesnego czytelnika), że ludzkie działanie nie jest czymś wyjątkowym dla przyrody. Jeżeli „zanieczyszczenia” traktujemy jako zagrożenia dla środowiska, to tylko dlatego, że nasz gatunek przyczynia się do tego świadomie. To decyduje o tym, iż inaczej postrzegamy wpływ człowieka na przyrodę niż innych organizmów.
Bezwiednie także zakładamy, że zwykle ten wpływ jest niekorzystny, bowiem zmienia funkcjonującą od mileniów „stabilną” naturę w sposób szkodliwy dla większości gatunków. Zakładamy także, iż owe zmiany nie doprowadzają do powstania nowych nisz ekologicznych, a tym samym nie sprzyjają powstawaniu nowych gatunków. Działalność człowieka jednoznacznie kojarzy się z zagładą wielu gatunków, a w skrajnym przypadku z ostatecznym zniszczeniem życia na Ziemi. Ale i w tym przypadku Lovelock twierdzi, że jest inaczej. Według niego niszczenie ekosystemów leśnych sprzyjało powstawaniu terenów trawiastych; zakładanie żywopłotów doprowadziło do powstania nowego w krajobrazie rolnym „mini” ekosystemu, podobnie jak tworzenie śródpolnej miedzy.
Za poglądami, iż człowiek jest zdolny tylko do niszczenia natury kryje się obawa, że zmiany wprowadzone przez niego nie służą przede wszystkim jemu samemu. Jeżeli zatem mówimy o potrzebie etycznego postępowania wobec środowiska, to raczej ze względu na zachowanie warunków umożliwiających egzystencję naszemu gatunkowi, niż dla dobra innych organizmów, a tym bardziej ze względu na przyrodę „samą w sobie”. Wydaje się, że nie jest to bezpodstawne przekonanie.
Człowiek wyewoluował w określonym środowisku, na które składały się właściwa topografia, temperatura, wilgotność, a tym samym pokrywa roślinna, zasoby pokarmowe itd. By nie zagłębiać się w daleką, filogenetyczną przeszłość wystarczy wspomnieć, że drastycznie zmieniający się krajobraz i ekosystemy w środkowej Afryce doprowadziły do powstania Australopiteków, a następnie rodzaju Homo.
Być może współczesne myślenie w kategoriach stabilności i trwałości przyrody (ekosystemów) ma swoje oparcie w wiedzy, iż nasza cywilizacja, od neolitu do dnia dzisiejszego, funkcjonuje w stabilnych i względnie niezmiennych warunkach klimatycznych, botanicznych, a nawet hydrologicznych. A to oznacza, że od kilku tysięcy lat egzystujemy w dość zrównoważonej i przewidywalnej biosferze. Lokalne zmiany, jakie zachodziły w tym czasie nie miały większego wpływu na trwanie gatunku i cywilizacji – przynajmniej tej funkcjonującej na terenie dzisiejszego Bliskiego Wschodu, a następnie basenu Morza Śródziemnego i Europy***.
Możliwość katastrofy
Postulat utrzymania niezmienionego środowiska ma zatem swoje źródła w bliskiej nam przeszłości gatunku Homo sapiens. Wzmacnia to obawy, że ewentualne zmiany jakie mogą nadejść, mogą być dla nas przede wszystkim katastrofalne. Można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że nie są one niebezpieczne i obce przyrodzie, ale są niepożądane z naszego punktu widzenia.
Jednakże, pomimo tych, zdawałoby się, „uspokajających” diagnoz dotyczących potencjalnego wpływu ludzkiej działalności na przyrodę, Lovelock nie pozostawia złudzeń. Biosfera to sieć wzajemnie powiązanych ze sobą organizmów, w której każdy gatunek pełni określone funkcje, a to wszystko sprawia wrażenie jakiegoś globalnego układu odpornościowego, układu immunologicznego regulującego homeostazę naszej planety. Działanie człowieka, dopóki nie narusza i nie osłabia tego układu, nie stanowi zagrożenia dla Gai, choć może sprowadzić niebezpieczeństwo na siebie samego. Problem polega na rozpoznaniu, które z jej układów są najbardziej wrażliwe na zmiany, i które są najbardziej znaczące dla przetrwania biosfery.
Obecnie, a wszystko na to wskazuje, jesteśmy świadkami zmian w owych najbardziej newralgicznych „punktach Gai”. Są one niebezpieczne nie tylko dla egzystencji człowieka, ale i dla innych gatunków. Owa stabilność biosfery warunkuje także utrzymanie i funkcjonowanie naszej dzisiejszej, bardzo stechnicyzowanej cywilizacji, która wbrew pozorom jest mniej odporna na nagłe zmiany niż cywilizacje, nazwijmy to, pierwotne.
Ochrona zatem stabilności przyrody jest jednocześnie warunkiem stabilności współczesnej cywilizacji. A zważywszy na to, iż ma ona charakter globalny, jest narażona na skutki zachwiania równowagi środowiska, niezależnie od miejsca na Ziemi, w którym ono nastąpi. Konsekwencje jej destabilizacji miałyby globalny zasięg i dotknęłyby praktycznie wszystkich ludzi.
Chciałoby się więc powiedzieć, że im bardziej jesteśmy uniezależnieni od lokalnych warunków, tym bardziej jesteśmy narażeni na wielość globalnych zagrożeń. W konsekwencji, nieoczekiwane „uderzenie” może nastąpić w każdym miejscu i czasie, choć musi mieć odpowiednią siłę (np. zniszczenie pól naftowych, ma swoje reperkusje - finansowe i społeczne - w odległych miejscach na świecie).
Odpowiedzialność człowieka
Na tę wzajemną zależność zmian lokalnych i globalnych zwraca uwagę Lovelock w Hipotezie Gai. Podkreśla on w swojej koncepcji wyjątkową pozycję człowieka, a tym samym wyjątkową jego odpowiedzialność za zmiany w środowisku. Myśl, iż wszystkie organizmy żywe dokonują zmian w otoczeniu, które narażają je na wyginięcie, nie odbiera człowiekowi zdolności do przewidywania skutków własnego działania.
Hipoteza Gai dlatego, że jest oparta na analizie danych uzyskanych przez nauki szczegółowe, ukazuje przyrodę jako byt powiązany niezliczonymi zależnościami, które dopiero odsłania współczesna nauka. Pomimo tego, że zaistniałe warunki na Ziemi stoją niekiedy w pozornej sprzeczności z takimi zasadami jak entropia, to nie są one wynikiem działania sił sprzecznych z uniwersalnymi prawami, a co najwyżej z ich „lokalnymi zakłóceniami” wynikającymi z uwarunkowań panujących na Ziemi i w jej najbliższym otoczeniu.
Pojmowanie Gai jako biosfery, a nie jako osobowej, opiekuńczej Matki, sprzyja ochronie przyrody dla niej samej – przyrody rozumianej właśnie jako system wzajemnie powiązanych wszystkich elementów, w tym także człowieka. Owe wzajemne związki wskazują na fundamentalne zależności, mówiące między innymi, że im bardziej gatunek znajduje się u szczytu łańcucha troficznego, tym bardziej zależny jest od pozostałych organizmów. Z drugiej zaś strony, tym mniej od niego zależy funkcjonowanie przyrody. Mówiąc kolokwialnie – my bez środowiska, pomimo technicznych osiągnięć nie możemy przeżyć, tymczasem przyroda bez istnienia naszego gatunku będzie funkcjonowała nadal.
Choć biosfera ma zdolność do odradzania się i twórczego odnawiania, to nie jest jednak niezniszczalna. To kolejne konsekwencje wynikające z treści Hipotezy Gai. Dzieje Gai ukazują ją jako samoregulujący się „super organizm” mający jednak pewne granice tolerancji, których przekroczenie powoduje zachwianie stabilności biosfery, a w ostateczności niemożność jej odrodzenia.
W tym kontekście naszym etycznym imperatywem wobec środowiska jest zapobieganie, w miarę możliwości, działaniom doprowadzającym do przekraczania owych granic.
Ocieplanie klimatu jest dobrym przykładem. Czy możemy zapobiec temu zjawisku i w jaki sposób powinien zachowywać się w tej sytuacji człowiek? Jeżeli bowiem ocieplanie klimatu jest zjawiskiem naturalnym, niezależnym od działania człowieka, to jest on zwolniony z odpowiedzialności za przebieg tego procesu. Nie jesteśmy zatem zobligowani do ograniczenia emisji spalin, wycinania lasów itp. Co najwyżej, wdrażanie nowych technologii mających chronić środowisko i klimat, może być motywowane gospodarczo lub prozdrowotnie. Nie stoi za tym jednak troska o środowisko naturalne, ani reakcja na skutki naszego działania. W tym kontekście Hipoteza Gai nie jest neutralna.
Głosząc nieustanną zmienność biosfery i to, że klimat ocieplał się i oziębiał wielokrotnie, Hipoteza Gai może sprzyjać poglądom poddającym w wątpliwość przesłanki czyniące człowieka odpowiedzialnym za obecne ocieplenie klimatu. Tyle przecież innych organizmów żywych przed nami wpływało i wpływa nadal na atmosferę i klimat.
Ale i w tym miejscu możemy odwołać się do naszej wiedzy o ograniczonych możliwościach regeneracyjnych biosfery. Charles Krebs pisze o tym w jednoznaczny sposób: „postulowana w Hipotezie Gai regulacja ziemskiej atmosfery mogłaby pozwolić na duże zmiany w składzie gazów atmosferycznych w granicach pewnych wartości, które nigdy nie są przekraczane. Z perspektywy człowieka, nawet jeśli Hipoteza Gai byłaby słuszna, nie możemy zapominać o przyczynach zmian klimatu w naiwnej nadziei, że Gaja uratuje nas przed konsekwencjami naszych szalonych emisji gazów cieplarnianych”.
Znajomość coraz bardziej szczegółowych zależności między organizmami oraz między nimi a środowiskiem abiotycznym, nakłada także na człowieka odpowiedzialność za wybór zasad i metod ochrony przyrody. Oto dawny dylemat – czy chronić gatunki czy też ich biotopy, dziś wydaje się już anachroniczny. Żaden gatunek nie przetrwa bez swojego środowiska, ale też wiemy, że ich ochrona musi mieć zasięg globalny. Ochrona lęgowisk nie jest wystarczającym działaniem i nie uratuje gatunku ptaka, gdy będą zanikać tereny jego zimowisk oddalonych o tysiące kilometrów od miejsca lęgów. Dotyczy to także wędrujących ryb, ssaków, owadów itp.
Powtórzmy raz jeszcze. Choć Hipoteza Gai „daje” człowiekowi zaskakująco dużo swobody i znosi ciężar zagrożeń z najbardziej oczywistych jego działań, to jednak wskazuje na najmniej oczekiwane niebezpieczeństwa. Gaja ma zdolność do regeneracji, ale też ma swoje szczególnie wrażliwe punkty – owe obszary, które powinny być przedmiotem naszej troski.
Wracając do przykładu niszczących skutków lądolodów i działań człowieka Lovelock zauważa, że „w przeszłości jednak żyzne tereny tropików pozostawały poza zasięgiem niszczycielskiej działalności człowieka i mogły poniekąd zrównoważyć straty wynikłe ze zlodowaceń”. Czy jednak dzisiaj, gdy nasza cywilizacja ma charakter globalny i efekty jej działań obejmują całą Ziemię, Gaja będzie miała gdzie „się schronić”?
O jakie dobro nam chodzi?
Karl R. Popper w artykule „Odpowiedzialność moralna uczonego” tak pisze: „skoro przyrodnik został nieodwołalnie uwikłany w zastosowania nauki, powinien też uznać za swą szczególną odpowiedzialność przewidywanie w miarę możności nie zamierzonych następstw swej pracy i zwracanie uwagi od samego początku na te, których powinniśmy starać się uniknąć”.
Jak już wspomniano, różne treści formułowane przez przyrodników mogą być „wikłane” w praktyczne zastosowania. Nawet tak wysoce abstrakcyjne i holistyczne koncepcje jak zasada antropiczna czy Hipoteza Gai, które – jak mogłoby się wydawać – nie powinny mieć żadnego bezpośredniego przełożenia na praktyczną, a tym bardziej, techniczną stronę naszego codziennego życia, decydują o naszym stosunku do otoczenia. Istnieje jednakże pokusa, by owe idee jedności przyrody i człowieka potraktować jako neutralne etycznie lub nawet jako znoszące naszą etyczną odpowiedzialność za środowisko.
Sprzyjać by mogło temu przeświadczenie zawarte w koncepcjach o nieuchronności procesów przyrodniczych, o nieodwracalności zjawisk prowadzących w sposób całkowicie zdeterminowany do jakiegoś celu. Możemy przecież wyobrazić sobie, że w ramach zasady antropicznej i Hipotezy Gai, zostajemy zwolnieni z odpowiedzialności za środowisko właśnie dlatego, że – przy pewnej interpretacji – odnosimy wrażenie, iż cokolwiek byśmy zrobili, to Kosmos, Gaja, geny, fenotypy, mechanizmy społeczne i tak będą funkcjonowały wedle swoich, zdeterminowanych celów.
Albo, że cokolwiek zrobimy, uczynimy to na tak małą skalę czasową i przestrzenną, że nasze działanie nie będzie miało żadnego wpływu na dzieje, już nie tylko Kosmosu i życia na Ziemi, ale nawet na nasz filogenetyczny rozwój. Innymi słowy – mogło by ono mieć znaczenie tylko dla indywidualnego, osobistego wymiaru. Tym samym, tak przedstawiana w powyższych koncepcjach przyroda byłaby niezależna od „lokalnych” działań – i nawet człowiek nie mógłby zakłócić zasadniczego biegu ewolucji natury.
Czy zatem takie teleologiczne wizje zwalniałyby człowieka z konieczności budowania etycznych relacji ze środowiskiem? Sądzę, że nie. Otóż właśnie owe wizje przyrody, pogłębiając wiedzę o niej sprawiają, że tym bardziej powinniśmy czuć się za nią odpowiedzialni. Zmiany w rozumieniu mechanizmów funkcjonujących w naturze, rosnąca świadomość zależności między wszystkimi elementami biosfery wywołują również zmiany w podejściu do jej ochrony. Pojmowanie przyrody jako całości, systemu, „łańcucha bytów” sprawia, że im bardziej poznajemy złożoność przyrody, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, jak różnorodne muszą być zasady jej ochrony. Ochrona gatunku czy biotopu, jako systemu wiążącego organizmy i otoczenie, musi zachodzić w skali globalnej, tym bardziej, że zdajemy sobie sprawę z zasięgu zmian, jakie wprowadzamy.
Zrozumienie zachodzących związków także tych, które pojawiają się wskutek ludzkiego działania, wyraża się w pojęciowym schemacie procesów wyłaniania się z biosfery kolejnych stanów odzwierciedlających nasze postrzeganie przyrody. Oto wychodzimy od biosfery do antroposfery, by następnie przejść do technosfery. Dziś, w dobie rewolucji telekomunikacyjnej i mikrotechnologii mówimy już nawet o nanosferze. A te nowe sposoby artykułowania natury narzucają nam inną filozofię ochrony przyrody.
Z drugiej jednak strony, owe wizje przyrody budowane na odkryciach naukowych uzależniają nas od nauki i jej metodologii. Zmiany w ich obrębie (aż chciałoby się powiedzieć: „zmiany paradygmatu”) przeobrażają też nasz stosunek do natury. A wszystko to dodatkowo wiąże się z funkcjonującą, najogólniej pojmowaną kulturą, wyznaczającą cele i metody badań.
Zwracał na to uwagę nie tylko Popper, ale także Jean Dorst. W swojej książce Siła życia tak pisał: „Idee rządzą światem i dyktują każdemu jego zachowanie (…) Pierwszą narzucającą się uwagą jest to, że żaden z tych światopoglądów, kształtujących nasze doktryny i sposoby rozumowania, nie mógł nam wpoić poszanowania dla naszego naturalnego kapitału ani nauczyć nas chronić go”. Nie jest to zbyt optymistyczna wizja naszych potencjalnych motywów ochrony przyrody. Można pokusić się o tezę, że obecnie tylko wiedza naukowa jest źródłem troski o naturę, i że musi ona wygenerować motywy, metody i cele jej ochrony.
Ale proponowane cele ochrony przyrody również nie są wolne od wątpliwości. Czemu bowiem ma służyć ochrona środowiska naturalnego? Czy rzeczywiście samej przyrodzie, niezależnie od pozaprzyrodniczych konsekwencji? Czy też zawsze są jakieś ukryte inne cele – ekonomiczne, społeczne, polityczne itp.?
Ekologia zawsze budzi emocje, zwłaszcza ze względu na dalekosiężne skutki jej działań dla gospodarki, która z kolei wiąże się z polityką (i to niestety najczęściej z krótkofalową). Co więcej, gdy jasno zakładamy, że nasz etyczny stosunek względem przyrody sprzyja także dobru człowieka, to musimy również odpowiedzieć na pytanie o jakie dobro nam chodzi – czy o dobro duchowe, czy materialne; czy dostępne dla jak największej liczby ludzi, czy tylko dla wybranych? Ponownie więc zadajmy pytanie, czy możemy realizować ideę dobra człowieka w oderwaniu od dobra przyrody?
I na zakończenie – jeżeli dostrzegamy powrót „sakralizacji” przyrody (ruchy „New Age” i inne), to czyż nie są one obecnie wtórne, to znaczy – czy nie są efektem coraz lepszej i głębszej znajomości i zrozumienia złożoności biosfery? A przede wszystkim nowego spojrzenia na ludzką zależność od owego uniwersum i na rosnącą świadomość nierozerwalności naszej egzystencji z przyrodą? Różnica polega „tylko” na tym, że za ową „sakralizacją” nie stoją transcendentne byty i idee, ale nowe spojrzenie na materię. Możemy powiedzieć, iż to nauka przyczynia się do ponownej (zracjonalizowanej?) sakralizacji przyrody.
Zbigniew Pietrzak
* Wizja natury nazywana „Hipotezą Gai” pojawiła się w latach siedemdziesiątych XX wieku, choć inspirowana była antycznymi mitami. O ile zasada antropiczna wiązała dzieje Kosmosu w jeden ciąg zdarzeń zespolonych uniwersalnymi prawami, o tyle Hipoteza Gai starała się wyjaśnić fenomen życia na Ziemi – fenomen jego powstania i trwania.
Gaję możemy rozumieć jako biosferę, na którą składają się biomy, biocenozy, biotopy i ekosystemy. Wszystkie te „jednostki ekologiczne” odzwierciedlają, mniej lub bardziej adekwatnie, naturalny układ w przyrodzie. Ale zawsze reprezentują występujące w ich obrębie zależności, które są podporządkowane coraz bardziej złożonym i o coraz bardziej globalnym charakterze systemom (zbiorowiskom itp.).
**Lovelock nie widział jeszcze zagrożenia związanego ze wzrostem temperatury. Według niego, przewidywania są niekiedy alarmujące, ale dzieje Ziemi pokazują, natura potrafi regulować globalną temperaturę. Trzeba zaznaczyć, że ówczesny stan wiedzy na ten temat jeszcze nie potwierdzał tych najbardziej pesymistycznych prognoz. Ostatnia dekada uzmysławia nam jednak, że może zrealizować się ten najczarniejszy scenariusz).
*** Być może ostatnim kataklizmem, który realnie zagroził przetrwaniu gatunku Homo sapiens, był wybuch super wulkanu Toba na Sumatrze ok. 75 tys. lat temu. Po tym wybuchu przetrwało 1000 par w wieku rozrodczym naszego gatunku. Ale i w tym przypadku miało to swoje pozytywne konsekwencje: prawdopodobnie mocno rozproszone grupy musiały przekazywać sobie więcej informacji, a przy okazji precyzyjniej. Sprzyjało to powstaniu coraz bardziej opisowych i abstrakcyjnych pojęć. Nie stanowiły takiego zagrożenia dla naszego gatunku upadki cywilizacji, o których pisze Jean Dorst. Te cywilizacyjne katastrofy miały, z biologicznego punktu widzenia, tylko lokalny charakter.
Od Redakcji: Powyższy tekst jest fragmentem eseju: „Do Holistic Visions of Nature Enhance Ethical Relations between Man and Environment?” (Czy holistyczne wizje przyrody wzmacniają etyczne relacje między człowiekiem a środowiskiem?), który został opublikowany w czasopiśmie "Kultura i Edukacja", 2016, No. 2(112).
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
Wojna jak zabawa
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3288
Wojna informacyjna a odpowiedzialność (2)
To nie jest istotne, jaka jest prawda,
liczy się to, co uważamy za prawdę
H. Kissinger
Wojna w kwestii propagandowej została podporządkowana przemysłowi informacyjnemu. Elementem wypaczającym jej zrozumienie jest jej wirtualność, będąca efektem walki informacyjnej, która zapewnia złudzenie obiektywności w jej postrzeganiu w przekazach medialnych. Kształtuje też iluzoryczne przekonanie, że wojna nie jest złem, może być elementem rozrywki (relaksu), lub źródłem zabawy - np. najmłodsze pokolenia są poddane oddziaływaniu dezinformacyjnemu poprzez komputerowe gry wojenne.
Prawda jest jednak inna. Wojna zawsze była zjawiskiem wyjątkowo negatywnie ocenianym w skutkach. Jak pisze w „Wojnach sprawiedliwych” M. Walzer: „Jedna z najważniejszych cech wojny, odróżniająca ją od innych plag ludzkości, polega na tym, że ludzie w nią uwikłani są nie tylko ofiarami, lecz także sprawcami. W każdej wojnie ludzie giną, zabijani z wszelką możliwą do wyobrażenia brutalnością, i giną wszelkiego rodzaju ludzie, bez względu na wiek, płeć lub kondycję moralną”.
Mimo to, ludzie nie potrafią żyć bez wojny, wykluczyć jej jako środka w rozwiązywaniu konfliktów politycznych. Brak odpowiedzialności człowieka w tej kwestii widać dokładnie od drugiej połowy XX wieku, kiedy rozwój technicznych narzędzi wojny osiągnął taki stopień, że wojna stała się przedsięwzięciem zupełnie nieopłacalnym i ryzykownym. Pomimo tego, główne mocarstwa postawiły sobie zadanie: wynaleźć takie możliwości, formy, procedury polityczne i wojskowe, aby stworzyć szanse zwycięstwa, przy jednoczesnym wykluczeniu perspektyw wzajemnego, totalnego zniszczenia – podkreśla J. M Gavin w „Wojnie i pokoju w erze przestrzeni międzyplanetarnej”. Scenariusz takich wojen jest realizowany w ostatnich dziesięcioleciach – jest to zimna wojna, każdego z każdym.
Mamy do czynienia z nieodpowiedzialnymi siłami międzynarodowymi lub wewnętrznymi opcjami politycznymi dążącymi do wojny, które prowadzą propagandę w stosunku do narodów i państw w taki sposób, aby wywołać w nich agresję wobec innych. Systematycznie dostarczają półprawd dezinformujących ludzi o rzeczywistości, z premedytacją mobilizują społeczeństwo do wojny domowej, czy też agresji wobec innego państwa.
Za pomocą przekazu informacyjnego niszczą zdolności ludzi do świadomego i racjonalnego formułowania postulatów politycznych i pokojowych zachowań wobec innych.
Przekaz ten przekształca społeczeństwa w tłum gotowy do ślepych działań i czynów, zarówno zbrodniczych wewnątrz kraju, jak i agresji wobec innych podmiotów. Mechanizm manipulacji jest wyjątkowo agresywny, gdy system polityki światowej zdominowany jest przez jednobiegunowe mocarstwo (sojusz polityczno-wojskowy), czy też jedną ideologię lub władzę.
Wojna o „pokój”
Każda wojna potrzebuje fałszywych mitów i faktów. Społeczeństwa są indoktrynowane wojenną propagandą i izolowane od rzeczywistych motywów decyzji politycznych swych przywódców. Zgodnie z przekazem medialnym elit, agresywna wojna wybucha w słusznej sprawie - w celu „wyeliminowania zagrożenia dla pokoju”. W ostatnich latach - jako sposób na zaprowadzenie sprawiedliwości, wolności i demokracji, o humanitarne ideały, np. w imię „wyegzekwowania praw człowieka”.
W tym celu dominujące państwa promują standardy bezpieczeństwa, które są przedstawiane jako punkt odniesienia przy wszelkiego rodzaju klasyfikacjach i porównaniach. Nadają im charakter uniwersalności, a także promują jako wzór do naśladowania.
W kwestii przebiegu i skutków działań wojennych światowa opinia publiczna jest z premedytacją utrzymywana w niewiedzy. Obraz wojny przekazywany opinii publicznej ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Docierające do ludzi obrazy są filtrowane i preparowane tak, aby winowajcami były ofiary, a oburzenie społeczne nie obracało się przeciw sprawcom wojen, (które w konsekwencji generują zagrożenia asymetryczne, powodujące zamęt i strach), ale przeciw ofiarom, zdesperowanym walczyć o swoją godność i prawa (ocena moralna wojny nie jest wyznaczana przez działania żołnierzy, lecz przez opinię ludzkości).
Wątpliwości mogą budzić tzw. wojny prewencyjne. Rodzą się pytania, czy do obrony niezbędna jest agresja i co to jest wojna prewencyjna z punktu widzenia konfliktów w ostatnich dziesięcioleciach? Czy jest to:
- wojna o nieokreślonych celach przeciwko potencjalnym „wrogom” na każdej ziemi – jak w przypadku wojny z terroryzmem;
- atak odpowiadający na odległe w czasie zagrożenie, będący przedmiotem przewidywania i wolnego wyboru – jak w przypadku agresji na Irak;
- „operacja pokojowa” wobec chaosu wywołanego poprzez kolorową rewolucję oraz sprowokowanego kryzysu i wojny – jak w przypadku byłej Jugosławii, czy państw Afryki Północnej;
- „sprawiedliwa”, „ostatnia” krucjata (podbój) po to, aby położyć kres wszystkim wojnom i doprowadzić do nowej szczęśliwszej ery w historii ludzkości, czy po prostu
- pretekst do rozszerzania swoich wpływów i władzy przez podmioty kierujące się rządzą panowania, mające ambicje dominowania w regionie lub nad całą planetą, a jednocześnie zyskowne przedsięwzięcie dla wybranych klas społecznych, państw, sojuszy, czy transnarodowych korporacji i/lub grup interesu.
Nie można mówić o odpowiedzialności, gdy prowadzi się wojnę pozbawioną przedmiotu i celowości, motywując to potrzebą zwalczania zagrożeń, które jeszcze nie wystąpiły, lub mają charakter wirtualny, gdy traktuje się wojnę zapobiegawczo, jako karę dla potencjalnych sprawców zagrożeń (i dowodzeniem a posteriori, że nie mogliby oni być niewinni). Niektórzy aktorzy polityki światowej określają takie swoje działania sloganem „odstraszanie”, którego istota została wypaczona. To, o czym się mówi jako odstraszanie jest – ze względu na charakter działań i stosunki sił – zastraszaniem, przyjmującym tak drastyczny charakter, że zostało określone mianem doktryny wojennej „Szok i przerażenie” (p. N. Klein – „Doktryna szoku”)
W tej sytuacji marzenie o wojnie, która położy kres wszystkim wojnom w odległej epoce jest wyrazem skrajnej nieodpowiedzialności, a tłumaczenie polityków, że chcą doprowadzić do powszechnego pokoju, jednak nie mają innego wyjścia jak tylko prowadzić tzw. słuszną wojnę, jest zabiegiem propagandowym. Nie ziści się stan wolny od wojen, póki – jak twierdzi M. Walzer - nie pokonamy ostatecznie sił zła, nie uwolnimy ludzkości na zawsze od żądzy podboju i panowania. Wojna użyta w tym celu jest jednym z najgorszych, jak nie najgorszym narzędziem.
Manipulowanie słowem
Słowa R. Arona, że „broń psychologiczna, spoczywająca zarówno w rękach rewolucjonistów, jak i sił broniących istniejącego porządku wymierzona jest we wszystkich, bo mierzy w każdego człowieka z osobna” oddają istotę włączenia całej społeczności światowej w wojnę informacyjną między głównymi podmiotami polityki światowej.
Tu warto zastanowić się nad kwestią: jak rozumieć odpowiedzialność za słowo w warunkach wojny informacyjnej, gdzie standardem jest manipulacja społeczeństwem przez podmioty polityki światowej wykorzystujące najnowsze techniki dezinformacji? Aby na to odpowiedzieć, można rozważania zawęzić do obszaru wojny informacyjnej określanego jako dezinformowanie – celowe i zamierzone manipulowanie świadomością.
Punktem wyjścia jest wyjaśnienie słowa „manipulacja”. Oznacza ono kształtowanie poglądów, postaw, zachowań lub emocji bez wiedzy i woli człowieka. Jest to metoda zakamuflowanego oddziaływania na świadomość oraz zachowania jednostek i grup społecznych dla realizacji określonych przez nadawcę celów. Manipulacja według J. Kosseckiego to sterowanie ludźmi wbrew ich interesom, jak również wbrew ich woli, natomiast według P. Hahne, to sterowanie cudzym postępowaniem w celu osiągnięcia osobistych korzyści, przy czym osoba manipulowana nie zdaje sobie z tego sprawy.
Manipulowanie świadomością jest narzędziem narzucania swojej woli ludziom poprzez programowanie ich zachowania. Pojęcie to ma negatywne znaczenie etyczne, kojarzone jest z kłamstwem, oszustwem, intrygą, ingerencją w procesy myślowe i decyzyjne w celu osiągnięcia korzyści kosztem obiektu poddanego takim zabiegom.
W tej grze większość narratorów szuka synonimów słowa „kłamstwo”. Robione to jest w celu, by przeciętny człowiek był jeszcze bardziej zdezorientowany. Pojęcia kłamstwa, fałszu i manipulacji są zastępowane słowem „postprawda”, oznaczającym trudne do weryfikacji, świadome kłamstwo wykorzystywane dla celów propagandowych i politycznych oraz „półprawda”, które sprowadza się do wypowiedzi i twierdzeń, których celem jest nie skłamać, ale i prawdy nie powiedzieć.
Słowo „dezinformacja” oznacza np. wpuszczanie obok informacji prawdziwej, (ale niekorzystnej), kontrinformacji, mającej neutralizować wpływ tej pierwszej, lub rozpowszechnianie zmanipulowanych, czy nieprawdziwych informacji w celu skłonienia ich odbiorców do określonych zachowań na korzyść dezinformującego.
S. Kisielewski, charakteryzując sytuację medialną stwierdza: „Niepełna, niecałościowa informacja, czyli dezinformacja, czyli w rezultacie kłamstwo praktykowane na co dzień, wrasta nam w krew, staje się drugą naturą, ba, nieraz wręcz powinnością moralną czy narodową”.
Powyższe treści wskazują, że społeczeństwa, podmioty polityki światowej które nie umieją operować informacją, analizować jej, wyciągać wniosków itd. narażone są na manipulację, stają się obiektem dezinformacji. Tu można postawić pytanie, jakie są podstawowe warunki zapewniające społeczeństwu w sytuacji zmasowanej wojny informacyjnej zrozumienie zachodzących procesów oraz przyjęcie właściwej postawy w kwestiach odpowiedzialności za bezpieczeństwo? Do najważniejszych można zaliczyć wiedzę nt. współczesnej polityki bezpieczeństwa oraz znajomość procesów zarządzania bezpieczeństwem, a także umiejętność docierania do faktów, właściwego ich rozumienia i interpretowania.
W warunkach wszechobecnej infokomunikacji oraz masowej komunikacji zindywidualizowanej, gdzie społeczeństwo zostało poddane mniej lub bardziej racjonalnym wpływom, problemem jest percepcja społeczna zachodzących zjawisk. Kształtowanie opinii publicznej przy wykorzystaniu efektywnych narzędzi przekazu – technologii informacyjnych - przez wybrane podmioty, grupy interesu dla osiągnięcia konkretnych celów stwarza zagrożenie prawidłowej oceny okoliczności, zrozumienia mechanizmów rządzących społeczeństwem oraz podejmowania decyzji.
Informacje o najważniejszych wydarzeniach w świecie, w tym na temat bezpieczeństwa, można przekazać odbiorcom w formie totalnie zmanipulowanej i zakłamanej, popierając je spreparowanym, propagandowym materiałem filmowym.
J. Baudrillard, opisując sposoby przekazywania informacji nt. wojen pisze: „To, czego jesteśmy świadkami, siedząc w naszych fotelach w stanie całkowitego osłupienia, nie jest „jak film” – to jest film./…/ W rezultacie wojna staje się gigantycznym efektem specjalnym, kino staje się paradygmatem wojny, a my wyobrażamy ją sobie jako „rzeczywistą”, podczas gdy jest ona jedynie lustrem swego filmowego istnienia”. A U. Eco dodaje: „Wojna Nowego Typu stała się do tego stopnia produktem medialnym, że Baudrillard mógł paradoksalnie powiedzieć, iż nie miała ona miejsca, a jedynie została pokazana w telewizji”.
Dodatkowo, poprzez zasypywanie społeczeństw, odpowiednio dozowanymi pseudoproblemami i sensacjami obyczajowymi, tworzenie sztucznych dylematów, manipulowanie emocjami i „strachem” sprawia, że ukrycie tego, co się dzieje w świecie, co najważniejsze, nie jest problemem.
Polityka iluzji
W tych okolicznościach podstawowym kryterium zrozumienia zjawisk i procesów jest dotarcie do faktów, zdobycie o nich realnej wiedzy. To w warunkach „względności faktów” – dla konsumentów chaosu informacyjnego, bezkrytycznych odbiorców, przeciętnych obserwatorów polityki światowej, w tym jej aspektów bezpieczeństwa – jest często niemożliwe. Fakty te, w ramach polityki informacyjnej podporządkowanej realizacji konkretnych celów przez podmioty stosunków społecznych oraz ze względu na charakter działania mass mediów są w znacznym stopniu zniekształcane.
Mimo, że domeną funkcjonowania człowieka jest przestrzeń informacyjna, w której dane o wydarzeniach są natychmiastowe – nie zawsze wiedza o faktach jest kompletna i wystarczająca. Możliwość korzystania z transmisji ośrodków medialnych operujących niemal na całym świecie i przekazujących informacje w czasie rzeczywistym w oparciu o własną optykę sprawia, że dochodzi do zwielokrotnienia punktów widzenia.
Trzeba jednak pamiętać, że bogactwo informacji jest przyczyną ubóstwa uwagi. W konsekwencji, np. w przekazie nt. złożonej i niebezpiecznej sytuacji międzynarodowej, dostające się do obiegu informacje są zniekształcone, a ich ilość nie pozwala na racjonalną ocenę. W skrajnym przypadku to nie fakty generują informacje, a informacje tworzą wirtualne zjawiska, które są utrwalane w świadomości społecznej jako zdarzenia. Przy ich formułowaniu wiąże polityków racja stanu, interes, co pociąga za sobą konieczność mówienia jednym głosem, oraz stosowania zasady poprawności politycznej. S. Benet-Weiser stwierdza: „Telewizyjne serwisy informacyjne – dla większości ludzi główne źródło wiadomości – są inscenizowane jako rozrywka, kreując „politykę iluzji”. Jak widać, media dają politykom nieograniczone możliwości oddziaływania na opinię publiczną w skali globalnej.
Jak w tej sytuacji człowiek, winien postępować? Walka z faktami jest pierwszym przejawem głupoty. Używający tego narzędzia są z merytorycznego punktu widzenia na przegranej pozycji. Kiedy myślenie obywateli jest stymulowane w kierunku umiejętności odbierania kłamliwych informacji, tworzących w zbiorowej świadomości pożądaną „wirtualną rzeczywistość”, sprawą najwyższej wagi staje się zidentyfikowanie ciągu kłamstw i rozszyfrowanie autentycznej logiki zdarzeń, faktów, które mają miejsce.
Metodyka pracy powinna opierać się na umiejętności czytania i poszukiwania wiedzy z wiarygodnych i sprawdzonych źródeł. Ich zróżnicowanie pozwoli poznać skrajne punkty widzenia, a głębsza wiedza na wybranie tych faktów, które najbardziej odpowiadają rzeczywistości i wpisują się w logikę zachodzących procesów. Zdrowy rozsądek, pozwoli nazywać rzeczy po imieniu i stworzy podstawy do rzetelnej oceny sytuacji.
Konkluzje, czyli o hedonizmie
Człowiek poddany oddziaływaniu informacyjnemu jest coraz mniej przywiązany do „prawdy”, a coraz bardziej nastawiony na korzyści zapewniające mu hedonistyczne funkcjonowanie we współczesnym świecie. Świat nie został uwolniony od zagrożeń, w tym tych, których sprawcą jest człowiek; problem ich postrzegania i oceny staje się coraz bardziej dwuznaczny.
Tu pojawia się przerażający fenomen – ukryty za sukcesem medialnego oddziaływania na człowieka i prowadzoną wobec niego walką psychologiczną. To zatrata przez rządzących odpowiedzialności za ład w polityce światowej i za słowo w narracji dotyczącej sytuacji międzynarodowej. Prowadzi to do manipulacji świadomością społeczności światowej oraz kształtowania jej obojętności w sprawie odpowiedzialności za bezpieczeństwo w świecie.
Zbigniew Sabak
Autor jest profesorem Państwowej Szkoły Wyższej w Białej Podlaskiej.
Od Redakcji:
Powyższy tekst jest skróconą wersją artykułu złożonego do opublikowania w czasopiśmie „Przyszłość - świat – Europa – Polska”. Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od redakcji SN. Jego pierwsza część ukazała się w numerze 5/17 SN - Gdy zło nazywa się dobrem
Gdy zło nazywa się dobrem
- Autor: Zbigniew Sabak
- Odsłon: 3946
Wojna informacyjna i etyka (1)
Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego,
że wierzy w nie więcej osób.
Oscar Wilde
W żadnej innej dziedzinie stosunków społecznych problem odpowiedzialności człowieka, poszczególnych grup społecznych oraz całej społeczności światowej nie nabiera takiego znaczenia jak w sprawach bezpieczeństwa, szczególnie w kwestii utrzymania pokoju. Doświadczenia historyczne pokazują, że losy świata oparte były na rywalizacji, często bezwzględnej i niszczącej.
„Wojna obecna była we wszystkich epokach historycznych i we wszystkich cywilizacjach – stwierdza Raymond Aron (Pokój i wojna między narodami). W rezultacie historie ludów, państw i imperiów są historiami niekończących się nigdy wojen, niszczycielskich najazdów, grabieży i podbojów.
Te stwierdzenia stały się zbieżne z tezami konferencji „Granice odpowiedzialności człowieka” zorganizowanej 15.02.17 przez Komitet Prognoz PAN. W materiałach konferencyjnych zawarto bowiem następującą refleksję: „Współczesny świat społeczeństw bezwzględnie rywalizujących na polu gospodarki, finansów, surowców, technologii i polityki może unicestwić się na wiele generacji. Rozwój nauki i technologii stworzył takie możliwości. Możliwym i prawdopodobnym jest konflikt zbrojny, który przekształci się w wyniszczającą wojnę światową”.
Podkreśla się tym samym, że największym zagrożeniem dla ludzkości jest perspektywa wojny światowej, globalnego konfliktu zbrojnego, (powszechnej wojny domowej – wszystkich ze wszystkimi) z wykorzystaniem wszelkich możliwych środków.
Wojny, jako zamierzonego użycia siły aż do ostateczności, a tym samym do coraz większej bezwzględności, ponieważ, jak pisał Carl von Clausewitz – „ten, kto użyje przemocy bezwzględnie, nie szczędząc krwi, osiągnie przewagę nad niepostępującym podobnie przeciwnikiem”. Wojny, jako działalności ludzkiej, celowej i umyślnej, za której skutki ktoś jest odpowiedzialny.
Wszystko to ma miejsce w sytuacji pojawienia się w mediach niespotykanej liczby informacji, z których wynika, że troska o bezpieczeństwo jest nadrzędnym celem praktycznie wszystkich podmiotów współczesnego świata (państw i organizacji międzynarodowych) mających wpisane w swoje kompetencje bezpieczeństwo, a jednocześnie przekonanych o wyższości swojej koncepcji ukształtowania nowego ładu globalnego.
Najbardziej wyrazistym tego przykładem jest prowadzenie polityki pod hasłem Pax Americana,(ukutym na wzór terminu Pax Romana), oznaczającym dosłownie „pokój amerykański”, tj. globalny pokój narzucony przez Stany Zjednoczone, który zapewni prawie, lub w zupełności, bezwzględne bezpieczeństwo.
Ludwik Stomma, analizując mechanizm kształtowania we własnych społeczeństwach, państwach narodowych, przeświadczenia o zagrożeniach i konieczności obrony ojczyzny pisze w Antropologii wojny: „w świecie, w którym zagraża nam przemoc, musimy i my wystawiać chorągwie do naszej obrony, a choćby i „prewencyjnego” (w XX wieku nie było takich, które by się inaczej tytułowały) ataku. Ważne jest tylko, żeby za każdym razem stworzyć konstrukcję intelektualną, mityczną, udowadniającą, że nasze działania są słuszne, niezbędne i przede wszystkim racjonalne”.
Ocena aktualnej sytuacji międzynarodowej wskazuje, że stwierdzenie to ma także zastosowanie do współczesnych sojuszy polityczno-militarnych. W tym celu, ww. podmioty – pod hasłami walki o wolność, demokrację, prawa człowieka, tolerancję, pluralizm itp. wartości w omawianym kontekście będące jedynie nic nieznaczącymi sloganami – podejmują mnóstwo (często wyjątkowo drastycznych) działań określanych jako pokój przez siłę.
Podzielając tezę Carla von Clausewitza, że „wojna jest przedłużeniem dyplomacji”, wywołują wojny i konflikty zbrojne, które godzą w interesy innych państw, a często prowadzą do ich marginalizacji. Choć takie działania budzą sprzeciw części światowej opinii publicznej, to jednak większość, której wojny bezpośrednio nie dotykają, jest wobec nich obojętna. Niewiele tu zmienia świadomość tego, że choć wojny wywołują silniejsi, zdolni do prowadzenia polityki globalnej, to odpowiedzialnością za ich skutki obciąża się ofiary.
Stwarzanie złudzeń
Jednym z powszechnie stosowanych na świecie działań jest wojna (walka) informacyjna, będąca zaprzeczeniem odpowiedzialności za słowo w narracji politycznej i czysto wojskowej.
Wojna informacyjna doczekała się w ostatnich latach wielu definicji. Najogólniej, oznacza działania mające na celu uzyskanie przewagi informacyjnej poprzez wpływanie na informacje, procesy informacyjne, systemy informatyczne oraz sieci komputerowe przeciwnika przy jednoczesnej ochronie własnych zasobów informacyjnych.
Wojna informacyjna oznacza także niszczenie elementów systemów informacyjnych przeciwnika za pomocą odpowiednich, dostępnych środków działania.
Podstawowymi narzędziami walki informacyjnej są telekomunikacja i technika informatyczna, służące m.in. do skrytego wpływania na działanie urządzeń (cywilnych i wojskowych) w taki sposób, aby skutecznie zakłócać ich pracę lub uniemożliwiać ich użytkowanie.
Walka w obszarze informacji to zakłócanie systemów kierowania i systemów elektronicznych przeciwnika, działania mające na celu dezinformowanie przeciwnika, włamywanie się do systemów komputerowych, zdobywanie informacji.
Zjawisko to ma swoje historyczne umocowanie np. w stwierdzeniach Sun Tzu, który pisał w Sztuce wojny, że „strategia wojny polega na przebiegłości i stwarzaniu złudzeń: jeśli jesteś do czegoś zdolny, udawaj niezręcznego, jeśli jesteś aktywny, stwarzaj pozory bierności. Jeśli jesteś blisko, stwórz pozory dużej odległości. Staraj się wprowadzić wroga w błąd”.
Zasady te są aktualne także w dzisiejszych czasach, gdzie walka informacyjna w przestrzeni politycznej i militarnej stała się rodzajem konfliktu, w którym jak podaje Rodney Stark - „informacja jest jednocześnie zasobem, obiektem ataku i bronią. Obejmuje także fizyczną destrukcję infrastruktury, która jest wykorzystywana przez przeciwnika do działań operacyjnych”.
Polityka, gospodarka, wojna jako główne obszary i etapy (zjawiska) stosunków społecznych, gdzie najwyraźniej urzeczywistnia się sentencja Reinholda Niebuhra: „Człowiek ma przyrodzoną „rządzę władzy”, a jego odwiecznym celem jest panowanie nad innymi, zaś państwa jako wspólnoty ludzkie odzwierciedlają ów pierwotny instynkt”, wykreowały poprzez media model wojny informacyjnej i propagandy. Daje on fałszywy obraz przyczyn oraz przebiegu współczesnych zjawisk politycznych, relacji gospodarczo-finansowych, konfliktów i wojen.
Manipulacja świadomością
Żyjemy w społeczeństwie informacyjnym, gdzie informacja zdominowała praktycznie całą przestrzeń stosunków społecznych i stała się siłą sprawczą rozwoju wszystkich dziedzin życia. Ponadto, w świecie „ja (my) - kontra on (oni)”, gdzie walka o zdobycie potęgi jest powszechna, negatywne interakcje informacyjne między podmiotami są na porządku dziennym. Biorąc to pod uwagę, nie dziwi, że umysł człowieka stał się polem bitwy – jest poddany (nieznanemu w historii ludzkości), oddziaływaniu informacyjnemu najróżniejszych podmiotów.
Jak pisze Adam Alter w Sile podświadomości - „Wydaje nam się, że myślimy i zachowujemy się niezależnie od otaczającego nas świata – że znamy swój umysł i kierujemy się racjonalnymi przesłankami. W rzeczywistości za nasze wrażenia, opinie i decyzje odpowiadają setki czynników, z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy”.
To manipulowanie świadomością pozbawia ludzi wolności skuteczniej niż przymus bezpośredni. W konsekwencji, by dominować nad ludźmi, najpierw trzeba zapanować nad ich świadomością, o czym pisze też w Nowym porządku świata Mikołaj Rozbicki: „Media czuwają, abyś nie zadawał za dużo pytań, żebyś za dużo nie myślał, nie przejmował się swoimi prawdziwymi problemami i żebyś nie badał prawdy”.
Podmioty te, w imię własnych interesów, racji stanu i celów strategicznych, wykorzystując najnowsze osiągnięcia techniczne, prowadzą działania psychologiczne. Mają one na celu kształtowanie postaw i zachowań, które będą mieć wpływ na osiągnięcie celów politycznych i wojskowych.
Prawdziwymi zatem stają się słowa Andrzeja Wielomskiego, że: „Żyjemy w epoce po rewolucji nominalistycznej, czyli w takiej, gdzie każdy nazywa rzeczy tak jak chce /…/ Nominalistyczne gry językowe są jednym z elementów rewolucyjnej dezorientacji otaczającej nas rzeczywistości”.
W normalnych warunkach ludzie pojmują rzeczywistość w ujęciu terminologicznym tak, jak ich nauczono, natomiast w epoce współczesnego chaosu informacyjnego i niedostatecznej edukacji rozumieją ją zupełnie dowolnie.
Relatywizm moralny
Następstwem tych trendów jest zbliżanie się do wizji świata George’a Orwella, w którym normalnością mogą być zestawienia semantyczne: wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła, a które można uzupełnić o inne paradoksy języka polityków, dziennikarzy, a nawet środowisk naukowych, np. wyzwolenie to okupacja, obrona to inwazja, rozwój to recesja, demokracja to dyktatura itd.
Problem został także poruszony przez Thomasa Hobbesa, który pisał (Lewiatan), że „nazwy cnót i wad są „nazwami o niestałym znaczeniu”: mądrością bowiem nazywa jeden to, co drugi nazywa strachem; okrucieństwem jeden to, co drugi sprawiedliwością; rozrzutnością jeden to, co drugi hojnością. I dlatego nazwy takie nie mogą nigdy być niezawodną podstawą żadnego rozumowania”.
W sprawach bezpieczeństwa i wojny osądy i przekazy mają często dwoisty charakter, wynikający z relatywizmu moralnego. Tu stwierdzenia „tak i nie” oraz „słuszne i niesłuszne” są powszechnością. Jak widać, słowa nie mają swego właściwego znaczenia, lecz taki, jaki wypływa z kontekstu przekazu w danym momencie.
Najbardziej drastycznym wyrazem nieodpowiedzialności, używania względności znaczeń, jest manipulowanie słowami „dobro” i „zło”, które mają kluczowe znaczenie w pojmowaniu, definiowaniu i realizowaniu bezpieczeństwa. Słowa te są wyjątkowo swobodnie interpretowane przez różne grupy społeczne, w tym podmioty odpowiedzialne za bezpieczeństwo w globalnej polityce światowej, np. państwa i organizacje międzynarodowe.
Porównując następstwa permanentnych w ostatnich latach wojen, rewolucji, konfliktów zbrojnych (masowa eksterminacja ludności, zniszczenia, migracja, głód, ubóstwo) z ich oceną dokonywaną przez polityków powstaje wrażenie, że dobro to zło, a zło to dobro. Może to znaczyć, że dobro jest złem a zło jest dobrem.
Przeciętny, bezkrytyczny odbiorca zmanipulowanej informacji przyjmuje podświadomie jako normalność i prawidłowość taki stan rzeczy, jaki mu zasugerują (narzucą) media. To warunkuje późniejsze jego zachowania.
W dodatku, biorąc pod uwagę fakt, że celem wojny informacyjnej jest zablokowanie propagandy przeciwnika, w skrajnych przypadkach manipulacji za największego wroga ludzie uznają te podmioty, które mówią im prawdę.
Michał Heller w Moralności myślenia pisze: „Dobra lub zła kwalifikacja czynów pochodzi z intencji. Nawet jeżeli czynię coś obiektywnie złego, ale myślę, że postępuję dobrze, mój czyn jest moralnie dobry. A więc każde dobro i każde zło rodzi się z myśli. Świat cząstek elementarnych, atomów i pól fizycznych jest moralnie obojętny, ale myśl ludzka może go użyć do dobrych i złych celów”.
Zbigniew Sabak
Autor jest profesorem Państwowej Szkoły Wyższej w Białej Podlaskiej.
Jest to skrót pierwszej części artykułu, jaki ukaże się w publikacji Komitetu Prognoz PAN „Polska 2000 Plus” – „Granice odpowiedzialności człowieka”. Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Z etyką na bakier
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4999
Z prof. Maciejem Grabskim, wiceprzewodniczącym Komisji ds Etyki w Nauce przy PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, od naszej ostatniej rozmowy dotyczącej etyki* w nauce minęło 6 lat, tymczasem ze sprawozdań Komisji ds. Etyki w Nauce wynika, że od tamtego czasu niewiele się zmieniło...
- Tamta rozmowa odbyła się na kilka miesięcy przed uchwaleniem nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, kiedy ministrem nauki była prof. Barbara Kudrycka.
Mocą tej ustawy powołano Komisję ds Etyki w Nauce i ulokowano ją przy PAN, acz Komisja nie jest częścią Akademii. Jej członków – 7 osób - wybiera jednak Zgromadzenie Ogólne PAN.
Moim zdaniem, nie jest to rozwiązanie najlepsze, gdyż członkowie takich komisji jak etyki czy stopni i tytułu naukowego nie powinni pochodzić z wyboru, tylko z nominacji, bo ważne jest zarówno duże doświadczenie członków jak i ich profil specjalizacyjny. Tak się złożyło jednak, że w obecnej, drugiej już kadencji tej komisji wybrano do niej taki sam skład jak poprzednio, co jest korzystne, bo tych zagadnień trzeba się nauczyć.
Wiele osób uważa, że jest to jakaś superkomisja dyscyplinarna. Tymczasem tak nie jest. To czym jest Komisja ds. Etyki w Nauce najlepiej zdefiniował jej przewodniczący prof. Zoll, porównując ją do Sądu Najwyższego.
Działamy w oparciu o Kodeks Etyki Pracownika Naukowego, którego opracowanie było pierwszym zadaniem Komisji. Kodeks ten został następnie zatwierdzony przez Zgromadzenie ogóle PAN i obowiązuje zarówno uczelnie wyższe, jednostki PAN i instytuty badawcze. Nie prowadzimy śledztw, ani nie ferujemy wyroków, a jedynie odnosimy się do pytań stawianych przez komisje dyscyplinarne w zakresie interpretacji zapisów Kodeksu. Opinie te są dla nich obowiązujące przy wydawaniu orzeczenia.
- Ale niezadowoleni z werdyktów tej komisji szukają obejść poprzez inne komisje do spraw etyki..
- Bo w sprawach dotyczących przestrzegania zasad dobrej praktyki badań naukowych w Polsce panuje bałagan organizacyjny. Na przykład, na uczelniach istnieją komisje dyscyplinarne, które zajmują się zarówno sprawami dyscypliny pracowniczej, ale również i wykroczeniami w zakresie etyki w nauce, tyle że działają wtedy w innym składzie. Ale o ile w sprawach dyscyplinarnych, związanych ze sprawami pracowniczymi, szczeblem odwoławczym jest Rada Główna Szkolnictwa Wyższego, tak w przypadku komisji etycznych ustawa nie przewiduje jednoznacznie możliwości odwołania.
Nasza komisja nie jest komisją odwoławczą, bo takowej nie ustanowiono prawnie. Można się odwołać chyba tylko do ministra. To jest defekt.
W kolejnej nowelizacji tej ustawy, która obowiązuje od 2014 roku, wprowadzono nową instytucję - kolegium rzeczników dyscyplinarnych, bardzo liczne ciało. Jednak nie bardzo jest jasne, jaka jest jego rola, tym bardziej, że częściowo jego zadania nakładają się na te, które posiada Komisja ds. Etyki w Nauce. Bo kto to jest rzecznik dyscyplinarny? Pełni on rolę prokuratora, tym samym nie może pełnić roli orzekającej, bo to jest rola komisji dyscyplinarnych. Nie można mylić jednego z drugim, jednak z rozporządzeń nie wynika jasno, jaka jest droga postępowania.
Wydaje mi się, że koncepcja ta jest niedopracowana, bo mimo wielu lat dyskusji nie ma jasności jak jednoznacznie rozwiązać - wydawałoby się prosty problem - procedowanie spraw o naruszenie zasad etyki w badaniach naukowych. A zrobiono to przecież w innych krajach.
Komisja jest ponadto miejscem, do którego trafiają pokrzywdzeni - przedstawiają nam swoje problemy, a my możemy - jeśli jest to uzasadnione - zwrócić się do rektora czy dyrektora instytutu o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. I robimy to dość często, bo skarg jest coraz więcej – prawdopodobnie dlatego, że ludzie wiedzą, iż jest się do kogo zwrócić w takich sprawach.
Ludzie przychodzą z różnymi problemami, niekoniecznie związanymi z etyką: personalnymi, konfliktów, mobbingu, wszelkich nieprawidłowości w procedurach doktoryzowania i habilitowania.
Im dalej od Warszawy i im mniejsza uczelnia - tym jest gorzej. Pokrzywdzeni doktoranci, kradzieże intelektualne, wszystko co najgorsze – jak to się czyta, to robi się smutno, bo nauka winna być elitarna, a tak nie jest. Co prawda, jeszcze nie mieliśmy w Polsce dużego skandalu związanego z oszustwami naukowymi, ale z rozkładu Gaussa wynika, że one są, tylko nie ulegają wykryciu, gdyż prawdopodobnie wrażliwość na takie przypadki jest niewielka. Dzisiaj największym skandalem jest afera grantowa na Politechnice Wrocławskiej **– z wielkimi nazwiskami w nauce, ale ma ona charakter kryminalny i toczy się w tej sprawie proces. Ale ta sprawa ma również aspekt etyczny, gdyż stanowi jawne naruszenie wszystkich obowiązujących zasad dobrej praktyki naukowej, a więc niezależnie od postepowania sądowego będzie musiała podlegać procedurze dyscyplinarnej.
- Wydaje się, że w nauce polskiej większym problemem są jednak bardzo liczne plagiaty niż jedna afera na ok. 2 mln zł…
- Tych naruszeń w nauce jest dużo, ale akurat plagiaty nie stanowią dla nas większego problemu, bo dla tych przestępstw istnieje droga prawna, mimo iż często się zdarza, że uczelnie zamiatają te sprawy pod dywan. Najpoważniejszymi sprawami, które w Polsce jak dotąd nie wychodzą na światło dzienne są oszustwa naukowe. Najbardziej groźne są one w naukach doświadczalnych, bo w humanistyce niewiele można nakłamać i najpowszechniejszym przewinieniem są tam, jak wspomniałem, plagiaty. W dodatku na nauki doświadczalne idą ogromne pieniądze. Ale żeby skazać w sądzie kogoś o oszukiwanie w badaniach, trzeba wykazać, że ktoś z tego powodu ucierpiał. Bo skoro jest oszustwo, to musi być i pokrzywdzony. Tymczasem kto jest pokrzywdzony przez oszustwo naukowe? Nikt! Na świecie przyjęto więc doktrynę, że jest ono traktowane jako sprzeniewierzenie pieniędzy przeznaczonych na realizacje badań.
- Czyli przestępstwo gospodarcze.
- Jest to niedotrzymanie kontraktu. Ale w przypadku oszustwa naukowego pojawia się problem z jego wykryciem. Nie jest to łatwe i najczęściej zdarza się dlatego, że ktoś z najbliższego otoczenie zauważa nieprawidłowość. Czasami to się udaje – jak np. zdemaskowanie wielkiego oszustwa fizyka Jana H. Schöna, czy biotechnologa Hwang Woo-Suk, które wywołały oddźwięk w prasie całego świata. Demaskatorzy robią to z dobrej woli, z dbałości o własne otoczenie, ale zazwyczaj płacą za to najwyższą cenę, bo środowisko uważa ich za zdrajców. Oni ponoszą bardzo dużą odpowiedzialność, stąd stworzono cały system, aby takich sygnalistów chronić. W Polsce tego nie ma, nie znam nawet takiego przypadku, żeby ktoś złożył zawiadomienie o oszustwie naukowym.
- Jednak w aferze wrocławskiej takie zawiadomienie było…
- Afera wrocławska dotyczy jednak pieniędzy, nie badań naukowych. U nas ciągle obowiązuje zmowa milczenia w takich sprawach, choć warto tu byłoby zacytować Norwida: nie ten zły ptak co własne gniazdo kala, lecz ten co gadać o tym nie pozwala.
Częścią sprawy prof. Adama J. z Politechniki Wrocławskiej było stworzenie przestępczej zmowy kilku profesorów, której celem było ukaranie osoby, która zdemaskowała proceder oszustwa grantowego, przedstawiając sprawę policji. Za to postanowiono tej osobie uniemożliwić uzyskanie habilitacji. Policja w trakcie śledztwa zebrała ogromną ilość materiału dowodowego (m.in. e-maile), kompromitującego szereg znanych osobistości i rzucającego cień na ich postawę etyczną jako naukowców.
Pierwszą narzucającą się więc sprawą byłby wniosek o pozbawienie ich członkostwa w PAN. Ale jak to zrobić, jeśli nie ma wyroku sądowego? Można byłoby zawiesić ich w prawach członka PAN, ale do tego musi być orzeczenie komisji dyscyplinarnej w ich instytucjach, zaakceptowane przez Zgromadzenie Ogólne PAN. Jako Komisja niewiele w tej sprawie możemy zdziałać, dopóki nie będzie prawomocnego wyroku sądowego, a na to być może przyjdzie długo czekać.
Jedyne więc, co mogliśmy zrobić, to wysłać pismo do wszystkich rektorów uczelni, w których pracują pozostali zamieszani w sprawę profesorowie z prośbą o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego. Rektor Politechniki Wrocławskiej zareagował bardzo szybko, gdyż gdy policja zaaresztowała prof. Adama J., również polecił wszcząć wobec niego postępowanie dyscyplinarne. Co z innymi – nic jeszcze nie wiadomo.
- Ich nazwisk też nie można ujawnić, jeśli sprawa jest w toku.
- No właśnie.
- W sprawozdaniu Komisji za 2013 rok jest informacja, że Komisja wypracowała tylko 16 stanowisk. Czyli spraw dotyczących etyki nie było zbyt dużo?
- Istotnie, nie było jeszcze zbyt wielu spraw, bo był to drugi rok pracy Komisji. W dodatku większość spraw odsyłaliśmy do właściwych komisji w jednostkach, czy rektorów. Poważnych spraw pojawiło się więcej dopiero w 2014 roku, a w tym roku będzie pewnie jeszcze więcej.
- One dotyczyły głównie naruszenia praw autorskich i norm etycznych naruszanych przez recenzentów?
- Niestety, te dwie sprawy są ciągle najliczniejsze. Interesowne, nieuczciwe recenzje to najczęstsze po plagiatach sprawy, z jakimi się komisja spotyka. Jeśli ktoś z jakichś powodów nie lubi autora pracy, to nie ma co liczyć na rzetelną recenzję od niego. Na przykład, w sprawie wrocławskiej było tak, że prof. Adam J. pisał do wyznaczonych recenzentów - swoich kolegów - co mają zawrzeć w recenzji pracy, którą chciał utrącić, aby ją zdyskwalifikować, a ci się na to godzili. Coś jest popsute w polskiej nauce u korzeni. Nie wiem jak to naprawić, choć na pewno naprawić trzeba ludzi.
- Za to najlepiej Komisja radziła sobie w takiej sprawie jak wykorzystywanie autorytetu naukowego przy wypowiadaniu się poza obszarem własnej specjalności...
- O, tak. Mamy dziesiątki przykładów potwornej głupoty, począwszy od sprawy smoleńskiej. Ale ci ludzie dostali kiedyś profesury…
- Bo kiedyś uważano, że profesor zna się na wszystkim...
- Przed wielu lat profesor był w stanie znać się na całej swojej dziedzinie, a teraz, w wyniku niesłychanego wyspecjalizowania całej nauki, coraz częściej staje się wąskim zawodowcem, a nawet rzemieślnikiem i nie może się znać na wszystkim. Nie ma nic złego w tym, gdy wypowiada się on w sprawach ważnych, ale ogólnych. Natomiast gdy zabiera publicznie głos w sprawach poza zakresem swojej profesjonalnej kompetencji, to nie tylko kompromituje siebie, ale również nadwyręża autorytet nauki. Stanowisko Komisji Etyki w tej sprawie było jednoznaczne, ale ogólne, mówiliśmy o narastającym problemie, a nie o konkretnych sprawach. Tymczasem minister nauki wykorzystała nasze stanowisko do celów politycznych, co miano nam za złe.
- Po Smoleńsku bowiem obie strony miały swoje komisje i swoich profesorów od katastrofy – jak rozpoznać, którzy są ważniejsi?
- Trzeba pamiętać, że nauka opiera się na kontrowersjach. Cała nauka to spór koncepcji. Wspólne są tylko metody dochodzenia do prawdy – poprzez twarde fakty, dowody. To od zawsze działa i sprawdza się. Ale w momencie, kiedy my to zrelatywizujemy, przestaje działać, tego nie ma. Kiedy historyk wypowiada się na temat mechaniki, to ja wiem, co mam o tym myśleć, ale co ma myśleć pan Felek? Pisałem kiedyś o tym, że uczony, który miesza się w politykę robi to na własną odpowiedzialność. Jeśli nie przedstawia się jako ekspert, to w porządku, ale kiedy służy określonej ideologii, to szkodzi i sobie, i całemu środowisku.
- Może tu grają rolę bardziej względy finansowe? Część ludzi nauki tworzy wyniki badań pod zamówienie.
- Pewnie tak, ale to wtedy już jest korupcja intelektualna. To bardzo poważny problem, bo wielkie obszary nauki zostały skomercjalizowane przez międzynarodowe koncerny. Przykładem są firmy farmaceutyczne, które mają gigantyczne pieniądze i nie wiadomo, co jest uczciwe, a co nie. U nas to jest powszechne, bo środowisko jest małe, a koncerny są potężne, pieniądze płyną szeroką rzeką...
- Ale też jakoś nikt ze środowisk opiniotwórczych głośno nie grzmi, nie potępia takich praktyk. W Europie obowiązują pewne standardy etyczne w badaniach naukowych prowadzonych przez koncerny farmaceutyczne, ale u nas nie. U nas nawet nie można wyegzekwować przyznania się do konfliktu interesów...
- Są u nas tacy, którzy z tym zjawiskiem walczą publicznie, jak np. prof. Andrzej Górski, ale to niełatwe zadanie, bo wciąż, niestety, jesteśmy prowincjonalnym krajem, obarczonym przeszłością, z wysokim przyzwoleniem społecznym do nieuczciwego postępowania. Żeby się z tego wyrwać, trzeba pokoleń.
- Jest jeszcze inna sprawa, na którą Komisja ds. Etyki w Nauce zwracała uwagę: liczba młodych ludzi, naruszających zasady etyki rośnie. Czy jest to zjawisko pokoleniowe, czy wynika z rosnącej liczby młodych w nauce?
- Na pewno to drugie. Jedyną sprawdzoną drogą kariery naukowej jest formowanie intelektualne w otoczeniu mistrzów. Anonimowe studia doktoranckie tego nie zapewniają. Jedna ze stypendystek Fundacji na rzecz Nauki Polskiej po powrocie ze stażu w Stanach Zjednoczonych powiedziała mi, że największą odniesioną przez nią korzyścią było to, że nauczyła się tam systemu postępowania dla zapewnienia jakości i rzetelności prowadzonych badań, oraz tego, co należy zrobić, aby publikacja kierowana do druku odpowiadała najwyższym standardom. Bo o tym na swoim polskim uniwersytecie nigdy nie słyszała. A jest to podstawa do sukcesu w nauce. U nas takiego podejścia do doktorantów brakuje.
- A jakie są kary w Polsce w przypadku sprzeniewierzenia się zasadom etyki?
- Są trzy podstawowe rażące przewinienia w badaniach naukowych wymienione zarówno Kodeksie Etyki Pracownika Naukowego, jak i we wszystkich podobnych do niego dokumentów w innych krajach: fabrykowanie i fałszowanie wyników oraz plagiat (tzw. FFP). Jeśli chodzi o plagiaty, a więc naruszenia własności intelektualnej, to należą one do przestępstw i powinny być rozstrzygane na drodze sądowej. Pozostałe sprawy rozpatrywane są zazwyczaj przez powołane w tym celu instytucje działające wewnątrz jednostek oraz agencje przyznające granty. Kary polegają zazwyczaj na ograniczeniu dostępu do pieniędzy publicznych, w skrajnych przypadkach nawet dożywotnio. Najłagodniejsze z nich to poddanie pracy obwinionego dozorowi. I to są bardzo skuteczne metody, bo naukowiec, jeśli nie ma dostępu do grantów przestaje się liczyć, gdyż placówka naukowa nie ma z niego żadnego pożytku. W USA taki naukowiec praktycznie przestaje istnieć w swoim zawodzie. I ludzie się tego boją.
W Polsce takie kary nie są orzekane, być może dlatego, że jak dotąd, jak mówiłem, takie wykroczenia nie był ujawniane. Najwyższą karą przewidzianą w ustawie o szkolnictwie wyższym to zakaz pracy w uczelniach, natomiast w ustawie o PAN najwyższą karą jest nagana. Ja uważam, że za najcięższe przewinienia przeciw rzetelności w nauce zawsze powinno być wykluczenie z pracy naukowej, bo nauka z zasady musi być uczciwa. Jeśli z badań wychodzi co innego, a coś innego się pisze, to ewidentne oszustwo. Tyle, że takiego przypadku w Polsce nie mieliśmy - przynajmniej nic o tym nie wiemy.
- Ale w badaniach medycznych granica między działaniem etycznym i nieetycznym może być cienka, niekiedy rozmywa się. Tutaj racje bywają rozłożone między za a przeciw.
- Problem polega na pewności moralnej. Bo kiedyś mówiono, że nauka w znaczeniu etycznym jest neutralna, nie może być ani zła, ani dobra, bo to zależy od tego, kto ją wykorzystuje. Może ją wykorzystać z pożytkiem dla ludzi, bądź przeciw ludziom. Ten pogląd jest jednak już passé.
Teraz coraz częściej mówi się o społecznej odpowiedzialności i tzw. dual use of science - że te same badania mogą być używane w celach dobrych, albo wrogich człowiekowi. I tutaj sprawa jest nie do rozwiązania, bo o ile na uczelniach publicznych można jeszcze to kontrolować, to tam, gdzie badania są komercyjne, z kontrolą społeczną jest gorzej i nikt nic nie wie.
W tej chwili w przepisach, które są na świecie – ale i u nas, choć u nas nie ma ciała, które by to egzekwowało – jest tak, że surowe wyniki badań doświadczalnych muszą być przechowywane przez 6 lat po opublikowaniu badań, także próbki. Jeżeli tego się nie robi, to jest naruszenie zasad. My pod tym względem jesteśmy niechlujni i nie dorośliśmy do świata. Tej dziury mentalnej – i nie tylko mentalnej - nie da się zasypać w jednym pokoleniu, bo nawyki ludzkie są dość trwałe.
Dziękuję za rozmowę.
* Etyka na papierze, SN nr 6-7/09
**http://www.fakt.pl/wroclaw/naukowcy-wyludzili-blisko-1-8-mln-zl-jest-akt-oskarzenia,artykuly,539864.html
http://wpolityce.pl/kryminal/231288-afera-na-wroclawskiej-politechnice-naukowcy-podejrzani-o-wyludzenia-i-plagiaty
Turbokapitalizm a etyka biznesu
- Autor: Grzegorz Szulczewski
- Odsłon: 3005
Etyka w świecie finansów, jako narzędzie prewencji, skapitulowała na całej linii, bo nie zapobiegła angażowaniu się banków w ryzykowne, dwuznaczne z punktu moralnego, przedsięwzięcia.
Kapitał krąży nieustanie i coraz szybciej, konieczne jest więc podejmowanie przez banki coraz bardziej ryzykownych działań, aby utrzymać się na konkurencyjnym rynku finansowym. Banki po prostu nie mogą nie angażować się w operacje przynoszące wysoką stopę zwrotu zainwestowanego kapitału. Instytucje finansowe i ich szefowie żyją pod presją giełdy wyznaczającej kursy akcji przedsiębiorstw. Jej dominacja nad życiem gospodarczym turbokapitalizmu jest na każdym kroku widoczna.
Drugim niepokojącym etyków zjawiskiem jest próba sprowadzenia etosu finansisty do niebezpiecznej formuły zysku za wszelką cenę. W tej sytuacji dochodzi nie tylko do odważnych decyzji inwestycyjnych, ale otwiera się pole do działań ryzykanckich. Nie zachowuje się przez to złotego środka, na który wskazywał Arystoteles. Pomiędzy zbytnią ostrożnością, która prowadzi do utraty szansy zysku, a brawurą kończącą się często stratami finansowymi jest coraz mniej możliwości na roztropne działanie przynoszące bezpieczne i godziwe zyski.
Przykład Deutsche Banku
Codziennie dowiadujemy się o nowych stratach, jakie ponoszą największe banki. Nie mierzy się ich jedynie bolesną utratą kapitału, ale również nadszarpnięciem reputacji, na którą banki pracowały przez lata.
Właśnie ujawniono problemy, jakie ze swoimi klientami ma flagowy niemiecki Deutsche Bank. Otóż, musi on sobie poradzić nie tylko ze stratami związanymi z kryzysem operacji finansowo-hipotecznych w USA, ale również został pozwany przez związki komunalne i inne organizacje niemieckie. Zarzucają mu one prowadzenie ryzykownych operacji, z których klienci nie zdawali sobie sprawy. Straty sięgają przy tym setek milionów euro i zaczynają stanowić problem miejskich budżetów.
Bank broni się, wskazując, że w przeszłości miasta zyskiwały na operacjach polegających na próbach obniżania obciążeń kredytowych przez zmiany ich czasu spłacania (operacje typu CSM-Spread-Ladder-Swaps) i że te operacje są przyjętymi praktykami bankowymi.
Jedno przed rozstrzygnięciem sądowym jest pewne dla banku i jego klientów: dalsza nieprzejrzystość instrumentów finansowych spowoduje utratę zaufania do banków i narazi je na kolejne procesy sądowe.
Doszło do przekroczenia granicy zdrowego rozsądku. Turbokapitalizm uruchamiający globalną pogoń za zyskiem i środkami finansowymi prowadzi do kryzysu zaufania w sektorze finansowym. Zapomniano, że istnieją moralne granice konstruowania finezyjnych instrumentów finansowych. Wyznacza je przejrzystość operacji finansowych przyczyniająca się do kultywowania nieprzemijających wartości: rzetelności i zaufania.
Co skrywa żywopłot?
Równie dużo problemów etycznych przysparza rynek hedgefonds, czyli funduszy hedgingowych. Mają one równie wdzięczną, co tajemniczą nazwę: kredyty subprime. Termin hedgefonds pochodzi od angielskiego słowa hedge, co znaczy: ogrodzić się żywopłotem, ale i wykręcać się od odpowiedzi.
Ta dwuznaczność skłania nas do rozumienia tych funduszy, jako stosujących specjalne, często nieprzejrzyste i trudne do zrozumienia strategie inwestowania. Za żywopłotem dokonuje się operacji na sumę prawie 2 bilionów dolarów.
Fundusze hedgingowe stanowią instrument finansowy o dużym stopniu ryzyka, ale przynoszą do czasu wysokie zyski. Operacje typu „dźwignia finansowa” i tak zwana „krótka sprzedaż” przypominają sztukę żonglera, który posiadając dwie ręce podrzuca cztery, a może pięć piłeczek. Okazuje się, że na giełdzie amerykańskiej już około 40% transakcji jest związane z tymi funduszami. Fundusze te dzielą jednak przysłowiową skórę na niedźwiedziu.
Od czasu ich skonstruowania w 1949 r. przez Alfreda Jonesa, zyskały one zagorzałych zwolenników, ale też wysunięto wobec nich zarzut ponoszenia zbytniego ryzyka przez ich uczestników i przez cały rynek finansowy i gospodarkę. Dlatego w Europie regulacje prawne uniemożliwiały ich rozwój. W Niemczech jednak wymyślono sprytne, bardzo inteligentne próby zaangażowania kapitału na zasadzie różnego rodzaju certyfikatów, które potem zasilały fundusze hedgingowe. Może również, dlatego, słowo „hedge” znaczy kluczyć, wymijać się od odpowiedzi.
Fundusze hedgingowe działają bez nadzoru bankowego. Tak one, jak inne produkty turbofinansowe, mają to do siebie, że ich załamanie niszczy bardzo rozległą sieć powiązań finansowych i gospodarczych. Już choćby z tego powodu nie powinno być obojętnym, gdy angażowane są w nie coraz wyższe kapitały. Niestety, jak wejdziemy na strony, które je reklamują, mowa jest tam jedynie o gwarancjach zysku.
Raczkująca etyka turbofinansów
Etyka turbofinansów raczkuje wraz z ich rozwojem. Szczególnie dzisiaj, gdy może dojść do spadków funduszy hedgingowych i innych instrumentów turbofinansowych, należy zastanowić się nad uzupełnieniem kalkulacji ryzyka aspektami moralnymi angażowania się w tego rodzaju działalność.
Okazuje się, że już w XVII w. Jan od św. Tomasza sformułował zasadę podwójnego skutku (actus duplicis effectus). Miała ona ukazywać, kiedy zaangażowanie w operacje finansowe nie ma dwuznacznego charakteru. Zakonnik wymienia szereg warunków, jakie muszą być spełnione, by dane działanie zaakceptować. Musi być rzeczywiście ważny powód, aby podjąć działanie o możliwych, negatywnych skutkach ubocznych. Cel planowanego działania musi być dobry. Jednocześnie nie możemy w swej kalkulacji korzystać ze złych skutków działań.
Na pewno warto uzupełnić kalkulację ryzyka finansowego o ryzyko naruszenia zasad moralnych. Jeśli bowiem pewne operacje finansowe budzą jakieś wątpliwości moralne, to znak, że trzeba się głęboko zastanowić, na ile w te operacje angażować bankowe aktywa. Może bowiem zostać utracona reputacja banku.
Co powiedział Adam Smith?
Musimy zrobić ekonomiczno-etyczny remanent, czyli wrócić nie tyle do Arystotelesa, który już w starożytności ukazał, że chciwość rujnuje szczęście i dobrobyt, ale przynajmniej do Adama Smitha. Nie ma chyba drugiego ekonomisty i etyka zarazem, na temat którego poglądów byłoby tyle nieporozumień.
Chętnie przy tym nadużywa się metafory „niewidzialnej ręki”. Przytoczmy zatem słowa Smitha o niewidzialnej ręce. Pisał on, że każdy myśli tylko o swym własnym zarobku, a jednak w tym, jak i w wielu innych przypadkach, jakaś niewidzialna ręka kieruje nim tak, aby zdążał do celu, którego wcale nie zamierza osiągnąć. Społeczeństwo zaś, które wcale w tym nie bierze udziału, nie zawsze na tym źle wychodzi.
Powołując się na ten cytat, dochodzi się do nieuprawnionego wniosku, że niewidzialna ręka wszystko załatwi. Rodząca się wtedy nowoczesna gospodarka rynkowa, to wedle Smitha miejsce oddziaływania nie tylko niewidzialnej ręki, ale również widzialnej ręki państwa i prawa, które ma zapobiegać monopolistyczno-spekulacyjnym tendencjom w gospodarce.
Co więcej, Smith ukazuje, że uczucie sympatii i skrupuły moralne, to nie wymysły etyków biznesu, a czynniki wpływające na działanie rynku. W każdym bądź razie, Smith nie wyklucza na pewno ani sensu działania widzialnej ręki państwa i prawa, ani etycznych reguł gospodarowania i związanych z tym regulacji.
Dlatego szczególnie dzisiaj musimy o tym pamiętać, wnikliwie badając – na empirycznym przykładzie – ekonomiczne, społeczne i etyczne plusy i minusy deregulacji.
Powoli uświadamiamy sobie problematyczność idei całkowitej deregulacji i upatrywania w mechanizmach rynkowych sił działających na podobieństwo Opatrzności Bożej.
Odrzucając alternatywę: wolny rynek, albo centralne planowanie, należy zastanowić się, na czym polegać ma nowy system reguł korzystania z wolności. Nie są one niezgodne z duchem liberalizmu gospodarczego, a jednocześnie opierają się na poszanowaniu zasad moralnych.
W pismach Friedricha von Hayeka możemy przeczytać, iż wolne społeczeństwo być może bardziej niż jakiekolwiek inne wymaga, aby ludzie w swoim działaniu kierowali się poczuciem odpowiedzialności, które wykracza poza obowiązki egzekwowane przez prawo.
Zawsze zatem, również w teorii neoliberalnej, jest miejsce dla etyki w biznesie. Realizuje się ona tylko na innym poziomie. Jest to poziom odpowiedzialności indywidualnej.
Każdy wybór to dylemat
Kryzys na rynku turbofinansowym rodzi również dylematy moralne związane z wyborem strategii jego pokonania. Jak zapobiec finansowej fali tsunami, czyli załamaniu się systemu bankowego w wyniku masowej upadłości powiązanych ze sobą instytucji finansowych? Jakie są możliwe drogi wyjścia z kryzysu, a co można – uwzględniając zasady etyczne – zrobić, by nie dopuścić do najgorszego, czyli katastrofy finansowej?
Powstał projekt amerykańsko-brytyjski, który wygląda na racjonalne działanie w obliczu kryzysu. Polega on na zakupie produktów turbofinansowych, zawierających w znacznym stopniu instrumenty finansowe, które zawiodły i spowodowały kryzys. W Europie wzmagają się też naciski na obniżanie stóp procentowych.
Te metody wychodzenia z tarapatów prywatnych inwestorów lub instytucji finansowych rodzą jednak poważny problem moralny. Zwrócił na niego uwagę prezes EBC Jean-Claude Trichet, naciskany na zasilenie banków przez „widzialną rękę” państwa. Stwierdził, on, że zastosowane w Ameryce cięcie stóp procentowych w reakcji na rynkowe zawirowania stworzyłoby atmosferę moralnego nadużycia lub wrażenie, że bank nagradza ryzykowne decyzje inwestorów. Tego rodzaju ubezpieczenie prywatnego ryzyka na koszt podatnika rodzi pokusę jeszcze bardziej ryzykownych działań ze strony prywatnego kapitału. Etyka biznesu nazywa tę sytuację moralnym hazardem.
Sprawa wydaje się jednak z punktu etycznego jeszcze bardziej złożona. Jeśli założymy najgorszy scenariusz, a mianowicie groźby finansowej fali tsunami, to brak ratowania sytemu finansowego byłby również oceniony negatywnie z punktu widzenia etyki. Mamy, zatem klasyczny dylemat moralny: jak zachować się, gdy prywatne zyski wymagają kredytowania w ostateczności przez społeczeństwo, gdyż, jeśli tego nie dokonamy, samo społeczeństwo może ponieść jeszcze większe straty? Ryzykować, że „niewidzialna ręka” dobierze się jedynie do magików finansowych, a nas pozostawi w spokoju, czy jednak ubezpieczyć się, rozdając „widzialną ręką” pakiety ratunkowe?
Przed takimi dylematami, które właśnie mają wymiar nie tylko techniczny, ale i moralny, stoją dzisiaj profesjonaliści z banków centralnych.
Marginalizacja etyki
Trzeba na koniec przyznać, iż etyka, jako narzędzie prewencji, skapitulowała na całej linii, bo nie zapobiegła angażowaniu się w ryzykowne, dwuznaczne z punktu moralnego, przedsięwzięcia. Możemy zresztą poczytać pięknie brzmiące programy etyczne banków, szczególnie amerykańskich.
Skala naruszeń norm moralnych i etosu zawodowego skłania do porzucenia tej komfortowej strategii zakładającej, że świat finansów popadł w kryzys, w tym kryzys moralny jedynie z własnej winy.
Marginalizacja głosu etyków, instrumentalne traktowanie etyki biznesu na studiach akademickich objawiające się traktowaniem jej jako przedmiotu do wyboru, to także nasza wina. Wymogi nauczania jej w atrakcyjnej formie, zaliczanej testami, i wykładanie etyki biznesu przez osoby bez wykształcenia z zakresu etyki, jest zjawiskiem częstym na uczelniach ekonomicznych.
Kult sprawności menedżerskiej, niepodbudowany przeświadczeniem o wadze przestrzegania zasad moralnych, daje w świecie finansów opłakane, jak widzimy, rezultaty. Naturalne pragnienie robienia korzystnych interesów może, jak już ostrzegał Arystoteles, przerodzić się w praktykę podejmowania działań bez skrupułów moralnych. Żądzę posiadania, bogacenia się wszelkimi, również nieetycznymi metodami nazwał on słowem pleonaksja. Dotyczy ona postępowania, które oceniane jest jako nadmierne, kosztem innych dążenie do zaspokojenia własnych interesów.
Chciwość nie tylko prowadzi do wewnętrznej dysharmonii, jak zauważał Arystoteles. Powoduje ona swoistą ślepotę moralną. Przeciwwagą do indywidualnego etosu nieodpowiedzialności miały być: tworzenie profesjonalnej etyki organizacji, wyrażającej się w budowie programów etycznych, sytemu szkoleń, nadzoru etycznego i tworzenia stanowisk do spraw etyki w przedsiębiorstwach oraz programy społecznej odpowiedzialności biznesu (CSR).
Jak jednak pokazują afery z firmą Enron i Artur Andersen, a także obecny kryzys na rynku finansowym, nawet najlepsze programy nie mogą zapobiec naruszaniu prawa i zasad etycznych przez organizacje stojące pod presją wyników giełdowych i przez pracowników, którzy zatracili kompas moralny.
Dotkliwość obecnych wydarzeń na rynku finansowym mogłaby nam złagodzić myśl, że gorzka nauka dla banków nie pójdzie na marne. Trzeba zrozumieć, że nie chodzi tu o kosmetykę, a o etykę. Realizacja tego, co rozumiemy przez integrity, czyli prawość, uczciwość, rzetelność i spójność, zatem zgodność tego, co się robi z wyznawanymi zasadami moralnymi, może uchronić banki i nas wszystkich przed kolejnymi kryzysami. W końcu wszyscy chcemy darzyć pełnym zaufaniem siebie nawzajem, a w tym szczególnie mieć pewność, że banki nie angażują się w wątpliwe operacje finansowe.
Etyka zatem uczy jak nie podejmować kuszących propozycji, które budzą od początku wątpliwości moralne, i że warto być mądrym przed szkodą, a nie po szkodzie.
Grzegorz Szulczewski
Pierwszy tekst Autora o etyce w finansach - Finanse i etyka - czas dekompozycji - zamieściliśmy w numerze 3/15 SN.