Byłem pracownikiem ITME (7)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1
Dotąd napisałem już sześć odcinków „Byłem pracownikiem ITME” (ostatni, szósty, Byłem pracownikiem ITME (Requiescat In Pace) ukazał się w SN 6-7/22 – red.). Nie mogę, jak widać, zakończyć i zabieram się za odcinek siódmy, mimo że ITME już dawno nie ma. Obawiam się, że to raczej „życie” dopisuje coraz dalsze odcinki, a ja co najwyżej je rejestruję.
Dwa zdarzenia spowodowały, że teraz znów powracam do tej tematyki. Pierwsze, to o ile pamiętam 18 kwietnia br. w audycji „W punkt” tv Republika wystąpił p. Janusz Piechociński. Ze swadą i standardowym (a obecnie tak modnym) uśmiechem na ustach grzmiał o konieczności ścigania tych, którzy dopuścili się niegospodarności i spowodowali, albo dopuścili do powstania w gospodarce jakichkolwiek strat.
Drugie, to treść hasła w Google odnosząca się do adresu byłego ITME, czyli „Wólczyńska 133”. Nie ma w nim już słowa o ITME, jest to dziś bowiem tylko adres budowanych apartamentowców reklamowanych z uwagi na wyjątkowo korzystne położenie, w pobliżu stacji metra, itp. Zdarzenie drugie niestety przewidziałem, co nie było znowu takie trudne. Wiadomo, że zawsze chodzi o pieniądze, a na Wólczyńskiej w Warszawie są cenne budowlane tereny, na których można dobrze zarobić.
Jeżeli chodzi o p. Janusza Piechocińskiego, to pragnę powrócić do odcinka czwartego –(Byłem pracownikiem ITME (4) – SN 5/21) - moich wspomnień o pracy w ITME i przypomnieć, że w roku 2014 był Pan, Panie Januszu, ministrem gospodarki i wicepremierem, a Instytut (ITME) bezpośrednio Panu podlegał. To wtedy nie zatwierdził Pan dokonanego już wyboru dr. Zygmunta Łuczyńskiego na kolejną kadencję dyrektora instytutu i z naruszeniem obowiązującego wtedy prawa zarządził przeprowadzenie ponownego konkursu na wybór dyrektora. Tym razem wygrał go już przysłany przez Pana inny kandydat. To wtedy rozpoczęła się karuzela kilku kolejnych niekompetentnych osób na stanowisku dyrektora tego instytutu. W kolejnych odcinkach „Byłem pracownikiem ITME” są oni przywoływani i opisane są straty, jakie poczynili. Do tych opisów kieruję ewentualnych zainteresowanych.
Znaczenie ITME
W dziedzinie technologii materiałów dla elektroniki i optoelektroniki (główny zakres zainteresowań ITME) niełatwo o sukcesy. Tak jest na całym świecie. Do wytworzenia materiałów, a z nich elementów i urządzeń o parametrach porównywalnych z najlepszymi, potrzebne są nie tylko bardzo drogie i czasem trudno dostępne urządzenia, ale także kompetentna, latami zdobywająca umiejętności i doświadczenie ich obsługa. Wcale niełatwo jednocześnie spełnić te dwa warunki. Jeżeli tak się zdarzy, jest szansa, że uda się osiągnąć powtarzalny, dobrej jakości końcowy produkt. Na dodatek taki produkt przeważnie jest kosztowny, wymaga stosunkowo dużych nakładów pieniężnych, ale i jego cena rynkowa jest odpowiednia. Nie do przecenienia są takie zdarzenia i trzeba umieć je docenić.
Jak to było w ITME? Spokojna i stosunkowo długa merytoryczna działalność za czasów kierowania instytutem przez odpowiedzialnych i kompetentnych dyrektorów prof. Wiesława Marciniaka i dr. Zygmunta Łuczyńskiego zaowocowała tym, że wiele zakładów naukowych instytutu wyposażono w dobrej jakości aparaturę technologiczną (zdobyto na nie środki), dzięki której otrzymano niezłe rezultaty w tworzonych materiałach i podzespołach. Było tak w przypadku niektórych kryształów (o specyficznych parametrach krzem – sprzedawany między innymi do USA, domieszkowany neodymem granat itrowo aluminiowy - Nd:YAG, fosforek indu - InP, półprzewodniki szeroko-przerwowe: azotek galu - GaN i węglik krzemu - SiC oraz grafen). Ten ostatni zrobił wyjątkową, choć moim zdaniem nie w pełni zasłużoną karierę po wyróżnieniu jego odkrywców i badaczy Nagrodą Nobla. Prace te opisałem wcześniej, tu je jedynie wymieniam.
Szczególną uwagę chcę zwrócić na inne technologie i osiągnięte w ich zakresie kompetencje. Chodzi mi o niezbędne technologie przy wytwarzaniu półprzewodnikowych struktur elektronicznych i półprzewodnikowych urządzeń optoelektronicznych.
Do tych technologii należy zaliczyć techniki epitaksji oraz wycinanie i ewentualnie reprodukcję zaprojektowanych struktur (np. tranzystorów lub układów scalonych, diod elektroluminescencyjnych - LED lub diod laserowych - DL).
W tej kwestii, moim zdaniem, pierwszą lokatę winienem oddać dr. Andrzejowi Kowalikowi i jego elektronolitografom. Pierwsze stosunkowo proste urządzenie (ZBA produkcji NRD z lat 80.) p. A. Kowalik przejął praktycznie bezpłatnie z WAT. W WAT mogło ono być co najwyżej demonstrowane studentom. W ITME zostało prawidłowo i zgodnie z wymogami zainstalowane (siedmiometrowy fundament) i zaistniało jako ważne i często wykorzystywane urządzenie technologiczne. To dlatego zostało z WAT przejęte.
Elektronolitograf ZBA ciągle modernizowany (np. wyposażany w odpowiednie komputery) przetrwał w ITME do 2013 r. tzn. do czasu zakupu nowego urządzenia produkcji amerykańsko – niemieckiej firmy VISTEC. Jak łatwo stwierdzić, p. dr A. Kowalik nieprzerwanie pracował na urządzeniu ZBA przez blisko 30 lat. W tym czasie potrafił poznać wszelkie jego możliwości i osiągać wyniki, o których inni nawet nie mogli marzyć. Z drugiej strony, poznał także wszystkie jego ograniczenia i zdawał sobie sprawę z tego, czego na nim osiągnąć nie może. Technika elektronolitografii bowiem nie stała w miejscu. Potrzeby elektroniki scalonej na coraz krótsze zakresy fal elektromagnetycznych i półprzewodnikowej optoelektroniki wymuszały osiąganie coraz lepszych parametrów tych urządzeń.
Kontakty p. dr. Kowalika z firmą VISTEC spowodowały, że nowe urządzenie budowane na potrzeby ITME miało parametry doświadczalne przekraczające stosowane w urządzeniach wytwarzanych seryjnie. Dotyczyło to między innymi „wyostrzenia” profilu wiązki elektronów w stosunku do powszechnie stosowanego profilu gaussowskiego. Nic dziwnego, że warunki instalacyjne urządzenia były wyjątkowo restrykcyjne. Ponadto między dyrekcją firmy i dr. A. Kowalikiem została zawarta niepisana umowa o informowaniu ich o osiąganiu ekstremalnych rezultatów w budowanych przez niego elementach i urządzeniach.
Sto milionów w błoto
Dlaczego o tym piszę? Elektronolitograf VISTEC kosztował 8 mln euro, a przygotowanie całej infrastruktury do jego instalacji było także kosztowne. W sumie wartość zainstalowanego urządzenia grubo przekraczała wartość 100 mln. zł. Urządzenia tego nie można zdemontować i przenieść. Jeżeli budowane są w tym miejscu apartamentowce, to urządzenie to zostanie złomowane. Nie tylko to. Złomowane będą też tam zainstalowane urządzenia MOCVD do epitaksji. Z pewnością jest ich ok. dziesięciu, a każde kosztowało przeszło 1 mln. zł nie licząc instalacji i kosztu infrastruktury. Nie chodzi jednak wyłącznie o pieniądze. Tam złomowany zostanie życiowy dorobek i starania p. dr. Andrzeja Kowalika i innych. Używam jego nazwiska przykładowo. Takich nazwisk mógłbym w tym miejscu przytoczyć co najmniej kilka. Tam, także złomowane zostaną marzenia o polskiej półprzewodnikowej elektronice i optoelektronice.
Skąd o tym wiem? Nie tylko dlatego, że zgodnie z tytułem tego artykułu tam pracowałem. Był w historii ITME taki moment, gdy dyrektor Departamentu Innowacji ARP (Agencji Rozwoju Przemysłu) Romuald Zadrożny ogłosił konkurs (2014 r.) na budowę mikrofalowego tranzystora na zakres długości fal 3 cm (9 GHz). Zespół pracowników ITME dr inż. Lech Dobrzański, dr inż. Włodzimierz Strupiński i dr inż. Andrzej Kowalik wyposażeni w stosowną aparaturę wzięli udział w konkursie i nie tylko pokazali możliwość wykonania tranzystora na ten zakres częstotliwości, ale także układów scalonych. Zadanie to było więc w zasięgu możliwości polskich specjalistów dysponujących istniejącymi wówczas urządzeniami technicznymi.
Pomiary parametrów zbudowanych elementów prowadzone były tzw. metodą ostrzową, bez ich wycinania. Możliwości naszych urządzeń były jednak znacznie większe.
Za pomocą elektronolitografu VISTEC można było reprodukować zaprojektowane struktury na płytkach 2- lub 4- calowych, uzyskując w trakcie jednego procesu technologicznego tysiące elementów.
W sprzedaży (USA) dostępne były ceramiczne obudowy (zakupiono ich 100 sztuk), w których można było montować wykonywane struktury. Zamierzano wtedy w ITME ręcznie zmontować partię kilkudziesięciu tranzystorów i przekazać je do PIT Radwar do badań aplikacyjnych. Pozytywny wynik takiego testu mógłby stanowić przesłankę dla podjęcia w warunkach instytutowych małoseryjnej produkcji tranzystorów. Możliwa była produkcja na poziomie 100 tys. tranzystorów rocznie, co początkowo zapewne zabezpieczałoby krajowe zapotrzebowanie.
Pozostanie tajemnicą, dlaczego prace te nie miały ciągu dalszego, a ludzie z tym zagadnieniem związani (dyr. R. Zadrożny i dr inż. Zygmunt Łuczyński – dyr. ITME) stracili zatrudnienie.
Brak zgody dla dr. inż. Z. Łuczyńskiego na przedłużenie kadencji dyrektora ITME miało jeszcze głębsze konsekwencje. Doprowadziło praktycznie do likwidacji Instytutu. O tym też już napisałem w poprzednich odcinkach „Byłem pracownikiem ITME”*.
A może komisja śledcza?
Obecnie stało się modne powoływanie sejmowych komisji śledczych. Powołana została takowa np. do prześledzenia, w jaki sposób powstały straty podobno ok. 70 mln. zł związane z nieodbytymi w wyznaczonym terminie wyborami prezydenckimi.
Idąc tym śladem można w sprawie nominacji dyrektorskich i ich skutków w instytutach badawczych powoływać identyczne sejmowe komisje śledcze. Komisja w sprawie nominacji dyrektora ITME miałaby do czynienia z nieporównanie większymi stratami niż ta, zajmująca się nieodbytymi w terminie wyborami Prezydenta RP. Śmiem twierdzić na dodatek, że decyzja o braku zgody dla dyrektora ITME była niezwykle słabo uzasadniona.
Spróbujmy zapytać byłego ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego, czym uzasadniał zastąpienie Zygmunta Łuczyńskiego przez Ireneusza Marciniaka. Mnie, mimo najlepszych chęci, nic rozsądnego do głowy nie przychodzi. To, że się z pewnością znali nie może być miarodajnym powodem jego nominacji. Na dodatek prawie jestem pewny, że minister nie przepytał przyszłego dyrektora, z jakimi urządzeniami technologicznymi będzie miał do czynienia i czy wie co z nimi zrobi? A czy on sam wiedział? Z podobnego rodzaju pytaniami nie możemy iść za daleko. Jako przełożony dyrektora instytutu powinien orientować się w możliwościach instytutu i jego zaplecza technicznego oraz przeprowadzić stosowną rozmowę z nowo mianowanym dyrektorem. Tak uważam i od tego nie odstąpię. Każde odstępstwo zmuszony jestem uznać za patologię, która winna być ścigana przez komisję śledczą.
Byłoby naprawdę nieźle taką komisję powołać. Wtedy przed jej oblicze można by zaprosić także wicepremiera w rządzie PiS Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego Pana Jarosława Gowina. Dałem się zwieść zapowiedzi o reorganizacji przez min. J. Gowina instytutów badawczych. Może nie tyle dałem się zwieść, ile chciałem dać się zwieść po przeczytaniu informacji, że przy Centrum Sieci Badawczej Łukasiewicz powstaje Rada złożona z wiceministrów ważniejszych resortów, w tym głównie resortów związanych z gospodarką. Rada miała wyznaczać główne kierunki działalności Instytutów Sieci zgodnie z potrzebami resortów.
Chciałem w to uwierzyć. Chciałem zobaczyć te kierunki badań potrzebne resortom. Nie wątpię, że takowe istnieją i wiele z nich mogło być zrealizowane. Przecież instytutów badawczych było wiele i pracowało w nich liczne grono pracowników. Nie musieliby wtedy wymyślać dla siebie tematyki podejmowanych zadań, a takowe otrzymywać łącznie z ich zakresem. Przede wszystkim jednak zadania te byłyby potrzebne innym, byłyby one konkretnie rozliczane i wykorzystywane. Dla mnie też wyglądało to rozsądnie.
Może podobnie myślał min. J. Gowin? Jeżeli tak, to Sieć Badawcza Łukasiewicz pod kierownictwem kiedyś najbliższego współpracownika Pana Ministra Gowina, Piotra Dardzińskiego jest od realizacji tych zamierzeń daleka.
Dałem się zwieść tej wizji. Niestety nie zauważyłem później, by kiedykolwiek generowana była potrzebna dla resortów tematyka badań dla poszczególnych instytutów, za to dały o sobie znać inne, mniej korzystne dla Sieci zapisy prawne przy jej tworzeniu. Jako przykład można podać znaczące ograniczanie tematyki instytutów przy ich przekształcaniu, np. łączeniu. Powstały z połączenia ITE i ITME Łukasiewicz IMiF (Instytut Mikroelektroniki i Fotoniki) praktycznie przestał zajmować się materiałami dla tych dziedzin. To wielka strata nie tylko dla nich, także dla gospodarki i kraju. Dlaczego tak się stało? Przekształcenia instytutów badawczych stały się zagadnieniem wewnętrznym powstałej Sieci. Zabrakło szerszego forum dyskusyjnego nad ogólnymi potrzebami (gospodarki, nauki, przemysłu). Uwidoczniły się partykularne punkty widzenia ludzi dalekich od odpowiedzialności za wspomniany powyżej szerszy ogląd. To ten partykularny punkt widzenia jest, jak sądzę, główną przyczyną powstałych w byłym ITME strat aparaturowych i nie tylko.
W rezultacie Instytuty Badawcze nie zyskały w wyniku połączenia ich w Sieć Łukasiewicz. Wystarczy prześledzić ich awans naukowy w bazie danych Scopus.
Zajmowane miejsca w latach 2020 – 2022 w tym rankingu IMiF Łukasiewicz i instytutów składowych (ITE I ITME) pokazałem w części szóstej „Byłem pracownikiem ITME. Requiescat in pace”(30.05.22). Do tej pory (mamy rok 2024) nic się w tej sprawie nie zmieniło. IMiF Łukasiewicz jak dotąd nawet nie zakwalifikował się do oceny.
Nie wiem jak inne instytuty Sieci Łukasiewicz mieszczą się w rankingu Scopus. Jeżeli z nimi jest podobnie, widzę dla Pana ministra J. Gowina wyższy rodzaj (stopień) odpowiedzialności niż sejmowa komisja śledcza. Za swoją reformę instytutów badawczych winien stanąć przed Trybunałem Stanu.
MON daje nadzieję
Było jeszcze jedno zdarzenie, które zdawało się czynić nadzieję na odmianę apokalipsy związanej ze stratami bazy technologicznej w ITME. Było to wystąpienie Ministra Obrony Narodowej do Sieci Łukasiewicz z listem intencyjnym, w którym MON zgłosił zainteresowanie uczestnictwa Centrum Łukasiewicz w wielu opracowaniach przydatnych w wojsku. Wymienione w nim zostało między innymi opracowaniu tranzystora mikrofalowego dla radiolokatorów i teletransmisji mikrofalowej.
W Wojskowej Akademii Technicznej odbyło się ponadto Forum Innowacyjności Sił Zbrojnych – B+R+Armia, na którym sformułowano podstawowe wymogi na sprzęt i technologie potrzebne dla naszej armii. To naprawdę wyglądało poważnie. Znów uwierzyłem. Mieliśmy nadzieję (mówię to także w imieniu byłego dyrektora ITME – dr. Zygmunta Łuczyńskiego, z którym wymieniłem poglądy), że tym razem chodzi o poważną akcję ożywienia tej problematyki. Nie przypuszczałem, że można podpisać umowy z najważniejszymi instytucjami w państwie i nic nie robić. Oczekiwaliśmy zatem zwrotu w przygotowaniu aparatury niezbędnej do tych prac, ale przede wszystkim aktywizację ludzi, którzy już wcześniej wykazali się umiejętnością opracowań w tym względzie.
O dziwo, nic takiego nie następowało. Wszystko pozostawało po staremu. Wspomnę tylko, że jedyny specjalista zdolny do wykorzystania elektronolitografu VISTEC do tego celu, dr A. Kowalik spokojnie przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
To wtedy, jak się wyraziłem w części szóstej serii artykułów „Byłem pracownikiem ITME” postanowiliśmy uczynić desperackie kroki i 2 listopada 2021 napisaliśmy pisma do decydujących w tych sprawach osób: Jarosława Kaczyńskiego i ministra ON Mariusza Błaszczaka.
Merytorycznej odpowiedzi na obydwa pisma (22 lutego 2022) udzielił nam Sekretarza Stanu w MON Marcin Ociepa. List jest wyjątkowo obszerny. Zdaje się, że p. minister M. Ociepa chciał mnie przekonać o wyjątkowo głębokim przemyśleniu odpowiedzi.
Składa się ona jakby z trzech części. W pierwszej p. minister M. Ociepa powiadamia mnie, o misji jaką spełnia Sieć Badawcza Łukasiewicz i do niej przekonuje. Nie wiem, w jakiej relacji są względem siebie panowie J. Gowin i M. Ociepa, ale z tego co pozostało po Sieci Łukasiewicz widać, że nie wytrzymała ona próby czasu. Mimo zapewnień obydwu panów, Sieć Łukasiewicz nie zapewniła rozwoju instytutom badawczym poprzez planowane i skoordynowane prowadzenie w nich badań. Przynajmniej nie widać tego po pierwszych czterech latach ich przynależności do tej organizacji i miejsc zajmowanych w rankingu Scopus.
W części drugiej odpowiedzi p. minister M. Ociepa informuje mnie o własnościach elektronolitografu VISTEC i zapewnia o niemożności jego przenoszenia. Niepotrzebnie, jestem tego samego zdania i mógłbym jeszcze do jego argumentów dodać inne powody.
Część trzecią i najważniejszą p. minister poświęca konsultacjom z jednostkami badawczymi podległymi MON, kto ewentualnie na to urządzenie by reflektował. Okazuje się, że nikt. W tym momencie Pan minister zapomniał o liście intencyjnym, tranzystorach mikrofalowych, półprzewodnikach wysoko przerwowych dla elektroniki wysokonapięciowej odpornej na podwyższone temperatury, laserowych diodach półprzewodnikowych i co ważniejsze o Forum Innowacyjności Sił Zbrojnych – B+R+Armia w WAT, na którym wygłosił pogląd, iż „rozwój technologii kluczowych i przyszłościowych dla Wojska Polskiego jest priorytetem działania resortu”.
To dla tych „kluczowych i przyszłościowych dla wojska technologii” nie mógł Pan min. Ociepa znaleźć obecnie w MON miejsca. Gratulacje.
Arogancja urzędnicza
Jest jeszcze część czwarta w piśmie p. ministra M. Ociepy. Nie patrząc na mój wiek (90) i emeryturę, chyba przesadził, posądzając mnie o chęć zabierania czegokolwiek Sieci Łukasiewicz. Nie będę wdawał się w dyskusję z tym obrażającym mnie posądzeniem. Może jako odpowiedź przytoczę zdanie z pisma, jakie napisałem (z Z. Łukaszewskim) 2.11.21 do ministra ON M. Błaszczaka:
„Szanowny Panie Ministrze, naszym zdaniem dla osiągnięcia celów, jakie Panowie stawiają przed armią w projekcie ustawy o obronie ojczyzny i przed instytucjami naukowymi przez wspomniane forum innowacyjności sił zbrojnych, niezbędne jest przejęcie przez resort MON aparatury technologicznej zgromadzonej na terenie byłego ITME. Jest to celowe i pilne, gdyż wymaga ona bardzo skomplikowanej infrastruktury oraz kompetentnej obsługi. Dalsze trwanie obecnego stanu grozi bezpowrotną utratą tych niezwykle wartościowych urządzeń”.
Jak widać, chcieliśmy ratować niezwykle przydatną dla MON aparaturę technologiczną, której w Sieci Łukasiewicz z braku właściwej eksploatacji groziło zniszczenie. Obawiam się, że dziś nie ma już czego ratować. Aparatura ta prawdopodobnie nie jest już możliwa do użytku, a także nie ma jej kto użytkować. Zostanie rozebrana i złomowana razem z budynkiem, w którym jest zainstalowana. Ciekawy jestem, czy kiedykolwiek p. M. Ociepa pofatygował się, by zobaczyć, jak wyglądał elektronolitograf. Gdyby doszło do powołania w tej sprawie komisji śledczej chętnie bym wysłuchał zwierzeń min. M. Ociepy o postępach prac nad mikrofalowymi tranzystorami. Zainteresowanie się realizacją prac w ramach listu intencyjnego chyba leży w obowiązkach stron. Mam wrażenie, że podpisanie listu intencyjnego było jedynym aktem, który się odbył. Niestety.
Czytający ten tekst zapewne zadadzą mi pytanie, czego się spodziewałem, czego - pisząc te listy - oczekiwałem? To dobre pytanie. Chciałem, by uwierzono w moje słowa. Pisałem wyraźnie, że zależy mi na ratowaniu urządzeń technologicznych zgromadzonych w byłym ITME. Oczekiwałem zainteresowania się problemem i sprawdzenia tego, o czym pisałem. Zaproszenia ludzi znających zagadnienie i sprawdzenia, ile w tych pismach jest prawdy. Nawet nie oczekiwałem zaproszenia mnie na rozmowę, lecz z pewnością autorów, którzy wcześniej opracowali tranzystory i ten fakt opublikowali. Panów doktorów Lecha Dobrzańskiego, Włodzimierza, Strupińskiego i Andrzeja Kowalika. Oczekiwałem, że w wyniku tych rozmów zostanie podjęta decyzja o dalszych losach aparatury technologicznej byłego ITME. Może rzeczywiście pozostanie w IMiF Łukasiewicz, lecz rozpoczną się tam poważne prace dla wojska? Może co innego, ale konkretnego.
W rzeczywistości nie stało się nic.
Pisma o treści takiej, jakie otrzymałem od min. M. Ociepy nie spodziewałem się. Potraktował mnie jak jednego z politycznych przeciwników. Niesłusznie. Nie byłem nim i nie jestem. Więcej - uważam, że działania władz: prezydenta i rządu Morawieckiego w zakresie obronności kraju były jak najbardziej słuszne. Co najwyżej może spóźnione, ale to wina decyzji wcześniejszych, gdy nasza armia stawała się zawodowa, a jej liczebność istotnie zmniejszona. Nie taką armię powinien mieć nasz kraj. Dobrze, że zaczęło się zmieniać. Oby tak dalej.
Powracając do odpowiedzi min. M. Ociepy na moje pismo, to bardzo źle zostały ocenione moje intencje. Nikt nie chciał też tych intencji poznać. To świadczy, że min. M. Ociepa psychologiem jest miernym. To nie najgorsza ocena tego zdarzenia. W przypadku przeciwnym, gdyby świadomie zaniechano ochrony tych urządzeń technologicznych, musiałbym tu napisać, że p. M. Ociepa nie nadaje się na stanowisko, które przyszło mu piastować.
Appendix
Pod hasłem w Google „Wólczyńska 133” istnieje zapowiedź budowy apartamentowców. Zasadniczym pytaniem jest, kto jest właścicielem terenu, na którym apartamentowce są budowane. Kto zgarnie niezłą kasę, którą jest on wart. Podejrzewałem o to nowopowstały IMIF Łukasiewicz lub może Sieć Łukasiewicz. Dziwnym trafem można spotkać się także z nazwą Cemat 70, którego dawno nie ma. W takim razie IMiF Łukasiewicz może być jedynie właścicielem części tego terenu, a kto większej pozostałej jego części? To chyba wrażliwy temat. Pamiętam, kiedyś premier Morawiecki uzasadnił brakiem terenów niewywiązanie się z zapowiedzianego rozwoju budownictwa mieszkaniowego. Jak to się stało, że kiedyś użytkownicy terenów skarbu państwa, na których znajdowały się ich urzędy czy przedsiębiorstwa stali się do tego stopnia ich właścicielami, że mogli je np. sprzedać.
Pisałem już kiedyś, że sąsiedzi WAT, Instytut Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy hojnie wyposażony przez min. Kaliskiego w tereny należące wcześniej do wojska (WAT), kolejno je sprzedawali deweloperom i „przejadali”. Nic dziwnego, że później premier rządu uzasadniał niewykonanie rządowego planu budownictwa mieszkaniowego w Warszawie brakiem wolnych terenów pod zabudowę. Dziwny jest ten świat.
Tym razem chyba definitywnie zakończę pisanie kolejnych odcinków „Byłem pracownikiem ITME”. Dokonuje się rzecz, którą niestety przewidziałem. Definitywnie. Elektronolitografu VISTEC nie ma już kto uratować.
Na moim blogu (zdzislawjankiewicz.pl) po publikacji jego części trzeciej (Byłem pracownikiem ITME – RIP cz. 3) 13 listopada 2023 pojawił się wpis osoby o pseudonimie nick następującej treści:
„Elektronolitograf Raith został zakupiony do laboratorium IMiF w Piasecznie, które oddalone jest o ok. 40 kilometrów od ul. Wólczyńskiej i gdzie znajduje się osobna linia technologiczna z osobnym parkiem maszynowym”.
Wpis ten oznacza, że nowy elektronolitograf Raith został zakupiony do IMiF w Piasecznie. Wydaliśmy znów przeszło milion euro – stać nas. Nie będę dyskutował nad potrzebami „linii technologicznej z osobnym parkiem maszynowym”, chociaż są tacy, którzy przekonują mnie, że prościutki Elektronolitograf Raith do żadnej współpracy z linią technologiczną nie nadaje się.
Natomiast odległość 40 km przy istniejącej drodze S2 omijającej miasto i praktycznie łączącej Piaseczno z Wólczyńską nie stanowi żadnego problemu. Może, biorąc pod uwagę parametry obydwu elektronolitografów, byłby sens przenieść coś na Wólczyńską z Piaseczna? W każdym razie nie w pełni zostałem wpisem nicka przekonany.
Jedno jest pewne – elektronolitograf VISTEC, jak się wydaje, kończy swój żywot w polskiej technologii półprzewodnikowej, chociaż go na dobre nawet nie rozpoczął.
Zdzisław Jankiewicz
* Jest to siódma część wspomnień prof. Zdzisława Jankiewicza związanych z pracą Autora w ITME, obserwatora przez ostatnich ponad 20 lat wzrostu pozycji naukowej znaczącego dla polskiej nauki i gospodarki instytutu oraz jego niszczenia przez organ założycielski.
Pierwsza część - Byłem pracownikiem ITME (1) - ukazała się w numerze 2/21 SN; druga – Byłem pracownikiem ITME (2) - w numerze 3/21 SN, trzecia - Byłem pracownikiem ITME (3) w numerze 4/21 SN, a czwarta – Byłem pracownikiem ITME (4) - w numerze 5/21 SN, piąta -Byłem pracownikiem ITME (5) – w numerze 6-7/21 SN, szósta - Byłem pracownikiem ITME (Requiescat In Pace) w numerze 6-7/22 SN.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Patoposłuszeństwo na uczelniach
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 120
Coraz częściej oprócz spraw ważnych dla bezpieczeństwa państwa czy przyszłości wielkich zbiorowości, naszą uwagę przykuwają przykre doświadczenia, wynoszone ze środowisk lokalnych, z najbliższego człowiekowi miejsca pracy.
W trakcie trwającej właśnie na uczelniach wyższych kampanii wyborczej do władz miejscowych ujawnia się niespotykany wcześniej zamęt organizacyjno-prawny, nadużycia władz, a także odsłania się moralna degrengolada tych środowisk. Warszawski Uniwersytet Medyczny znalazł się chyba pod największym ostrzałem. Z kolei własne spostrzeżenia na jednym z wydziałów uniwersyteckich skłoniły mnie do pewnych generalizacji. Nie chciałbym, aby były one krzywdzące dla środowisk, w których przedstawione psychopatologie nie występują.
W charakterystykach kandydatów na wybieralne stanowiska zwraca się uwagę przede wszystkim na predyspozycje i zdolności przydatne w zarządzaniu organizacją. Często jednak pomija się wymóg umiejętności tworzenia pozytywnych relacji interpersonalnych. Dzięki ludziom z zaburzoną osobowością specyficzny zakład pracy, jakim jest uczelnia, może stać się dla wielu osób źródłem rozpaczy i przygnębienia.
Z punktu widzenia racjonalności zachowań dla wielu osób doniesienia prasowe o mobbingu w szkołach wyższych, czy nawet o molestowaniu seksualnym wydają się zupełnie niesamowite, wręcz niewiarygodne. A jednak te patologie mają miejsce. Same środowiska uczelniane nie potrafią się z nimi uporać. Często na zewnątrz demonstrują, że są szczęśliwymi wspólnotami, niemal rodzinami, a uczelnia jest „drugim domem” pracowników i studentów. Gdy jednak zajrzy się do środka, pod tzw. podszewkę, okazuje się, że mamy do czynienia z niezłym piekłem.
Psychologia – potrzebne wdrożenie
Uczelnie nie są przygotowane, w jaki sposób radzić sobie z zaburzeniami osobowości kierowników różnych jednostek. Konieczność współdziałania z osobnikami zaburzonymi jest tłumaczona zdobytym przez nich mandatem większości elektoratu, mimo że dla wielu osób jest źródłem najbardziej stresogennych sytuacji. Ba, jakże trudno jest udowodnić owe zaburzenia osobowości z perspektywy mobbingu. Ani prawo, ani instytucje nie przychodzą poszkodowanym z efektywną pomocą.
Środowiska uczelniane są podzielone i skłócone między sobą na tle stosunku do ocen sposobu zarządzania przez osobowości z różnymi ułomnościami psychicznymi. Wielu staje murem za „wodzem” oskarżanym o mobbing czy inne nadużycia, co jest konsekwencją rozlicznych uzależnień, ślepoty poznawczej i niewiedzy, konformizmu i wygodnictwa, tchórzostwa i braku charakteru, a także paskudnej tendencji do kolaboracji z każdym, od którego zależą udziały w „podziale konfitur”.
Kiedyś liczono się z tzw. opinią medialną, która była przejawem głosu publicznego („vox populi”). Obecnie tylko ekstremalne skandale i afery budzą reakcję władz zwierzchnich (vide: Collegium Humanum). Wobec „drobniejszych” nadużyć praktycznie nie podejmuje się żadnych kroków zaradczych. Pogadanki i pseudoszkolenia nijak się mają do konieczności radzenia sobie ze szkodliwymi zaburzeniami osobowości osób sprawujących funkcje kierownicze.
Zaburzenia osobowości odnoszą się do trwałych zakłóceń funkcjonowania w specyficznym środowisku, łączącym trzy ważne kategorie zawodowe i statusy społeczne: pracowników naukowo-badawczych i dydaktycznych, pracowników obsługi administracyjnej oraz studentów. Nie każdy z liderów społeczności akademickiej ma określone predyspozycje psychologiczne, aby umiejętnie łączyć potrzeby i interesy tych zespołów ludzkich, właściwie odczytywać ich oczekiwania oraz harmonizować dążenia do osiągnięcia wspólnego dla wszystkich celu – najwyższej efektywności w każdej ze sfer aktywności.
Największym nieszczęściem jednostek uczelnianych jest to, że ludzie kierujący nimi, dotknięci zaburzeniami osobowości, prawie nigdy nie są świadomi swoich ułomności i nie zdają sobie sprawy z tego, że na pewnym etapie funkcjonowania stają się problemem – i dla samych siebie, i dla społeczności. Otaczający ich „dwór” cynicznych doradców i suflerów, często także przeświadczonych o swojej wyjątkowości, przyczynia się do pogłębiania zaburzeń, wśród których można wymienić najważniejsze: paranoidalne i schizoidalne, narcystyczne i histrioniczne, obsesyjno-kompulsywne i agresywne.
Dotknięte nimi osoby mogą zachowywać się w sposób nieracjonalny, a nawet irracjonalny, to jest przynoszący szkodę samemu sobie. Zaburzenia paranoidalne i schizoidalne pochodzą zwykle z okresu dorastania i utrzymują się w okresie dorosłości. Cechuje je podejrzliwość i nieufność, niechęć do bliskich kontaktów, brak przyjaciół i zrozumienia dla innych ludzi oraz ich potrzeb.
Popularne „grzechy” nadmiaru i niedostatku
Z narcyzmem wiąże się skrajny egocentryzm, a nawet ekscentryzm, przeświadczenie o własnej ważności i mocy („ja wszystko mogę”), a także niezdolność do przyjęcia cudzego punktu widzenia. Z takimi postawami wiąże się niestety znikome wyczucie moralne. Lekceważenie tzw. dobrych obyczajów jest na porządku dziennym. Osoby narcystyczne same sobie tworzą wzory zachowań, więc inni powinni ich słuchać i dostosowywać się.
Problem empatii zasługuje w polskiej edukacji na większą uwagę. Jeśli ktoś w dzieciństwie nie doświadczył wsparcia i współodczuwania ze strony najbliższych, to nigdy już nie nauczy się wrażliwości na potrzeby innych ludzi. Niektórzy ludzie nie wiedzą, że coś takiego w ogóle istnieje. Zapewne byli traktowani w dzieciństwie obojętnie, a nawet okrutnie.
Histrionia odnosi się do przesadnej, często rozhuśtanej emocjonalności, dramatyzowania, a także zapalczywości i nieobliczalności. Wystarczy, że szef „wstanie lewą nogą z łóżka”, a już pracownicy mają „przechlapane” przez cały dzień.
Najgorszą cechą kierownika jednostki uczelnianej jest jednak zaburzenie obsesyjno-kompulsywne i agresywne. Przesadna skrupulatność („ja jeden pracuję, a te kmioty nie robią nic”) i drobiazgowość („ręczne sterowanie”, zajmowanie się „duperelami”, wtrącanie się w każdą decyzję, zamiast przemyślanej kontroli i nadzoru), obsesja na tle punktualności czy pseudo perfekcjonizmu, wreszcie niczym nieuzasadnione pielęgnowanie urazów, pamiętliwość, małostkowość, złośliwość, uszczypliwość i lekceważenie innych. Wrzaski jako środek perswazji, a nawet „bicie po pysku”, to niebywałe wyskoki w zachowaniach ludzi o zaburzonej osobowości, sprawujących funkcje oblekane w uroczyste togi podczas akademickiej celebry.
Toksyczni kierownicy
Problem identyfikacji osób z zaburzeniami osobowości sprowadza się do trudności z rozgraniczeniem zachowań nietypowych od zachowań uznawanych za normalne. Często mamy do czynienia z mieszaniem się zaburzeń, co skutkuje nieprzewidywalnością zachowań. Nawet psychoterapeuci z bogatym doświadczeniem nie są w stanie zaproponować skutecznych recept i instrukcji, jak szeregowi pracownicy powinni diagnozować złożoność zjawiska i radzić sobie z ich szkodliwością.
Trudnym problemem diagnozy zaburzeń osobowości są przekonania ich nosicieli, że są jedynymi „wybrańcami”, powołanymi do sprawowania powierzonej im roli. Przede wszystkim dzięki podpowiedziom usłużnych lokajów i lizusów nie są skłonni dostrzegać, że stanowią źródło problemów dla wielu ludzi. Nawet, gdy wokół mają akolitów, wysławiających ich dobro i zasługi, każdy głos przeciwny powinien stanowić dla nich poważny powód do zastanowienia. Nic z tych rzeczy. Głosy krytyki są dowodem zdrady i działania na szkodę nie kierownika jednostki, lecz całej wspólnoty!
W żargonie psychologów taką postawę nazywa się egosyntoniczną. To, co inni postrzegają jako trudne do przyjęcia, a nawet nieakceptowalne, u osoby zaburzonej stanowi cnotę i powód do samozadowolenia. Nie widzi ona potrzeby zmiany swojego postępowania, a tym bardziej usunięcia się ze sceny. Widząc źródło wszelkich kłopotów w otoczeniu, oskarża innych o swoje niepowodzenia. Z tych powodów wytykanie jej nieprawidłowego postępowania jest bezskuteczne.
Poniżanie podwładnych i otaczanie się klakierami, to przejawy osobliwej postawy zapatrzenia we własne sukcesy i niedostrzegania tego, że odbiorcy widzą to zupełnie inaczej. Taki lider jest „gwiazdą jednego sezonu”. Gdy traci popularność, łatwo załamuje się i ma poczucie bezsilności. Grozi nawet, że sięgnie do środków ekstremalnych, zagrażających życiu, aby pobudzić lojalistów do mobilizacji i wsparcia.
Toksyczni kierownicy jednostek są przekonani, że są najlepszymi „liderami”, powołanymi do przewodzenia innym, opierają się wszelkim próbom zmian, które wymagałyby od nich korekty zachowania. Rujnują w ten sposób atmosferę zaufania i spolegliwości w miejscu pracy, a „spętana” wieloma zależnościami, strachem i „pańszczyźnianym” posłuszeństwem wobec swojego „pana”, „wykastrowana” z niezależnego i odważnego myślenia duża część społeczności cieszy się z demonstrowanej przez siebie solidarności.
U źródeł wielu uzależnień podwładnych leży brak identyfikacji podstępnie działających zaburzeń osobowości szefa. Nieraz mijają lata, zanim pracownicy odkryją, w jaki sposób zostali zmanipulowani i poddani stadnemu myśleniu. Gdy nieliczni zdecydują się w końcu na otwarte wystąpienie, różne straty i koszty psychologiczne są już nie do naprawienia.
Brak odwagi
Mimo wsparcia organizacji związkowych i zgłoszeń do władz uczelni, rzecznicy praw pracowniczych wcale nie kwapią się z podjęciem działań prewencyjnych i wyjaśniających. Często czekają na imienne wnioski pokrzywdzonych, gdy ci z kolei obawiają się przykrych dla nich osobistych konsekwencji. W ten sposób powstaje błędne koło, wygodne dla sprawców wynaturzeń. Na dodatek wielu twierdzi, że między władzami różnych szczebli istnieje osobliwa zmowa, aby wspierać się w sprawach trudnych. Szeregowi pracownicy przegrywają z machiną koneksji i układów.
Popularne i nachalne formy komunikacji elektronicznej z deklaracjami lojalności wobec zwierzchnika przypominają sceny z „Misia” Stanisława Barei: „Warunki na zgrupowaniach miałyśmy bardzo dobre! Wszystko to zasługa naszego prezesa i nie jest prawdą, że nad łóżkami dach przeciekał! Szczególnie, że prawie nie padało! Prezes dba o nas jak ojciec najlepszy!”
„Lojalki” nie zastąpią koniecznej refleksji, wyrażonej w mądrej i odważnej debacie, bynajmniej nie wiecowej i pełnej histerycznego amoku. Zatrważający jest brak odwagi wśród „starej” kadry. Senioralnych profesorów nie stać dziś na nic więcej, jak na potakiwanie i wdzięczenie się wobec łaskawcy za choćby szczątkowe zatrudnienie. Tak jakby jakiś niewysłowiony przymus nakazywał im przyjęcie postawy bezmyślnych cmokierów, niemających przecież w wieku emerytalnym wiele do stracenia.
Zaburzenia osobowości wpływają nie tylko na postawę ich nosiciela, ale także na wszystkich, którzy z nim współpracują. Wiąże się z tym zjawisko ciągłego stresu, który wydobywa w ludziach najgorsze cechy i ma charakter konfliktogenny. Przerzucanie swojego stresu na innych powoduje u podwładnych zaburzenia lękowe. Mimo kwalifikacji czują się oni deprecjonowani, niedoceniani, a nawet wykluczani.
Bardzo typowym zjawiskiem w przypadku zaburzeń osobowości jest postrzeganie siebie jako ofiary, gdy wreszcie rozmaite zarzuty wychodzą na jaw. Taki szef zamiast starać się zrozumieć przyczyny pretensji pracowniczych, jest coraz silniej zaabsorbowany i pochłonięty swoim samopoczuciem („jestem zmęczony”, „nikt mnie nie rozumie” itd.). Czyni z siebie męczennika, który „cierpi za milijony”, a spotyka go w jego mniemaniu niewdzięczność i podłość. Zamiast wytłumaczyć się ze stawianych mu zarzutów (choćby prasowych), mobilizuje przy pomocy usłużnych pracowników opinię zakładu pracy, aby jak najwięcej osób potwierdziło jego nieskazitelność. Nie zdaje sobie przy tym sprawy z tego, że dla wielu podwładnych jest to forma ogromnego dyskomfortu i upokorzenia.
Prawdą jest, że nikt nie jest doskonały. Każdy ma w jakimś stopniu „zaburzoną osobowość”, ale warto mieć świadomość swojej psychicznej odporności i pokory w służbie innym ludziom. Brak predyspozycji do zarządzania zespołami ludzkimi oraz dysfunkcjonalność podejmowanych decyzji i działań powinna stanowić dzwonek alarmowy dla otoczenia, żeby takich osobników nigdy więcej nie powoływać na stanowiska kierownicze.
Lojalność, czyli święty spokój
Jestem daleki od przypisywania wszystkich ułomności zaburzeniom osobowościowym lidera organizacji. Ale nie da się ukryć, że od niego zależy mobilizacja wszystkich jej „mocy twórczych”. Jeśli sam staje się źródłem problemów (choćby ogromna biurokratyzacja w procesach decyzyjnych, blokowanie nagród dla zasłużonych pracowników, machinacje przy awansach zawodowych, zatrudnianie wedle uznania itd.), to powinien przed startem na kolejną kadencję poddać się publicznej ocenie, odpowiadając na wszystkie wątpliwości, jakie pojawiają się w przestrzeni publicznej. Nawet, gdy mają charakter anonimowych doniesień. Ponadto warto odróżniać anonimowych informatorów od anonimizowanych interlokutorów dziennikarzy. Nazwiska tych ostatnich są zazwyczaj znane redakcjom.
Szczególnie ważne jest odniesienie opisanych zjawisk do percepcji środowiska studenckiego. Jakich wzorów nauczy uczelnia młodych ludzi, jeśli sama cierpi na deficyt demokracji jako formy życia, formy wypracowywania zdrowych relacji międzyludzkich? Już sto lat temu amerykański filozof John Dewey zauważył, że pruski model szkolnictwa, rodem z XIX wieku, przygotowuje młodych ludzi raczej do funkcjonowania w państwie autorytarnym, a nie w demokracjach.
Erich Fromm zwrócił z kolei uwagę w swojej słynnej książce na jeden z groźnych czynników, tkwiących w indywidualnych postawach, tj. „ucieczkę od wolności”. Oznacza ona tendencję do poszukiwania bezpieczeństwa, schronienia i komfortu w różnych rodzajach więzi. Ludzie boją się poczucia wyalienowania, utraty tożsamości wspólnotowej. Dlatego demonstrują swoją wolę przynależności, by nie czuć się samotnie. To ważna przesłanka patoposłuszeństwa i ulegania narcystycznym liderom.
Do tego dochodzi bezkrytyczne poddawanie się potędze bezosobowych algorytmów i biurokratycznych procedur, które skutkuje pogłębianiem się owej „ucieczki od wolności”. Wiele działań w tym systemie ma charakter pozorowany, a kierownicy jednostek wykorzystują ten stan dla budowania wokół siebie sieci wsparcia i wymiany różnych benefitów.
Zanikła konstruktywna debata nad stanem polskiej nauki. Być może niewiele da się już uratować. Władze wielu polskich uczelni stoją przed zadaniem dokonania odważnej moralnej inwentaryzacji, jak wiele szkód wyrządziły pseudoreformy, związane z restrukturyzacją, formalistyczną ewaluacją osiągnięć, obniżaniem poziomów badań i nauczania.
Aby więc zerwać z niecnymi praktykami patoposłuszeństwa na uczelniach, należy przede wszystkim uwolnić się od potężnych uzależnień wywołanych przemocą instytucjonalną i symboliczną. Warunkiem podstawowym jest „oderwanie od stołków” ludzi pozbawionych talentów, manier i profesjonalizmu w kierowaniu zespołami ludzkimi. Przede wszystkim zamiast wzniosłych manifestów i deklaracji należy wprowadzić praktyki szerokiej i otwartej debaty, wyzwolić się z komicznej hierarchii pseudoautorytetów („ja, wójt wam to mówię), zwrócić uwagę na to, jak siebie nawzajem traktujemy, jak są podejmowane decyzje i na ile są one wyrazem respektowania potrzeb i oczekiwań środowiska uczelni.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
Szlachetne kłamstwa i nieprawdziwe dane
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 145
Oszustwa Fauciego związane z maseczkami były tylko jednymi z wielu „szlachetnych kłamstw”, które ujawniły jego skłonność do manipulacji. Jak skarżyli się jego krytycy, nie są to cechy, które powinny charakteryzować bezstronnego urzędnika publicznej służby zdrowia. Fauci wyjaśnił w „New York Timesie”, że podniósł swoje szacunki dotyczące zakresu szczepień potrzebnego do zapewnienia „odporności stadnej” z 70 procent w marcu do 80–90 procent we wrześniu nie na podstawie badań naukowych, ile raczej w odpowiedzi na sondaże, które wskazywały na rosnącą akceptację szczepień.
Regularnie wyrażał przekonanie, że odporność poinfekcyjna jest bardzo prawdopodobna, chociaż publicznie zajął stanowisko, że naturalna odporność nie przyczynia się do ochrony populacji. Popierał szczepienia osób, które przeszły covid, przeciwstawiając się tym samym przytłaczającym dowodom naukowym, że były one zarówno niepotrzebne, jak i niebezpieczne. Gdy pytano go o to 9 września 2021 roku, Fauci przyznał, że nie może podać żadnego naukowego uzasadnienia dla tej polityki.
We wrześniu 2021 roku, w wystąpieniu uzasadniającym szczepienie dzieci w wieku szkolnym, z nostalgią wspominał szczepienia przeciwko odrze i śwince, które miał przyjmować w szkole podstawowej, co jest mało prawdopodobne, ponieważ szczepionki te były dostępne dopiero w 1963 i 1967 roku, a Fauci uczęszczał do szkoły podstawowej w latach czterdziestych. Drobne kłamstewka dotyczące maseczek, odry, świnki, odporności stadnej i naturalnej odporności świadczą o jego niebezpiecznej tendencji do manipulowania faktami w celu realizacji swojego programu politycznego.
Pandemia COVID-19 nauczyła nas, że urzędnicy odpowiedzialni za zdrowie publiczne oparli wiele swoich katastrofalnych dyrektyw dotyczących walki z chorobą na niepewnych i pozbawionych podstaw naukowych przekonaniach. Liczne niesprawdzone teorie na temat maseczek, lockdownów, wskaźników infekcji i śmiertelności, bezobjawowej transmisji – jak również bezpieczeństwa i skuteczności szczepionek – wywołały zamieszanie, podziały i polaryzację wśród społeczeństwa i ekspertów medycznych.
Swobodne podejście doktora Fauciego do faktów mogło przyczynić się do tego, co było dla mnie najbardziej niepokojące i irytujące we wszystkich reakcjach urzędników zdrowia publicznego na COVID-19. Rażące i bezlitosne manipulowanie danymi w celu realizacji programu szczepień ukoronowało rok oszałamiających nadużyć regulacyjnych. Wysokiej jakości przejrzyste dane naukowe, jasno udokumentowane i publicznie udostępnione w odpowiednim czasie, są warunkiem sine qua non kompetentnego zarządzania zdrowiem publicznym.
Podczas pandemii wiarygodne i wyczerpujące dane mają kluczowe znaczenie dla określenia zachowania patogenu, identyfikacji wrażliwych grup populacji, szybkiego pomiaru skuteczności interwencji, mobilizowania społeczności medycznej do użycia najnowocześniejszych środków do walki z chorobą oraz efektywnej współpracy ze społeczeństwem.
Szokująco niska jakość praktycznie wszystkich istotnych danych odnoszących się do COVID-19, jak również szarlataneria, wybiórcze traktowanie faktów i inne rażące zachowania odpowiedzialnych osób, zgorszyłyby i upokorzyły wcześniejsze pokolenia amerykańskich urzędników zdrowia publicznego.
Zbyt często doktor Fauci znajdował się w centrum tych systemowych oszustw. Popełniane „pomyłki” zawsze zmierzały w tym samym kierunku – podkreślały zagrożenia związane z koronawirusem oraz bezpieczeństwo i skuteczność szczepionek, co miało na celu podsycanie publicznego strachu przed covidem i doprowadzenie społeczeństwa do masowego posłuszeństwa.
Usprawiedliwienia dla jego błędów obejmują obwinianie społeczeństwa (teraz głównie osób nieszczepionych), polityki i wyjaśnianie ciągłych zmian swoich poglądów słowami: „Musimy ewoluować wraz z nauką”.
Na początku pandemii doktor Fauci zastosował wyjątkowo niedokładne modele, które przeszacowały liczbę zgonów w USA o 525 procent. Ich autorem był oszust zajmujący się fabrykacją danych na temat pandemii, Neal Ferguson z Imperial College w Londynie, który otrzymał dofinansowanie od Bill & Melinda Gates Foundation (Fundacji Billa i Melindy Gatesów, BMGF) w wysokości 148,8 miliona dolarów. Fauci wykorzystał jego modele jako uzasadnienie dla wprowadzenia lockdownów.
Szef NIAID zgodził się na selektywne zmiany protokołu CDC dotyczące wypełniania aktów zgonu, dzięki którym zawyżano liczbę zgonów, a tym samym wskaźnik śmiertelności z powodu covidu. CDC przyznały później, że tylko 6 procent zgonów z powodu covidu wystąpiło u całkowicie zdrowych osób. Pozostałe 94 procent zmarłych cierpiało na średnio 3,8 potencjalnie śmiertelnych chorób współistniejących.
Testy PCR, które CDC z opóźnieniem uznały w sierpniu 2021 roku, nie pomagały odróżnić covidu od innych chorób wirusowych z powodu niewłaściwego ich wykorzystania. Fauci tolerował ich stosowanie przy nieodpowiednio wysokich zakresach cykli, od 37 do 45, mimo że wcześniej powiedział Vince’owi Racaniellowi, że testy wykorzystujące progi powyżej 35 cykli prawdopodobnie nie wykażą obecności żywego wirusa, który mógłby się replikować. W lipcu 2020 roku Fauci sam zauważył, że na tych poziomach pozytywny wynik to „tylko martwe nukleotydy, kropka”, ale nie zrobił nic, aby zmodyfikować testy, by stały się dokładniejsze.
Doktor Fauci, którego można śmiało nazwać carem covidu z powodu niepodzielnej i absolutnej władzy, jaką dysponował, nigdy nie skarżył się na decyzję CDC o pominięciu sekcji zwłok w przypadku zgonów przypisywanych szczepieniom. Ta praktyka pozwoliła uporczywie twierdzić, że wszystkie zgony, które nastąpiły po szczepieniu, nie były „związane ze szczepieniem”. CDC odmówiły przeprowadzenia dalszych badań medycznych osób, które twierdziły, że doszło u nich do powikłań poszczepiennych. Szpitale również przyczyniły się do oszustwa, zainspirowane finansowymi zachętami do sklasyfikowania każdego pacjenta jako ofiary covidu. Medicare płaciło szpitalom 39 tysięcy dolarów za wykorzystanie respiratora podczas leczenia COVID-19 i tylko 13 tysięcy w przypadku innych infekcji dróg oddechowych. Doktor Fauci ponownie przymknął oko na oszustwo.
Niewybaczalnym zaniedbaniem Fauciego była odmowa naprawienia notorycznie dysfunkcyjnego Vaccine Adverse Event Reporting System (Systemu Monitorowania powikłań poszczepiennych, VAERS) stosowanego przez HHS. Badania HHS wskazują, że VAERS może zaniżać obrażenia poszczepienne o ponad 99 procent. Fakty na temat śmiertelności lub ryzyka związanego z covidem z podziałem na wiek nie zostały nigdy przedstawione opinii publicznej na tyle jasno, aby ludzie wraz ze swoimi lekarzami mogli dokonać opartej na dowodach naukowych osobistej oceny ryzyka.
Urzędnicy federalni celowo przedstawiali to w sposób niejasny lub wręcz uciekali się do oszustwa, aby malować w ciemnych barwach zagrożenia związane z covidem w każdej grupie wiekowej. Takie oszustwa widoczne były w praktycznie wszystkich doniesieniach mediów głównego nurtu – zwłaszcza CNN i „New York Timesa” – dając opinii publicznej ogromnie zawyżony i katastrofalnie niedokładny obraz śmiertelności. Badania opinii publicznej wykazały, że widzowie CNN i czytelnicy „New York Timesa” byli poddani dezinformacji w zakresie faktów dotyczących COVID-19 w 2020 roku, podobnie jak publiczność Fox News po zamachach bombowych z 11 września 2001 roku. Kolejne sondaże Gallupa wykazały, że statystyczny demokrata uważał, że 50 procent zakażeń covidem prowadziło do hospitalizacji. Rzeczywista liczba wynosiła mniej niż jeden procent.
Zaufanie do ekspertów
Zamiast domagać się badań naukowych o najwyższych standardach i zachęcać do uczciwej, otwartej i odpowiedzialnej debaty na temat zdobytej w ten sposób wiedzy, poważnie skompromitowani rządowi urzędnicy do spraw zdrowia odpowiedzialni za walkę z pandemią COVID-19 współpracowali z mediami głównego nurtu i mediami społecznościowymi, aby stłumić dyskusję na temat kluczowych kwestii zdrowia publicznego. Uciszali lekarzy proponujących wczesne terapie, które mogłyby konkurować ze szczepionkami, oraz odmawiających bezwarunkowej wiary w przetestowane byle jak eksperymentalne szczepionki, za które nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności.
Chaotyczne gromadzenie i myląca interpretacja danych pozwoliły organom regulacyjnym uzasadniać swoje arbitralne dyktaty pod płaszczykiem „konsensusu naukowego”. Aby uzasadnić nakaz noszenia maseczek, wprowadzenie lockdownów i masowych szczepień, władcy naszego systemu zdrowia nie cytowali rzetelnych badań naukowych i nie podawali przejrzystych danych, lecz opierali się na teoriach promowanych przez doktora Fauciego lub podporządkowane mu instytucje, takie jak WHO, CDC, FDA i NIH, równocześnie usprawiedliwiając uzyskanie przez technokrację medyczną nowych, niebezpiecznych uprawnień.
Wielbiciele Fauciego, w tym prezydent Biden oraz prezenterzy wiadomości telewizyjnych i internetowych, radzili Amerykanom, aby „ufali ekspertom”. Rady te były zarówno antydemokratyczne, jak i antynaukowe. Nauka i zdobywanie wiedzy jest procesem dynamicznym. „Eksperci” często nie zgadzają się w wielu kwestiach, a ich opinie mogą się różnić w zależności od zapotrzebowania ze strony polityków, władzy i własnego interesu finansowego. Prawie każdy proces sądowy, w jakim brałem udział, stawiał przeciwko sobie wysoce uznanych ekspertów obu stron, przy czym wszyscy pod przysięgą wygłaszali diametralnie przeciwne stanowiska na podstawie tego samego zestawu faktów. Mówienie ludziom, aby „zaufali ekspertom” jest albo naiwne, albo stanowi manipulację – albo jedno i drugie.
Wszystkie uciążliwe nakazy doktora Fauciego i jego wybiórcze wykorzystywanie danych służyły podsycaniu strachu i pogłębiały desperację opinii publicznej, czekającej na stworzenie szczepionek, które miały przetransferować miliardy dolarów z kieszeni podatników do portfeli członków zarządów koncernów farmaceutycznych i ich akcjonariuszy.
Robert F. Kennedy, Jr.
Jest to fragment książki Roberta F. Kennedy’ego Jr. Prawdziwy Anthony Fauci wydanej przez Wydawnictwo Iluminatio. Jej recenzję - Fauci - "Lekarz Ameryki", symbol bezprawia - zamieszczamy w tym numerze SN.
Pandemia kłamstw
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 131
Od czasów Galileusza prześladowanie naukowców i lekarzy, którzy odważyli się zakwestionować dominujące współcześnie poglądy, nie zelżało: było, jest i będzie wpisane w ryzyko zawodowe. Napisana w 1882 roku przez Henryka Ibsena sztuka Wróg ludu jest przypowieścią o pułapce naukowej uczciwości. Ibsen opowiada historię lekarza pracującego w południowej Norwegii, który odkrywa, że popularne i lukratywne łaźnie publiczne w jego mieście w rzeczywistości wywołują choroby u gości, którzy przyjeżdżają do nich, by się odmłodzić. W SPA znalazły się zabójcze bakterie z lokalnych garbarni. Kiedy lekarz podaje te informacje do wiadomości publicznej, miejscowi kupcy, urzędnicy państwowi, ich sojusznicy w „liberalnej, niezależnej prasie” i inne zainteresowane finansowo strony próbują go uciszyć. Środowisko medyczne odbiera mu prawo do wykonywania zawodu, mieszkańcy miasta szkalują go i nazywają „wrogiem ludu”.
Fikcyjny bohater Ibsena doświadczył tego, co socjologowie nazywają „odruchem Semmelweisa”. Termin ten opisuje automatyczną odrazę, z jaką prasa, środowisko medyczne i naukowe oraz ich dbający o finanse sprzymierzeńcy reagują na nowe dowody sprzeczne z ustalonym paradygmatem naukowym. Odruch ten może być szczególnie silny w przypadkach, gdy nowe informacje sugerują, że utrwalone praktyki medyczne rzeczywiście szkodzą zdrowiu publicznemu.
Inspiracją dla tego pojęcia – a także dla sztuki Ibsena – była autentyczna sytuacja, która spotkała Ignaza Semmelweisa, węgierskiego lekarza. W 1847 roku doktor Semmelweis był adiunktem w wiedeńskim szpitalu położniczym, w którym blisko 10% kobiet umierało z powodu gorączki połogowej. Bazując na swojej teorii, że zachowanie czystości może zmniejszyć stopień przenoszenia „cząsteczek” wywołujących chorobę, Semmelweis nałożył na stażystów obowiązek mycia rąk między przeprowadzaniem autopsji a odbieraniem porodów.
Odsetek występowania gorączki połogowej natychmiast spadł do około 1%, a Semmelweis opublikował wnioski płynące z tego doświadczenia. Zamiast jednak zbudować mu pomnik, społeczność medyczna, nie chcąc wziąć na siebie winy za krzywdę tak wielu pacjentek, zabroniła Semmelweisowi wykonywania zawodu lekarza. W 1865 roku dawni koledzy podstępem zwabili go do zakładu psychiatrycznego, gdzie został ubezwłasnowolniony. Dwa tygodnie później Semmelweis zmarł w tajemniczych okolicznościach.
Dziesięć lat później teoria zarazków Louisa Pasteura i praca Josepha Listera mająca doprowadzić do zmian w kontekście szpitalnej higieny potwierdziły teorie Semmelweisa.
Nietrudno znaleźć analogie do tamtych wydarzeń we współczesnych czasach. Herbert Needleman z Uniwersytetu w Pittsburghu musiał poradzić sobie z odruchem Semmelweisa, gdy w latach 80. ujawnił zabójczą dla mózgu toksyczność ołowiu. W 1979 roku w „New England Journal of Medicine” Needleman opublikował przełomowe badanie, które wykazało, że dzieci z wysoką zawartością ołowiu w zębach uzyskiwały znacznie gorsze wyniki w testach na inteligencję niż ich rówieśnicy, gorzej rozumiały ze słuchu i przetwarzały mowę, miały też mniejszą zdolność do skupiania uwagi.
Począwszy od wczesnych lat osiemdziesiątych, przemysł ołowiany i naftowy (benzyna ołowiowa była bardzo dochodowym produktem naftowym) mobilizował firmy public relations oraz konsultantów naukowych i medycznych do ostrej krytyki badań Needlemana oraz podważania jego wiarygodności. Przemysł wywarł nacisk na Agencję Ochrony Środowiska, Biuro Etyki Naukowej przy Narodowych Instytutach Zdrowia oraz na Uniwersytet w Pittsburghu, aby jednostki te rozpoczęły dochodzenie przeciwko Needlemanowi. Ostatecznie rząd federalny i uniwersytet oczyściły go z zarzutów, jednak atak ze strony koncernów zrujnował karierę akademicką Needlemana i spowodował stagnację w dziedzinie badań nad ołowiem. Sytuacja ta była demonstracją siły przemysłu, zakłócającego życie naukowców, którzy ośmielili się kwestionować bezpieczeństwo jego produktów.
Rachel Carson miała taką samą sytuację na początku lat sześćdziesiątych, kiedy ujawniła niebezpieczeństwa związane z pestycydem DDT firmy Monsanto, który był wówczas promowany przez środowisko medyczne jako środek profilaktyczny przeciwko wszom ludzkim i malarii. Urzędnicy państwowi i pracownicy służby zdrowia pod przewodnictwem Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego dołączyli do Monsanto i innych producentów preparatów chemicznych i zaczęli zaciekle atakować Carson. Czasopisma branżowe i popularne media dyskredytowały ją jako „rozhisteryzowaną kobietę”. Podczas branżowych rozmów prześmiewczo określano ją „starą panną”, co było współczesnym eufemizmem dla lesbijek, oraz drwiono, że jej teorie są niepoparte badaniami naukowymi. Złośliwe słowa krytyki pod adresem jej książki pojawiły się na stronach w „Timesie”, magazynie „Life”, „Newsweeku”, „Saturday Evening Post”, „US News and World Report”, a nawet w „Sports Illustrated”. Jestem niezmiernie dumny, że mój wujek, prezydent John F. Kennedy, odegrał kluczową rolę w oczyszczeniu Carson z zarzutów.
W 1962 roku, stając w opozycji do United States Department of Agriculture (Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych, USDA) – agencji będącej na usługach firmy Monsanto – powołał zespół niezależnych naukowców, którzy potwierdzili wszystkie tezy zawarte w książce Carson Silent Spring.
Doświadczenie brytyjskiej lekarki i epidemiolożki Alice Stewart stanowi niemal doskonałą analogię do linczu ze strony kartelu medycznego na Judy Mikovits. W latach 40. XX wieku Stewart była jedną z niewielu kobiet w swoim zawodzie – i najmłodszą osobą wybraną w tym czasie do Królewskiego Kolegium Lekarskiego. Zaczęła ona badać wysoką częstotliwość występowania nowotworów u dzieci w dobrze sytuowanych rodzinach, co było zjawiskiem zastanawiającym, ponieważ choroba często korelowała z ubóstwem, a rzadko z zamożnością. W 1956 roku Stewart napisała artykuł do „The Lancet”, w którym przedstawiła mocne dowody na to, że to powszechna praktyka wykonywania zdjęć rentgenowskich kobietom w ciąży była przyczyną raka, który później pojawiał się u ich dzieci. Według Margaret Heffernan, autorki książki Willful Blindness, odkrycie Stewart było policzkiem wymierzonym „konwencjonalnej mądrości” – środowisko medyczne traktowało entuzjastycznie nową technologię rentgenowską – jak również deprecjonowało „pomysł na siebie lekarzy, którzy chcieli pomagać pacjentom”.
Koalicja rządowych organów regulacyjnych, propagatorów energii jądrowej i przemysłu nuklearnego dołączyła do amerykańskich i brytyjskich placówek medycznych, przeprowadzając brutalny atak na Stewart. Stewart (która zmarła w 2002 roku, w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat) już nigdy nie otrzymała kolejnego dużego grantu badawczego w Anglii. Dwadzieścia pięć lat po opublikowaniu referatu Stewart establishment medyczny ostatecznie uznał jej ustalenia i porzucił praktykę robienia zdjęć rentgenowskich kobietom w ciąży. Judy Mikovits jest symboliczną spadkobierczynią tych dręczonych ludzi i – już bardziej bezpośrednio – długiej linii naukowców, których urzędnicy publicznej służby zdrowia celowo ukarali, wygnali i zrujnowali za herezje przeciwko powszechnym opiniom na temat szczepionek.
Doktor Bernice Eddy była wielokrotnie nagradzaną wirusolożką i jedną z najwyższych rangą kobiet w historii NIH. To ona i jej partnerka naukowa, Elizabeth Stewart, wyizolowały poliomawirusa – pierwszego wirusa, który, jak udowodniono, wywołuje raka. W 1954 roku NIH poprosił Eddy o przetestowanie szczepionki Jonasa Salka przeciwko polio. Podczas testów przeprowadzonych na osiemnastu makakach badaczka odkryła, że szczepionka zawierała resztki żywego wirusa polio, który paraliżował małpy. Eddy ostrzegła swoich szefów z NIH, że szczepionka jest szkodliwa, ci jednak zbagatelizowali jej obawy. Dystrybucja tej szczepionki przez Cutter Labs w Kalifornii spowodowała najbardziej dramatyczny wybuch epidemii polio w historii. Urzędnicy służby zdrowia zarazili 200 000 osób żywą polio; 70 000 ludzi zachorowało, 200 dzieci pozostało sparaliżowanych, a 10 zmarło.
W 1961 roku Eddy odkryła, że wywołujący raka małpi wirus SV40 zanieczyścił 98 milionów szczepionek na polio. Kiedy wstrzyknęła wirusa nowo narodzonym chomikom, wyrosły im guzy. Odkrycie Eddy przyniosło ogromny wstyd wielu naukowcom pracującym nad szczepionką. Zamiast nagrodzić ją za jej wizjonerską pracę, urzędnicy NIH zakazali jej dalszych badań nad polio i powierzyli inne obowiązki. Niepokojące informacje zamieciono pod dywan i w dalszym ciągu stosowano szczepionki. Jesienią 1960 roku Nowojorskie Towarzystwo Onkologiczne poprosiło Eddy o wygłoszenie przemówienia na swojej dorocznej konferencji. Wybrała temat guzów wywołanych przez poliomawirusy. Opisała jednak również guzy wywołane przez SV40 w komórkach nerki małpy. Jej przełożony z NIH się wściekł – upomniał ją za publiczne wspomnienie o tym odkryciu i zakazał jej wydawania jakichkolwiek oświadczeń o kryzysie w zdrowiu publicznym. Eddy upierała się przy opublikowaniu swojej pracy na temat wirusa i zakażonych szczepionek, co mogło doprowadzić do ogromnego kryzysu w dziedzinie zdrowia publicznego. Grube ryby z agencji powstrzymały publikację, pozwalając, by Merck i Parke-Davis nadal sprzedawali onkogenną szczepionkę milionom amerykańskich dorosłych i dzieci.
Robert F. Kennedy, Jr.
Powyższy tekst jest fragmentem wstępu do książki Judy Mikovits i Kenta Heckenlively’ego Pandemia kłamstw, wydanej przez Wydawnictwo Iluminatio. Jej recenzję - Cena dociekliwości - zamieszczamy w tym numerze SN.
Jak Unia Europejska okupuje uniwersytety
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 134
Od Redakcji: Poniżej publikujemy interesujący i dobrze udokumentowany tekst niemieckiego autora Herberta Ludwiga, dotyczący historii zmian w kształceniu uniwersyteckim od czasu powstania Unii Europejskiej. Choć powstał w 2014 roku, a autor odwołuje się w nim do sytuacji w Niemczech, niemniej procesy, jakie opisuje (zwłaszcza metody socjotechniczne) dotyczą wszystkich państw członkowskich unii (i nie tylko unii). Ta historia dobrze koresponduje z zamieszczonym w tym numerze SN tekstem prof. Stanisława Bielenia „Parada wyblakłych gronostajów” oraz innych, jakie na ten temat ukazywały się w SN.*
Cały rozwój „integracji europejskiej” charakteryzuje się napięciem pomiędzy ochroną interesów państw narodowych a napędzaną nieustannie przez eurokratów dynamiką skupiania coraz większej liczby kompetencji w Brukseli, aż do osiągnięcia planowanego państwa federalnego. Polityka edukacyjna nie jest tu wyjątkiem. Choć kompetencje w zakresie systemu edukacji są prawnie zakotwiczone w państwach członkowskich, już w czasach czysto ekonomicznej WE wysiłki Brukseli miały na celu wpływanie na systemy edukacji państw członkowskich i promowanie ich „europejskiej” harmonizacji. Od 1976 r. służyła temu seria programów działania WE, których celem było poszerzenie bliskich kontaktów pomiędzy stowarzyszeniami naukowymi, utworzenie wspólnych programów badawczych i studyjnych, promowanie mobilności studentów w całej Wspólnocie oraz wzajemne uznawanie dyplomów i okresów studiów. ( http://hsdbs.hof.uni-halle.de/documents/t1722.pdf s. 19 i nast.)
„Komisja Europejska była siłą napędową wszystkich tych programów. „Pomimo wielu obaw – w państwach członkowskich, ale zwłaszcza w odniesieniu do kwestii kompetencji – Komisja objęła wiodącą rolę w tym procesie”. Europejski Trybunał Sprawiedliwości (ETS), który swoimi orzeczeniami zawsze wzmacnia „ponadnarodową dynamikę integracji”, przyszedł z pomocą Komisji w jej żądaniu i stwierdził w orzeczeniu z 1985 r., że „polityka edukacyjna nie wchodzi w zakres kompetencji Wspólnoty . Z punktu widzenia swobody przemieszczania się w WE studia uniwersyteckie stanowią również kształcenie zawodowe i dlatego mają szczególne znaczenie dla społeczności.” (tamże, s. 21 i nast.). Czyniąc to, „w sposób prawnie twórczy” ustanowił pożądane połączenie pomiędzy edukacją a życiem gospodarczym, które później zyskiwało na znaczeniu.
W rezultacie w Traktacie z Maastricht z 1993 r. polityka oświatowa została po raz pierwszy włączona do obszaru prawa wspólnotowego, a przywództwo Komisji w zakresie sporów zostało, że tak powiem, usankcjonowane prawnie, aczkolwiek podlegało głównej odpowiedzialności państw członkowskich. To skłoniło Komisję do dalszego rozwinięcia pośredniej kontroli polityki edukacyjnej w kierunku otwartej metody koordynacji , o której oficjalnie zadecydowano w 2003 r., ale była ona już praktykowana wcześniej. Państwa członkowskie są następnie nakłaniane poprzez propagandę przekazywaną kanałami politycznymi, gospodarczymi i naukowymi do identyfikowania się z celami pożądanymi przez UE i do „dobrowolnego” uzgadniania ich między sobą. Metoda ta oferuje możliwość kontroli politycznej bez prawodawstwa UE, do czego nie mamy (jeszcze) uprawnień.
Od połowy lat 90. KE, grupy lobbystów, rząd i fundacje okołobiznesowe w dramatycznych barwach malują zacofanie uniwersytetów w globalnej konkurencji gospodarczej. Ówczesny „minister przyszłości” Jürgen Rüttgers już w 1996 roku pokazał właściwe rozwiązania: ewaluacje (retrospektywne monitorowanie wpływu i kontrola przyszłościowa) nauczania i badań, skuteczne, zorientowane na wyniki struktury przywództwa i zarządzania na uniwersytetach, które powinny być firmami usługowymi. Fundacja Bertelsmanna, „think tank” bliski neoliberalnej teorii ekonomii, założyła w 1994 roku Centrum Rozwoju Uniwersytetu (CHE) z rektorami uczelni, którzy mogliby reprezentować możliwą opozycję, a którzy poprzez odpowiednie badania skierowali świadomość we właściwym kierunku. (Zobacz Jochen Krautz: Delikatna kontrola edukacji)
Proces boloński
Równolegle z transformacją europejskich systemów szkolnictwa, o której pisaliśmy w poprzednim artykule (Radykalny uścisk rynku UE ), rozpoczęła się także radykalna restrukturyzacja europejskiego systemu szkolnictwa wyższego, przygotowana w ten sposób przez propagandę, rozpoczęta 1 maja br. 25 grudnia 1998 r. wraz z „Deklaracją Sorbony” czterech europejskich ministrów edukacji (w tym Niemiec Jürgena Rüttgersa). Na tym opierała się „Deklaracja Bolońska”, ogłoszona 19 czerwca 1999 r. przez 29 ministrów edukacji, nie tylko z UE, i uruchomiła ten proces.
Posłuszni, sumienni lub kierujący się „świadomością europejską” ministrowie edukacji podpisali deklarację polityczno-programową, zgodnie z którą ogólnoeuropejska reforma szkolnictwa wyższego powinna stworzyć jednolity europejski obszar szkolnictwa wyższego, w którym programy studiów i stopnie naukowe zostaną „zharmonizowane” poprzez wprowadzenie i ujednolicenie dwustopniowego systemu kwalifikacji zawodowych (licencjat/magister). W tym celu programy studiów należy podzielić na poszczególne moduły nauczania, nauczać „umiejętności” – tak jak w szkołach – i wprowadzić ciągłe „zapewnianie jakości”. To oficjalne odczytanie. Na stronie internetowej Federalnego Ministerstwa Edukacji (RFN - przyp. red.) wskazano, że celem „procesu reform uniwersytetów jest tworzenie kwalifikacji uznawanych na arenie międzynarodowej, poprawa jakości programów studiów i zapewnienie większych szans na zatrudnienie”.
Jednak to, co tak naprawdę się za tym kryje, sugeruje sformułowanie zawarte w Deklaracji Bolońskiej, że chodzi o „promowanie kwalifikacji obywateli Europy istotnych dla rynku pracy, a także międzynarodowej konkurencyjności europejskiego systemu szkolnictwa wyższego”. Odzwierciedla to ducha ekonomicznie neoliberalnej, blisko powiązanej z OECD Komisji Europejskiej, której zasadniczym celem jest dostosowanie nauki i badań do interesów i celów nastawionej na zysk gospodarki kapitalistycznej, a nie do niezależnej nauki i edukacji. Wskazuje na to notatka z kręgów poinformowanych, którą przekazał Jochen Krautz, że „oświadczenie to było wynikiem kilkudniowej uczty, na zakończenie której, z ogólnym zakłopotaniem, przedstawiciel zdominowanej przez USA organizacji gospodarczej OECD wyciągnął przygotowany dokument i zaproponował go do podpisania.” ( Jochen Krautz: Miałeś dobre intencje, a po prostu źle wykonałeś?)
Od 1999 r. ten zasadniczy proces transformacji europejskiego krajobrazu szkolnictwa wyższego jest napędzany przez skomplikowaną sieć międzynarodową. Co dwa lata odbywa się kolejna konferencja ministrów edukacji, w której biorą udział także organizacje doradcze, takie jak Rada Europy, stowarzyszenie pracodawców BusinessEurope i paneuropejskie stowarzyszenie związków zawodowych Education International (EI). W międzyczasie regularnie – co najmniej dwa razy w roku – spotyka się „Bolońska Grupa Kontynuacyjna” (BFUG), w której reprezentowane są rządy państw członkowskich i wspomniane organizacje, a także oczywiście Komisja Europejska. Przewodniczenie tej grupie przypada co sześć miesięcy odpowiedniej prezydencji UE i krajowi spoza UE. BFUG otrzymuje wsparcie organizacyjne od Sekretariatu Bolonii. Zapewnia je kraj (lub kraje), w którym odbędzie się następna konferencja ministerialna. Do procesu bolońskiego przystąpiło obecnie 47 państw, w tym Watykan i dwa państwa pozaeuropejskie, Azerbejdżan i Kazachstan.
W Niemczech reformy wdrażają: Federalne Ministerstwo Edukacji, ministerstwa edukacji i same uniwersytety. Procesowi towarzyszy federalna grupa robocza „Kontynuacja Procesu Bolońskiego”, w skład której wchodzą przedstawiciele Federalnego Ministerstwa Edukacji, Konferencji Ministrów Edukacji, Konferencji Rektorów Uniwersytetów (HRK) oraz m.in. przedstawiciele pracodawców (BDA) i związków zawodowych (GEW). Według BMBF około 87 procent wszystkich programów studiów (13 900 z 16 100 programów studiów ogółem) na niemieckich uniwersytetach zostało obecnie przekształconych w strukturę studiów wielopoziomowych (stan na semestr zimowy 2012/2013). Transformacja już dobiega końca, zwłaszcza w szkołach technicznych.
Kontrola propagandy
Jak jednak można przeprowadzić reformę bolońską, diametralnie sprzeczną z tradycyjnym humanistycznym ideałem edukacji w Niemczech, sięgającym czasów Humboldta, wbrew wszelkim rozsądkom, ignorując wolę większości zainteresowanych i obywateli? Strategia szeroko zakrojonej propagandy politycznej, naukowej i gospodarczej stworzyła atmosferę publicznego wiru myślowego, w którym reforma bolońska nabrała aury „braku alternatywy”, a nawet pozoru wiążącego obowiązku.
Według wypróbowanego schematu dobro - zło, postępowym reformom przeciwstawiono złe, zacofane uniwersytety, a Bolonię przedstawiano jako przejęcie odnoszącego sukcesy angloamerykańskiego systemu licencjackiego/magisterskiego, mimo że odnoszące sukcesy elitarne uniwersytety amerykańskie działają obecnie zgodnie ze starym modelem Humboldta. „Przekształcenia uniwersytetów w firmy usługowe, które muszą wyróżnić się na tle konkurencji, postrzegając studentów jako klientów, a badania naukowe jako „wskaźnik produktu” podjęło się Centrum Rozwoju Uczelni, do którego w proces reform Fundacja Bertelsmanna zaangażowała rektorów uczelni, ogłaszając to zwięźle jako konieczność, która wiąże się z krwią, potem i łzami, a mimo to jest nieunikniona. …” (Jochen Krautz: Dobre intencje, ale źle zrobione?)
Zadziwiające jest, jak łatwo można było wywrócić narodowe idee edukacyjne do góry nogami i wyeliminować krytyków, którzy nie chcieli poddawać swojego myślenia kontroli UE. Fundacja Bertelsmanna po raz kolejny przedstawia taką koncepcję. W artykule poświęconym „sztuce reformowania” „przekazuje instrukcje, jak wdrażać reformy wbrew woli obywateli i osób nimi dotkniętych. Rządy nie powinny pozwalać, aby ich zakres działania był ograniczany przez „graczy weta”. Należy zatem ograniczyć udział grup interesu i następnie je wysłuchać, nie po to, aby omówić tę kwestię, ale po to, aby zwiększyć „legalność reformy” i zmniejszyć „opór”.
Szczególną uwagę należy zwrócić na osłabienie „potencjału oporu”. Opozycja jest podzielona poprzez angażowanie jednych i dyskryminację innych, „aby zapobiec potencjalnie zamkniętemu frontowi obronnemu”. Te destrukcyjne środki wobec obywateli i osób zaangażowanych, które nie chcą wyrazić zgody, są uważane za wątpliwe z punktu widzenia teorii demokracji „tylko na pierwszy rzut oka”. Przecież „w razie wątpliwości rząd musi wystąpić wbrew woli ludu”. (Patrz Jochen Krautz: Delikatna kontrola edukacji, zgodnie z linkiem).
Według Krautza, schemat ten sprytnie opiera się na istniejących problemach na uniwersytetach, aby przyciągnąć do siebie krytyczne umysły i zmniejszyć opór. Każdemu coś zaproponowano: młodszym – wyższe kwalifikacje biznesowe, skupionym na wynikach konserwatystom – zmniejszenie odsetka osób przedwcześnie kończących naukę, studentom – większą liczbę kierunków, na których mogli studiować, a uniwersytetom - większą autonomię. „Pragnienie uznania uczelni technicznych zostało przeciwstawione uniwersytetom. Socjaldemokraci dali się zasugerować, że studia licencjackie w szkole były realizacją edukacji dla wszystkich. Jednocześnie wszędzie zapanowała neoliberalna nowomowa i nowe myślenie” (J: Krautz op. cit.).
Przeprowadzono konsultacje ze stowarzyszeniami, ale bez skutku, jak twierdzi Krautz, np. ze strony wcześniej krytycznego Niemieckiego Stowarzyszenia Uniwersytetów. Niektóre grupy interesu powstrzymały się od składania zbyt ostrych oświadczeń, aby nadal brać udział w przesłuchaniach. Krytyków, którzy mimo to wypowiadali się, przedstawiano jako zagorzałych wrogów postępu i zastraszających blokerów, a także wykluczonych. „Doprowadziło to wielu krytyków, zwłaszcza z uniwersytetów, do wcześniejszej rezygnacji, ponieważ uważali się za odizolowanych, nie mieli zorganizowanej reprezentacji interesów, ale też jej nie zbudowali”.
Do osłabienia i fragmentacji potencjalnie krytycznej profesury przyczynił się z jednej strony fakt, że reformę rozpoczęto w czasie, gdy duża część profesorów odchodziła na emeryturę i z przerażeniem odwracała się od nowego systemu. „Młodsze pokolenie rzadko wypowiadało się krytycznie, bo nie chciało zepsuć sobie perspektyw zawodowych. Z drugiej strony reforma oferowała pewne możliwości kariery w nowych strukturach lub zasoby finansowe związane z działaniami reformatorskimi, więc opór również został skorumpowany.” ( J. Krautz: Reforma edukacji i propaganda).
Wiodącą rolę Fundacji Bertelsmanna w tym procesie uwydatniła ustawa o wolności uniwersyteckiej dla Nadrenii Północnej-Westfalii z 2007 roku, inspirowana radykalizmem rynkowym. „Centrum Rozwoju Szkolnictwa Wyższego samo sformułowało treść nowej ustawy (por. CHE 2005), a rząd nie wahał się wprowadzić jej w życie w dużej mierze. „Wolność” nowego prawa oznaczała w naturalny sposób wolność rynkową, czyli deregulację kontroli, wprowadzenie wzorców zarządzania przedsiębiorstwem i regulację konkurencji między uczelniami. W rezultacie uniwersytety stały się spółkami parapaństwowymi, w których radach nadzorczych władzę decyzyjną otrzymali teraz szefowie firm nieuniwersyteckich i banków: „Menedżerowie przejmują kontrolę na uniwersytetach” – brzmiał nagłówek „Handelsblatt” (tamże).
W 2009 roku wykładowcy Uniwersytetu w Kolonii z oburzeniem opublikowali oświadczenie „W sprawie wizerunku uczelni”, pod którym podpisało się ponad 1300 członków i studentów uczelni. Widzą w tym „poważne zagrożenie dla idei i misji społecznej uniwersytetu” i przywołują pierwotny obraz własny uniwersytetu: „Opiera się on na zasadach powszechności, autonomii i niezniszczalnej woli prawdy. ...
Szokujące jest to, że dzisiejszy uniwersytet wydaje się być gotowy bez oporu porzucić to twierdzenie, a nawet opowiadać się za jego demontażem. Wzywają do zaprzestania oczyszczania uniwersytetu z przesłanek epistemologicznych i naukowo-teoretycznych wiedzy na rzecz wiedzy wyłącznie funkcjonalno-operacyjnej, czyli związanej z zastosowaniami. „Struktura kursów jest obecnie zgodna z logiką orientacji na karierę i nabywania umiejętności, podczas gdy systematyka przedmiotów i orientacja badawcza schodzą na dalszy plan lub zostały już całkowicie zastąpione. […] Nie można porzucić roszczeń do powszechnego i, w dosłownym tego słowa znaczeniu, szkolnictwa uniwersyteckiego.” (Deklaracja Kolońska)
W międzyczasie nawet obecny przewodniczący Konferencji Rektorów Uniwersytetów, Horst Hippler, zamyślił się: „Uniwersytet musi robić więcej niż tylko zapewniać szkolenie, ale kształcić. Nie robi tego z tytułem licencjata.” ( Horst Hippler w HIS University News ) I mówi tak, mimo że sama Konferencja Rektorów masowo forsowała reformę.
Były minister pracy Norbert Blüm w niezwykły sposób dochodzi do sedna sprawy: „Mamy do czynienia z gospodarką, która przygotowuje się do totalitaryzmu, ponieważ stara się narzucić wszystko uzasadniając to ekonomią. (…) Gospodarka rynkowa powinna dać społeczeństwo rynkowe. To jest nowy imperializm. Nie podbija już terytoriów, ale postanawia przejąć umysły i serca ludzi. Jego okupacyjny reżim wyrzeka się przemocy fizycznej i okupuje ośrodki wewnętrznej kontroli ludzi.” (Norbert Blüm: Sprawiedliwość; A Critique of Homo oeconomicus. Freiburg 2006, s. 81)
Ten nowy imperializm może ugruntować się jedynie poprzez stare hierarchiczne struktury władzy jednolitego państwa. Protesty większości nauczycieli nie mają żadnych konsekwencji, bo inni mają pozbawioną skrupułów władzę nad strukturami, z którymi są zintegrowani. Zasadniczej zmiany można się spodziewać dopiero wtedy, gdy życie oświatowe i kulturalne całkowicie oddzieli się od konstytucji państwa i uniezależni się od niej własną administracją.
Herbert Ludwig
17.01.14
O autorze: Herbert Ludwig studiował pedagogikę, filozofię, historię i germanistykę na Uniwersytecie Pedagogicznym w Reutlingen oraz pedagogikę waldorfską na seminarium nauczycielskim Waldorf w Stuttgarcie. Skupia się przede wszystkim na wewnętrznych i zewnętrznych uwarunkowaniach rozwoju człowieka w kierunku wolności. Jest autorem internetowego bloga „Facadescratcher”, na którym komentuje fundamentalne kwestie dotyczące społecznego kształtowania życia intelektualnego, kulturalnego, rządowego i gospodarczego.
Powyższy tekst zatytułowany: „Jak UE okupuje uniwersytety procesem bolońskim” został opublikowany pod linkiem: https://fassadenkratzer.wordpress.com/2014/01/17/wie-die-eu-mit-dem-bologna-prozess-die-hochschulen-okkupiert/
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN
Parada wyblakłych gronostajów
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 167
Trwająca kampania wyborcza na uczelniach wyższych powinna być okazją do intensywnej intelektualnej wymiany myśli, wizji i koncepcji, w której mógłby uczestniczyć nie tylko świat akademicki, ale także rządzący i zainteresowani obywatele. Decydenci polityczni mogliby artykułować oczekiwania wobec środowiska akademickiego, które powinno umieć sprostać niezwykłym wyzwaniom, jakie płyną z różnych stron – polityki, gospodarki, kultury. Drudzy natomiast, jako obserwatorzy notorycznego osłabiania pozycji społecznej profesorów i uniwersytetów, w trosce o los swoich dzieci, mogliby przynajmniej pytać, gdzie są granice degradacji szkół wyższych. Tymczasem nie ma żadnej debaty, wykraczającej poza środowiska akademickie, a komentarze medialne, to najczęściej utyskiwanie na kryzys uczelni wyższych i brak perspektyw. Minister od spraw nauki obecnego rządu nie ma żadnego zdania na temat kierunków naprawiania tego, co zostało zepsute w ostatnich latach. Brakuje na przykład krytycznych wniosków z fatalnego dzielenia i rozliczania grantów (ważniejsze wciąż są projekty badań, a nie ich rezultaty). Nie wiadomo, jak zostanie naprawiona nieszczęsna punktacja czasopism, która kolejny raz zależy od uznaniowości politycznej, a nie od merytorycznych ocen.
Na uczelniach każdy, kto podważa wprowadzone przez Jarosława Gowina zmiany strukturalne – tzw. ustrój katedralno-radziecki – jest pomawiany o szkodzenie interesom uczelni. Krytykom odmawia się prawa głosu, gdyż zakłócają porządek, ustanowiony przez akademicką kamarylę. A przecież „standardy” ostatnich dwu dekad doprowadziły do inflacji ocen i dewaluacji dyplomów. Zaprzeczyły ideałom demokracji i autonomii uniwersyteckiej. Wystarczy przyjrzeć się dorobkowi naukowemu, wymaganemu na stopnie naukowe. Każdy zorientowany w materii swoich dyscyplin dostrzeże liczne ułomności. Wcale nie zniknął system kolesiostwa i budowania nieuczciwych przewag poprzez protekcjonizm, nepotyzm, karierowiczostwo i lizusostwo.
Obserwując życie uniwersyteckie od półwiecza, nie ukrywam, że jego obecny stan budzi we mnie poczucie zażenowania i dyskomfortu. Na swojej drodze kariery akademickiej przyzwyczaiłem się, że wiedza i pasja poznawcza idą ze sobą w parze, że wysiłek intelektualny ludzi nauki sprzyja dążeniu do doskonałości i prawdy. Tymczasem w ostatnich kilkunastu latach żądza wiedzy stała się jakimś „średniowiecznym przesądem”, zachcianką czy wybrykiem nikomu niepotrzebnych „mędrków”. Uczelnie wyższe poddano komercjalizacji, a edukację na poziomie wyższym sprowadzono do instrumentalnego narzędzia przygotowania zawodowego.
Ręka rynku na uczelniach
Wszystko zaczęło się na tzw. Zachodzie, gdzie szkolnictwo wyższe dość wcześnie, bo już w latach osiemdziesiątych ub. wieku zaczęto uznawać za ważny motor wzrostu ekonomicznego. Bezosobowa siła rynku zaczęła dyktować wymagania stawiane uczelniom. A nowe ideologizacje, związane zwłaszcza z bezkrytyczną afirmacją kapitalizmu i towarzyszącą jej poprawnością polityczną, skazały dociekania naukowe na marginalizację. Relatywizacja, a nawet degradacja roli prawdy podkopały dotychczasową rolę uniwersytetu. Wraz z tymi procesami nastąpił zmierzch prestiżu i poważania autorytetów. Same uczelnie zresztą wydatnie się do tego przyczyniły. Kumulatywne i pozytywistyczne podejście do wiedzy straciło jakikolwiek sens, gdyż subiektywny osąd (a nie obiektywizacja) i kolejne interpretacje (narracje) stały się prawdziwym źródłem poznania.
W świetle takich przemian nie chcę wypaść na głupca lamentującego za „złotymi czasami”. Nie mogę jednak przejść do porządku nad zakłamanym sloganem, że żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”. Ileż rozmaitych seminariów poświęcono dywagacjom, jak ważna jest wiedza w społeczeństwie XXI wieku! Naprawdę jednak nastąpiła jej banalizacja i utowarowienie. Traktowana jako produkt, jako wytwór procesu technicznego, a nie pracy umysłowej, wiedza przybrała charakter instrumentalny i utylitarny. Nie ma w niej nic szczególnego, jeśli chodzi o wartość autoteliczną. Ludzie mogą żyć bez intelektualistów, a uniwersytety – ku powszechnemu zadowoleniu – stają się wyższymi szkołami zawodowymi, a nie „świątyniami mądrości”, broniącymi swojego ekskluzywizmu i elitarności.
Równanie w dół
Pod względem standardów dydaktycznych i edukacyjnych mamy do czynienia z „równaniem w dół”. Reglamentowanie poprzez sylabusy zawartości treściowej prowadzonych na uczelni zajęć, przyzwyczajanie studentów do osiągania jedynie minimum wymaganej wiedzy, a także opieranie się na przestarzałych praktykach i metodykach nauczania prowadzą do bezrefleksyjnej reprodukcji funkcjonalnych analfabetów. Nawet, gdy pośród słuchaczy są jednostki wybitne, to często są one skazane na dopasowanie się do przeciętnej.
Istnieje ogromny problem zróżnicowania słuchaczy ze względu na podstawy wiedzy i kwalifikacji, uzyskiwanych w szkołach średnich. Gdyby to dotyczyło tylko polskich studentów, to można byłoby „od biedy” wprowadzić zajęcia wyrównawcze, stanowiące wszak dodatkowe obciążenie szkół wyższych. Ale jak wyrównać poziom w przypadku studentów zagranicznych, gdy część z nich nie włada nawet w stopniu wystarczającym językiem polskim? Szczególne preferencje dla studentów z pogrążonej w wojnie Ukrainy i (antyłukaszenkowskiej) Białorusi uczyniły proces nauczania – w imię źle pojętej pomocy i solidarności – karykaturą szkoły wyższej.
Szczególne zdziwienie budzi brak projektów edukacyjnych i integracyjnych dla młodzieży, która w rodzimych programach szkolnych nie spotkała się nigdy z problematyką konfliktów narodowościowych czy zbrodni nacjonalistycznych. Od ukraińskiego studenta trudno oczekiwać takiego przygotowania merytorycznego, aby było ono podobne do polskich programów nauczania historii. Można byłoby jednak tych studentów przygotować do innego spojrzenia na tematy kontrowersyjne w procesie adaptacyjnym, zanim zostaną słuchaczami polskich uczelni.
Z braku takiego przygotowania dochodzi do licznych incydentów na zajęciach, z absurdalnymi protestami i skargami na polskich uczestników zajęć i wykładowców włącznie. Mniej odważni nauczyciele „dla świętego spokoju” unikają tematów drażliwych. Natomiast studenci ukraińscy, mając takie przyzwolenie, wykazują postawy roszczeniowe, demonstrują zuchwale swoją bezkarność i zwyczajnie nadużywają statusu gości.
Poziom nauczania studentów zagranicznych, także studiów anglojęzycznych, to temat tabu. Wszelka podejrzliwość czy wątpliwości na temat efektów nauczania w języku angielskim przemawiają na rzecz rzekomo osiąganych korzyści. To przecież znak wychodzenia z prowincjonalizmu, to dowód „umiędzynarodowienia” uczelni. A że cudzoziemscy studenci przez sam fakt przebywania w Polsce nabywają dziwaczne przewagi i przywileje kosztem studentów polskich, to mało kogo obchodzi.
Podobne patologie występują na studiach doktoranckich, a także w procesach zatrudniania nowych pracowników naukowych. Na wielu uczelniach uderza pojawienie się w ostatnich kilku latach wielu wykładowców ze Wschodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby podlegali oni zdrowej konkurencji podczas naboru na drodze konkursowej. Powszechnie jednak wiadomo, że wszystkie uczelniane konkursy są organizowane pod konkretnych kandydatów. Postępuje więc ukrainizacja środowiska akademickiego i nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Głosy krytyczne są traktowane, jakby godziły w najwyższe świętości. Tymczasem jest to odruch obronny w sprawie własnej tożsamości narodowej.
Śmierć idei uniwersytetu
Wszystkie zasygnalizowane tu zjawiska podlegają ścisłej ochronie z punktu widzenia tzw. poprawności politycznej. W ostatniej dekadzie zalano uczelnie wyższe różnymi instrukcjami, które nie tylko infantylizują życie akademickie, ale także sprzyjają protekcjonalnemu traktowaniu rozmaitych dziwactw. Paternalizm uczelni znajduje wyraz w sieci rozmaitych „(niedo)rzeczników” i „pełno(n)ocników”, których zadaniem jest tolerowanie donosicielstwa, insynuowanie, pomawianie i oskarżanie tych pracowników i studentów, którzy nie ulegają panującej modzie na traktowanie „ludzi jak dzieci”, wymagających nadopiekuńczej i źle rozumianej ochrony.Paradoksem jest to, że władze wielu uczelni stały się zakładnikami tych wynaturzeń organizacyjnych i funkcjonalnych.
Uczelnie wyższe ze swej natury powinny być wzorem merytokracji, tj. uznania dla kompetencji oraz racjonalizacji wszystkich procesów związanych z badaniami, nauczaniem i administracją. Tymczasem nie ma w Polsce uczelni, w której nie narzekano by na mitręgę biurokratyczną, „przerost formy nad treścią”, skostnienie procedur, toksyczność w stosunkach międzyludzkich, mobbing i patologie w komunikacji interpersonalnej. Obsesyjne trzymanie się funkcji kierowniczych jest dla wielu pracowników uczelni jedyną legitymacją ich przydatności zawodowej. Co gorsza, byli rektorzy i dziekani wciąż pretendują do wywierania wpływu na życie uczelni, uznając, że posiedli wyłączność i monopol wiedzy o zarządzaniu uczelniami.
Przysłuchując się wypowiedziom kandydatów podczas kampanii wyborczej w uczelniach wyższych odnoszę wrażenie, że mimo licznych deklaracji żaden z kandydatów na rektora czy dziekana nie występuje otwarcie w obronie elitaryzmu szkolnictwa wyższego. Kandydaci świadomie odwołują się do opcji antyelitarnej, promując szeroki nabór, populistyczną wspólnotowość czy dialog równościowy. Jeśli nie ma miejsca na dystansowanie słabszych choćby z powodu rezultatów konkurencyjności, to mamy raczej do czynienia z „urawniłowką” i udawaniem, że działa jakikolwiek sposób eliminacji w dobrze rozumianym znaczeniu tego słowa. Nie ma żadnego systemu ocen, który kierowałby osoby niesprawdzające się w zawodzie badacza i nauczyciela akademickiego na inne tory zawodowych karier. Uczelnie są ciągle „przechowalnią” dla różnych nieudaczników, powiązań towarzyskich i protekcji. A przyjmowanie słabych kandydatów na studia powoduje absurdalne zobowiązanie uczelni, że trzeba chronić i otaczać opieką każdego, aż do uzyskania przez niego niewiele wartego dyplomu.
Zatrudnienie oparte jest na systemie uznaniowym, protekcyjnym, często synekuralnym. Dotyczy to wszystkich kategorii zatrudnionych. Szczególnie widoczne jest „twórcze lenistwo” tych pracowników, którzy osiągnęli już wszystkie stopnie naukowe, albo takich, którzy swoje ambicje zawodowe, a zwłaszcza aspiracje finansowe zaspokajają we własnych firmach, kancelariach czy innych organizacjach. Ta „wielozawodowość” odbija się negatywnie na wynikach naukowych uczelni i jakości dydaktyki.
Szczególną osobliwość stanowią nauczyciele akademiccy, którzy sprawują funkcje publiczne – z wyboru bądź z nadania. Wydawałoby się, że jest to zaszczyt i splendor dla uczelni, gdy ma ona swoich reprezentantów na ważnych stanowiskach państwowych. Tymczasem sprawowanie funkcji publicznych odbywa się kosztem uczelni. Tacy pracownicy nie mają po prostu czasu na prowadzenie wartościowych badań, nie mówiąc o publikowaniu ciekawych osiągnięć. Nagminne jest odwoływanie przez nich zajęć dydaktycznych ze względu na obowiązki pozauczelniane. Władze uczelni przymykają na to oko, zamiast obowiązkowo urlopować te osoby na czas sprawowanych funkcji i w ten sposób dyscyplinować swoją kadrę.
Martwi osobliwy mariaż władz uczelnianych ze światem polityki. Nie byłoby w tym nic dziwnego w przypadku uczelni państwowych, gdyby nie tworzenie klientelistycznych afiliacji dla osiągania konkretnych korzyści finansowych. Dobre relacje między rektorem uczelni a liderami partii rządzących i koteriami politycznymi, to gwarancja zwiększonych subwencji. Aby nie wypaść z łask włodarzy, kandydaci na rektorów potrafią odżegnywać się od jakichkolwiek poglądów, przyjmując pozycję „obrotową”, byle tylko nie stracić dojścia do układów i koneksji korupcjogennych. Ideowa anomia rektora nie zachęca do aktywności pracowników uczelni, sprzyja ich apatii, wycofaniu i promuje postawy konformistyczne.
Wkupywanie się w łaski rządzących, aby uzyskać dostęp do większych zasobów i chwalić się skutecznością zarządzania przeczy idei autonomii i niezależności uniwersyteckiej. To, co było zdobyczą wieloletnich starań w poprzednim ustroju, zostało sprzedane za pieniądze i inne profity. Uczelnie z pewnością wiele zyskały, jeśli chodzi o bazę infrastrukturalną, ale straciły swoją tożsamość i stały się zwykłymi korporacjami pod nadzorem rządu. Gdy liczy się „zysk” przeliczany na dotacje, granty i punkty, zanika podstawowa rola uniwersytetu znana od czasów jego powołania, tj. rozbudzanie ciekawości i pasji poznawczych ludzi. Blaknie funkcja kulturotwórcza, polegająca na pielęgnowaniu fermentu myślowego, służącego dobru wspólnemu.
Marność intelektualna
Najbardziej szkodliwym zjawiskiem, hamującym debatę intelektualną, jest uniformizacja myślenia, narzucanie rozmaitych ograniczeń ideowych i formalnych wolności życia umysłowego na uczelniach. Minęły wprawdzie czasy, gdy akademików traktowano jako niebezpiecznych wywrotowców i burzycieli spokoju publicznego. Ale powróciły inne praktyki, które chluby uczelniom nie przynoszą. Są to autorytarne sposoby zarządzania, piętnowanie postaw niepokornych, moralna dezorientacja i zakleszczenie naukowych sądów w politycznych namiętnościach i jedynie poprawnych diagnozach rzeczywistości.
Można by rzec, że wszystko to już było. Przecież w czasach „zimnej wojny” po obu stronach podziałów blokowych herezją było wątpienie w misję hegemonii radzieckiej czy amerykańskiej. Obecnie skonfliktowanie Zachodu z Rosją prowadzi do podobnych aberracji poznawczych. Propaganda każdej ze stron przedstawia racje odmienne od oficjalnie zadekretowanych jako przyznanie słuszności wrogowi i działanie na szkodę własnego państwa. W polskim krajobrazie uczelnianym wszyscy niemal rosjoznawcy – począwszy od języka i literatury, po gospodarkę i ustrojoznawstwo - znaleźli się pod pręgierzem i zarzutem „importowania” niewłaściwych idei i wartości. Zaprzęganie namiętności do ocen nauki prowadzi do jej faktycznego upadku. Ale o tych sprawach w kampaniach wyborczych się nie dyskutuje.
Kandydaci na stanowiska kierownicze nie mają wiele do powiedzenia na temat modernizacji programów studiów. Wobec mody na podnoszenie kwalifikacji dydaktycznych na drodze szkoleń informatycznych, zaniechano w ogóle przyuczania młodych nauczycieli na drodze „terminowania” u swoich profesorów, w charakterze asystentów. Praktyki dydaktyczne podczas studiów doktoranckich nie spełniają tej roli. Faktycznie zanikła relacja mistrz-uczeń tak w sferze badawczej, jak i dydaktycznej.
Powszechnie zaniża się kryteria ocen studentów. Po pierwsze, prawie całkowicie zrezygnowano z zaliczeniowych prac pisemnych. Po drugie, nieliczne są egzaminy ustne, będące okazją do zadania pytań otwartych, inspirujących do samodzielnego myślenia. Dominują testy, które są raczej sprawdzianami umiejętności technicznych, a nie narzędziami egzekwowania wiedzy.
Kryzys ocen jest w dużej mierze spowodowany wprowadzeniem przez władze uczelni z udziałem samorządów studenckich ankiet oceniających prowadzących zajęcia. Nauczyciele akademiccy, niedbający o tanią popularność wśród studentów, stosujący rygory systematycznego przyswajania wiedzy i nieunikający trudnych tematów na wykładach, padają ofiarą anonimowych pomówień i niewybrednych ataków ze strony sfrustrowanych słuchaczy. Większość jednak za cenę pozytywnych ocen w ankietach nie wychyla się, schlebia studentom, unika kontrowersji, toleruje nieuctwo i pozwala na zrównywanie perspektywy poznawczej nauczyciela z perspektywą słuchaczy. To prosta droga do degradacji statusu i etosu wykładowcy uczelnianego.
Chciałoby się na koniec tych rozważań wyrazić życzenie, aby polskie uniwersytety kierowane przez nowo wybranych rektorów i dziekanów przywróciły warunki takiej wolności akademickiej, w których będzie zagwarantowana swoboda myślenia i działania zgodnie z przekonaniami badaczy. Niech powróci twórczy konflikt z poprawnościowymi kanonami i ograniczeniami, narzucanymi przez zewnętrzne naciski oraz nadzór medialny i administracyjny!
Ferment intelektualny, inwencja twórcza i oryginalne dzieła nie powstają ani zgodnie ze sztywnym harmonogramem, ani pod dyktando planów finansowych. Czas zrozumieć, że nauka i szkoły wyższe potrzebują mentalnego zdystansowania się wobec biurokratycznych barier i urzędniczej reglamentacji. Jednocześnie twórcza aktywność umysłowa powinna skłaniać środowiska akademickie do wzięcia na siebie odpowiedzialności za losy współczesnego świata oraz zajęcia stanowiska politycznego na rzecz pokojowych rozwiązań konfliktów międzynarodowych, rzetelnego i uczciwego diagnozowania zagrożeń globalnych, aby uchronić ludzkość przed zagładą.
Ludzie uniwersytetu ze względu na dążenia do prawdy mają prawo do podważania istniejących konwenansów i uwrażliwiania społeczeństwa na żywotne interesy i wartości. Mogą też w demokratycznym systemie politycznym wzywać rządzących do odpowiedzi na trudne pytania, dotyczące wartości doraźnych, jak i dalekosiężnych. Chciałbym mieć nadzieję, że nowe władze akademickie będą świadomie i konsekwentnie wspierać wysiłki badaczy i uczonych w tym zakresie.
Stanisław Bieleń
* Universitas et humanitas - SN 1/20
Smuta uniwersytetu - SN 8-9/22
Nauka i władza - SN 6-7/23
Homines, dum docent, discunt - SN 12/19
Akademickie trąby na larum - SN 3/21
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.