Jak Unia Europejska okupuje uniwersytety
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 0
Od Redakcji: Poniżej publikujemy interesujący i dobrze udokumentowany tekst niemieckiego autora Herberta Ludwiga, dotyczący historii zmian w kształceniu uniwersyteckim od czasu powstania Unii Europejskiej. Choć powstał w 2014 roku, a autor odwołuje się w nim do sytuacji w Niemczech, niemniej procesy, jakie opisuje (zwłaszcza metody socjotechniczne) dotyczą wszystkich państw członkowskich unii (i nie tylko unii). Ta historia dobrze koresponduje z zamieszczonym w tym numerze SN tekstem prof. Stanisława Bielenia „Parada wyblakłych gronostajów” oraz innych, jakie na ten temat ukazywały się w SN.*
Cały rozwój „integracji europejskiej” charakteryzuje się napięciem pomiędzy ochroną interesów państw narodowych a napędzaną nieustannie przez eurokratów dynamiką skupiania coraz większej liczby kompetencji w Brukseli, aż do osiągnięcia planowanego państwa federalnego. Polityka edukacyjna nie jest tu wyjątkiem. Choć kompetencje w zakresie systemu edukacji są prawnie zakotwiczone w państwach członkowskich, już w czasach czysto ekonomicznej WE wysiłki Brukseli miały na celu wpływanie na systemy edukacji państw członkowskich i promowanie ich „europejskiej” harmonizacji. Od 1976 r. służyła temu seria programów działania WE, których celem było poszerzenie bliskich kontaktów pomiędzy stowarzyszeniami naukowymi, utworzenie wspólnych programów badawczych i studyjnych, promowanie mobilności studentów w całej Wspólnocie oraz wzajemne uznawanie dyplomów i okresów studiów. ( http://hsdbs.hof.uni-halle.de/documents/t1722.pdf s. 19 i nast.)
„Komisja Europejska była siłą napędową wszystkich tych programów. „Pomimo wielu obaw – w państwach członkowskich, ale zwłaszcza w odniesieniu do kwestii kompetencji – Komisja objęła wiodącą rolę w tym procesie”. Europejski Trybunał Sprawiedliwości (ETS), który swoimi orzeczeniami zawsze wzmacnia „ponadnarodową dynamikę integracji”, przyszedł z pomocą Komisji w jej żądaniu i stwierdził w orzeczeniu z 1985 r., że „polityka edukacyjna nie wchodzi w zakres kompetencji Wspólnoty . Z punktu widzenia swobody przemieszczania się w WE studia uniwersyteckie stanowią również kształcenie zawodowe i dlatego mają szczególne znaczenie dla społeczności.” (tamże, s. 21 i nast.). Czyniąc to, „w sposób prawnie twórczy” ustanowił pożądane połączenie pomiędzy edukacją a życiem gospodarczym, które później zyskiwało na znaczeniu.
W rezultacie w Traktacie z Maastricht z 1993 r. polityka oświatowa została po raz pierwszy włączona do obszaru prawa wspólnotowego, a przywództwo Komisji w zakresie sporów zostało, że tak powiem, usankcjonowane prawnie, aczkolwiek podlegało głównej odpowiedzialności państw członkowskich. To skłoniło Komisję do dalszego rozwinięcia pośredniej kontroli polityki edukacyjnej w kierunku otwartej metody koordynacji , o której oficjalnie zadecydowano w 2003 r., ale była ona już praktykowana wcześniej. Państwa członkowskie są następnie nakłaniane poprzez propagandę przekazywaną kanałami politycznymi, gospodarczymi i naukowymi do identyfikowania się z celami pożądanymi przez UE i do „dobrowolnego” uzgadniania ich między sobą. Metoda ta oferuje możliwość kontroli politycznej bez prawodawstwa UE, do czego nie mamy (jeszcze) uprawnień.
Od połowy lat 90. KE, grupy lobbystów, rząd i fundacje okołobiznesowe w dramatycznych barwach malują zacofanie uniwersytetów w globalnej konkurencji gospodarczej. Ówczesny „minister przyszłości” Jürgen Rüttgers już w 1996 roku pokazał właściwe rozwiązania: ewaluacje (retrospektywne monitorowanie wpływu i kontrola przyszłościowa) nauczania i badań, skuteczne, zorientowane na wyniki struktury przywództwa i zarządzania na uniwersytetach, które powinny być firmami usługowymi. Fundacja Bertelsmanna, „think tank” bliski neoliberalnej teorii ekonomii, założyła w 1994 roku Centrum Rozwoju Uniwersytetu (CHE) z rektorami uczelni, którzy mogliby reprezentować możliwą opozycję, a którzy poprzez odpowiednie badania skierowali świadomość we właściwym kierunku. (Zobacz Jochen Krautz: Delikatna kontrola edukacji)
Proces boloński
Równolegle z transformacją europejskich systemów szkolnictwa, o której pisaliśmy w poprzednim artykule (Radykalny uścisk rynku UE ), rozpoczęła się także radykalna restrukturyzacja europejskiego systemu szkolnictwa wyższego, przygotowana w ten sposób przez propagandę, rozpoczęta 1 maja br. 25 grudnia 1998 r. wraz z „Deklaracją Sorbony” czterech europejskich ministrów edukacji (w tym Niemiec Jürgena Rüttgersa). Na tym opierała się „Deklaracja Bolońska”, ogłoszona 19 czerwca 1999 r. przez 29 ministrów edukacji, nie tylko z UE, i uruchomiła ten proces.
Posłuszni, sumienni lub kierujący się „świadomością europejską” ministrowie edukacji podpisali deklarację polityczno-programową, zgodnie z którą ogólnoeuropejska reforma szkolnictwa wyższego powinna stworzyć jednolity europejski obszar szkolnictwa wyższego, w którym programy studiów i stopnie naukowe zostaną „zharmonizowane” poprzez wprowadzenie i ujednolicenie dwustopniowego systemu kwalifikacji zawodowych (licencjat/magister). W tym celu programy studiów należy podzielić na poszczególne moduły nauczania, nauczać „umiejętności” – tak jak w szkołach – i wprowadzić ciągłe „zapewnianie jakości”. To oficjalne odczytanie. Na stronie internetowej Federalnego Ministerstwa Edukacji (RFN - przyp. red.) wskazano, że celem „procesu reform uniwersytetów jest tworzenie kwalifikacji uznawanych na arenie międzynarodowej, poprawa jakości programów studiów i zapewnienie większych szans na zatrudnienie”.
Jednak to, co tak naprawdę się za tym kryje, sugeruje sformułowanie zawarte w Deklaracji Bolońskiej, że chodzi o „promowanie kwalifikacji obywateli Europy istotnych dla rynku pracy, a także międzynarodowej konkurencyjności europejskiego systemu szkolnictwa wyższego”. Odzwierciedla to ducha ekonomicznie neoliberalnej, blisko powiązanej z OECD Komisji Europejskiej, której zasadniczym celem jest dostosowanie nauki i badań do interesów i celów nastawionej na zysk gospodarki kapitalistycznej, a nie do niezależnej nauki i edukacji. Wskazuje na to notatka z kręgów poinformowanych, którą przekazał Jochen Krautz, że „oświadczenie to było wynikiem kilkudniowej uczty, na zakończenie której, z ogólnym zakłopotaniem, przedstawiciel zdominowanej przez USA organizacji gospodarczej OECD wyciągnął przygotowany dokument i zaproponował go do podpisania.” ( Jochen Krautz: Miałeś dobre intencje, a po prostu źle wykonałeś?)
Od 1999 r. ten zasadniczy proces transformacji europejskiego krajobrazu szkolnictwa wyższego jest napędzany przez skomplikowaną sieć międzynarodową. Co dwa lata odbywa się kolejna konferencja ministrów edukacji, w której biorą udział także organizacje doradcze, takie jak Rada Europy, stowarzyszenie pracodawców BusinessEurope i paneuropejskie stowarzyszenie związków zawodowych Education International (EI). W międzyczasie regularnie – co najmniej dwa razy w roku – spotyka się „Bolońska Grupa Kontynuacyjna” (BFUG), w której reprezentowane są rządy państw członkowskich i wspomniane organizacje, a także oczywiście Komisja Europejska. Przewodniczenie tej grupie przypada co sześć miesięcy odpowiedniej prezydencji UE i krajowi spoza UE. BFUG otrzymuje wsparcie organizacyjne od Sekretariatu Bolonii. Zapewnia je kraj (lub kraje), w którym odbędzie się następna konferencja ministerialna. Do procesu bolońskiego przystąpiło obecnie 47 państw, w tym Watykan i dwa państwa pozaeuropejskie, Azerbejdżan i Kazachstan.
W Niemczech reformy wdrażają: Federalne Ministerstwo Edukacji, ministerstwa edukacji i same uniwersytety. Procesowi towarzyszy federalna grupa robocza „Kontynuacja Procesu Bolońskiego”, w skład której wchodzą przedstawiciele Federalnego Ministerstwa Edukacji, Konferencji Ministrów Edukacji, Konferencji Rektorów Uniwersytetów (HRK) oraz m.in. przedstawiciele pracodawców (BDA) i związków zawodowych (GEW). Według BMBF około 87 procent wszystkich programów studiów (13 900 z 16 100 programów studiów ogółem) na niemieckich uniwersytetach zostało obecnie przekształconych w strukturę studiów wielopoziomowych (stan na semestr zimowy 2012/2013). Transformacja już dobiega końca, zwłaszcza w szkołach technicznych.
Kontrola propagandy
Jak jednak można przeprowadzić reformę bolońską, diametralnie sprzeczną z tradycyjnym humanistycznym ideałem edukacji w Niemczech, sięgającym czasów Humboldta, wbrew wszelkim rozsądkom, ignorując wolę większości zainteresowanych i obywateli? Strategia szeroko zakrojonej propagandy politycznej, naukowej i gospodarczej stworzyła atmosferę publicznego wiru myślowego, w którym reforma bolońska nabrała aury „braku alternatywy”, a nawet pozoru wiążącego obowiązku.
Według wypróbowanego schematu dobro - zło, postępowym reformom przeciwstawiono złe, zacofane uniwersytety, a Bolonię przedstawiano jako przejęcie odnoszącego sukcesy angloamerykańskiego systemu licencjackiego/magisterskiego, mimo że odnoszące sukcesy elitarne uniwersytety amerykańskie działają obecnie zgodnie ze starym modelem Humboldta. „Przekształcenia uniwersytetów w firmy usługowe, które muszą wyróżnić się na tle konkurencji, postrzegając studentów jako klientów, a badania naukowe jako „wskaźnik produktu” podjęło się Centrum Rozwoju Uczelni, do którego w proces reform Fundacja Bertelsmanna zaangażowała rektorów uczelni, ogłaszając to zwięźle jako konieczność, która wiąże się z krwią, potem i łzami, a mimo to jest nieunikniona. …” (Jochen Krautz: Dobre intencje, ale źle zrobione?)
Zadziwiające jest, jak łatwo można było wywrócić narodowe idee edukacyjne do góry nogami i wyeliminować krytyków, którzy nie chcieli poddawać swojego myślenia kontroli UE. Fundacja Bertelsmanna po raz kolejny przedstawia taką koncepcję. W artykule poświęconym „sztuce reformowania” „przekazuje instrukcje, jak wdrażać reformy wbrew woli obywateli i osób nimi dotkniętych. Rządy nie powinny pozwalać, aby ich zakres działania był ograniczany przez „graczy weta”. Należy zatem ograniczyć udział grup interesu i następnie je wysłuchać, nie po to, aby omówić tę kwestię, ale po to, aby zwiększyć „legalność reformy” i zmniejszyć „opór”.
Szczególną uwagę należy zwrócić na osłabienie „potencjału oporu”. Opozycja jest podzielona poprzez angażowanie jednych i dyskryminację innych, „aby zapobiec potencjalnie zamkniętemu frontowi obronnemu”. Te destrukcyjne środki wobec obywateli i osób zaangażowanych, które nie chcą wyrazić zgody, są uważane za wątpliwe z punktu widzenia teorii demokracji „tylko na pierwszy rzut oka”. Przecież „w razie wątpliwości rząd musi wystąpić wbrew woli ludu”. (Patrz Jochen Krautz: Delikatna kontrola edukacji, zgodnie z linkiem).
Według Krautza, schemat ten sprytnie opiera się na istniejących problemach na uniwersytetach, aby przyciągnąć do siebie krytyczne umysły i zmniejszyć opór. Każdemu coś zaproponowano: młodszym – wyższe kwalifikacje biznesowe, skupionym na wynikach konserwatystom – zmniejszenie odsetka osób przedwcześnie kończących naukę, studentom – większą liczbę kierunków, na których mogli studiować, a uniwersytetom - większą autonomię. „Pragnienie uznania uczelni technicznych zostało przeciwstawione uniwersytetom. Socjaldemokraci dali się zasugerować, że studia licencjackie w szkole były realizacją edukacji dla wszystkich. Jednocześnie wszędzie zapanowała neoliberalna nowomowa i nowe myślenie” (J: Krautz op. cit.).
Przeprowadzono konsultacje ze stowarzyszeniami, ale bez skutku, jak twierdzi Krautz, np. ze strony wcześniej krytycznego Niemieckiego Stowarzyszenia Uniwersytetów. Niektóre grupy interesu powstrzymały się od składania zbyt ostrych oświadczeń, aby nadal brać udział w przesłuchaniach. Krytyków, którzy mimo to wypowiadali się, przedstawiano jako zagorzałych wrogów postępu i zastraszających blokerów, a także wykluczonych. „Doprowadziło to wielu krytyków, zwłaszcza z uniwersytetów, do wcześniejszej rezygnacji, ponieważ uważali się za odizolowanych, nie mieli zorganizowanej reprezentacji interesów, ale też jej nie zbudowali”.
Do osłabienia i fragmentacji potencjalnie krytycznej profesury przyczynił się z jednej strony fakt, że reformę rozpoczęto w czasie, gdy duża część profesorów odchodziła na emeryturę i z przerażeniem odwracała się od nowego systemu. „Młodsze pokolenie rzadko wypowiadało się krytycznie, bo nie chciało zepsuć sobie perspektyw zawodowych. Z drugiej strony reforma oferowała pewne możliwości kariery w nowych strukturach lub zasoby finansowe związane z działaniami reformatorskimi, więc opór również został skorumpowany.” ( J. Krautz: Reforma edukacji i propaganda).
Wiodącą rolę Fundacji Bertelsmanna w tym procesie uwydatniła ustawa o wolności uniwersyteckiej dla Nadrenii Północnej-Westfalii z 2007 roku, inspirowana radykalizmem rynkowym. „Centrum Rozwoju Szkolnictwa Wyższego samo sformułowało treść nowej ustawy (por. CHE 2005), a rząd nie wahał się wprowadzić jej w życie w dużej mierze. „Wolność” nowego prawa oznaczała w naturalny sposób wolność rynkową, czyli deregulację kontroli, wprowadzenie wzorców zarządzania przedsiębiorstwem i regulację konkurencji między uczelniami. W rezultacie uniwersytety stały się spółkami parapaństwowymi, w których radach nadzorczych władzę decyzyjną otrzymali teraz szefowie firm nieuniwersyteckich i banków: „Menedżerowie przejmują kontrolę na uniwersytetach” – brzmiał nagłówek „Handelsblatt” (tamże).
W 2009 roku wykładowcy Uniwersytetu w Kolonii z oburzeniem opublikowali oświadczenie „W sprawie wizerunku uczelni”, pod którym podpisało się ponad 1300 członków i studentów uczelni. Widzą w tym „poważne zagrożenie dla idei i misji społecznej uniwersytetu” i przywołują pierwotny obraz własny uniwersytetu: „Opiera się on na zasadach powszechności, autonomii i niezniszczalnej woli prawdy. ...
Szokujące jest to, że dzisiejszy uniwersytet wydaje się być gotowy bez oporu porzucić to twierdzenie, a nawet opowiadać się za jego demontażem. Wzywają do zaprzestania oczyszczania uniwersytetu z przesłanek epistemologicznych i naukowo-teoretycznych wiedzy na rzecz wiedzy wyłącznie funkcjonalno-operacyjnej, czyli związanej z zastosowaniami. „Struktura kursów jest obecnie zgodna z logiką orientacji na karierę i nabywania umiejętności, podczas gdy systematyka przedmiotów i orientacja badawcza schodzą na dalszy plan lub zostały już całkowicie zastąpione. […] Nie można porzucić roszczeń do powszechnego i, w dosłownym tego słowa znaczeniu, szkolnictwa uniwersyteckiego.” (Deklaracja Kolońska)
W międzyczasie nawet obecny przewodniczący Konferencji Rektorów Uniwersytetów, Horst Hippler, zamyślił się: „Uniwersytet musi robić więcej niż tylko zapewniać szkolenie, ale kształcić. Nie robi tego z tytułem licencjata.” ( Horst Hippler w HIS University News ) I mówi tak, mimo że sama Konferencja Rektorów masowo forsowała reformę.
Były minister pracy Norbert Blüm w niezwykły sposób dochodzi do sedna sprawy: „Mamy do czynienia z gospodarką, która przygotowuje się do totalitaryzmu, ponieważ stara się narzucić wszystko uzasadniając to ekonomią. (…) Gospodarka rynkowa powinna dać społeczeństwo rynkowe. To jest nowy imperializm. Nie podbija już terytoriów, ale postanawia przejąć umysły i serca ludzi. Jego okupacyjny reżim wyrzeka się przemocy fizycznej i okupuje ośrodki wewnętrznej kontroli ludzi.” (Norbert Blüm: Sprawiedliwość; A Critique of Homo oeconomicus. Freiburg 2006, s. 81)
Ten nowy imperializm może ugruntować się jedynie poprzez stare hierarchiczne struktury władzy jednolitego państwa. Protesty większości nauczycieli nie mają żadnych konsekwencji, bo inni mają pozbawioną skrupułów władzę nad strukturami, z którymi są zintegrowani. Zasadniczej zmiany można się spodziewać dopiero wtedy, gdy życie oświatowe i kulturalne całkowicie oddzieli się od konstytucji państwa i uniezależni się od niej własną administracją.
Herbert Ludwig
17.01.14
O autorze: Herbert Ludwig studiował pedagogikę, filozofię, historię i germanistykę na Uniwersytecie Pedagogicznym w Reutlingen oraz pedagogikę waldorfską na seminarium nauczycielskim Waldorf w Stuttgarcie. Skupia się przede wszystkim na wewnętrznych i zewnętrznych uwarunkowaniach rozwoju człowieka w kierunku wolności. Jest autorem internetowego bloga „Facadescratcher”, na którym komentuje fundamentalne kwestie dotyczące społecznego kształtowania życia intelektualnego, kulturalnego, rządowego i gospodarczego.
Powyższy tekst zatytułowany: „Jak UE okupuje uniwersytety procesem bolońskim” został opublikowany pod linkiem: https://fassadenkratzer.wordpress.com/2014/01/17/wie-die-eu-mit-dem-bologna-prozess-die-hochschulen-okkupiert/
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN
Parada wyblakłych gronostajów
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 0
Trwająca kampania wyborcza na uczelniach wyższych powinna być okazją do intensywnej intelektualnej wymiany myśli, wizji i koncepcji, w której mógłby uczestniczyć nie tylko świat akademicki, ale także rządzący i zainteresowani obywatele. Decydenci polityczni mogliby artykułować oczekiwania wobec środowiska akademickiego, które powinno umieć sprostać niezwykłym wyzwaniom, jakie płyną z różnych stron – polityki, gospodarki, kultury. Drudzy natomiast, jako obserwatorzy notorycznego osłabiania pozycji społecznej profesorów i uniwersytetów, w trosce o los swoich dzieci, mogliby przynajmniej pytać, gdzie są granice degradacji szkół wyższych.
Tymczasem nie ma żadnej debaty, wykraczającej poza środowiska akademickie, a komentarze medialne, to najczęściej utyskiwanie na kryzys uczelni wyższych i brak perspektyw. Minister od spraw nauki obecnego rządu nie ma żadnego zdania na temat kierunków naprawiania tego, co zostało zepsute w ostatnich latach. Brakuje na przykład krytycznych wniosków z fatalnego dzielenia i rozliczania grantów (ważniejsze wciąż są projekty badań, a nie ich rezultaty). Nie wiadomo, jak zostanie naprawiona nieszczęsna punktacja czasopism, która kolejny raz zależy od uznaniowości politycznej, a nie od merytorycznych ocen.
Na uczelniach każdy, kto podważa wprowadzone przez Jarosława Gowina zmiany strukturalne – tzw. ustrój katedralno-radziecki – jest pomawiany o szkodzenie interesom uczelni. Krytykom odmawia się prawa głosu, gdyż zakłócają porządek, ustanowiony przez akademicką kamarylę. A przecież „standardy” ostatnich dwu dekad doprowadziły do inflacji ocen i dewaluacji dyplomów. Zaprzeczyły ideałom demokracji i autonomii uniwersyteckiej. Wystarczy przyjrzeć się dorobkowi naukowemu, wymaganemu na stopnie naukowe. Każdy zorientowany w materii swoich dyscyplin dostrzeże liczne ułomności. Wcale nie zniknął system kolesiostwa i budowania nieuczciwych przewag poprzez protekcjonizm, nepotyzm, karierowiczostwo i lizusostwo.
Obserwując życie uniwersyteckie od półwiecza, nie ukrywam, że jego obecny stan budzi we mnie poczucie zażenowania i dyskomfortu. Na swojej drodze kariery akademickiej przyzwyczaiłem się, że wiedza i pasja poznawcza idą ze sobą w parze, że wysiłek intelektualny ludzi nauki sprzyja dążeniu do doskonałości i prawdy. Tymczasem w ostatnich kilkunastu latach żądza wiedzy stała się jakimś „średniowiecznym przesądem”, zachcianką czy wybrykiem nikomu niepotrzebnych „mędrków”. Uczelnie wyższe poddano komercjalizacji, a edukację na poziomie wyższym sprowadzono do instrumentalnego narzędzia przygotowania zawodowego.
Ręka rynku na uczelniach
Wszystko zaczęło się na tzw. Zachodzie, gdzie szkolnictwo wyższe dość wcześnie, bo już w latach osiemdziesiątych ub. wieku zaczęto uznawać za ważny motor wzrostu ekonomicznego. Bezosobowa siła rynku zaczęła dyktować wymagania stawiane uczelniom. A nowe ideologizacje, związane zwłaszcza z bezkrytyczną afirmacją kapitalizmu i towarzyszącą jej poprawnością polityczną, skazały dociekania naukowe na marginalizację. Relatywizacja, a nawet degradacja roli prawdy podkopały dotychczasową rolę uniwersytetu. Wraz z tymi procesami nastąpił zmierzch prestiżu i poważania autorytetów. Same uczelnie zresztą wydatnie się do tego przyczyniły. Kumulatywne i pozytywistyczne podejście do wiedzy straciło jakikolwiek sens, gdyż subiektywny osąd (a nie obiektywizacja) i kolejne interpretacje (narracje) stały się prawdziwym źródłem poznania.
W świetle takich przemian nie chcę wypaść na głupca lamentującego za „złotymi czasami”. Nie mogę jednak przejść do porządku nad zakłamanym sloganem, że żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”. Ileż rozmaitych seminariów poświęcono dywagacjom, jak ważna jest wiedza w społeczeństwie XXI wieku! Naprawdę jednak nastąpiła jej banalizacja i utowarowienie. Traktowana jako produkt, jako wytwór procesu technicznego, a nie pracy umysłowej, wiedza przybrała charakter instrumentalny i utylitarny. Nie ma w niej nic szczególnego, jeśli chodzi o wartość autoteliczną. Ludzie mogą żyć bez intelektualistów, a uniwersytety – ku powszechnemu zadowoleniu – stają się wyższymi szkołami zawodowymi, a nie „świątyniami mądrości”, broniącymi swojego ekskluzywizmu i elitarności.
Równanie w dół
Pod względem standardów dydaktycznych i edukacyjnych mamy do czynienia z „równaniem w dół”. Reglamentowanie poprzez sylabusy zawartości treściowej prowadzonych na uczelni zajęć, przyzwyczajanie studentów do osiągania jedynie minimum wymaganej wiedzy, a także opieranie się na przestarzałych praktykach i metodykach nauczania prowadzą do bezrefleksyjnej reprodukcji funkcjonalnych analfabetów. Nawet, gdy pośród słuchaczy są jednostki wybitne, to często są one skazane na dopasowanie się do przeciętnej.
Istnieje ogromny problem zróżnicowania słuchaczy ze względu na podstawy wiedzy i kwalifikacji, uzyskiwanych w szkołach średnich. Gdyby to dotyczyło tylko polskich studentów, to można byłoby „od biedy” wprowadzić zajęcia wyrównawcze, stanowiące wszak dodatkowe obciążenie szkół wyższych. Ale jak wyrównać poziom w przypadku studentów zagranicznych, gdy część z nich nie włada nawet w stopniu wystarczającym językiem polskim? Szczególne preferencje dla studentów z pogrążonej w wojnie Ukrainy i (antyłukaszenkowskiej) Białorusi uczyniły proces nauczania – w imię źle pojętej pomocy i solidarności – karykaturą szkoły wyższej.
Szczególne zdziwienie budzi brak projektów edukacyjnych i integracyjnych dla młodzieży, która w rodzimych programach szkolnych nie spotkała się nigdy z problematyką konfliktów narodowościowych czy zbrodni nacjonalistycznych. Od ukraińskiego studenta trudno oczekiwać takiego przygotowania merytorycznego, aby było ono podobne do polskich programów nauczania historii. Można byłoby jednak tych studentów przygotować do innego spojrzenia na tematy kontrowersyjne w procesie adaptacyjnym, zanim zostaną słuchaczami polskich uczelni.
Z braku takiego przygotowania dochodzi do licznych incydentów na zajęciach, z absurdalnymi protestami i skargami na polskich uczestników zajęć i wykładowców włącznie. Mniej odważni nauczyciele „dla świętego spokoju” unikają tematów drażliwych. Natomiast studenci ukraińscy, mając takie przyzwolenie, wykazują postawy roszczeniowe, demonstrują zuchwale swoją bezkarność i zwyczajnie nadużywają statusu gości.
Poziom nauczania studentów zagranicznych, także studiów anglojęzycznych, to temat tabu. Wszelka podejrzliwość czy wątpliwości na temat efektów nauczania w języku angielskim przemawiają na rzecz rzekomo osiąganych korzyści. To przecież znak wychodzenia z prowincjonalizmu, to dowód „umiędzynarodowienia” uczelni. A że cudzoziemscy studenci przez sam fakt przebywania w Polsce nabywają dziwaczne przewagi i przywileje kosztem studentów polskich, to mało kogo obchodzi.
Podobne patologie występują na studiach doktoranckich, a także w procesach zatrudniania nowych pracowników naukowych. Na wielu uczelniach uderza pojawienie się w ostatnich kilku latach wielu wykładowców ze Wschodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby podlegali oni zdrowej konkurencji podczas naboru na drodze konkursowej. Powszechnie jednak wiadomo, że wszystkie uczelniane konkursy są organizowane pod konkretnych kandydatów. Postępuje więc ukrainizacja środowiska akademickiego i nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Głosy krytyczne są traktowane, jakby godziły w najwyższe świętości. Tymczasem jest to odruch obronny w sprawie własnej tożsamości narodowej.
Śmierć idei uniwersytetu
Wszystkie zasygnalizowane tu zjawiska podlegają ścisłej ochronie z punktu widzenia tzw. poprawności politycznej. W ostatniej dekadzie zalano uczelnie wyższe różnymi instrukcjami, które nie tylko infantylizują życie akademickie, ale także sprzyjają protekcjonalnemu traktowaniu rozmaitych dziwactw. Paternalizm uczelni znajduje wyraz w sieci rozmaitych „(niedo)rzeczników” i „pełno(n)ocników”, których zadaniem jest tolerowanie donosicielstwa, insynuowanie, pomawianie i oskarżanie tych pracowników i studentów, którzy nie ulegają panującej modzie na traktowanie „ludzi jak dzieci”, wymagających nadopiekuńczej i źle rozumianej ochrony.Paradoksem jest to, że władze wielu uczelni stały się zakładnikami tych wynaturzeń organizacyjnych i funkcjonalnych.
Uczelnie wyższe ze swej natury powinny być wzorem merytokracji, tj. uznania dla kompetencji oraz racjonalizacji wszystkich procesów związanych z badaniami, nauczaniem i administracją. Tymczasem nie ma w Polsce uczelni, w której nie narzekano by na mitręgę biurokratyczną, „przerost formy nad treścią”, skostnienie procedur, toksyczność w stosunkach międzyludzkich, mobbing i patologie w komunikacji interpersonalnej. Obsesyjne trzymanie się funkcji kierowniczych jest dla wielu pracowników uczelni jedyną legitymacją ich przydatności zawodowej. Co gorsza, byli rektorzy i dziekani wciąż pretendują do wywierania wpływu na życie uczelni, uznając, że posiedli wyłączność i monopol wiedzy o zarządzaniu uczelniami.
Przysłuchując się wypowiedziom kandydatów podczas kampanii wyborczej w uczelniach wyższych odnoszę wrażenie, że mimo licznych deklaracji żaden z kandydatów na rektora czy dziekana nie występuje otwarcie w obronie elitaryzmu szkolnictwa wyższego. Kandydaci świadomie odwołują się do opcji antyelitarnej, promując szeroki nabór, populistyczną wspólnotowość czy dialog równościowy. Jeśli nie ma miejsca na dystansowanie słabszych choćby z powodu rezultatów konkurencyjności, to mamy raczej do czynienia z „urawniłowką” i udawaniem, że działa jakikolwiek sposób eliminacji w dobrze rozumianym znaczeniu tego słowa. Nie ma żadnego systemu ocen, który kierowałby osoby niesprawdzające się w zawodzie badacza i nauczyciela akademickiego na inne tory zawodowych karier. Uczelnie są ciągle „przechowalnią” dla różnych nieudaczników, powiązań towarzyskich i protekcji. A przyjmowanie słabych kandydatów na studia powoduje absurdalne zobowiązanie uczelni, że trzeba chronić i otaczać opieką każdego, aż do uzyskania przez niego niewiele wartego dyplomu.
Zatrudnienie oparte jest na systemie uznaniowym, protekcyjnym, często synekuralnym. Dotyczy to wszystkich kategorii zatrudnionych. Szczególnie widoczne jest „twórcze lenistwo” tych pracowników, którzy osiągnęli już wszystkie stopnie naukowe, albo takich, którzy swoje ambicje zawodowe, a zwłaszcza aspiracje finansowe zaspokajają we własnych firmach, kancelariach czy innych organizacjach. Ta „wielozawodowość” odbija się negatywnie na wynikach naukowych uczelni i jakości dydaktyki.
Szczególną osobliwość stanowią nauczyciele akademiccy, którzy sprawują funkcje publiczne – z wyboru bądź z nadania. Wydawałoby się, że jest to zaszczyt i splendor dla uczelni, gdy ma ona swoich reprezentantów na ważnych stanowiskach państwowych. Tymczasem sprawowanie funkcji publicznych odbywa się kosztem uczelni. Tacy pracownicy nie mają po prostu czasu na prowadzenie wartościowych badań, nie mówiąc o publikowaniu ciekawych osiągnięć. Nagminne jest odwoływanie przez nich zajęć dydaktycznych ze względu na obowiązki pozauczelniane. Władze uczelni przymykają na to oko, zamiast obowiązkowo urlopować te osoby na czas sprawowanych funkcji i w ten sposób dyscyplinować swoją kadrę.
Martwi osobliwy mariaż władz uczelnianych ze światem polityki. Nie byłoby w tym nic dziwnego w przypadku uczelni państwowych, gdyby nie tworzenie klientelistycznych afiliacji dla osiągania konkretnych korzyści finansowych. Dobre relacje między rektorem uczelni a liderami partii rządzących i koteriami politycznymi, to gwarancja zwiększonych subwencji. Aby nie wypaść z łask włodarzy, kandydaci na rektorów potrafią odżegnywać się od jakichkolwiek poglądów, przyjmując pozycję „obrotową”, byle tylko nie stracić dojścia do układów i koneksji korupcjogennych. Ideowa anomia rektora nie zachęca do aktywności pracowników uczelni, sprzyja ich apatii, wycofaniu i promuje postawy konformistyczne.
Wkupywanie się w łaski rządzących, aby uzyskać dostęp do większych zasobów i chwalić się skutecznością zarządzania przeczy idei autonomii i niezależności uniwersyteckiej. To, co było zdobyczą wieloletnich starań w poprzednim ustroju, zostało sprzedane za pieniądze i inne profity. Uczelnie z pewnością wiele zyskały, jeśli chodzi o bazę infrastrukturalną, ale straciły swoją tożsamość i stały się zwykłymi korporacjami pod nadzorem rządu. Gdy liczy się „zysk” przeliczany na dotacje, granty i punkty, zanika podstawowa rola uniwersytetu znana od czasów jego powołania, tj. rozbudzanie ciekawości i pasji poznawczych ludzi. Blaknie funkcja kulturotwórcza, polegająca na pielęgnowaniu fermentu myślowego, służącego dobru wspólnemu.
Marność intelektualna
Najbardziej szkodliwym zjawiskiem, hamującym debatę intelektualną, jest uniformizacja myślenia, narzucanie rozmaitych ograniczeń ideowych i formalnych wolności życia umysłowego na uczelniach. Minęły wprawdzie czasy, gdy akademików traktowano jako niebezpiecznych wywrotowców i burzycieli spokoju publicznego. Ale powróciły inne praktyki, które chluby uczelniom nie przynoszą. Są to autorytarne sposoby zarządzania, piętnowanie postaw niepokornych, moralna dezorientacja i zakleszczenie naukowych sądów w politycznych namiętnościach i jedynie poprawnych diagnozach rzeczywistości.
Można by rzec, że wszystko to już było. Przecież w czasach „zimnej wojny” po obu stronach podziałów blokowych herezją było wątpienie w misję hegemonii radzieckiej czy amerykańskiej. Obecnie skonfliktowanie Zachodu z Rosją prowadzi do podobnych aberracji poznawczych. Propaganda każdej ze stron przedstawia racje odmienne od oficjalnie zadekretowanych jako przyznanie słuszności wrogowi i działanie na szkodę własnego państwa. W polskim krajobrazie uczelnianym wszyscy niemal rosjoznawcy – począwszy od języka i literatury, po gospodarkę i ustrojoznawstwo - znaleźli się pod pręgierzem i zarzutem „importowania” niewłaściwych idei i wartości. Zaprzęganie namiętności do ocen nauki prowadzi do jej faktycznego upadku. Ale o tych sprawach w kampaniach wyborczych się nie dyskutuje.
Kandydaci na stanowiska kierownicze nie mają wiele do powiedzenia na temat modernizacji programów studiów. Wobec mody na podnoszenie kwalifikacji dydaktycznych na drodze szkoleń informatycznych, zaniechano w ogóle przyuczania młodych nauczycieli na drodze „terminowania” u swoich profesorów, w charakterze asystentów. Praktyki dydaktyczne podczas studiów doktoranckich nie spełniają tej roli. Faktycznie zanikła relacja mistrz-uczeń tak w sferze badawczej, jak i dydaktycznej.
Powszechnie zaniża się kryteria ocen studentów. Po pierwsze, prawie całkowicie zrezygnowano z zaliczeniowych prac pisemnych. Po drugie, nieliczne są egzaminy ustne, będące okazją do zadania pytań otwartych, inspirujących do samodzielnego myślenia. Dominują testy, które są raczej sprawdzianami umiejętności technicznych, a nie narzędziami egzekwowania wiedzy.
Kryzys ocen jest w dużej mierze spowodowany wprowadzeniem przez władze uczelni z udziałem samorządów studenckich ankiet oceniających prowadzących zajęcia. Nauczyciele akademiccy, niedbający o tanią popularność wśród studentów, stosujący rygory systematycznego przyswajania wiedzy i nieunikający trudnych tematów na wykładach, padają ofiarą anonimowych pomówień i niewybrednych ataków ze strony sfrustrowanych słuchaczy. Większość jednak za cenę pozytywnych ocen w ankietach nie wychyla się, schlebia studentom, unika kontrowersji, toleruje nieuctwo i pozwala na zrównywanie perspektywy poznawczej nauczyciela z perspektywą słuchaczy. To prosta droga do degradacji statusu i etosu wykładowcy uczelnianego.
Chciałoby się na koniec tych rozważań wyrazić życzenie, aby polskie uniwersytety kierowane przez nowo wybranych rektorów i dziekanów przywróciły warunki takiej wolności akademickiej, w których będzie zagwarantowana swoboda myślenia i działania zgodnie z przekonaniami badaczy. Niech powróci twórczy konflikt z poprawnościowymi kanonami i ograniczeniami, narzucanymi przez zewnętrzne naciski oraz nadzór medialny i administracyjny!
Ferment intelektualny, inwencja twórcza i oryginalne dzieła nie powstają ani zgodnie ze sztywnym harmonogramem, ani pod dyktando planów finansowych. Czas zrozumieć, że nauka i szkoły wyższe potrzebują mentalnego zdystansowania się wobec biurokratycznych barier i urzędniczej reglamentacji. Jednocześnie twórcza aktywność umysłowa powinna skłaniać środowiska akademickie do wzięcia na siebie odpowiedzialności za losy współczesnego świata oraz zajęcia stanowiska politycznego na rzecz pokojowych rozwiązań konfliktów międzynarodowych, rzetelnego i uczciwego diagnozowania zagrożeń globalnych, aby uchronić ludzkość przed zagładą.
Ludzie uniwersytetu ze względu na dążenia do prawdy mają prawo do podważania istniejących konwenansów i uwrażliwiania społeczeństwa na żywotne interesy i wartości. Mogą też w demokratycznym systemie politycznym wzywać rządzących do odpowiedzi na trudne pytania, dotyczące wartości doraźnych, jak i dalekosiężnych. Chciałbym mieć nadzieję, że nowe władze akademickie będą świadomie i konsekwentnie wspierać wysiłki badaczy i uczonych w tym zakresie.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
Nauka w służbie cenzury
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 95
Niezbędna dla nauki, zarówno podstawowej, jak i stosowanej, jest wolność otwartej dyskusji i debaty. Jeżeli istnieją różne interpretacje, nie należy usuwać żadnych opinii. Każdy podmiot, indywidualny lub zbiorowy, który rości sobie prawo do narzucania własnego określenia, co jest prawdą, a co „dezinformacją”, z definicji jest totalitarny i antynaukowy. Zatem szczytem ironii jest to, że narodowa agencja reprezentująca naukę, Narodowa Fundacja Nauki (NSF), stała się głównym instrumentem ochrony oficjalnej narracji rządowej i ataku na przeciwstawne poglądy.
O tym, że oba uniwersytety w Waszyngtonie i Wisconsin są finansowane przez NSF w ramach programu Convergence Accelerator , szczegółowo poinformowano w sierpniu 2023 w Global Research . Do tych projektów finansowanych przez NSF należy dodać Uniwersytet Stanforda , który ściśle współpracuje z Uniwersytetem WA. We wszystkich przypadkach wyszukiwanie ma na celu wykrywanie i przeciwdziałanie „dezinformacji” w mediach społecznościowych. Szczególny nacisk kładzie się na Covid-19, uchylanie się od szczepień i rosnące przekonanie, że wybory zostały i nadal są fałszowane.
Stanford, za pośrednictwem Stanford Internet Observatory, oraz Uniwersytet WA, za pośrednictwem swojego Centrum Informacji Publicznej, połączyły siły z laboratorium badawczym Digital Forensics Research Lab przy Atlantic Council i Graphiką , firmą wykorzystującą sztuczną inteligencję do badania Internetu, aby stworzyć Partnerstwo na rzecz uczciwości wyborów. Lektura jednostronicowego streszczenia raportu końcowego EIP , które zaczyna się od słów „6 stycznia 2021 r. uzbrojony tłum wtargnął do Kapitolu…” , a kończy się słowami: „Wszystkie zainteresowane strony muszą skupić się na przewidywaniu i wstępnemu piętnowaniu fałszywych narracji…” , to pouczające spojrzenie na sposób myślenia i strategię przenikające kompleks przemysłowy cenzury.[…]
Tymczasem w 2022 r. wykładowcy Hubbard School of Journalism and Mass Communication na Uniwersytecie Minnesota zostali zaproszeni do dołączenia do „zespołu badaczy” w ramach projektu o nazwie Course Correct - „broni” zaprojektowanej jako „narzędzie dla dziennikarzy, które może pomóc w identyfikowaniu i korygowaniu dezinformacji w Internecie.”
Ponownie fundusze dla tego „zespołu badaczy” pochodziły z NSF. Oto dotacja w wysokości 5 milionów dolarów , jak opisano na stronie internetowej NSF, ujawniająca wiodącą rolę w tym „zespole”, jaką ma być Szkoła Dziennikarstwa i Komunikacji Masowej Uniwersytetu Wisconsin, cytowana powyżej w związku z inną dotacją NSF dla Uniwersytetu WI. Uniwersytet Minnesota dołączył do „Zespołu”, aby ułatwić prace nad fazą 2 większego grantu NSF.
Sytuacja zmienia się tak szybko, że trudno za nią nadążyć. Zaledwie dwa lata temu praktycznie wszystkie rządowe, medialne i „influencerskie” źródła działały jak skoordynowany atak dronów z każdego punktu informacyjnego, zapewniając opinię publiczną, że: szczepionka na Covid-19 jest „bezpieczna i skuteczna”, „powstrzymuje chorobę w jej śladach” , „Nikt nie jest bezpieczny, dopóki wszyscy nie będą bezpieczni”, „Nieszczepieni są wrogiem… i… nie powinni być mile widziani w kulturalnym towarzystwie” itp. Jeśli zapomniałeś, oto 11-minutowa podróż w przeszłość (zobacz https://www.youtube.com/watch?v=zI3yU5Z2adI&t=1s )
Jednocześnie wszystkie głosy przeciwne zostały albo utajnione, albo oskarżone o „dezinformację” lub „teorię spiskową” - ten klejnot inspirowany przez CIA. Kiedy jednak stare elementy dezinformacji i teorii spiskowych okazują się prawdziwe przez cały czas (np. tutaj i tutaj ), system po prostu się podwaja. Ale w takim razie dlaczego nie, skoro wszystkie kluczowe elementy – agencje rządowe, wywiad/wojsko, farmacja, wielkie technologie, duże banki, media głównego nurtu, „szkolnictwo wyższe” – wszystkie są obecnie okupowane przez interesy globalistyczne, które umieściły swojego przedstawiciela w utworzeniu siatki kontroli informacji. Nawet Biały Dom jest teraz jego częścią.
Wszystko to nawiązuje do dokumentu roboczego dotyczącego prawa publicznego z 2008 roku pt. „Teorie spiskowe” napisanego przez dwóch profesorów prawa z Harvardu. Autorzy twierdzą, że zwolennicy teorii spiskowych – terminu, którego autorzy używają zamiennie z określeniem „ekstremiści” – cierpią na „błędy poznawcze” i „ułomną epistemologię” oraz nie potrafią jasno myśleć. A jak zamierzają uporać się z problemem? „Praktycznie rzecz biorąc, rząd mógłby dobrze zrobić, utrzymując bardziej energiczny establishment przeciwdziałający dezinformacji”. W szczególności proponują zmianę myślenia o spiskowcach poprzez „infiltrację poznawczą” grup obywateli przez agentów rządowych lub ich najemników: „Agenci rządowi mogą wchodzić na czaty, sieci społecznościowe online, a nawet grupy w przestrzeni rzeczywistej i próbować podważać przenikające teorie spiskowe”.(co się dzieje – przyp. Red.SN)
Autorzy teorii spiskowych proponują, jako sposób niszczenia wiarygodności, kojarzenie zwolenników teorii spiskowych z osobami „chorymi psychicznie i urojonymi”, z „negacją Holokaustu” oraz z „przedsiębiorcami spiskowymi – którzy bezpośrednio lub pośrednio czerpią korzyści z propagowania swoich teorii”. Niemniej jednak przyznają, że teorie spiskowe są trudne do przeciwstawienia się i że „dodatkowy opór przed poprawianiem za pomocą prostych technik sprawia, że teorie spiskowe są wyraźnie niepokojące”. Co niewiarygodne, ale być może nie zaskakujące, w 2009 roku, rok po opublikowaniu teorii spiskowych, Obama mianował starszego autora, Cassa Sunsteina, administratorem ds. informacji i spraw regulacyjnych Biura Zarządzania i Budżetu.
Łącząc kropki, wiele wskazuje na to, że w tym dokumencie przedstawiającym stanowisko można znaleźć wczesne wskazówki na temat tego, co z czasem przekształci się w Konspiracyjny Kompleks Przemysłowy.
Ale kiedy Narodowa Fundacja Nauki stała się głównym graczem w kompleksie cenzury, wydawało się, że gra się skończyła. Logiczny jest wniosek, że kiedy rzekomy bastion swobodnego dociekania i obiektywnego dążenia do prawdy staje się głosem wiodącym w strategii stłumienia autorytarnie definiowanej dezinformacji to tak, jakby ostatnia twierdza została naruszona, a system jako całość jest obnażony, aby wszyscy mogli go uznać za całkowicie zepsuty.
Bill Willers
Bill Willers jest emerytowanym profesorem biologii na Uniwersytecie Wisconsin w Oshkosh.
Powyższy tekst noszący tytuł: The National Science Foundation Is a Driving Force Behind the Censorship Industrial Complex
pochodzi z Global Research z 6.12.23 -
https://www.globalresearch.ca/national-science-foundation-driving-force-behind-censorship-industrial-complex/5842349
O naukach społecznych
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 166
Poza cenzurą – sygnały, opinie, analizy
Mizeria polskiej nauki (i edukacji), do czego doprowadziły nie tylko wieloletnie ograniczenia jej finansowania, ale także cenzura całych obszarów i dyscyplin naukowych ze względów politycznych sprawiły, że ta dziedzina życia społecznego praktycznie umarła. Widać to nie tylko po żenującej ignorancji tzw. elit (zwłaszcza politycznych), ale i kolejnych pokoleń wchodzących na rynek pracy – coraz gorzej wykształconych i o coraz gorszych kompetencjach społecznych.
Brak swobody głoszenia poglądów (naukowych!), brak przestrzeni do wymiany wolnej myśli (gdzie się podziały liczne seminaria i konferencje?), upadek uniwersytetu (tego historycznie nieskażonego cenzurą miejsca wymiany poglądów i sporów naukowych), wreszcie brak badań (zastępują je przyczynkarskie prace quasi-naukowe) sprawiają, że społeczeństwo przyjmuje na wiarę wszystko, co mu wmówią usłużne politykom nie tylko korporacyjne media.
Wprowadzamy więc nowy dział do Spraw Nauki – „Poza cenzurą – sygnały, opinie, analizy”, w którym będziemy zamieszczać teksty lub ich fragmenty objęte w Polsce tzw. kulturą anulowania licząc, iż przyczynią się one do innego niż obowiązujące spojrzenia na wiele spraw, poszerzenia horyzontów myślenia, czy choćby tylko zaciekawienia tematem.
Zaczynamy od fragmentu tekstu znakomitego rosyjskiego historyka i politologa Andrieja Fursowa, dyrektora Centrum Studiów Rosyjskich w Instytucie Badań Podstawowych i Stosowanych Moskiewskiego Uniwersytetu Humanistycznego, zatytułowanego: „Na naszych oczach wyłania się system kastowo-niewolniczy”. Choć dotyczy on zjawisk globalnych, autor ustosunkowuje się w nim także do nauk społecznych, ich roli we współczesnym świecie oraz stawia diagnozę ich stanu. Prezentujemy tę część artykułu.
O naukach społecznych
To, jaki naprawdę będzie świat postkapitalistyczny, zależy od przebiegu i wyników walki z kryzysem XXI wieku. Jedną z głównych broni w walce o przyszłość, o wyjście z kryzysu, jest wiedza o świecie. Problem jednak w tym, że dziś struktury dostarczające wiedzy o świecie – instytucje badawcze i piony analityczne służb wywiadowczych – są coraz mniej adekwatne do tego świata. Współczesne nauki społeczne coraz bardziej przypominają późnośredniowieczną scholastykę; naukowców zastępują eksperci – ci, którzy wiedzą coraz więcej o coraz mniej.
Zachód był w stanie narzucić całemu światu swoją wizję rzeczywistości, swoją „siatkę” nauk społecznych. Na przykład w Japonii cytowani są tylko ci Japończycy, którzy publikują czasopisma anglosaskie. Istnieją oczywiście pewne błyskotliwe próby zmiany tego stanu rzeczy, na przykład książka Orientalizm Edwarda Saida z 1978 r., którego można uznać za „naukowego Chomeiniego”. Niestety, dzieło to jest mało znane w kręgach krajowych orientalistów.
Said napisał, że współczesny orientalizm wcale nie jest nauką, ale „potęgą wiedzy”. Zachód „orientalizował” Wschód, pozbawiając go posiadanych przez niego cech. Od czasów Aleksandra Wielkiego Wschód był interpretowany jako zacofany. Wschód to społeczeństwo, w którym nie ma własności prywatnej, wolnych miast i wolnego typu osobowości. Oznacza to, że Wschód definiuje się jako negatywną obsadę Zachodu.
Zatem ten ostatni za pomocą swojej nauki (narzuconej innym przez swój obraz świata) czyni mniej więcej to samo, co za pomocą ekonomii.
Oznacza to, że w ekonomii rdzeń systemu kapitalistycznego (Zachód) alienuje produkt od „Nie-Zachodu” (peryferii systemu kapitałowego), a przy pomocy nauki przestrzeń i czas są oddzielane od tego samego na obrzeże. Mamy zatem przed sobą subtelny instrument globalnej hegemonii.
Istniejąca klasyczna triada nauk społecznych tak naprawdę sprawdza się tylko w „badaniu tylko jednego systemu społecznego – kapitalistycznego, a konkretnie jego burżuazyjnego rdzenia północnoatlantyckiego”. Dlatego obecne nauki społeczne nie są odpowiednie dla celów rosyjskiego wzlotu i rozwoju. Niestety, krajowe nauki o społeczeństwie są głęboko zależne od Zachodu. Na razie nie znaleźliśmy własnego Saida, burząc szkodliwe stereotypy. Większość krajowych badaczy niewolniczo korzysta z teorii obcych.
Całość tekstu: https://dzen.ru/a/ZWD4CtyckWAkUg8M
(tłumaczenie maszynowe)
Nauka i władza
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 409
23 maja 2023 r. odbyło się posiedzenie plenarne Komitetu Prognoz PAN nt. źródeł nieskuteczności środowiska naukowego w przekazywaniu opinii publicznej i rządzącym idei istotnych z punktu widzenia państwa i społeczeństwa. Samo podjęcie dyskusji na ten temat pokazuje, że środowisko naukowe zdaje sobie sprawę, jak w ostatnich dekadach zostało zmarginalizowane przez rządzących w wypełnianiu funkcji poznawczych i praktycznych.
Na kanwie tego wydarzenia warto sformułować diagnozę na temat wzajemnego zapotrzebowania władzy i wspólnot epistemicznych (spójnych zbiorowości naukowych), ich relacji wzajemnych w państwie, które mogą być oparte na symbiozie i pożytecznej kooperacji, na krytyce i kontestacji albo na wzajemnej wrogości i konfrontacji. Takie zależności nigdy nie występują w czystej postaci. Obecnie mamy raczej do czynienia z bezsilnością świata nauki wobec arogancji elit politycznych. Ucieczka w upolitycznienie nauki, konformizację, służebne funkcje wspierające i protekcyjne wobec sprawujących władzę jedynie pogłębiają procesy destrukcyjne. Gdy uczelnie wyższe, zwłaszcza w dziedzinach nauk społecznych i humanistycznych stają się przybudówkami aparatu propagandy i oficjalnej doktryny, dochodzi do kapitulacji akademii przed władzą.
Wspólnoty naukowe są jedynymi podmiotami społecznymi, które dzięki konkurencji i wyśrubowanym kryteriom awansu zawodowego osiągają coś w rodzaju monopolu autorytetu i kompetencji, rozumianych jako zdolność do mówienia i działania w sposób autorytatywny, tj. uprawomocniony, uzasadniony wiedzą, potwierdzoną przez kolektywną intersubiektywność. Badania socjologiczne wskazują na widoczny spadek tego autorytetu.
Niektórzy obserwatorzy piszą nawet o coraz liczniejszych antyautorytetach, osobach z tytułami profesorskimi, występujących w mediach masowych, które raczej demotywują do działań w imię idei, które głoszą. Zgodnie z praktyką poszczególnych stacji zaprasza się przeważnie te same osoby, które nie prowokują do dyskusji, lecz bezkrytycznie odpowiadają na stawiane pytania pod z góry założoną tezę. Wystarczy przeanalizować prezentowanie we wszystkich mediach masowych mitu „wrogiej Rosji i braterskiej Ukrainy”, co nie tylko świadczy o jakimś beznadziejnym syndromie ogłupienia zbiorowego, ale sprzyja budowaniu fałszywych narracji i wprost odpowiada zapotrzebowaniu propagandy prowojennej.
Wyjątkowość, by nie powiedzieć ekskluzywizm nauki jest z jednej strony pewnym przywilejem, źródłem podziwu i wyróżnikiem pośród innych sfer życia społecznego, z drugiej jednak jest źródłem alienacji, wyobcowania, a także społecznego niezrozumienia i lekceważenia. W świecie powszechnego dostępu do informacji i prymitywizacji przekazu coraz mniejszą popularnością cieszą się skomplikowane wywody naukowe. Istnieje naturalna tendencja do uproszczeń, a przeczytanie trudnej książki nawet dla niejednego profesora staje się nie lada wyzwaniem.
Jeszcze gorzej jest z przyswajaniem wiedzy przez młodych adeptów nauki. Z własnych doświadczeń mogę przytoczyć skargi studentów na zadawanie przez wykładowcę nowych lektur i egzekwowanie ich znajomości na zajęciach dydaktycznych.
W naukowej bańce
Wspólnoty naukowe same często w imię autonomii i specyfiki zawodowej odrywają się od reszty społeczeństwa. Utrudnienia komunikacyjne wynikają głównie ze słabości działań popularyzatorskich. W zasadzie zanikło dziennikarstwo naukowe, które potrafiło najtrudniejsze dziedziny badań w prosty sposób tłumaczyć odbiorcom różnych mediów.
Wspólnoty epistemiczne skazują się na wyizolowanie poprzez stosowanie wyspecjalizowanego słownictwa, fachowego żargonu, którego nie rozumie przeciętnie wykształcony odbiorca. Jeśli dystans pojęciowy się zwiększa, to rośnie też dysonans poznawczy i występuje relatywizacja znaczeń używanych pojęć oraz rozbieganie się perspektyw poznawczych.
Środowisko naukowe jest zbudowane hierarchicznie. Ma charakter „skanalizowany” w pewne organizacyjno-instytucjonalne wzory, decydujące o awansach naukowych, odpowiadających osiągnięciom, talentowi, nakładom pracy itd. Taka struktura, kojarzona niekiedy z feudalnymi i konserwatywnymi obyczajami jest w pewnej mierze barierą dla wolności akademickiej. Naukowcy o uznanym autorytecie i utrwalonej pozycji w hierarchii naukowej często bowiem narzucają innym swoje poglądy jako jedynie słuszne i prawidłowe. Blokują w ten sposób nie tylko różnorodność pomysłów i alternatywność podejść badawczych, ale szkodzą też uczelni przez wymuszanie konformizmu wobec dominujących norm czy wzorów zachowań.
Już dawno zauważono, że nauka jest profesją konkurencyjną. W ramach współzawodnictwa realizuje się dążenie naukowców do zdobywania statusu, szacunku i pozycji. W rezultacie następuje różnicowanie środowiska naukowego, nie tylko pod względem stopni, tytułów i stanowisk, ale także indywidualnych talentów, pracowitości i wyników. Tej „ruchliwości konkurencyjnej” dziwnie sprzyjają „nowoczesne” systemy ewaluacyjne, oparte na wymyślnych wskaźnikach i punktacji. Oznacza to, że sam fakt publikacji wyników badawczych stał się ważniejszy od procesów myślowych. Mniej ważna jest merytoryczna zawartość tekstu, lecz to, gdzie został on opublikowany. Ta wymyślona przez biurokratów logika ewaluacji istotnie modyfikuje „zastane procesy awansu”, traktując preferencyjnie najbardziej „przebojowych” naukowców w zdobywaniu punktów.
Rzeczywistość bezlitośnie weryfikuje ten „punktacyjny sponsoring”. Albo pozostaną po badaczach znakomite książki i wybitne artykuły, albo jedynie formalne notowania, o których za jakiś czas nikt nie będzie pamiętać. Redukcjonistyczne podejście do nauki, wiążące wyniki punktowe z finansowaniem nauki, jest całkowicie sprzeczne z tradycjami akademickimi. Gubi się w nim istotę uprawiania nauki. Formalne algorytmy zastępują oceny merytoryczne, które mimo subiektywności, a może właśnie dzięki niej pozwalają zrozumieć ludzką egzystencję we wszystkich wymiarach i przejawach.
Polityka przed nauką
Środowiska naukowe cechuje wewnątrzakademicka „ortodoksja” i dogmatyzacja „poprawnościowych” poglądów. Prowadzi to do wyjałowienia nauki, odcięcia jej od rzeczywistych przemian społecznych, pozbawiania badaczy odwagi i skutecznego aktywizmu. Wydaje się na tym tle, że w czasach „realnego socjalizmu” było więcej buntu przeciw narzucaniu jednej oficjalnie uprawomocnionej wizji świata. Obecnie zapanował kanon neoliberalizmu i zachłyśnięcie się „poprawnością polityczną” o rodowodzie amerykańskim, co ani nie czyni polskich uczelni bardziej zachodnimi, ani nie sprzyja budowaniu i obronie własnej tożsamości. Prowadzi raczej do upowszechnienia działań indoktrynacyjnych, a zamiast kreatywności – do reprodukcji pożądanych, często inercyjnych i asekuracyjnych wzorów zachowań (pisał o tym francuski socjolog Pierre Bourdieu).
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt pojmowania autorytetu nauki. Otóż w wyniku transformacji ustrojowej w Polsce nie nastąpiła radykalna wymiana kadry naukowej, a raczej jest adaptacja do nowych warunków. Nie chodzi przy tym o jakieś dramatyczne procesy „dekomunizacji”, bowiem większość ludzi nauki z komunizmem nie miała nic wspólnego. Rzecz dotyczy raczej poszukiwania nowej legitymizacji za cenę utraty wiarygodności i autentyczności, kosztem prawdy i obiektywizmu.
Widać też, że nabór młodej kadry spośród wychowanków dotychczas dominującej generacji nie sprzyja otwieraniu przestrzeni intelektualnej na nowe wyzwania paradygmatyczne.
Dyskusja akademicka jest skrępowana systemem zależności hierarchicznej i społeczną etykietą ingracjacji, wkupywania się w łaski osób wpływowych i uchodzących za autorytety. Postawy buntownicze są w zasadzie nie do zaakceptowania. Każdy, kto próbuje odwołać się do „twórczej krytyki” zastanych i powielanych poglądów zasługuje na miano ekscentryka, a najczęściej zostaje zneutralizowany, choćby przez przemilczanie (wyłączanie z publikacji, odmawianie wsparcia, brak cytowań itd.).
Władza polityczna doskonale zdaje sobie sprawę z tych słabości elity akademickiej. Wie, że niezależnie od zróżnicowania dyscyplin naukowych i podziałów ideowo-światopoglądowych uczelnie wyższe wraz z Polską Akademią Nauk są żywotnie przywiązane do swojego statusu i stanu posiadania (tytułów i stopni, prestiżu, pozycji) i mimo mizerii materialnej – a może właśnie ze względu na tę biedę - godzą się na trwanie w oportunizmie, posłuchu i marazmie. Wszystko to jest bardzo przygnębiające, gdyż nie przynosi praktycznych korzyści instytucjom władzy, ani nie sprzyja rozwojowi środowisk naukowych.
Władza polityczna w Polsce, niezależnie od formacji ustrojowej, ma dwojaki stosunek do nauki. Z jednej strony zdaje sobie sprawę z walorów i potrzeby jej utrzymania na jak najwyższym poziomie, jako istotnej służby społecznej, spełniającej funkcje kulturotwórcze i strukturotwórcze (w sensie kreowania elit intelektualnych, a także profesjonalizacji różnych grup społecznych). Władza dostrzega więc użytkową wartość nauki, wytwarzającą dobra i wartości o istotnej przydatności społecznej oraz komercyjnej aplikacji. Za tym jednak nie idzie świadomość kolejnych rządów, aby naukę traktować poważnie, jako ważną dziedzinę życia publicznego i sektor gospodarki wymagający odpowiedniego doinwestowania. Obecnie nakłady budżetowe na naukę w Polsce należą do żenująco niskich.
Z drugiej strony władza polityczna traktuje naukę podejrzliwie, z dystansem, by nie powiedzieć nieprzyjaźnie. Od dawna, być może jeszcze od II Rzeczpospolitej, a czasy PRL jedynie umocniły to przekonanie, utrzymuje się pogląd o kontestacyjnym charakterze środowisk naukowych, wyrażających nie tylko krytykę wobec rządzących, ale także stwarzających możliwości kreowania kontrelit politycznych. Wielu naukowców oskarża się więc o opozycyjność wobec władzy, a nawet szkodliwą działalność przeciw narodowi czy państwu polskiemu.
Listki figowe dla władzy
Członkowie elity politycznej w różny sposób odnoszą się do merytokracji, oferowanej przez środowiska naukowe.
Najwyraźniej widać to na przykładach korzystania z doradców i ekspertów, zapraszanych do stałej lub doraźnej współpracy w celu przedstawiania ekspertyz – analiz sytuacji decyzyjnej, możliwych wyborów, ich pożądanych i niepożądanych skutków.
Ludzie nauki zatrudnieni w charakterze „zaplecza decyzyjnego” stają przed dylematem utrzymania swojej niezależności. Jeśli bowiem są zatrudniani jako doradcy decydentów w resortach rządu, w partiach politycznych czy ciałach parlamentarnych, to automatycznie godzą się na rolę służebną wobec zamawiających ich usługi. Polityczne zaangażowanie czyni z nich rzeczników określonych interesów, a to podrywa ich rolę w swobodnym kreowaniu wiedzy i odkrywaniu prawdy o świecie. Ponieważ jednak pecunia non olet, więc dorabiają finansowo – co nawet specjalnie nie dziwi – do swoich skromnych uposażeń, płacąc świadomie lub nie koniunkturalizmem.
Znane jest w polityce pojęcie „dworaków”, którzy nawet bez nacisku decydentów gorliwie uzasadniają racje rządzących, łącząc je z przekonaniem, że służą „dobrej zmianie”. Często aktywność ekspercka ma związek z maskowaniem błędnych decyzji władzy (ex ante albo ex post), co grozi kompromitacją społeczną. Zapobiega się temu przez nieujawnianie nazwisk profesorskich ekspertów. Oni sami zresztą nie chwalą się tą działalnością, aby uniknąć niepotrzebnych kłopotów.
W nieco lepszej sytuacji są eksperci niezależni, prezentujący swoją fachową wiedzę na użytek decydentów, ale bez określonych afiliacji politycznych, czy deklarowania sympatii światopoglądowych. W polskich warunkach nie zbudowano jak dotąd takiego neutralnego zaplecza eksperckiego. Różne „prywatne” think tanki najczęściej korzystają z dotacji zewnętrznych (swojego i obcych rządów, fundacji, korporacji i in.) i już z tego powodu trudno je uznać za niezależne. Poza tym ulegają – jak wszystkie przedsięwzięcia komercyjne - tzw. biznesyfikacji i korporatyzacji, a to oznacza, że „wytwarzana przez nie wiedza” ma przede wszystkim charakter utylitarny.
Kumoterskie kadry
Mimo wymiany dużej części elit politycznych w Polsce nadal nie ma wykwalifikowanych kadr przygotowanych do rządzenia państwem i zarządzania różnymi sferami życia publicznego. Eksperymenty z powołaniem profesjonalnej służby cywilnej skończyły się niepowodzeniem. Dominuje polityzacja w obsadzaniu stanowisk kierowniczych i decyzyjnych, polegająca na stosowaniu partyjnych rekomendacji (partokracja), zamiast fachowych kwalifikacji. Być może potrzebna jest głęboka zmiana pokoleniowa, aby rekrutacja nowej elity politycznej nie opierała się na kombatanctwie, nepotyzmie i koniunkturalizmie, lecz uwzględniała konkursową obsadę stanowisk na podstawie profesjonalnego przygotowania.
Nowoczesny kandydat do służby publicznej powinien legitymować się nie tylko wykształceniem prawniczym, ekonomicznym czy politologicznym, ale także praktycznym sprawdzianem swoich umiejętności w czasie wcześniejszego stażu zawodowego. Ludzie, którzy niczego jeszcze nie osiągnęli w swoim życiu, powinni „terminować” u zawodowych polityków, a nie ze względu na osobiste układy tworzyć zastępy dyletantów na stanowiskach kierowniczych. To kompromitująca przypadłość tzw. misiewiczów.
Brak merytorycznych kwalifikacji polityków przejawia się choćby w nieumiejętności formułowania pytań zadawanych ekspertom, niezdolności korzystania z obszernej wiedzy naukowej, kompleksach związanych z niedostatkami własnego wykształcenia, nieuzasadnionych pretensjach do wszechwiedzy i omnipotencji. Polskim politykom brakuje pokory w przyznawaniu się do własnych ograniczeń i błędów, co prowadzi do tworzenia fałszywych narracji, pozorów w rozwiązywaniu problemów, unikania merytorycznej debaty i konfrontowania poglądów z przedstawicielami odmiennych racji. Zamykanie się przed umysłami zdolnymi do tworzenia różnorodnych hipotez, kreatorami dalekosiężnych wizji i wariantowego rozwiązywania złożonych problemów ogranicza perspektywy decyzyjne, skazuje na zamykanie się w gronach amatorów, przytakiwaczy i ignorantów. Skutki błędnych decyzji, obrony fałszywych rozwiązań i zwyczajnych zaniechań ponosi całe społeczeństwo, a nauka w tej sprawie jest bezradna.
Intelektualiści w rozumieniu specyficznej ze względu na swój rodowód i sposób zarobkowania warstwy umysłowej, służący społecznej reprodukcji wiedzy i nauczaniu, w technokratycznych społeczeństwach narażeni są na utratę statusu, szacunku, prestiżu i dochodów. „Humanistyczna, krytyczna i teoretyczna wiedza jest kwestionowana jako bezużyteczna” (Margaret Thornton). Rządzący, ale także szefowie wielkich korporacji ignorują fakt, że to uniwersytety w swym tradycyjnym znaczeniu gwarantują zachowanie ciągłości kulturowej, że są źródłem nowych oryginalnych myśli, pozwalających ludziom dostosowywać się do wyzwań technologicznych i przemian cywilizacyjnych.
W kontekście tej przygnębiającej diagnozy wypadałoby postawić pytanie, co samo środowisko naukowe może zrobić dla uratowania pozycji nauki i instytucji, które są oparciem dla niezależnych badań i nauczania.
Lekarzu, lecz się sam
Dotychczasowa obserwacja procesu degradacji szkolnictwa wyższego i ośrodków badawczych prowadzi niestety do pesymistycznych wniosków. W wielu reformach ustroju polskiej nauki brały bowiem udział rozmaite gremia złożone z funkcjonariuszy nauki, którzy niewystarczająco dobitnie protestowali przeciw „psuciu” polskiej nauki. Usprawiedliwianie się niemożnością wpływu na politycznych decydentów brzmi naiwnie. Podobnie kompromitujący jest brak wyobraźni wielu utytułowanych doradców i konsultantów, jak można było zgodzić się na tak daleko idące ograniczenia samorządności akademickiej i skrępowanie wolności akademickiej przez absurdalny system ewaluacyjny, mający przede wszystkim charakter monitorująco-kontrolujący.
Redukcjonistyczne podejście do nauki przekreśla pasje badawcze, niszczy wybitne biografie i ogranicza proces badawczy do „fabryki publikacyjnej”. Zdezawuowanie elitarności nauki, opartej na autorytetach, mistrzach i duchowych przewodnikach powoduje utratę jej siły sprawczej w społeczeństwie. Z nauką przestaje się liczyć nie tylko władza polityczna, ale także zwykli obywatele. Uniwersytety przestają być świątyniami wyrafinowanej wiedzy i mądrości. Coraz bardziej są kojarzone z wyrobnictwem, grą o przetrwanie, upokorzeniem materialnym i brakiem perspektyw.
Środowisko naukowe w Polsce musi obudzić się z marazmu. Jeśli nie pomagają odezwy i apele, trzeba sięgać do różnych form kontestacji i otwartej krytyki szkodliwej polityki. Potrzebni są liderzy nowej generacji, patrzący prospektywnie, a nie zamknięci w bezpiecznych „kokonach” akademickiego konserwatyzmu. Potrzebne jest „wielkie przebudzenie”, otwarty lobbing interesariuszy, aktywność medialna i społecznikowska oraz ofensywa propagandowo-informacyjna z wykorzystaniem nowoczesnych mediów, aby doprowadzić do uświadomienia różnych środowisk, czym grozi utrata podmiotowości nauki.
Od Polskiej Akademii Nauk, tego areopagu skupiającego „ludzi wiedzy dla wiedzy” można i trzeba oczekiwać większej inicjatywności w dziedzinie krytyki polityki naukowej, a także inicjatywności na rzecz nowego „społecznego kontraktu” nauki z władzą. „Ewaluacyjne” państwo musi zauważyć, że „gra algorytmów” doprowadziła do takiego paraliżu „wydajności naukowej”, iż mamy coraz więcej punktów i fikcyjnych grantów, ale cofamy się cywilizacyjnie, naśladując anglosaskie wzory zarządzania nauką, bez koncepcji własnej tożsamości, no i przede wszystkim bez pieniędzy, które mają bogate państwa Zachodu. Co ciekawe, znajdujemy ogromne środki na armaty, ale nie ma ich na wiedzę dla postępu społecznego. To jedna z największych tragedii naszych czasów.
Ciekawe, czy w kampanii przedwyborczej w Polsce jakaś siła polityczna odważy się postawić na wokandzie debaty publicznej kondycję polskich uczelni, wieloletnie zaniedbania i błędy, a także grożący nam regres cywilizacyjny ze względu na bezmyślne i karygodne psucie uprawiania nauki i myślenia o uniwersytecie? Kto z codziennie oglądanych w mediach Wielkich Demagogów będzie w stanie zaproponować jakąś formę sanacji polskiej nauki?
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Smuta Uniwersytetu
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1103
Gdy przed kilkunastoma miesiącami opublikowałem na łamach „Spraw Nauki” i „Myśli Polskiej” dyskusyjny tekst pt. „Akademickie trąby na larum!” nie spodziewałem się, że kryzys wolności akademickiej i moralne skarlenie władz macierzystego wydziału dopadną mnie osobiście. Że po 50 latach życiowego związania się z Uniwersytetem i warszawską politologią padnę ofiarą „sykofantów i makkartystów”, których przypomniał niedawno w swoim celnym artykule Radosław Czarnecki. Nie odnosiłbym się do uknutej przeciwko mnie intrygi z udziałem studentów i urzędników nauki, gdyby sprawa nie miała poważniejszego charakteru.
Otóż tak jak pisałem ponad rok temu, Uniwersytet przestał być miejscem krytycznego myślenia, obiektywnej oceny zjawisk i procesów społecznych, porównywania i konfrontowania różnych punktów widzenia. Zostałem pouczony przez dziekana wydziału, że wolność akademicka nie oznacza „prawa do dowolności”. W tym zdaniu właśnie jak w soczewce skupia się biurokratyczny, a zatem i polityczny zamach na samą ideę i istotę wiedzy jako dobra publicznego. Ta, jak wiadomo, może się rozwijać jedynie w warunkach poszanowania pluralizmu światopoglądowego i aksjologicznego, wielości stanowisk metodologicznych i w rezultacie rozmaitości punktów widzenia.
Najgorsze jest to, że „oddolne” psucie standardów uniwersyteckich, w tym dobrych obyczajów, odpowiada „odgórnym” zamachom na wolność akademicką nawet w państwach dojrzałej zachodniej demokracji. Takie rzeczy, jak ograniczanie przedmiotowe zainteresowań badawczych dzieją się nie tylko na Węgrzech, w Rosji czy Turcji, ale także w USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Tworzenie instytucji kolejnych rzeczników i niedorzeczników do spraw wszelkiej poprawności i niepoprawności rodzi skutki odwrotne do zamierzonych. Oskarżają oni niezależnie myślących badaczy o odstępstwa od norm, ustanawianych arbitralnie przez „sądy kapturowe”.
Te zjawiska są przejawem kryzysu intelektualnego, który wiąże się przede wszystkim z upolitycznieniem uczelni, poddawaniem ich poprawnościowym modom i gorliwym wykonawcom szkodliwych dyrektyw.
Wrogowie wolności akademickiej wykorzystują kolejną fazę ideologizacji i ostrej konfrontacji w stosunkach międzynarodowych, która wyraża się w masowym stosowaniu propagandy i dywersji psychologicznej, skierowanych przeciwko zwolennikom odmiennej aksjologii, metodami przeinaczeń, kłamstw, fałszerstw, dyfamacji i insynuacji. Każdy pretekst jest dobry, żeby uderzyć w dobre imię bezkompromisowego pracownika.
Obserwujemy wyraźny kryzys dialogu międzykulturowego czy nawet międzycywilizacyjnego.
Jego miejsce zaczyna zajmować dyktat rzekomo uniwersalnych wartości, głoszonych przez jedną ze stron konfrontacji. Najczęściej jest to zaprzeczenie możliwości poznania racji drugiej strony czy stron trzecich. Coraz powszechniej słyszymy o konieczności podporządkowania przez rządzących spraw nauczania potrzebom ochrony praworządności, narodowej i kulturowej tożsamości, a nawet zapobieganiu terroryzmowi i wszelkim innym zbrodniom ze strony arbitralnie wyznaczanych wrogów. Stąd już tylko krok do całkowitej likwidacji wolności akademickiej.
Dlatego aby ją obronić, potrzebna jest mobilizacja świata nauki na rzecz przebudowy mentalnej i moralnej własnego środowiska, pobudzenia go do dyskusji i krytyki, do otwarcia się na odkrycia i innowacje. Potrzebny jest odważny opór intelektualny przeciw petryfikacji zdeformowanych struktur akademickich, broniących biurokratyzacji, uniformizacji i formalizmów, zastępujących rzeczywistą inicjatywę i realne osiągnięcia przez bałamutne instrukcje, nadęte sprawozdania i bezkrytyczne pouczanie ex cathedra „wicie, rozumicie”.
W sukurs naukowcom muszą przyjść postępowe kręgi polityczne, które mają świadomość wagi i znaczenia instytucji uniwersyteckich dla prawidłowego funkcjonowania demokracji. Choć więc uniwersytety nie są instytucjami politycznymi, muszą liczyć na wsparcie i działania polityczne tych, którzy rozumieją współczesne wyzwania cywilizacyjne.
Administrujący nauką okopali się w swoich „fortecach” i na „ciepłych posadkach”. Zamiast pomysłów na innowacje, także w zakresie reformowania programów studiów i odpowiadania na problemy współczesności, górę bierze zaściankowa rutyna, zaduch kumoterstwa i donosów oraz małostkowość. Niesubordynowanych trzeba skarcić, zganić, upomnieć i postraszyć, a gdy to okazuje się nieskuteczne, wszcząć nagonkę i urządzić polowanie.
Najlepiej zaangażować w ten proceder studentów, no bo przecież sprawa wiarygodności ich oskarżeń, na dodatek anonimowych, jest kluczowa i niepodważalna. Im bardziej z ukrycia „obsmarują” nieprawomyślnego wykładowcę, tym na większą zasłużą nagrodę. A poza tym to sprawdzony sposób doboru kandydatów w skład młodej kadry naukowej. Spośród najbardziej gorliwych „we współpracy” z dziekanem można przecież stworzyć kolejny „zaciąg pokoleniowy”, miernych ale wiernych, lojalnych i posłusznych, reprodukujących najgorsze nawyki i pokazujących moralną degenerację „chowu wsobnego”.
Można walczyć z tymi zjawiskami jedynie nazywając rzeczy po imieniu. Nawet za cenę przykrego odwetu wydziałowych ordynatów. Ale jak wielu jest gotowych stanąć w prawdzie i wygarnąć publicznie, na przykład podczas posiedzenia ciał kolegialnych, że wydział psuje się od dziekana, a uniwersytet od rektora? Praktycznie takich odważnych nie ma i w obecnym stanie degrengolady ich nie będzie. W tym tkwi katastrofa środowiska uczelnianego.
„Myślozbrodnie”
Martwi mnie, co się stanie z wolnością myśli w przyszłości. Jeśli pojawiają się niewybredne krytyki pod adresem zmarłych znawców problematyki rosyjskiej, tak jak w przypadku Andrzeja Walickiego, jednego z najwybitniejszych polskich historyków idei, to strach pomyśleć, co czeka żyjących i wciąż aktywnych badaczy.Widać wyraźnie, że komuś zależy na wykluczeniu z przestrzeni publicznej jakiejkolwiek dyskusji, a także objęciu anatemą tych, którzy za przedmiot swoich naukowych dociekań wybrali Rosję.
W wielu uczelniach niebezpieczne stały się zajęcia, na których wykładowcy wprost odnoszą się do otaczającej rzeczywistości. Wojna na Ukrainie wywołała z jednej strony niezwykle silne uniesienia emocjonalne (co jest zrozumiałe), ale z drugiej strony narzuciła selektywne pojmowanie rzeczywistości, z jednego tylko punktu widzenia. Kto go nie podziela, ulega wykluczeniu, marginalizowaniu i stygmatyzowaniu. Ryzyko jest duże, bo można być odsuniętym od zajęć, a nawet z powodu absurdalnych oskarżeń studentów stać się obiektem wszelkich możliwych pomówień. Przodują w tej dziedzinie rzecznicy uczelniani, jako strażnicy „świętej poprawności” i nadużywający swoich kompetencji.
Uczelnie wyższe, te niby wolne „świątynie dumania”, stały się – to był zresztą proces trwający od dłuższego czasu, ale wojna tylko go przyspieszyła – miejscem „myślozbrodni” z punktu widzenia narzucanej ortodoksji przez świat polityki i mediów. Nie wolno nie tylko podważać oficjalnej wykładni na temat „złej” Rosji i „dobrej” Ukrainy, ale niedopuszczalna jest jakakolwiek krytyka cynicznego kursu politycznego Zachodu, zorientowanego na prowadzenie tej wojny aż do wykrwawienia stron. Jak zauważył zacny krakowski mędrzec Bronisław Łagowski, „w liberalnej Polsce niewskazane jest mówienie, że gdy toczy się wojna, to obie strony strzelają i po obu stronach są zabici”.
Absurdalną praktyką stało się demonizowanie wykładowców, którzy podnoszą w dyskusji racjonalne argumenty i dążą do pogłębienia intelektualnej debaty.
W kontekście wojny na Ukrainie najbardziej oberwał chicagowski profesor John J. Mearsheimer, ale i w polskim krajobrazie uczelni wyższych da się wskazać nazwiska osób sekowanych i prześladowanych przez macierzyste uczelnie za głoszone poglądy. Łatwo można stać się ofiarą „polowania na czarownice” pod byle jakim pretekstem. Bez domniemania niewinności, bez weryfikacji donosów i podważenia nielegalnych nagrań, bez udzielenia głosu stronie pomówionej i oskarżonej!
A przecież to Uniwersytet powinien być szkołą prawości i praworządności, ostoją przestrzegania prawa!
W praktyce można bez żadnych zahamowań obrzucić nauczyciela stekiem absurdalnych zarzutów. Nikomu nie zależy – łącznie z rektorem uczelni – aby te zarzuty sprawdzić w drodze rzetelnego i zgodnego z prawem postępowania wyjaśniającego. Jeszcze zabawniejsze jest unikanie odpowiedzialności za to, kto naprawdę podjął decyzję o nielegalnym odsunięciu nauczyciela od zajęć dydaktycznych. Podpisujący się pod nią dziekani twierdzą, że wykonali postanowienie władzy rektorskiej. Z kolei rektor zaprzecza swojemu udziałowi w tej hecy. To dowód infantylizacji zarządzania i braku nie tylko urzędowej, ale i osobistej odpowiedzialności.
Politologia - nauka niebezpieczna
Gdzie zatem szukać obiektywizmu w debacie politologicznej? Jednostronność przekazu wyklucza możliwość rozważań, czy władze państwa ukraińskiego zrobiły wszystko, co można było zrobić, aby w ciągu trzech dekad istnienia niepodległej Ukrainy ułożyć się po sąsiedzku z Rosją. Dlaczego nie wolno zadawać pytań o rolę czynnika zewnętrznego w budowaniu antyrosyjskiej Ukrainy i w rozpaleniu tego konfliktu?Dlaczego nazywanie po imieniu sprawców po obu stronach jest herezją? Skąd bierze się ta przedziwna asekuracja i pomijanie roli sił nacjonalistycznych i skrajnie prawicowych na Ukrainie? Czy odradzanie się brunatnych ideologii jest doprawdy jedynie wymysłem Kremla? Dlaczego ślepota poznawcza polskich elit politycznych, ale i wydawałoby się poważnych badaczy prowadzi do ignorowania niezwykle niebezpiecznych zjawisk, które przecież dotyczą żywotnych interesów Polski i Polaków?
Problem tzw. ukrainizacji Polski nie jest wymysłem posła Grzegorza Brauna ani innych polskich „nacjonalistów”.
Dlaczego nad konsekwencjami przesiedleń nie zastanawiają się na przykład znawcy migracji, których bezrefleksyjnym zawołaniem stało się banderowskie pozdrowienie „sława Ukrainie”?
A gdzie debata o kosztach demograficznej transformacji, o negatywnych skutkach demontażu polskiej tożsamości narodowej poprzez żywiołowy napływ uchodźców, a raczej stymulowany ruch przesiedleńczy?
Czy jednolite narodowo państwo polskie naprawdę przestało być cenną wartością Polaków?
Na jakich podstawach ma w przyszłości opierać się lojalność wobec państwa, jeśli status obywateli RP otrzymują osoby przypadkowe, albo jeszcze gorzej, obce polskiej tradycji myślenia i kulturze?
Przecież takie tematy powinny być przedmiotem nie tylko debat parlamentarnych, ale i twórczych dyskusji w środowiskach naukowych.
Nie chodzi wyłącznie o wystawianie chwalebnych laurek wojennym bohaterom czy ściganie się w antyrosyjskim zelotyzmie, ale o poważne zastanowienie się, dlaczego polskie interesy narodowe niekoniecznie we wszystkim współgrają z tym, co prezentuje pogrążona w katastrofie wojennej Ukraina.
Kto poza sloganami o „wspólnej” czy „naszej” wojnie powinien tłumaczyć Polakom, że państwa nie kierują się wobec siebie żadnym altruizmem i bezinteresownością? Państwa z natury myślą egoistycznie i dbają przede wszystkim o dobrostan swoich obywateli, którzy nie powinni płacić kosztów za cudze błędy, w tym także za cudze wojny.
Mądrość rządzenia państwem nie polega przecież na hojnym rozdawnictwie własnego majątku i trwonieniu zasobów, w imię dziedziczonej po przodkach irracjonalnej misyjności. Jeśli elity władzy doprowadzają w państwie demokratycznym do degradacji standardów życia i destrukcji gospodarki, powinny liczyć się ze społecznym odrzuceniem. A także z polityczną i prawną odpowiedzialnością za dyskryminację własnych obywateli kosztem przybyszów z zewnątrz.
Jeszcze ważniejsza staje się potrzeba debaty na temat ewolucji „ustrojowej” państwa polskiego. Jak można nieodpowiedzialnie ogłaszać, jak czynią to najważniejsi funkcjonariusze władzy, że granica państwowa między Polską a Ukrainą zmierza w kierunku zaniku, a nawet prawnej likwidacji? Dlaczego tak ważnych z egzystencjalnego punktu widzenia spraw nie poddaje się debacie publicznej? Dlaczego milczą na ten temat partie opozycyjne w parlamencie, nie podejmują tej problematyki media masowe? Nie ma też wypowiedzi autorytetów prawa konstytucyjnego.
Łączenie ze sobą tak różnych dwóch organizmów państwowych wymaga nie tylko głębokiego namysłu, ale przede wszystkim diagnozy interesów integrujących się stron i wzajemnych zobowiązań po dokonaniu ewentualnej „fuzji”. Na obecnym etapie żenujący poziom wypowiedzi o związkach Polski i Ukrainy prowadzi raczej do konfuzji. Obywatele Polski mają prawo odczuwać głęboki niepokój z powodu postępującej „ukrainizacji” polskiej polityki i jej szkodliwych skutków.
Interesy Stanów Zjednoczonych na Ukrainie nie dają się uzasadnić ani geopolityką (gdzie Rzym, a gdzie Krym!), ani solidarnością ideologiczną (występuje absolutny brak związku ustroju państwa ukraińskiego z poszanowaniem wartości bronionych przez Zachód). Słusznie zauważa się w samej Ameryce, że nadawanie „żywotnej” rangi interesom Waszyngtonu na Ukrainie może mieć charakter irytujący (Katrina vanden Heuvel). Na szczęście takich głosów jest coraz więcej. Nie chodzi w nich o usprawiedliwianie zbrodniczych agresji, ale o wskazanie rzeczywistego sprawstwa i konieczności wyjścia z kryzysu. Jeśli nie można było zapobiec tragedii ukraińskiej, to może przynajmniej uda się pobudzić rozmaite środowiska do zmiany kursu politycznego? Czy wysyłanie Ukraińcom kolejnych partii śmiercionośnej broni jest doprawdy najmądrzejszym kursem politycznym, zważywszy na konsekwencje, w jaką otchłań rozmaitych kryzysów wpadają rządy i społeczeństwa Zachodu? To nieprawda, że jest tylko jeden sposób rozwiązania konfliktu na Ukrainie, poprzez wojnę aż do zwycięstwa, bez liczenia się z kosztami ludzkimi i materialnymi samych Ukraińców i Rosjan!
Myślenie męczy
Dyktat jednolitości stanowisk wobec spraw trudnych i niebezpiecznych zawsze prowadzi do zaniku wariantowego myślenia, do przyjmowania narracji narzucanej odgórnie. Sprzeciw wobec każdego dyktatu wymaga odwagi. Większości studentów nie interesuje jednak czytanie „rewizjonistycznych” i prowokujących do myślenia książek, bo są przecież gotowe, łatwe i oczywiste interpretacje otaczającej nas rzeczywistości. Jest gorzej, gdy zalecane przez wykładowcę publikacje wychodzą poza tzw. sylabus, czyli wcześniej zatwierdzony przez władze program nauczania. To już prawdziwa herezja!
Czasem można odnieść wrażenie, że dzisiejsi studenci są „mądrzejsi” od swoich profesorów. Są przekonani, że i bez czytania książek dużo więcej wiedzą niż anachroniczni wykładowcy, głoszący „skostniałe” teorie i staroświeckie ideały. Zadawanie lektury obowiązkowej przez tych ostatnich i jej egzekwowanie na zajęciach jest nie tylko fanaberią uczących, ale powodem do skarg i zażaleń, składanych przez stale rosnącą liczbę frustratów.
Sytuacja jest chyba nieodwracalna, gdyż potulni kierownicy jednostek dydaktycznych poddają się studenckiemu terrorowi. Dla świętego spokoju tolerują nieuków, a poprzez ich donosy w systemie anonimowych ankiet ganią wymagających nauczycieli. Zjawisko to ma szerszy negatywny kontekst ze względu na rozwój cywilizacji informatycznej. Smartfony i tablety zawładnęły umysłami młodzieży, co zniszczyło czytanie poważnej literatury naukowej. Skłonienie studentów do przeczytania jakiejś książki w całości jest doprawdy czynem heroicznym tak ze strony nauczyciela, który naraża się na skargi, jak i ze strony słuchaczy, z których tylko część posiadła umiejętność czytania ze zrozumieniem.
Dążenie do zdobycia i ugruntowania pewnego kwantum fachowej wiedzy jest obecnie marzeniem nielicznej grupy studentów. Reszta, w przeważającej większości, dąży do zdobycia łatwych certyfikatów, dających możliwość wpasowania się w rynek pracy. Do rzetelnego studiowania nie skłania obecny system edukacji na poziomie wyższym. Przestarzałe programy nauczania, brak przygotowania do alternatywnego i krytycznego myślenia, wreszcie stadność i pseudopatriotyczny terror jednomyślności – to cechy niejednej katedry uniwersyteckiej.
Uczelnie upodabniają się do szkół zawodowych. Stają się fabrykami pseudointeligentów, którzy zdobywają dyplomy w transakcji kupna-sprzedaży. Wtedy naprawdę wiedza ma najmniejsze znaczenie. Krytyczne myślenie nie jest w cenie, bo naraża na starcie się z absolutyzowaną przez większość prawdą, a to może zaszkodzić w dalszej karierze. W cenie jest przystosowanie ochronne (mimikra) i konformizm. Osobność nie popłaca. Najważniejsze są przyszłe posady i szybki dostęp do dóbr wszelakich, a nie zawracanie sobie głowy jakimiś przykazaniami o moralnych powinnościach. Przestają obowiązywać zasady rzetelności i uczciwości na drodze poznania naukowego. Roty ślubowań studenckich, a nawet doktorskich stały się czczym rytuałem. A dobre obyczaje i tak nie mają żadnego znaczenia, bo przecież nigdzie nie zostały spisane (sic!).
Mamy do czynienia nie tylko z konfliktem różnych oczekiwań wobec zarządzających polską nauką, ale także z konfliktem pokoleń. Dziekani wydziałów likwidują ten problem przez obcesowe odsyłanie zasłużonych nauczycieli akademickich na emeryturę. Rektorzy przedłużają niektórym seniorom zatrudnienie ze względu na ich dorobek, zawodową przydatność lub po prostu „po uważaniu”. Mamy więc do czynienia z dziwaczną sytuacją, że władze uczelni zamiast spójnej i racjonalnej polityki zatrudnienia, uwzględniającej potrzeby kadrowe i zapewniającej ciągłość poziomu badań i nauczania, kierują uwagę nie na najlepszych, lecz na tych szczególnie zasłużonych w lojalności i pełnieniu funkcji lub po prostu politycznie protegowanych.
Nieklarowność kryteriów w polityce zatrudnienia na uczelniach jest mankamentem od lat. W konkursach o zatrudnienie najczęściej startuje jedna osoba, co jest zaprzeczeniem idei samego konkursu i z góry wskazuje intencje jego organizatorów. Bynajmniej nie zanosi się na zmiany, które zapowiadała jeszcze w 2015 roku ówczesna minister nauki Lena Kolarska-Bobińska. "Deforma" szkolnictwa wyższego zniszczyła bezpowrotnie etos pracownika naukowego, który dysponując dorobkiem i wiedzą stanowił kiedyś autorytet dla młodszych pokoleń.
Uczenie się rzemiosła akademickiego nie zachodzi poprzez punkty i granty, lecz poprzez żmudne wykuwanie umiejętności analitycznych, pogłębianie refleksji intelektualnej (teoretycznej) i osiąganie dojrzałości metodologicznej. Aż strach pomyśleć, co pozostanie z dorobku mierzonego formalnymi notami, a nie rzeczywistym wkładem do myślenia i praktyki.
W dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, wraz z ogromnym tempem przemian cywilizacyjnych zabrakło dostosowania edukacji w ramach tzw. kształcenia ustawicznego, do zmieniających się wyzwań poznawczych.
Decydenci od spraw szkolnictwa wolą sięgać do historii jako „matki wszystkich mądrości”, zamiast kierować uwagę badaczy, nauczycieli i uczniów na rozumienie i oswajanie perspektyw rozwojowych.
Wszyscy, którzy pretendują do rządzenia państwem polskim muszą pilnie zastanowić się nad sanacją edukacji publicznej, gdyż w przeciwnym razie Polsce i Polakom grozi zapaść cywilizacyjna. Państwo polskie musi zapewnić wszystkim obywatelom dostęp do wiedzy, nie kwalifikując jej, czy jest poprawna, czy nie. Nowoczesne państwo potrzebuje modernizacji nauczania na wszystkich poziomach, aby zapobiec powrotowi obskurantyzmu i zamknięcia w klatce prowincjonalizmu. Tylko postępy edukacyjne mogą przyczynić się do profesjonalizacji polskich elit politycznych, zapewnić zdrową konkurencję o rozmaite stanowiska, opartą na kompetencjach i kwalifikacjach, a nie na koneksjach i układach.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia w tekście oraz śródtytuły pochodzą od Redakcji.