Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3728
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1393
Z prof. Adamem Koseskim, rektorem Akademii Humanistycznej w Pułtusku rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, jakie perspektywy czekają uczelnie niepubliczne w przypadku wejścia w życie któregoś z trzech projektów reformy szkolnictwa wyższego?
- Trudno to jednoznacznie określić, ponieważ wielu elementów w tej nowej strategii szkolnictwa wyższego brakuje. Polskie uczelnie zarówno publiczne, jak i niepubliczne, (w moim przekonaniu jest ich zbyt dużo), mają zróżnicowany poziom. Wynika to z polityki oświatowej, edukacyjnej oraz naukowej po 89 roku. Utworzono wówczas ponad 350 uczelni niepublicznych, które w wielu przypadkach nie osiągnęły nawet poziomu dobrej szkoły średniej.
Przez te lata cześć słabych uczelni upadła. W rezultacie polityki państwa uczelnie niepubliczne – poza nielicznymi – nie mają w istocie szans w rywalizacji z uczelniami publicznymi. O uczelniach niepublicznych zapominali zresztą nawet ich rektorzy, jeśli tylko obejmowali stanowiska ministerialne, jak min. Barbara Kudrycka, czy obecny wicepremier i min. Jarosław Gowin.
Uczelnie niepubliczne były bardzo potrzebne w początkach lat 90., kiedy do szkolnictwa wyższego, kształcącego wcześniej ok. pół miliona młodzieży, przyszło ok. 2 mln studentów. To było edukacyjne tsunami. Dzisiaj, kiedy mamy coraz mniej kandydatów na studia, co związane jest i z naszym członkostwem w UE i niżem demograficznym, ten rodzaj szkolnictwa przestał odpowiadać na wyzwania rozwoju gospodarczego. Nie jest ono innowacyjne, wobec czego część niepublicznych uczelni straciła rację bytu.
Tym bardziej, że uczelnie te często uważa się za rozdające dyplomy, choć często są to dyplomy dobre, więc pod tym względem tak nie różnicowałbym wyższych szkół publicznych i niepublicznych, bo w wielu przypadkach o jakości studiów decydują ci sami profesorowie. Trudno sobie wyobrazić, żeby ten sam profesor na uczelni niepublicznej przekazywał studentom mniej wiedzy niż na publicznej.
Patrząc na strategię odpowiedzialnego rozwoju, nie dziwię się ministrowi Gowinowi, że podchodzi do reformy szkolnictwa wyższego bardzo ostrożnie, z wielką rozwagą i roztropnością, i spowalnia te wszystkie radykalne rozwiązania, które nie poprawiają stanu polskiej nauki – nb. ciągle niedofinansowanej, bo przeznaczamy na nią grubo poniżej 1% PKB.
Każda z poprzednich trzech reform w tym zakresie miała ulepszyć system i wprowadzić nas na światowe, a przynajmniej europejskie salony, także ta planowana teraz. Ale moim zdaniem, flancowanie na grunt polski rozwiązań z USA, Niemiec, Francji, krajów skandynawskich jest błędem, bo mamy swoje tradycje. Nawet rozwiązań najlepszych nie należy mechanicznie przenosić w polskie realia.
Nie jestem zwolennikiem twardego trzymania się standardów, jakie wypracowaliśmy przed kilkudziesięcioma laty, ale reformy - zwłaszcza w tak delikatnej materii jak szkolnictwo wyższe czy nauka - muszą być wprowadzane w sposób niezwykle ostrożny. To jest bardzo czuła materia i można błyskawicznie zniszczyć wszystko, a budowa trwa latami. Na wykształcenie dobrej klasy profesora trzeba kilkanaście lat, zwłaszcza w naukach humanistycznych.
W naszym szkolnictwie jest bowiem tak, jak śpiewał Wojciech Młynarski o leszczynie: jak ją za mocno przygiąć w lewo, to w prawo się odgina, a jak za mocno przygiąć w prawo, to odbije w lewo. Chińczycy mówią, że aby wyprostować, trzeba wygiąć. Pytanie tylko do jakiego momentu można wygiąć, żeby systemu nie złamać?
Wiele pytań rodzi np. propozycja tworzenia trzech typów uczelni: dydaktycznych, badawczych i dydaktyczno-badawczych. Bo jeśli uczelnia będzie tylko badawcza, powielająca działania placówek PAN, to kto ma kształcić specjalistów?
Z kolei, jeśli mówimy o uczelniach badawczo-dydaktycznych, to czy będą się one koncentrowały na badaniach czy dydaktyce? A jeśli uczelnia będzie tylko dydaktyczna, to co zrobimy z zatrudnionymi w niej profesorami, którzy mają aspiracje badawcze? A jeśli wszyscy przejdą do uczelni badawczych czy badawczo-dydaktycznych?
Poza tym podział szkół wyższych na trzy typy nie oznacza, że cała uczelnia będzie mieć określony charakter. Np. na uczelni badawczej co najwyżej pewne jej wydziały będą zajmować się badaniami. Będą też wydziały mocne i słabe.
Można tu przytoczyć przykład Niemiec, gdzie nawet niektóre uczelnie klasycznie zawodowe mogą mieć uprawnienia do nadawania doktoratu. Zróżnicowanie doktoratów, co proponują autorzy projektu z poznańskiego UAM, u nas jednak już jest. Bo doktorat doktoratowi nierówny – w wielu przypadkach doktorat jest równy habilitacji, a bywa że habilitacja z trudem trzyma poziom doktoratu.
Nie wiadomo więc, jak określać z góry, w sposób biurokratyczny, które uczelnie zaliczymy do badawczych? I na jakiej podstawie? Czy skupimy wszystkich specjalistów tylko w uczelniach państwowych i badawczych? Jak je podzielić?
Ta propozycja oznacza w pewnym stopniu pasywność, zakonserwowanie istniejącego układu, bo człowiek o wybitnych zdolnościach, zaczynający pracę w uczelni dydaktycznej, będzie mieć zamkniętą drogę rozwoju naukowego.
Kolejna niejasność dotyczy tego, co proponuje Instytut Allerhanda. O ile dobry jest pomysł angażowania naukowców na kontrakty, umowy okresowe, to już propozycja mobilności naukowców – zmuszanie doktorów do podejmowania pracy w placówce innej niż zostali wykształceni - budzi wątpliwości. Bo która uczelnia zgodzi się wypromować doktora po to, żeby natychmiast oddać go innej? A poza tym, jeśli mamy wolny rynek, to ta mobilność jest naturalna.
- Mobilności kadr, choćby w granicach Polski, domagają się od lat głównie ci, którzy sami nie zmienili nigdy miejsca pracy…
- No właśnie, najlepiej niech kolega migruje... Zwłaszcza, że Polska nie jest takim krajem, żeby świeżo upieczeni doktorzy mieli wiele propozycji zatrudnienia z ośrodków ich satysfakcjonujących naukowo.
Obecnie coraz mniej młodych ludzi wybiera karierę naukową, bo jest to droga żmudna, a pułap kariery – przynajmniej w humanistyce – osiąga się dość późno. Młodzi dzisiaj chcą robić karierę błyskawicznie, nie mają ochoty czekać do habilitacji, która dopiero stabilizuje człowieka zawodowo i finansowo. W humanistyce np. trzeba swoje przeczytać i napisać.
Myślę, że powinniśmy odejść od dzielenia uczelni na publiczne i niepubliczne, a na dobre i złe. Ale z drugiej strony, część uczelni niepublicznych, które wybijają się ponad poziom, też skłania się do tego, aby np. ograniczyć i skoncentrować nadawanie stopni naukowych tylko w tych uczelniach. I tu jest pytanie: kto będzie to wyznaczał? A jak podzielić na jednostki badawcze czy badawczo-dydaktyczne uczelnie artystyczne, czy wychowania fizycznego?
A co z biurokracją, którą wprowadziła min. Kudrycka, a obiecał ją ograniczyć min. Gowin? Okazuje się, że dzisiaj wypełnienie arkusza osiągnięć profesorskich jest ponad siły przeciętnie przygotowanego profesora - tylko nieliczni sobie z tym radzą. Wielu woli ten czas poświęcić na pisanie artykułów, czy recenzji, a o wypełnianie ankiety proszą sekretarki, które się lepiej orientują w tych zawiłościach.
- Jak wyglądają w tych trzech projektach relacje między szkolnictwem publicznym a niepublicznym?
- To nie jest powiedziane. Podczas spotkań z poprzednimi ministrami szkolnictwa wyższego i z obecnym ministrem o uczelniach niepublicznych mówi się niewiele, a niekiedy wcale. Cała dyskusja nakierowana jest na uniwersytety i politechniki.
Zresztą, gdyby rozpatrywać współpracę uczelni niepublicznych z publicznymi, jest ona niemożliwa z wielu powodów. Uniemożliwiają ją przede wszystkim przepisy finansowe. Nie można też połączyć uczelni niepublicznej z publiczną. Są nawet trudności z połączeniem dwóch uczelni niepublicznych. Te kwestie wymagają zmian, bo uczelnie niepubliczne są składnikiem systemu edukacji.
Uczelnie niepubliczne dokonały pewnego przełomu w szkolnictwie wyższym, choć w nauce ich rola jest mniejsza z uwagi na ograniczone możliwości finansowe i niskie dotacje. Uczelnie niepubliczne rzadko zdobywają granty, coraz rzadziej. A jeśli chodzi o uczelnie humanistyczne, których wśród szkół niepublicznych jest większość, to właściwie wcale ich nie mają. Humanistyka w Polsce wymagałaby nieco wyższego finansowania, ponieważ była i jest zaniedbana. Co ciekawe, wszyscy, którzy do tego dopuścili byli humanistami – jednak, mówiąc żartobliwie, kiedy wdrapali się na dach, to wciągnęli za sobą drabinę.
- Dla uczelni humanistycznych, ale nie tylko, propozycja Instytutu Allerhanda jest trudna do przełknięcia z uwagi na typowo rynkowe podejście, ale w szkołach niepublicznych tego typu myślenie nie było obce.
- Z jednej strony, jesteśmy przyzwyczajeni do systemu tradycyjnego, idei uniwersytetu bolońskiego, jednak z drugiej strony, uczelnie niepubliczne uwzględniały w swojej działalności takie elementy, jak szybkość działania, podejmowanie decyzji często ryzykownych, które w warunkach wyżu demograficznego dawały dobre rezultaty.
Dzisiaj żaden rektor czy kwestor tego nie zaryzykuje, bo nie ma studentów. Stąd z propozycjami Instytutu Allerhanda byłbym niesłychanie ostrożny. Bo te propozycje może i są dobre, ale na razie nie w polskich realiach. Uczelnie nie są przedsiębiorstwami, które mają przynosić zysk. Przekonali się już o tym ci rektorzy szkół niepublicznych, którzy właśnie postawili tylko na zysk. Uczelnie te miały bardzo niski poziom, nie przestrzegały standardów nauczania – liczyły się tylko pieniądze. Były to w wielu przypadkach wręcz pralnie pieniędzy.
- Czy rektorzy szkół niepublicznych wypracowali jakieś swoje stanowisko w sprawie tej reformy?
- Są próby porozumienia, przy Lewiatanie jest komisja, w której dzielimy się swoimi spostrzeżeniami, ale to nie przynosi praktycznie żadnych rezultatów, gdyż presja ze strony rektorów uczelni niepublicznych i tego sektora jest słaba w porównaniu z siłą oddziaływania rektorów uczelni publicznych i KRASP. Na uczelniach niepublicznych studiuje ok. 600 tys. studentów, a na publicznych – ok. 1,5 miliona.
Myślę, że słabością całego polskiego szkolnictwa, nie tylko publicznego, jest to, że nie rozpatrujemy go jako ciągu kształcenia, systemu obejmującego naukę od przedszkola po doktorat. A warto byłoby się przyjrzeć, co się dzieje w szkołach średnich, jakich one absolwentów wypuszczają i jakich kandydatów na studia otrzymują uczelnie.
Minister Gowin podszedł do reformy szkolnictwa wyższego dość łagodnie – nie odrzuca, ani tym bardziej nie potępia w czambuł tego, co było. Sądzę, że przy tej reformie niektóre elementy z przedstawionych projektów mogłyby wejść w życie, ale należałoby najpierw to sprawdzić, żeby nie popsuć całego systemu. To powinien być program pilotażowy w kilku uczelniach typu uniwersyteckiego, politechnicznego, szkoły muzycznej, medycznej, sportowej, humanistycznej, publicznej i niepublicznej. Zobaczmy, jak to będzie działać np. przez rok i jeśli się sprawdzi – wprowadźmy reformę we wszystkich uczelniach.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 973
Tytuł tego tekstu - „Modernizując uczelnie. Polskie szkoły wyższe po roku 1989” - świadomie nawiązuje do słynnej książki Elisabeth Dunn Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy. Choć bowiem polskie uczelnie nie zostały w dosłownym sensie tego słowa sprywatyzowane, to bez wątpienia znalazły się po roku 1989 w quasi-rynkowej rzeczywistości, kształtowanej przez nową politykę państwa wobec sektora wyższych uczelni. Nie była ona w swoich ogólnych zarysach niczym wyjątkowym: podobne zmiany, wyrastające z filozofii New Public Management dokonywały się już wcześniej w krajach zachodnich, w odpowiedzi na kryzys welfare state.
Mówiąc najogólniej, motorem zmian w podejściu do uczelni były narastające problemy z finansowaniem rozbudowanego sektora publicznego, krytykowanego jednocześnie za niską efektywność i jakość zarządzania oraz niewystarczające nastawienie na „klienta”.
Lekarstwem na te słabości, a jednocześnie sposobem na obniżanie publicznych nakładów na uczelnie miało być wprowadzenie quasi-rynkowych narzędzi sterowania, w tym w szczególności uzależnienie wielkości finansowania od wymiernych osiągnięć, wzmocnienie profesjonalnej władzy zarządczej kosztem ciał kolegialnych oraz otwarcie na dopływ środków prywatnych czy to w postaci czesnego, czy zleceń z przemysłu (Ferlie E., Musselin Ch., Andresani G. 2008).
Jak podkreślają autorzy przywołanego opracowania, w paradygmacie NPM państwo nie tyle rządzi podmiotami publicznymi poprzez jawne określanie celów i reguł działania, ile nimi steruje poprzez ustanawianie takich warunków brzegowych i reguł gry, aby racjonalnie działające podmioty dokonywały zgodnych z oczekiwaniami wyborów.
Można co prawda założyć, że władze publiczne za główne cele działania uczelni nadal uznają dążenie do naukowej prawdy oraz kształcenie otwartych i krytycznych umysłów, jednak cele operacyjne przybierają postać wymiernych wskaźników, takich jak liczba kształconych studentów, liczebność i struktura kadry, pozycja w międzynarodowych rankingach czy intensywność pozyskiwaniu funduszy na badania naukowe itp.
Poziom tych wskaźników w danej uczelni odniesiony do otrzymanych publicznych funduszy traktowany jest jako miara efektywności. Jest również podstawą określania wielkości kolejnych alokacji finansowych.
Analizy i badania nie pozwalają jednoznacznie orzec, czy filozofia New Public Management zastosowana do wyższych uczelni faktycznie przyniosła wzrost osiąganych przez nie wyników (outcomes); pozwalają jednak z całą pewnością stwierdzić, że pozwoliła ona zmniejszyć finansowanie wyższych uczelni z publicznych środków, i to w sytuacji umasowienia wyższego wykształcenia.
Uzyskane przez różnych badaczy wyniki jednoznacznie natomiast wskazują, że kształtowane przez podejście NPM polityki państwa bardzo silnie wpłynęły na wewnętrzną organizację i procesy organizacyjne na uczelniach. O ile więc nie jest pewne czy nowe polityki przynoszą więcej odkryć naukowych i wyższej jakości kształcenie, o tyle jest relatywnie pewne, że zmieniają same uczelnie.
Niechciane efekty regulacji
Interesują mnie procesy uruchomione wewnątrz polskich uczelni przez trzy głównie czynniki: komercjalizację kształcenia, wprowadzenie opartego na wymiernych wskaźnikach udziałowego algorytmu oraz decentralizacja. Choć główne wymiary działalności uczelni są ze sobą powiązane, w pierwszym kroku proponuję przyjrzeć się osobno działalności statutowej – kształceniu i prowadzeniu badań – oraz zarządzaniu.
Traktuję rok 2018 jako cezurę, bowiem dwa lata – w tym okres przejściowy – to zdecydowanie okres zbyt krótki, żeby wypowiadać się o efektach nowej ustawy, tym bardziej, że zapowiadane są poprawki. Chciałabym jedynie postawić pytanie, czy nowa ustawa odnosiła się do najbardziej palących problemów, przed którymi stały uczelnie oraz czy pozwalała unieważnić uruchomione wcześniej dysfunkcyjne często mechanizmy i procesy?
Od roku 2010 ujawniały się kolejno wytworzone przez wcześniejsze rozwiązania problemy, takie jak nadmiar pracowników w relacji do malejącej liczby studentów, wysokie koszty nowoczesnej, wytworzonej głównie dzięki środkom europejskim infrastruktury czy słaba oferta kształcenia w językach obcych. Problemy te generowały pojawianie się bodaj jeszcze bardziej dysfunkcyjnych rozwiązań, takich jak mnożenie kierunków studiów w poszukiwaniu pensum dla pracowników, „import” zagranicznych studentów we współpracy z pobierającymi „pogłówne” pośrednikami czy publikowanie w czasopismach czy wydawnictwach oferujących płatne „umiędzynarodowienie”. Warto po raz kolejny podkreślić, że wszystkie te działania są jak najbardziej racjonalne z punktu widzenia gry, w którą uczelnie grały, choć z pewnością stanowią odstępstwo od dawnego etosu.
Skutki masowego kształcenia
Niewątpliwie efektem zamierzonym przez państwo było umasowienie wyższego wykształcenia przy jednoczesnym niezwiększaniu finansowania kształcenia z budżetu. Umasowienie kształcenia pociągnęło jednak za sobą szereg nieprzewidywanych, dysfunkcyjnych konsekwencji – takich jak wzrost zatrudnienia nauczycieli akademickich (niekoniecznie najlepszych spośród absolwentów), silne zróżnicowania między uczelniami i między wydziałami – w tym pojawienie się wydziałów masowych, skoncentrowanych na dydaktyce, uzależnienie od płatnej dydaktyki, które miało się zemścić nie tylko w wymiarze finansowym, ale i potencjału naukowego.
Wszystkie te procesy miały silny wpływ na wewnętrzny układ sił i władzy tak wewnątrz uczelni, jak i w całym sektorze. Towarzyszył temu chaotyczny i przypadkowy rozrost infrastruktury: uczelnie otrzymywały od władz samorządowych budynki nieprzystosowane do potrzeb dydaktyki i często w nie najlepszym stanie: zdobycie funduszy na kapitalne remonty graniczyło i nadal graniczy z cudem.
W tle kształtowały się i/lub ujawniały trendy, które działały w zupełnie odmiennym kierunku: kryzys demograficzny, który skądinąd nie powinien był być dla nikogo niespodzianką; trudny do policzenia, ale jednak dający się odczuć spadek wartości dyplomu wyższej uczelni itp.
Uczelnie zaczęły odczuwać oddziaływanie tych trendów już od roku 2010: niektóre z nich w całości (np. uniwersytety ekonomiczne) znalazły się w pułapce umasowienia, a inne dotknęła ona tylko w części (tj. niektóre wydziały). Tak czy inaczej, trzeba było odpowiedzieć na liczne i trudne pytania - o to, jak skompensować tracone przychody z czesnego, skąd wziąć wystarczającą dla utrzymania zatrudnienia liczbę studentów, jak utrzymać drogą infrastrukturę, która w międzyczasie zbudowana została z funduszy strukturalnych itp.
Na pewno trudno jest zaakceptować takie środki ratunkowe, jak „import” zagranicznych studentów z wykorzystaniem pojawiających się na uczelniach pośredników czy obniżanie kryteriów jakościowych tak przy rekrutacji, jak promowaniu studentów. Trzeba jednak pamiętać, że w tak ustawionych warunkach brzegowych i przy takiej macierzy wypłat uczelnie w zasadzie nie miały wyjścia: zachowywały się i zachowują racjonalnie, bowiem jako organizacje „ziemskie” potrzebują materialnych zasobów.
Faktem jest jednak, że działalność statutowa zeszła na dalszy plan: studenci, programy kształcenia, umiędzynarodowienie itp. stopniowo stawali się coraz bardziej instrumentalni wobec potrzeb organizacji (utrzymanie zatrudniania, utrzymanie dotacji itp.).
Bez rozwoju badań
Jak wielokrotnie dowodzono (Cieśliński 2016), przez cały okres od 1989 roku wszystkie mechanizmy uruchomione w polu regulacyjnym szkolnictwa wyższego koncentrowały się na dydaktyce, a impulsów zachęcających do rozwoju badań naukowych praktycznie nie było.
Brak w punkcie wyjścia (w roku 1989) dobrej infrastruktury i zaplecza techniczno-administracyjnego do prowadzenia badań, przeciążenie nauczycieli akademickich dydaktyką, brak „nagród”, a nawet oczekiwań związanych z osiągnięciami naukowymi sprawiały, że w zasadzie brakowało zachęt i przestrzeni do rozwijania działalności naukowej i badawczej; dotyczy to szczególnie wydziałów dydaktycznych, które w momencie, kiedy cele systemu szkolnictwa wyższego zostały przeorientowane w stronę nauki znalazły się w fatalnej pozycji startowej.
Wzrost nakładów na badania, choć znaczący, nie skompensował ubytku publicznych i prywatnych nakładów na kształcenie. Jak komentował jeden z najwybitniejszych specjalistów w dziedzinie polityki kształtowania szkolnictwa wyższego, „obecnie nakłady te są zbyt skromne, by zapewnić możliwość przestawienia się uczelni na finansowanie z badań, zwłaszcza w dziedzinach humanistycznych i społecznych. Zasilają się one bowiem głównie środkami z Narodowego Centrum Nauki, o którego budżet rzędu 900 mln zł konkurują wszystkie dyscypliny naukowe, a wystarcza on na zapewnienie zaledwie 15% wskaźnika sukcesu przy raczej skromnych budżetowo projektach. […]
Zasobniejsze, zwłaszcza o środki z funduszy strukturalnych Unii Europejskiej, NCBiR jest jednak silnie zorientowane na projekty technologiczne, a więc w tych obszarach aktywności akademickiej, gdzie „moce produkcyjne” w zakresie kształcenia nie podlegały tak silnie koniunkturalnej gorączce. Kryzys dotknie więc (już dotyka) przede wszystkim dyscypliny społeczne i humanistyczne” (Górniak 2015: 34)
Wnioski
Przegląd tego, co działo się w ciągu minionych trzydziestu latach, jeśli idzie o warunki funkcjonowania polskich uczelni skłania do kilku wniosków, które chciałabym sformułować – ryzykując przesadę, ale w nadziei na dyskusję – bardzo ostro.
Po pierwsze, przyczyny niezadowalającego stanu i pozycji szkolnictwa wyższego leżą w mechanizmach i regulacjach „ustawiających” jego funkcjonowanie – a nie (jedynie) w mentalności czy postawach akademików.
Warto dodać, że owe mechanizmy ulegały ciągłym zmianom, a samo podejście do tworzenia polityk mieści się w paradygmacie manipulacji warunkami brzegowymi i „macierzą wypłat”.
Obciążanie uczelni odpowiedzialnością za słabości i deficyty jest nieuzasadnione, bowiem w zadawanych im warunkach zachowywały się one racjonalnie. Działanie wbrew uruchamianym systemom zachęt i mechanizmom wymagałoby od uczelni ogromnego samozaparcia, którego nie mamy prawa od żadnych instytucji w normalnych warunkach oczekiwać.
Po drugie, nowa ustawa (z 2018 roku) została przygotowana przy analogicznym podejściu i tej samej teorii zmiany społecznej, o czym świadczy choćby to, że algorytm udziałowy pozostał w niezmienionej postaci – choć oczywiście znowu zmieniono kilka wskaźników, oraz wydzielono trzy osobne pule (dla uczelni badawczych, pozostałych uczelni akademickich oraz wyższych szkół zawodowych).
Czy naprawdę można się spodziewać, że tym razem się uda, czy też raczej „podryfujemy” w jakąś inną, nieprzewidzianą stronę?
Po trzecie, między uczelniami a władzą publiczną oraz w dużej mierze w samym środowisku akademickim toczy się nie dyskusja, a gra.
W grze idzie o wygraną czy też ogranie przeciwnika, a nie o jakiś zewnętrzny wobec niej cel. Nie dyskutuje się więc o celach, a jedynie optymalizuje, z lepszym lub gorszym skutkiem, poszczególne parametry.
Doprowadziło to do instrumentalizacji misyjnej działalności uczelni, zaniku planowania strategicznego i dominacji doraźności.
Dobitnie pisze o tym Jerzy Axer: „środowisko akademickie skupione na dostosowywaniu się do rygorów wynikających z procesu bolońskiego i wabione złudnymi w istocie obietnicami menedżerskich i ekonomicznych usprawnień traci często z pola widzenia ten problem, który uważam za zasadniczy. Każda instytucja, która chce mieć wpływ na swój los i nie myśli o sobie tylko w kategoriach zależności od sił zewnętrznych, musi planować swój rozwój i wyobrażać sobie swoją przyszłość.
Instytucja uniwersytetu, która od siedmiuset lat odwołuje się do pojęcia autonomii, ma szczególne powody, żeby nie godzić się na bycie wyłącznie przedmiotem w procesie przemian. To jednak oznacza, że nasze środowisko nie może oczekiwać rozwiązania problemów przez obronę status quo i doraźnych interesów oraz szukać alibi w zewnętrznych ograniczeniach i utrudnieniach”.
Uniwersytet w swoim wymiarze duchowym istnieje tylko za sprawą wspólnoty, która podtrzymuje w swoich działaniach wartości, na których jest on ufundowany. Organizacja uniwersytetu, która jest tak chętnie zmieniana i reformowana, może oczywiście mniej lub bardziej utrudniać zgodne z etosem akademickim postępowanie, ale nie dotyka istoty uniwersytetu.
Prawdziwym zagrożeniem jest więc właśnie erozja etosu dokonująca się nie pod naciskiem zewnętrznych aktorów, ale za sprawą „etycznego opromienienia” innego systemu motywacji. Myślę, że większość z nas zdaje sobie sprawę, że tylko my sami, jako autonomiczna społeczność, możemy odwrócić ten trend.
Anna Giza-Poleszczuk
Powyższy tekst jest skrótem obszernego artykułu prof. Anny Gizy-Poleszczuk „Modernizując uczelnie. Polskie szkoły wyższe po roku 1989” przygotowanego na seminarium pt. „Co się dzieje z uniwersytetem?”, które obyło się 25.02.21 na platformie OEES EduLab w ramach Open Eyes Economy Hub.
Całość tekstu do pobrania pod adresem: https://oees.pl/edu-lab/
Tytuł, śródtytuły oraz wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3538
Z prof. Stanisławem Moryto, rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, po 7 latach sprawowania funkcji rektora żartobliwie pan skonstatował, że rektor najszczęśliwszy jest dwa razy: podczas powierzenia mu tej funkcji i kiedy przestaje ją pełnić. Reszta to pasmo strapień, udręk i problemów. Na czym polegają trudności w kierowaniu uniwersytetem, w dodatku o charakterze artystycznym?
- Przede wszystkim są wynikiem pracy z ludźmi, artystami, których ego, ambicje, różnego rodzaju oczekiwania są bardzo rozbudzone. A zaspokojenie tych oczekiwań jest niemożliwe – i nie mówię tu o wynagrodzeniach, bo od paru lat nic nie można w tej sprawie zrobić, gdyż nie ma pieniędzy. Więc jeśli ktoś przychodzi do rektora, to wiadomo, że ze sprawą niemożliwą do załatwienia – albo ze względów prawnych, albo finansowych, albo jeszcze innych, bo niekiedy gabinet rektora spełnia rolę konfesjonału.
Jak u nas jest konstruowane prawo – wszyscy widzą. W Polsce nastąpiła, moim zdaniem, totalna deprofesjonalizacja w tym obszarze. Prawo jest najlepsze i najskuteczniejsze wówczas, kiedy ma w swoich zapisach jak najzwięźlejszą treść, ale jakość tej treści winna być ważna, jasna i zrozumiała, jak dekalog. Nie mówię już o prawie rzymskim, ale nawet niemieckie, które wprowadził Bismarck, jest w dalszym ciągu w Niemczech aktualne. Tak winniśmy stanowić prawo. Pomijam już jego jakość, która jest żenująco niska.
No a sprawa finansowania, czyli niedofinansowania - polemika z ministerstwem kultury jest w tym obszarze bardzo trudna, gdyż słyszymy, że mamy największą dotację, więc czego jeszcze chcemy? A my chcemy lepszych warunków lokalowych i wynagrodzeń.
Jak znam i obserwuję dzieje tej uczelni, to dochodzę do wniosku, że od początków jej powstania nigdy nie cieszyła się sympatią i przychylnością władz. Niezależnie od tego, jakie te władze były. Apolinarego Kątskiego, który reaktywował uczelnię, oskarżano o agenturę. Ale dzięki temu, że miał dobre relacje z dworem carskim, dostał zgodę na otworzenie Instytutu Muzycznego i uczenie w nim po polsku. To samo było po I wojnie światowej. Reformatorskie dążenia Szymanowskiego były kontestowane nie tylko przez opozycję wewnątrz uczelni. Tak samo było po II wojnie światowej i to samo jest teraz.
Gdyby prześledzić to, co otrzymały inne uczelnie artystyczne, to wszystkie – poza naszą (i warszawską Akademią Teatralną) – poprawiły swoją sytuację lokalową. Nie twierdzę, że było to nie potrzebne, gdyż miały bardzo trudne warunki, niemniej UMFC ma charakter szczególny. Jest jedną z najstarszych uczelni o wielkich tradycjach i olbrzymim dorobku, jest usytuowany w centrum kraju w stolicy i zatem ciąży na nim wiele obowiązków i szczególna odpowiedzialność. Osobiście jestem zwolennikiem uczelni elitarnej: mniej studentów, lepsza kadra i wyższy poziom. Gdyby taka koncepcja została przyjęta, to można by ograniczyć liczbę studentów do 400 i nie byłoby wielu obecnych problemów.
- To dlaczego nie można ograniczyć liczby studiujących? Jest przecież wiele innych uczelni (17) czy wydziałów artystycznych...
- Bo jest demokracja i większość tego nie chce. Gdyby tak zrobić, kadra nie miałaby zajęcia, a nikt nie będzie podcinać gałęzi, na której siedzi. A i studenci do nas się garną (każdy chce studiować w stolicy), nie mamy problemów z naborem, nie ma więc presji demograficznej na ograniczanie liczby studiujących. Mimo to musimy ograniczać nabór.
U nas zawsze obowiązywały i obowiązują limity przyjęć. Gdyby ich nie było, nie wytrzymalibyśmy finansowo. Tylu, ilu kończy, tylu przyjmujemy, bo nasz system edukacyjny polega na kształceniu indywidualnym.
Szkoła była budowana z myślą o 350 studentach, a obecnie studiuje w niej ponad 700 i 200 w Białymstoku. Ale może trzeba byłoby się zastanowić: dla kogo my kształcimy tych studentów? Nowych instytucji kulturalnych, muzycznych, w kraju nie widać, w orkiestrach wszystkie miejsca są zapełnione na kilkanaście lat, edukacja i upowszechnianie muzyki wysokiej leży. Za granicą też jest regres w instytucjach kultury, też się ogranicza miejsca w orkiestrach, likwiduje się je.
Poza tym nie bierze się zupełnie pod uwagę tego, że zmienił się gust muzyczny w społeczeństwie, że jest zapotrzebowanie na inną muzykę, że jest inne poczucie dźwiękowości. Inne niż w XIX czy nawet XX wieku. Ale o tym się wcale nie rozmawia. A takie są realia.
- Czyli inaczej należałoby kształcić?
- Zapewne tak, choć nie wiadomo, czy kształcenie do uprawiania tego rodzaju muzyki wymaga takich rozmiarów czasowych. Kilkunastu lat nauki. Bo do tego, żeby zajmować się rockiem nie potrzebne są studia na uniwersytecie, można skończyć muzyczną szkołę średnią, lub być amatorem. Większe są wówczas pieniądze, a jeśli trafi się na listy przebojów i zdobędzie zainteresowanie mediów, to się dobrze żyje (przynajmniej przez pewien czas).
- Powiedział pan, że zostawia uczelnię w dobrej kondycji ekonomicznej, choć nie dało się doprowadzić do poprawy jej sytuacji lokalowej. Mimo wielu lat starań, UMFC nie udało przejąć niszczejącego budynku Krasińskich, który znakomicie zaspokajałby potrzeby uczelni. Fatum ciąży nad UMFC?
- Trudno mi powiedzieć dlaczego tak się dzieje. Ja jestem zwolennikiem tradycji, także miejsca. Miejsce, gdzie mamy siedzibę, ma bardzo dobrą historyczną konotację muzyczną. Przy ulicy Okólnik, mieścił się Instytut Muzyczny, obok wybudowano Konserwatorium. Kiedy studiowałem tutaj w latach 60., to ówczesny prorektor, prof. Ludwik Kurkiewicz mówił nam, iż niebawem uczelnia otrzyma budynek Krasińskich. Od tego czasu nic się nie udało zrobić, mimo że w latach 70. były nawet gotowe plany wybudowania na skwerze Wodiczki pawilonu i przejęcia budynku na przeciwko. W jego części pałacowej jest przepiękna sala balowa, która mogłaby pełnić rolę sali koncertowej na ok. 300 miejsc. A w Warszawie, zwłaszcza w śródmieściu, nie ma kameralnych sal koncertowych (poza salą Filharmonii Narodowej i naszą, bo salę koncertową w Zamku Ostrogskich zlikwidowano). Kiedy podejmowaliśmy starania o budynek Krasińskich, wszyscy byli na tak – także i parlamentarzyści. Niestety, zabrakło woli politycznej i sprawa do dzisiaj nie jest rozwiązana.
- Jakie jest pana zdanie o procesie bolońskim w przypadku uczelni artystycznych?
- Jestem zwolennikiem wędrowania po świecie, a proces boloński to umożliwia. Zachęcam swoich studentów do takich wędrówek, ale po ukończeniu studiów. System boloński został szkołom artystycznym narzucony i powoduje rozbicie koncepcji edukacyjnej. W przypadku np. kierunków: kompozycji, dyrygentury, reżyserii dźwięku, takiego nauczania nie ma na niższych etapach edukacji. Niestety, nasze studia - jako jednolite – były na Zachodzie traktowane jako licencjat. Ma to jednak także pozytywy – w naszej filii w Korei z chwilą przyjęcia zasad procesu bolońskiego, zniknęły problemy z dostosowaniem przedmiotów do naszych programów.
- Powiedział pan, że to nie budynki świadczą o pozycji, ale poziom nauczania. Jednak panuje przekonanie, że bez bazy lokalowej niewiele można osiągnąć...
- Bardzo wielu ludzi chce się czymś wykazać, najprościej – budową nowego obiektu i przejść do historii. Stąd wynika trend do budowania. Moim zdaniem, w kształceniu nie o to chodzi. Oczywiście, warunki są bardzo ważne i powinny być coraz lepsze, ale one nie decydują o osiągnięciach. Bo ktoś może mieć znakomite warunki, ale jeżeli nie ma umiejętności, nie ma talentu, nie ma wytrwałości w pracy, to nic nie osiągnie. Jestem za poszerzeniem bazy lokalowej, ale trzeba pamiętać też i o tym, że wielka sztuka - np. literatura czy muzyka rodziła się na marginesie innych zajęć. Reymont był kolejarzem, krawcem, a po pracy regularnie pisał. Jan Sebastian Bach przede wszystkim grał w kościele, uczył, a poza tym – komponował. I to twórczość po nim została.
- W nauce jest takie powiedzenie, że im gorsze warunki, tym lepsza nauka i odwrotnie – im lepsze warunki, tym gorsza nauka.
- Znam takie uczelnie, gdzie wybudowano nowoczesne budynki, a teraz – z powodu braku studentów – stoją one puste. To samo grozi uczelniom artystycznym, bo nie zdajemy sobie sprawy ze skali i skutków nadchodzącego krachu demograficznego, pauperyzacji zawodu, spadku jego rangi.
- Jedna z pana rad dotyczy pójścia własną drogą, posiadania własnego zdania i odwagi cywilnej. Czy przy tej niezależności uczelni jest to problem dla rektora?
- Czasami trzeba pójść pod prąd, podejmować decyzje wbrew wszystkim niepopularne. Ale w sprawach ważnych dla uczelni i dla kultury. Istotna zatem jest umiejętność odróżniania rzeczy ważnych od nieważnych. Sprawami nieważnymi nie warto się zajmować, a jeśli są ważne, to zawsze znajdzie się ktoś, kto je podejmie. Dlatego patrzę ze spokojem na uczelnię, i wierzę, że kiedyś ktoś będzie musiał problemem uczelni się zająć, ktoś „na górze, we władzach”, ktoś, kto będzie miał umiejętność odróżniania rzeczy ważnych od nieważnych, gdyż uczelnia dla kultury narodowej jest niezwykle ważna – nie da się tej uczelni zlikwidować. Bo mimo wszystko, jest to najlepsza uczelnia muzyczna w kraju. Uczelnie publiczne są pozostawione same sobie. Z jednej strony, rząd chciałby mieć nad nimi kontrolę, a z drugiej – nie ma żadnych planów, polityki, każdy robi co chce.