Nauka i sztuka (el)
- Autor: Marta Kłak-Ambrożkiewicz
- Odsłon: 2678
W Muzeum Narodowym w Krakowie - Domu Jana Matejki do 17 lutego 2013 można oglądać wystawę strojów i kostiumów z kolekcji Jana Matejki.
Jan Matejko, tworząc wielkie kompozycje malarskie, wykonywał także studia kostiumu, draperii i rzemiosła artystycznego.
Kolekcjonował też cenne przedmioty oraz zabytkowe sprzęty, jak również dawne ubiory i tkaniny z jedwabiu, atłasu, adamaszku czy aksamitu oraz ciężkie materiały przetykane złotem, przywożone z Włoch – często z przeznaczeniem na szaty liturgiczne.
Do najciekawszych paramentów liturgicznych w jego zbiorze należy renesansowa dalmatyka wykonana z aksamitnego brokatu przetykanego złotymi nićmi – ze wzorami owoców granatu, wykorzystana w Hołdzie pruskim (1882) i w Bitwie pod Grunwaldem (1878).
W kolekcji Jana Matejki znajduje się także wiele ubiorów świeckich – od sukien noszonych zgodnie z panującą w Europie modą po stroje z terenów Rosji, Turcji, dzisiejszej Albanii; zachowały się również mieszczańskie jedwabne jupki i kamizelki. Zainteresowanie kostiumologów wzbudza biała spódnica z brokatu we wzór wstęgowy, ze srebrnymi kokardkami, datowana na XVIII wiek.
Niezwykle interesującym zabytkiem jest suknia z 1815 roku w stylu empire, uszyta z granatowego jedwabiu. Obok kompletnych strojów Matejko posiadał szereg dodatków uzupełniających: pasy, koronki, kołnierzyki, rękawy, sakiewki, wachlarze, koronkowe mankiety, ozdobne pasmanterie, które również prezentujemy na wystawie.
Stroje projektowane przez Matejkę to nie tylko cenne pamiątki historyczne, często unikatowe zabytki, ale i rekwizyty związane z malowanymi przez artystę scenami ilustrującymi polską historię.
***
Działalności artystycznej Jana Matejki, jednego z najwybitniejszych i najpopularniejszych malarzy polskich, towarzyszyła pasja badawcza, poznawania zabytków przeszłości i ochrony ich przed zniszczeniem. Początki kolekcji Jana Matejki sięgają lat pięćdziesiątych XIX wieku.
Artysta kupował cenne przedmioty i zabytkowe sprzęty by służyły nie tylko jako urządzenie domu, ale i jako modele do obrazów. Radą i pomocą w pozyskiwaniu zbiorów służyli przyjaciele i znajomi. Często przysyłali mu ciekawsze egzemplarze. Największe jednak znaczenie miały dla Matejki kostiumy tworzonych postaci. Pierwszy raz dał temu wyraz publikując w 1860 roku album "Ubiory w Polsce 1200-1795", w którym na dziesięciu tablicach litograficznych rozrysował wygląd polskich strojów i zachodzące w nich zmiany od Bolesława Wstydliwego do Stanisława Augusta Poniatowskiego. Były to ubiory uczniów, duchowieństwa, chłopów, Żydów, szlachty, króla, dworu i mieszczan, rycerstwa, magnatów oraz takie w których chodzili członkowie cechów i bractw.
Wzory do postaci czerpał z rycin w dziełach takich jak m. in.: „Żywoty hetmanów Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego” (1850), „Ubiory w Polsce od czasów najdawniejszych, aż do chwili obecnych” (1830), J. I. Kraszewskiego „Ubiory włościan i mieszczan z okolic Brześcia, Kobrynia i Prużan”.
Matejko przez całe życie tworzył studia kostiumu, draperii, a także rzemiosła artystycznego.
W jego kolekcji znajdują się dawne ubiory jak tkaniny z jedwabiu, atłasu, adamaszku, i aksamitu, ciężkie taniny przetykane złotem przywożone z Włoch, często z przeznaczeniem na szaty liturgiczne. Pośród nich najciekawszych paramentów liturgicznych znajduje się renesansowa dalmatyka wykonana z aksamitnego brokatu przetykanego złotymi nićmi – ze wzorami owoców granatu, wykorzystana w Hołdzie pruskim (1882), w Bitwie pod Grunwaldem (1878).
Interesującym przykładem ubioru liturgicznego jest ornat z włoskiej tkaniny z początku XVI w.. Jego kolumna środkowa została uszyta z czarnego aksamitu z bogatym złotym ornamentem kwiatowym. Boczne kolumny wykonano z tkaniny o wzorze granatu. Inna dalmatyka, z jedwabnego czerwonego brokatu tkanego złotymi nićmi we wzór roślinny, również powstała w XVI wieku.
Pozostałe dalmatyki i ornaty stanowiące dziś cenne zabytki pochodzą z wieku XVIII. Szyte są z przetykanych złotą nicią brokatów, adamaszków i mory, ozdabiane haftem z motywami stylizowanych kwiatów i liści. Do kolekcji należą też rękawice liturgiczne tkane czerwoną i niebieską nici. Zespół paramentów uzupełniają bogato haftowane manipularze i stuły pochodzące w większości z wieku XVII i XVIII.
W spuściźnie po Janie Matejce znajduje się także wiele ubiorów świeckich. Od sukien noszonych zgodnie z panującą moda w Europie poprzez stroje z terenów Rosji, Turcji, dzisiejszej Albanii. Na szczególną uwagę zasługuje serdak ozdobiony aplikacją z czerwonego sukna, a także kaftan ze wzorami geometrycznymi, pochodzący z Macedonii.
Do tego zespołu kolekcji należy strój kobiecy o kroju podłużnego poncho, składający się ze spódnicy, stanika haftowanego pasa. W kolekcji zachowały się mieszczańskie jedwabne jupki i kamizelki. Bogate kolorowe hafty zdobią gorsety i rypsowe spódnice. Zainteresowanie kostiumologów wzbudza biała spódnica z brokatu we wzór wstęgowy, ze srebrnymi kokardkami, datowana na XVIII wiek.
Kobiecy strój bliskowschodni na wystawie reprezentuje suknia szyta z purpurowego aksamitu, ozdobiona złotym haftem. Niezwykle interesującym zabytkiem muzealnym jest suknia z 1815 roku w stylu empire, uszyta z granatowego jedwabiu w paski tej samej barwy i drobne rzuty srebrne z dwuczęściowymi rękawami. Z ceglastego jedwabiu haftowanego w złote listki wykonana została suknia dla młodej panny. Obok kompletnych strojów Matejko posiadał szereg dodatków uzupełniających: pasy, koronki, kołnierzyki, rękawy, sakiewki, wachlarze, koronkowe mankiety, ozdobne pasmanterie, które również prezentujemy na wystawie.
Jan Matejko wielokrotnie projektował stroje i to nie tylko na potrzeby wychodzących spod jego pędzla obrazów. Między innymi nadał oprawę własnej uroczystości ślubnej, a także wykonywał projekty kostiumów balowych. Jego pomysły realizowali krakowscy i bocheńscy krawcy. Na wystawie eksponowanych jest kilka z tych kreacji.
Stroje projektowane przez Matejkę to nie tylko cenne pamiątki historyczne, często unikatowe zabytki, ale i rekwizyty związane z malowanymi przez artystę scenami ilustrującymi polską historię. I tak jak studia rysunkowe kostiumów czy też „Ubiory w Polsce 1200-1795” są źródłem dla badaczy, tak i zebrane przez artystę stroje stanowią materiał ikonograficzny i porównawczy dla kostiumologów.
Cykl Wielka rekwizytornia artysty jest ciekawą propozycją poszerzenia wiedzy oraz zapoznania się z bogatym zbiorem kolekcjonerskim Jana Matejki, który w liście z maja 1893 roku, pisał:
/…/ Wszystkie te zbiory stanowią jakby główną podstawę, przeznaczoną do muzealnych w kraju naszym, zbiorów ujęte w całość i umieszczone razem, mogłyby one zaciekawić nie tylko tych wszystkich, którzy dziejami przeszłości trudnią się /…/
Marta Kłak-Ambrożkiewicz
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 910
Do 16.09.18 w Muzeum Narodowym we Wrocławiu będzie otwarta wystawa pn. Rewolucja w sypialni. Łóżka w XIX wieku.
To pierwsza tak obszerna ekspozycja mebli używanych w sypialniach. Dziewiętnasty wiek przyniósł rewolucję w projektowaniu łóżek i urządzaniu sypialni. W żadnym innym pomieszczeniu mieszkalnym nie nastąpiły wtedy tak radykalne zmiany – pojawiły się meble umożliwiające odpoczynek w pozycji leżącej, powstały szerokie łoża małżeńskie, zaczęto produkować funkcjonalne zestawy mebli przeznaczonych do sypialni. Właśnie w tym okresie sypialnia stała się pomieszczeniem prywatnym.
Mieszczaństwo, które było największą i najsilniejszą ówcześnie grupą społeczną, w swoim tradycyjnym wzorcu życia na pierwszym miejscu stawiało wartości rodzinne. Sypialnie przestały wtedy pełnić rolę reprezentacyjną i stały się dostępne głównie dla domowników. Pomieszczeń tych nie urządzano już z myślą o przyjmowaniu w nich gości i m.in. dlatego zaprzestano budowania okazałych baldachimów nad łożem. Sypialnie wyposażano także w inne sprzęty: umywalnie, komody, krzesła i szafy.
Duża zmiana zaszła także w wielkości łóżek – stały się znacznie dłuższe, gdyż zaprzestano spania w postawie półsiedzącej, co było szczególnie praktykowane w XVIII w. Od XIX w. lekarze zalecali spanie z wyprostowanym kręgosłupem.
Pary otrzymały prawo do własnej sypialni, często od tej pory wspólnej i z dużym małżeńskim łożem (dopiero w latach 80. XIX w. zaczęto produkować łóżka dwuosobowe zwane małżeńskimi; w Polsce nosiły one nazwę „łóżka francuskie”).
Dziecięce sypialnie zaczęto urządzać w bliskim sąsiedztwie pokoju do snu rodziców. Od tego czasu do tych pomieszczeń wstawiano specjalne komplety mebli, a nie przypadkowe sprzęty. Obowiązywała bezwzględna zasada wstawiania do pomieszczeń tylko garniturów mebli, które musiały składać się z określonej z góry, standardowej liczby sprzętów (łóżka, stolika nocnego, umywalni lub toaletki, szafy). Niedopuszczalne było zestawianie w jednym pomieszczeniu różnych modeli o niejednolitej stylistyce.
Nowością były sprzęty wielofunkcyjne lub ukryte w innych meblach. Szczególnie często chowano w ten sposób łóżka. Moda ta wynikała z potrzeby wykorzystywania jednego pomieszczenia jako sypialni i pokoju dziennego. Szafa, która po odchyleniu w dół korpusu stawała się łóżkiem, znakomicie rozwiązywała problem. Bardziej skomplikowanym patentem było łóżko składane w komodzie. Tego typu meble sprawdzały się też w pokojach gościnnych i cieszyły się dużą popularnością.
Kolejne rewolucyjne zmiany w sypialniach dotyczyły budowania w ich pobliżu toalet i łazienek. W tych pierwszych toaletach stawiano specjalny mebel zwany bidetem lub krzesłem czystości (gdy nie było toalet, był on często wyposażeniem sypialni). Przybierał on zwykle kształt taboretu lub krzesła, zaopatrzonego u dołu w misę lub nocnik, na którym siadało się na siedzisku z otworem przykrywanym uchylną pokrywą. Bidety wyparte zostały dopiero ok. 1870 r. przez tzw. water klozety i rozwój kanalizacji.
Łazienki stały się aneksami sypialni, a więc, tak jak one, należały do przestrzeni ściśle prywatnych. Urządzano je w taki sposób, aby osoba z niej korzystająca nie potrzebowała pomocy z zewnątrz, zwykle służącej, i mogła samodzielnie poddawać się ablucjom. Zastosowanie nowych urządzeń i sprzętów, jak wieszaki na ręczniki, półki na akcesoria czy lustra, pozwalało zastąpić tradycyjne posługi.
Nowe udogodnienia w mieszkaniach, takie jak: ogrzewanie, kanalizacja, bieżąca woda, światło gazowe czy elektryczność, zapewniały komfort szerokim rzeszom mieszczan także w sypialniach.
Wszystkie zmiany, które zaszły w urządzaniu sypialni w domach w XIX w., okazały się tak trwałe, że przetrwały do naszych czasów.
Małgorzata Korżel-Kraśna, kuratorka wystawy
Więcej - http://www.mnwr.art.pl/CMS/wystawy_czasowe/Rewolucja_w_sypialni.html
- Autor: Justyna Hofman-Wiśniewska
- Odsłon: 2745
Z Żanną Gierasimową, aktorką, reżyserką, malarką, piosenkarką, tłumaczką, członkiem Międzynarodowej Federacji Malarzy i Związku Literatów Polskich rozmawia Justyna Hofman-Wiśniewska.
- Aktorstwo. Dlaczego wybrała Pani tak trudny i często niewdzięczny zawód?
- To sens mojego życia. Bez sceny, bez teatru – umieram. Czuję czasem ogromne zmęczenie, ale jak tylko mam przerwę, nie potrafię sobie miejsca znaleźć. Nie mam żadnej możliwości uwolnienia się od teatru. Muszę.
- Od dziecka Pani myślała, marzyła, o aktorstwie?
- Tak. Stale coś czytałam, recytowałam, grałam. To we mnie było od kiedy siebie pamiętam.
- Pani też maluje. To chyba nieco łatwiejszy rodzaj sztuki niż aktorstwo?
- Nie wiem, czy malarstwo jest łatwiejsze. Czy sztuka w ogóle może być łatwa?
- Nie ma tego nieustannego konfrontowania się z innymi, tej stałej rywalizacji na próbach, na przedstawieniach…
- Nie ma jej tak bezpośredniej, jak w teatrze. Ale jest we mnie. Gdy maluję przypominam sobie, że byli tacy malarze, jak Leonardo da Vinci, Botticelli itd. itd. To jest pewien rodzaj konfrontacji. Z mistrzami? Tak, bo jeżeli już coś robię, to chcę przynajmniej mieć świadomość, że włączam się w jakiś sposób w krąg, w którym byli wielcy, wybitni twórcy. To nie jest żadna próba porównywania się z nimi! To po prostu towarzysząca mi świadomość, że w jakiś sposób mogę wejść w ten świat, osobiście go dotknąć.
Rozumiem, że nigdy nie stworzę w tej dziedzinie niczego wybitnego, chociażby dlatego, że nie poświęcam się jej całkowicie i jest to tylko odskocznia w pauzach. Ale jeżeli nie będę sobie stawiała tak wysokich miar, to jakieś drzwi przed sobą zamknę, jakieś pragnienia, dążenia ograniczę. Trzeba mieć przed sobą najlepsze wzory, dążyć do ideału. Tak więc artysta zawsze się konfrontuje z innymi twórcami, z odbiorcami nawet, gdy nie jest to konfrontacja żywa, bezpośrednia, jak w teatrze.
Wychodząc na scenę nie można popaść w rutynę. A wychodziłam na scenę niekiedy co wieczór, bywało, że dwa razy w ciągu dnia. I za każdym razem trzeba odnaleźć w sobie jakąś świeżość. Widz nie wybaczy fałszu i zmęczenia. Przed publicznością niczego nie można sobie odpuścić. W teatrze aktora nic nie uratuje - on na scenie jest jakby nagi, to znaczy naga jest jego dusza i umysł.
Rola… Oprócz wszystkiego trzeba nauczyć się przyjaźnić się z muzą, żeby odwiedzała mnie na zawołanie - to dopiero jest sztuka!
- Nie może też Pani ani na chwilę zapominać o współgraniu z całym zespołem.
- Na tym m.in. polega profesjonalizm aktora. Nie gra na siebie, ani dla siebie. Utrzymując swoje "ja", musi się dostroić do koncepcji reżysera i gry całego zespołu. Ale aktorstwo to pestka w porównaniu z reżyserią. To jest dopiero trudna twórczość i arcytrudna praca. Gdy jestem na scenie jako aktorka, odpowiadam tylko za siebie. W reżyserii jest ta straszna odpowiedzialność za całość. Za aktorów, scenariusz, za scenografię, muzykę, oświetlenie itd. itd. Muszę znać każdy element spektaklu, wiedzieć wszystko o wszystkich, znać każde słowo tekstu, każdą myśl, jaką to słowo niesie, każdą rolę. Muszę mieć własną koncepcję każdej roli i zestroić to w jednorodną całość. Muszę też umieć doprowadzić zespół do mojej koncepcji spektaklu itd. Profesja reżysera to jest koszmar!
- A jednak Pani reżyseruje?
- Bo dojrzałam do tego. Mam do powiedzenia coś więcej niż mogę powiedzieć jedną rolą. Reżyserując łatwo jest … umrzeć. Nie, nie w sensie dosłownym, chociaż czasami i to wydaje mi się całkiem możliwe, bo jest to praca nerwowa. Łatwo jest umrzeć jako twórca. Łatwo jest polec bez chwały. I to nie jest sprawa tylko zrobienia premiery. Po premierze reżyser musi „pilnować” swojego przedstawienia. Przychodzę na każdy spektakl i cały czas jestem w napięciu. Czy każdy robi to, co trzeba, czy światło jest dobrze ustawione, muzyka itd. itd. Podczas każdego spektaklu targa mną niepokój, zapisuję sobie uwagi, niedociągnięcia i to, co dobre.
Np. w ciągu czterech lat, podczas których grana jest Jaskółka nie ma spektaklu, na którym bym nie była. Znam naturę aktorską, bo sama jestem aktorką. Wiem, jak to jest, gdy reżyser zostawia spektakl po premierze. „Tiepier my”! I zaczynamy! Każdy zaczyna na własną rękę improwizować, coś dodawać, zmieniać. To są, oczywiście, drobiazgi nie łamiące struktury spektaklu, ale dla całości, czasem danej roli, ważne. Zdarza się, że te drobne przeakcentowania, zmiany, są dobre. Bywa, że są nieporozumieniem i reżyser przychodzi na spektakl po pół roku i nie poznaje przedstawienia, które zrobił.
Aktorzy są jak dzieci i się po swojemu bawią. Zresztą, w pewnym momencie zaczynają się nudzić granymi rolami. Dlatego muszę to kontrolować. Aktor nie widzi całości, widzi swoją rolę, swojego partnera. Ja siedząc na widowni widzę całość. I zdarza się, że improwizacja, którą aktor czy aktorzy proponują w tej całości „siedzi”, a zdarza się, że jest czymś obcym, grą i zabawą samą dla siebie. Póki więc mam taką możliwość, nie mam tych spektakli za dużo, to na każde przedstawienie przychodzę. W Rajskich jabłkach jest gorzej, bo nie mogę obejrzeć swojego dzieła z sali widowiskowej - gram w nim i muszę sama sobie robić uwagi, korzystając z wideo.
- Aktorów ta Pani nieustanna obecność na widowni pewnie irytuje?
- Och, oczywiście. Chcieliby poszaleć, a tu reżyser - cerber siedzi na widowni. Poza tym, aktorzy lubią reżysera, gdy spektakl się udał. Nie lubią, gdy coś nie wyszło. Aktorzy są bardzo wrażliwi na takie rzeczy, jak brak kontaktu z widownią, gdy ktoś nagle wychodzi podczas spektaklu itp. Strasznie nas to denerwuje! Wychodzi jeden widz, nie wiadomo z jakiego powodu przecież, a aktorom wydaje się, że wychodzi cała sala. Pamiętam, jak było w Moskwie. Zagraliśmy Krzesła Ionesco…
- Pierwszy Ionesco w Rosji, właściwie w ZSRR?
- Tak. Ja i Alieksiej Zajcew byliśmy pierwszymi, którzy zagrali sztukę Ionesco w ZSRR. Graliśmy w Teatrze Stanisławskiego (premiera 1985). Spektakl powstał właściwie w roku 1980, wyreżyserował go Grigorij Załkind.
- Graliście w tajemnicy, często po piwnicach, ludzie telefonicznie spraszali się na przedstawienie?
- Tak. Byłam wtedy jednym z takich widzów tego teatru "Na krawężniku" jak nazwał go Głos Ameryki. Widziałam na scenie geniusza. Po przedstawieniu Ochroniarza Pintera nie byłam w stanie wyjść. Oświadczyłam Zajcewowi, że muszę z nim zagrać. Byłam wtedy aktorką znikąd, rok po skończeniu studiów. Akurat aktorka, która grała w Krzesłach zrezygnowała, bo groziła jej utrata etatu w teatrze, w którym pracowała. Weszłam na jej miejsce. No, nie było to tak od razu, bo Zajcew powiedział mi wtedy, że wariatów ma dosyć. Jednak dostałam tę rolę.
- To był najlepszy spektakl Krzeseł na świecie, jak doniesiono autorowi.
- Tak donieśli Ionesco zachodni krytycy. Ionesco zapraszał nas do Francji, ale nie dostaliśmy od władz pozwolenia na wyjazd. Natomiast otrzymaliśmy ostrzeżenia od KGB. W końcu przyszli nas aresztować. Przez miesiąc ukrywaliśmy się w piwnicy. Reżyser Krzeseł zmarł na zawał. Wyrzucili go z pracy w teatrze telewizji. Nie mógł znaleźć innej pracy, a miał na utrzymaniu rodzinę. Zajcew trafił do szpitala psychiatrycznego, mnie aresztowano.
- A potem przyszedł Gorbaczow.
- I wszystko się zmieniło. Zwolniono mnie do domu, kilka miesięcy później graliśmy Krzesła w Teatrze Stanisławskiego. W historii tego przedstawienia ukryta jest część historii rosyjskiego teatru.
- Na Krzesła mógł teraz przyjść każdy widz?
- Tak. Ale te pierwsze spektakle Krzeseł w Teatrze Stanisławskiego po pieriestrojce to była jakaś katastrofa. Przyszli widzowie nieprzygotowani. Teatr Stanisławskiego w Moskwie znajduje się między Dworcem Kurskim a Białoruskim, więc ludzie czekający na pociąg wpadają do teatru (żartuję). Pamiętam - sala napchana i po spektaklu awantura. Publiczność żąda zwrotu pieniędzy za bilety! Widzowie nie rozumieli tego, co obejrzeli, nie chcą oglądać takich sztuk, chcą teatru prostego i zrozumiałego. Dziwne? Nie, przecież ci ludzie nigdy nie widzieli takiego teatru, on był zabroniony, nie spotkali się z takim sposobem myślenia. Teatr, jaki znali to był teatr socrealizmu. I klasyka, naturalnie. A tu nagle inne myślenie, inny sposób oglądania i opisywania świata. Uznali, że teatr ich po prostu oszukał.
Aleksander Towstonogow (główny reżyser) nie uległ presji, spektakl szedł dalej. Powiedział wtedy, że jak na widowni będzie tylko jeden widz, to gramy te Krzesła Ionesco. Ludzie muszą zrozumieć, muszą poznać inną kulturę, inny teatr. Pieriestrojka to nie tylko pieriestrojka ustrojowa, polityczna, to także pieriestrojka w umyśle i duszy.
A czepiali się wtedy tego teatru o wszystko: o to, że młoda aktorka, czyli ja, gra główną rolę, że są przecież aktorki narodowe, a tu jakaś młódka z Ukrainy, że nie jest to repertuar dla ludzi, że Teatr Stanisławskiego - to inna estetyka itp. A Towstonogow powiedział, że będziemy grać i już, bo jest to wielka sztuka.
- On mógł sobie na to pozwolić.
- Naturalnie. Dzięki swojemu dorobkowi, swojej pozycji, marce. Ale był też mądry. Miał własne zdanie i nikt i nic nie mogło na niego wpłynąć. I to przyniosło oczekiwany efekt. Ludzie po trochu zaczęli na ten spektakl przychodzić. Potem pojawiły się inne sztuki autorów teatru absurdu w innych teatrach i widzowie się z tym oswoili. Misja teatru została spełniona.
- Pani kreacja w Krzesłach była niezapomnianą kreacją. Wasze Krzesła grane były w całym ZSRR, także na wielu scenach europejskich. Mówi Pani o misji. Dzisiaj teatr nie lubi mówić o swojej misji, aktor o powołaniu itp. Aktorzy wręcz podkreślają, że aktorstwo to zawód jak każdy inny.
- Ale skąd! To jest specyficzny zawód, a artysta jest innym człowiekiem niż każdy nie - artysta. Ma inną wrażliwość, inaczej postrzega świat. Aktorstwo to coś więcej niż tylko zawód. Oczywiście, są aktorzy, którzy tylko wykonują swoją pracę. Ale są też aktorzy-twórcy. O tym mówił m.in. Stanisławski. System Stanisławskiego wymagał zarazem ogromnej dyscypliny twórczej i zawodowej. Poza tym ten wielki reformator teatru uważał, że należy kochać teatr w sobie, a nie siebie w teatrze. Dziś, gdy dominuje wszędzie swego rodzaju narcyzm, warto o tym przypominać.
Są też aktorzy, reżyserzy, którzy robią to, co robią, bo… Bóg czy jakaś siła nieczysta czy czysta nałożył na nich ten krzyż i nie potrafią żyć inaczej. Bez teatru, bez sceny.
- W Pani też to jest…
- Tak. Coś mnie pcha, każe mi grać, od pewnego czasu reżyserować. To jest silniejsze ode mnie. To jest duchowe poświęcenie się temu zawodowi. Oddanie się mu bez reszty. Teatr, jako pojęcie, mieści w sobie rzemieślników, twórców i tych, dla których jest to sensem życia.
- Kilkanaście lat temu przyjechała Pani do Polski. Dlaczego Pani tutaj została?
- Po raz pierwszy przyjechałam do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych. Dwóch młodych polskich reżyserów przyjechało do Moskwy robić film o rosyjskich artystach. Byłam jedną z jego bohaterek. Zaproszono mnie do Polski na kilka tygodni. Zwiedziłam kraj, nawiązałam kontakty z polskimi twórcami, artystami, teatrami. Później nasz zespół teatru Stanisławskiego przyjechał z Krzesłami Ionesco. Zaczęłam wrastać w Polskę.
W Krakowie na jednej z kolacji pewien polski biznesmen, gdy zaśpiewałam, zaproponował mi nagranie płyty. Trudno było nie skorzystać z takiej okazji. Przygotowałam repertuar i otrzymałam propozycję recitalu – wraz z Leszkiem Wójtowiczem - w Piwnicy Pod Baranami. Potem śpiewałam w Piwnicy własne recitale i ta praca zabierała mi tak wiele czasu, że stanie jedną nogą w Moskwie, drugą w Polsce było dalej niemożliwe.
W 1995 zrezygnowałam z pracy w Teatrze Stanisławskiego i zakotwiczyłam się w Polsce. Podpisałam kontrakt z teatrem Rampa (1996), niedługo potem wyszłam za mąż za Polaka.
- Teatr dzisiejszy to inny teatr niż ten, który Pani kocha.
- To prawda. Boleję nad tym. Teatr kiedyś był trybuną, gdzie toczyły się często ożywione dyskusje na temat tego, co działo się za jego murami w rzeczywistości.
- Współpracuje Pani od 2 lat z Białołęckim Ośrodkiem Kultury, który stał się właściwie domem teatralnym. Właśnie odbyła się tam premiera sztuki Szostry Rubi Birden, którą Pani reżyserowała…
- W tym ośrodku kultury faktycznie jest teatralnie. Działa tam wiele sekcji teatralnych, w tym prowadzona przeze mnie. Nasz teatr nazywa się Akt-em, 11 maja br. odbyła się druga nasza premiera – Szostry. Grają w tym teatrze ludzie młodzi – utalentowani i piękni aktorzy, pełni pasji. Szostry to przezabawna alegoria naszych czasów. To jest spektakl o pogoni za standardami współczesnego świata, w której gubimy prawdziwe wartości, człowieczeństwo i kobiecość. Tak można streścić główną myśl sztuki.
- Po przedstawieniu jednego z widzów oburzyła postać fałszywego księdza i…
- ... zaczął wykrzykiwać, że to skandal, że tu się szkaluje księży, że to bluźnierczy spektakl… A przecież wyraźnie było powiedziane, że to fałszywy ksiądz, że on tylko udaje księdza., przebrał się za księdza. Wystarczy więc, że ktoś przywdzieje sutannę, żeby ludzie przestali w ogóle myśleć, zrobili się głusi i ślepi. W takich chwilach ręce mi opadają. A z drugiej strony widzę moc teatru - to działa! I znajdują się tacy, którzy się tych wpływów boją. Dlatego chyba starannie sprowadzają teatr do funkcji rozrywki, żeby nie budził umysłów...
- Może to, co wydarzyło się na Szostrach to właśnie teatr - trybuna?
- Fanatyzm, dewocja, bezmyślność? O nie! To nie ma nic wspólnego z refleksją, ani tym bardziej z dyskusją. Dzisiaj teatr staje się właściwie głównie rozrywką, elementem estrady. Nastąpiło pomieszanie materii. Teatr, nawet bawiąc, wymaga refleksji. Tego coraz bardziej brak. A kabaret? Stał się – najczęściej – sceną mniej lub bardziej udanych wygłupów.
Nie chce mi się robić spektakli pustych, bez refleksji, tylko dla rozrywki. Taki teatr mnie nie interesuje. Po to wystawiam daną sztukę, żeby coś za jej pośrednictwem powiedzieć. Także i od siebie. Ale przede wszystkim, żeby zabrać głos na konkretny temat, który tak jak nurtuje mnie, tak i nurtuje wiele innych osób. Spotykamy się więc w teatrze.
- Czy teatr umrze?
- Taki teatr, który mnie interesuje prawdopodobnie tak. Napisałam sztukę, w której mówię o tym problemie. Teatr, jeżeli nie ma misji do spełnienia, nie ma racji bytu. Tak ja myślę.
- Aktorstwo, reżyseria, śpiew, malarstwo, ale i tłumaczenie literatury.
- Gdybym nie przyjechała do Polski nigdy bym nie została tłumaczką. Poznałam inny język, inną kulturę, innych ludzi. Tłumaczę polską poezję i prozę. Na początku, choć poznałam język, polskiej poezji nie mogłam zrozumieć. To przyszło z czasem, ale przyszło.
Z rosyjską literaturą jest w Polsce trudno. Nie ma tu jakby odpowiedniego do niej przygotowania. Często sztuki rosyjskie wystawiane w polskim teatrze wydają mi się dość powierzchowne. Dramaturgia rosyjska jest specyficzna i trzeba ją naprawdę zrozumieć, by w teatrze pokazać jej wszystkie odcienie, głębię, psychologię. Aktor często nie czując pewnych rzeczy po prostu je pokazuje. Brakuje przygotowania psychologicznego. Brakuje warsztatu. Trzeba mieć naprawdę doskonale opanowane rzemiosło aktorskie, by stać się wirtuozem, by na scenie ukazać prawdę. Młodym aktorom często brakuje plastyki ciała, emisji głosu, rozumienia słowa, jego nośności, znaczenia, przestrzenności.
Meyerhold dużo mówił o mowie ciała. Warto to przypomnieć. Mowa ciała i słowa muszą iść w parze. To powinno współgrać. Aktorzy często na scenie nie budują osi, a to przecież bardzo ważne. Tego m.in. uczę młodych aktorów, z którymi współpracuję. Na I roku jesteśmy narodowymi artystami, na II jesteśmy zasłużonymi artystami, na III jesteśmy artystami, na IV jesteśmy studentami, a dalej już tylko uczymy się, uczymy, uczymy...
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: red.
- Odsłon: 4120
W łódzkim Muzeum Sztuki ms (w starym gmachu, na ul. Więckowskiego 36) zaplanowano na wakacje interesującą wystawę pn. „Robotnicy opuszczają miejsca pracy", której wernisaż odbędzie się 6 lipca, a finisaż - 5.09.br.