Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 0
Na temat kryzysu w różnych dziedzinach życia społecznego napisano dotąd całe biblioteki książek i artykułów. Wielu obserwatorów dochodzi obecnie do wniosku, że dotychczasowe reguły gry czy to w gospodarce, czy w polityce przestały mieć znaczenie. Dezorganizacja życia społecznego prowadzi do anomii i atrofii. Zjawisko to odzwierciedla stan umysłów ludzi odpowiedzialnych za organizację ładu społecznego. Panuje zamęt pojęciowy i poznawczy, pogłębia się deprecjacja rozumu i wyobraźni na rzecz mętnych pojęć postprawdy i postpolityki.
Sytuacje kryzysowe są immanentną cechą rozwoju i nie powinno nikogo dziwić, że raz na jakiś czas uświadamiają nam takie nagromadzenie napięć wokół jakichś podmiotów i problemów, iż dochodzi nieuchronnie do gwałtownego załamania dotychczasowych struktur i degradacji wartości. Logiczne prawidła ładu społecznego ulegają deformacji, a z czasem stają się w ogóle nieprzydatne do zrozumienia zachodzących procesów. Tak dzieje się także w odniesieniu do nauki uniwersyteckiej i szkolnictwa wyższego, które w ciągu trzech ostatnich dekad ulegały systematycznemu niszczeniu.
Zredukowanie procesów tworzenia i przekazywania wiedzy do „numerycznych wskaźników” prowadzi nie tylko do tłumienia niezależnej aktywności intelektualnej, ale i moralnego zepsucia ze względu na źle pojętą rywalizację mierzoną nie poprzez realne osiągnięcia, ale punkty, granty, miejsca w rankingach. W efekcie promuje się postawy osób niekoniecznie kreatywnych i odważnych w poszukiwaniach badawczych i dydaktycznych, ale sprytnych i cynicznie zaradnych, agresywnie rozpychających się i toksycznych wobec wszelkiej konkurencji.
Kryzys wymaga skupienia się na jego istocie, a nie na potocznych czy powierzchownych skojarzeniach załamania czy bankructwa dotychczasowych wzorów zachowań. Pojęcie to jest jednak nadużywane czy wręcz trywializowane. W odniesieniu do uniwersytetu inaczej przejawia się w sferze nauk humanistycznych i społecznych, a inaczej w ścisłych. W sferze życia uczelnianego kryzys przejawia się na różnych płaszczyznach, od sposobów zarządzania, poprzez stan badań, na dydaktyce kończąc. Ma też wymiar psychologiczny, dotyczący odporności zespołów studenckich i pracowniczych na różne wyzwania, wymagające asertywności i gotowości do poświęceń, w imię uczciwości i prawdy.
Skutki utowarowienia nauki
Gwałtowny wzrost współczynnika skolaryzacji na poziomie studiów wyższych (pod względem statystycznym, a nie jakościowym) wiązał się ze zmianami ustrojowymi w Polsce po 1989 roku. Żywiołowy rozkwit szkolnictwa niepublicznego, za którym nie nadążał wzrost liczebności kadry nauczającej, musiał wpłynąć negatywnie na jakość dydaktyki i badań. Pogoń pracowników za wyższymi zarobkami przy stałym niedoinwestowaniu i mizernych uposażeniach (tzw. wieloetatowość) pogrzebała szanse na utrzymanie wysokiego poziomu studiów. Nieuchronny stał się upadek autorytetu nauczycieli akademickich. Do tego doszły dziwaczne formy ograniczania inwencji twórczej poprzez sformalizowanie sylabusów, czyli zakresu przedmiotowego zajęć, ewaluację punktacyjną, czy narzucanie odgórnych abstrakcyjnych i biurokratycznych kryteriów kwalifikacji.
Uczelnie wyższe stopniowo traciły swoją tradycyjną tożsamość akademicką na rzecz kapitalistycznych zakładów produkcyjnych nastawionych na zysk, a nauka stała się towarem podlegającym komercjalizacji. Studia, które miały kiedyś charakter elitarny, stały się powszechnie dostępne za określoną cenę, choć przecież od czasów Platona wiadomo, że nie wszyscy młodzi ludzie mają odpowiednie predyspozycje umysłowe (psychiczne i intelektualne), aby skutecznie sprostać wymogom studiowania. Przywołując sienkiewiczowskiego Zagłobę, można pokusić się o parafrazę, że nie każdy ma wystarczająco dużo oleum w głowie.
Likwidacja eliminacji na studia poprzez egzaminy wstępne otworzyła uczelnie wyższe na młodzież nie tylko słabo przygotowaną do studiowania, ale często nieprzekonaną do takiej drogi zdobywania kwalifikacji. Drogi wymagającej samozaparcia, dyscypliny wewnętrznej, determinacji i wyrzeczeń. Za tym poszło poluzowanie kryteriów ocen postępów studiowania. Można było zaobserwować paradoks, że trudniej było wstąpić na uczelnię niż z niej „wylecieć”.
Przejście na egzaminy testowe i formalne zaliczenia zajęć spowodowały rzeczywistą utratę wpływu osobowości i charyzmy wykładowców na słuchaczy. Często przecież uczęszczało się na wykłady ze względu na estymę i sławę wykładowców, a nie świadomość treści wykładanego przez nich przedmiotu. Egzaminy ustne u wybitnych postaci to była kiedyś istna przygoda intelektualna, zapamiętana nieraz do „końca życia”. Pozwalała na indywidualizację kontaktu osobistego, szczerą wymianę opinii na tematy związane z rozumieniem przedmiotu nauczania, orientowanie się na przyszłe seminaria dyplomowe, a nawet wybór kariery akademickiej. Zetknięcie się z autorytetem naukowym na zajęciach i podczas egzaminów nobilitowało studentów, było powodem dumy, że poprzez kolejne „wtajemniczenia” stają się autentycznymi uczestnikami wspólnoty akademickiej.
Równanie w dół
Obecnie nikomu już nie zależy na przywróceniu wysokich standardów nauczania i egzekwowania wiedzy. W odniesieniu do wybitnych postaci nauki z poprzednich pokoleń obowiązuje swoista amnezja. Został zerwany wartościowy przekaz międzypokoleniowy. Modne jest nawet odcinanie się od pamięci o wybitnych poprzednikach, co ma związek z przypisywaniem ich do poprzedniej (niechlubnej) formacji ustrojowej, albo poprzez ich pryzmat z ryzykiem pomniejszenia zasług i osiągnięć dzisiejszej kadry naukowej.
Ze względu na rewolucję technologiczną mamy do czynienia z utożsamianiem wiedzy z informacją, przez co słuchacze tracą oparcie w argumentacji, ukształtowanej w długim procesie historycznym. Wiedza o przeszłości staje się niepotrzebnym balastem, a nauczyciele odwołujący się do doświadczenia historycznego uchodzą za anachronicznych i nierozumiejących teraźniejszości.
Studenci z entuzjazmem przyjmują wszelkie formy luzowania reżimu studiów. Tak odniesiono się do wymuszonej pandemią covid-19 nowej formy zajęć zdalnych prowadzonych w trybie online. Obecnie pod byle pretekstem postuluje się powrót do takich form dydaktyki. A przecież każdy zorientowany w życiu akademickim wie doskonale, że są to zajęcia pozorowane, ocierające się o fikcję. Prowadzący tracą możliwość kontrolowania aktywności swoich słuchaczy, a nawet biernego ich udziału, a co dopiero jakiejkolwiek interaktywności. Słuchacze natomiast nabywają najgorsze nawyki samooszukiwania się. Efektywność takich zajęć jest doprawdy nijaka.
Zajęcia ze studentami w humanistyce przekształciły się w określanie swoich stanowisk wobec prawd oficjalnie uznanych czy zadekretowanych. Odejście od krytycznego myślenia spowodowało godzenie się na odgórnie i z zewnątrz dyktowane interpretacje rozmaitych zjawisk. Musiało to doprowadzić do spolaryzowania środowisk uczelnianych, a zwłaszcza narzucenia podziałów poprzez etykietowanie i stygmatyzowanie każdego, kto swoim zdaniem, poglądem czy stanowiskiem odbiega od reszty.
Na zajęciach dydaktycznych zanikła kultura debaty. Brakuje merytorycznych argumentacji, rzetelnych analiz oraz rzeczowych ocen. Obowiązuje specyficzny klimat „poprawności politycznej” tak wśród studentów, jak i prowadzących zajęcia, aby nie narażać się „sobie nawzajem”, ale i potencjalnym cenzorom. Ta obawa przed ewentualnym skarceniem przez zwierzchników leży u podstaw konformistycznych postaw nauczycieli akademickich. Dość powszechne stało się bowiem przywoływanie do porządku wykładowców krnąbrnych i osobnych. Wypieranie opinii nieszablonowych i krytycznych wobec większości szkodzi debacie akademickiej i poszukiwaniu oryginalności, sprzyja skostniałej schematyczności, sztampowości i dogmatyzacji stanowisk.
Jednym z narzędzi kontroli wykładowców są anonimowe ankiety, w których studenci wypisują oceny, będące wynikiem nie tyle uczciwej diagnozy, ile złośliwości, fantazji i konfabulacji. Przez zwierzchników ankiety te, często niereprezentatywne dla liczby uczestników zajęć, są traktowane jako niepodważalne „akty oskarżycielskie” i stanowią element negatywnej oceny pracownika. Przypomina to logikę Pawlika Morozowa. Tymczasem nikt nie zastanawia się nad ich wadliwością z punktu widzenia zgodności z faktami. Wystarczyłoby ankiety przeprowadzać już po zakończeniu egzaminów z danego przedmiotu, pod nazwiskiem wypełniającego. Taka metoda uczyłaby autorów opinii odpowiedzialności za słowa, a także dawałaby studentom poczucie podmiotowego i wiarygodnego uczestnictwa w doskonaleniu procesów nauczania.
Studenci poddawani presji poprawnościowej stają się w większości wyznawcami „prawd objawionych”, czy dotyczy to wewnętrznego życia politycznego kraju, czy też stosunków międzynarodowych. Sprawa wojny na Ukrainie czy ludobójstwa w Strefie Gazy jest „papierkiem lakmusowym” takich przekonań. Zamiast wiedzy opartej na faktach obowiązuje narzucona z zewnątrz zideologizowana narracja. Każde odstępstwo od przyjętych oficjalnie poglądów rodzi dysonanse poznawcze i rozczarowania, a te nie sprzyjają komfortowi psychicznemu żadnej ze stron. Stają się źródłem narastających frustracji, które w określonych sytuacjach, pod wpływem splotu czynników, rodzą agresję.
To, co wpływa na niską jakość akademickiej dyskusji, to rezygnacja z racjonalnego dostrzegania obiektywnych faktów na rzecz emocji i osobistych przekonań. Wiedza naukowa schodzi na plan dalszy, a w pewnych sytuacjach jest w ogóle zbędna. Powszechny dostęp do mediów społecznościowych sprzyja chaosowi poznawczemu i szumowi informacyjnemu. Te powodują zamęt w umysłach młodych ludzi, którzy nie potrzebują żadnych weryfikacji czy falsyfikacji głoszonych poglądów. Skutkuje to ucieczką od wewnątrzsterowności i samodzielnego myślenia, brakiem krytycznej refleksji oraz logicznego wnioskowania.
Potrzeba psychoterapii?
Wieloletnia obserwacja populacji pracowników i studentów Uniwersytetu Warszawskiego pozwala mi na sformułowanie opinii o silnym rozdygotaniu emocjonalnym środowiska akademickiego. Trudne, a nawet skandaliczne sytuacje na tle aferalnego zarządzania zespołami pracowniczymi oraz występki kierowników jednostek wydziałowych przeciw prawu i dobrym obyczajom nie spotykają się niestety ze skutecznym rozwiązywaniem problemów. Liczne przejawy mobbingu wobec pracowników uczelni bardzo silnie rezonują wśród studentów. Sprzyjają temu media publiczne i społecznościowe. Nic nie da się ukryć, ani „pozamiatać pod dywan”. Tym bardziej bulwersuje inercja i opieszałość władz uczelni w takich sytuacjach oraz stosowanie podwójnych standardów w ocenie piętnowanych zachowań.
Powyższe konstatacje prowadzą do zastanowienia się nad kondycją moralną i psychologiczną całego środowiska akademickiego. Jeśli kadra nauczająca nie potrafi skutecznie radzić sobie z narastającymi problemami demoralizacji i zepsucia, to jak mogą sobie dać z tym radę sami studenci? Kto może zapewnić uzdrowienie stosunków wewnątrzuczelnianych, gdy kryzys objął relacje międzyludzkie oraz cały system organizacji i zarządzania (transparentność decyzji, podział środków, odpowiedzialność indywidualną, oceny pracownicze, awanse, kryteria zatrudnienia, swobodę wypowiedzi i in.)? Pytanie o rolę władz uczelni w tych procesach jest tym bardziej zasadne, gdyż liczne doniesienia w skali kraju wskazują, że są to sitwiarskie grupy interesów, zorientowanych na obronę bezpiecznego dla nich status quo. Wykorzystywanie przez nie autonomii uczelni służy przykrywaniu realizacji interesów koteryjnych i układów dalekich od standardów demokratycznych.
Zamiast bezproduktywnego rozprawiania o fałszywej równości, należy więcej uwagi poświęcić budowaniu odporności psychicznej studentów i pracowników. Jeśli chodzi o tych pierwszych należy już na wstępie, u progu studiów, oferować im szkolenia z zakresu „przysposobienia psychologicznego”. Okazuje się, że przypadłości wieku wczesnego, takie jak nadpobudliwość, lęki, fobie społeczne i napady złości czy agresji, przenoszą się w dzisiejszej rzeczywistości na lata późnego dojrzewania. Nie jest przecież prawdą, że na uczelnie wstępuje młodzież całkiem dojrzała i już ukształtowana. Często są to ludzie o bardzo egoistycznym i narcystycznym usposobieniu, pozbawieni empatii i wrażliwości. Młodzież wstępująca na uczelnie wyższe wymaga więc zdiagnozowania rozmaitych deficytów i wyjścia jej naprzeciw.
Potrzebna jest przemyślana edukacja na rzecz rozwiązywania sytuacji kryzysowych. Powinnością uczelni jest jak najszybsze dostarczenie informacji, gdzie młodzi ludzie mogą zwrócić się o wsparcie, z jakich form skutecznej pomocy ze strony uczelni mogą skorzystać w razie potrzeby. Pożądany jest powrót do przemyślanej „pedagogiki społecznej”, gdy okazuje się, że źle pojmowana wolność jednostki sprzyja rozkwitowi rozmaitych dewiacji i patologii. Z promowaniem wiedzy o prawach studenckich musi iść w parze wiedza o obowiązkach i konsekwencjach ich nieprzestrzegania.
Wielu studentów boryka się z problemami egzystencjalnymi. Usamodzielnianie się wymaga umiejętnego godzenia zarobkowania na własne utrzymanie z rytmem zajęć i zaliczeń na uczelni. Nie wszyscy przy tym potrafią radzić sobie ze stresem, doraźnymi trudnościami, załamaniem czy depresją. Dlatego szybkie rozpoznanie uwarunkowań sytuacyjnych może mieć decydujące znaczenie dla budowania odporności psychicznej i zdolności adaptacyjnych. Szczególną rolę w tych sprawach powinien odgrywać samorząd studencki.
Niezwykle ważne są różne formy włączania studentów do aktywności akademickiej. Rozbudzanie pasji i zainteresowań jest silnym bodźcem do przemyślenia życiowych wyborów. Aktywność naukowa, kulturalna, wolontariacka, samopomocowa sprzyja nie tylko minimalizowaniu stresu, zwiększaniu satysfakcji życiowej, pielęgnowaniu uzdolnień, ale i przyjaznego stosunku do ludzi, akceptacji odmienności oraz solidarności z potrzebującymi.
Upadłe „Vivat Academia”
Generalnie, środowisko studenckie nie wyróżnia się jednak jakąś nadzwyczajną aktywnością. Jest zatomizowane i apatyczne, poza wąskimi kręgami słabo artykułuje swoje zbiorowe interesy. Na przykład ma niewielki wpływ na modernizowanie programów nauczania czy wprowadzanie nowoczesnych metod w dydaktyce. Obowiązujące ustawodawstwo w dziedzinie szkolnictwa wyższego promuje znaczny udział młodzieży w kreowaniu władz uczelni. Ze względu na system rozmaitych zależności mamy jednak w praktyce do czynienia z dziwacznymi przejawami pajdokracji czy infantokracji. Samorząd studencki chętnie bowiem odgrywa rolę lobbingu na rzecz wskazanych mu kandydatów do władz uczelni (zwłaszcza prorektorów i prodziekanów ds. dydaktycznych). To rodzi zobowiązania o charakterze korupcjogennym i demoralizującym.
Kryzysowa kondycja uczelni skłania do wystąpień oskarżycielskich, adresowanych do władz różnych szczebli, za liczne zaniedbania tak w sferze bezpieczeństwa, jak i monitorowania nastrojów społecznych. Najgorsze jest oderwane od faktów moralizowanie, przerzucanie się odpowiedzialnością i poszukiwanie „kozłów ofiarnych”. Także doraźne wdrażanie pomysłów na rzecz radykalnych środków zabezpieczających uczelnie przed przemocą może mieć szkodliwe konsekwencje. Zamiast emocji powinna zapanować racjonalna powściągliwość, mająca na celu dokonanie rzetelnej autodiagnozy źródeł zła, patologii zobojętnienia, tolerowania postaw nagannych, wykroczeń wobec prawa i moralności, pobłażliwości wobec bylejakości i niemrawego reagowania na nadużycia. Warto pamiętać, że zaistniały kryzys może być wstrząsem, bodźcem ku naprawie, punktem zwrotnym, a niekoniecznie zwiastunem katastrofy i klęski.
W dyskusjach o przeobrażaniu się tożsamości akademickiej trzeba przywrócić wiarę w moc sprawczą nauki niezależnej. Uczelnie wyższe muszą powrócić do myślenia autonomicznego, a nawet kontestacyjnego. Władza tylko wtedy znów zacznie się liczyć z głosem ludzi intelektu – naukowców, nauczycieli i studentów, jeśli ci staną się jej rzetelnymi i odważnymi recenzentami i krytykami, a nie uległymi akolitami i kolaborantami. Zbyt gorliwi lub całkiem bezbarwni ministrowie do spraw nauki i szkolnictwa wyższego muszą mieć świadomość bezpośredniej odpowiedzialności przed środowiskami akademickimi, które nadzorują, a nie tylko przed wodzami swoich partii, którzy delegują ich na te stanowiska. Bankructwo polskiej inteligencji jest faktem, ale to nie oznacza, że uczelnie wyższe całkowicie zrezygnują ze swojej misji kształtowania intelektualnej awangardy społeczeństwa.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5047
Na stronie internetowej jedynej w Polsce jednostki badawczo - rozwojowej z obszaru informatyzacji, będącej w gestii ministra nauki - NASK (http://www.nask.pl/) - pojawiły się informacje dotyczące konkursu na nowego dyrektora tej placówki. Wkrótce Rada Naukowa NASK (której skład został na wniosek ministra nauki powiększony o 3 osoby (z 15 na 18) tuż przed odwołaniem poprzedniego dyrektora Macieja Kozłowskiego) na posiedzeniu wskaże osobę na stanowisko dyrektora.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 7336
Z prof. Leszkiem Kuźnickim, byłym prezesem Polskiej Akademii Nauk i przewodniczącym Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 Plus, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, czy był pan zaskoczony marginalnym potraktowaniem największego i ważnego dla Polski opracowania Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 Plus na grudniowym Zgromadzeniu Ogólnym PAN? Czyżby sami akademicy nie cenili, ani nie dostrzegali wagi swojej pracy?
- Trudno mi na to odpowiedzieć, gdyż w mojej odpowiedzi znalazłaby się pewna doza krytyki. Powiem więcej: w dużym stopniu członkowie Komitetu Prognoz uznali za sukces przekonanie prezesa PAN, aby zdecydował się na wstawienie tej prognozy do programu ZO PAN. Bo działalność KP może być niezauważona, ale kiedy zostanie zauważona, może być obiektem krytyki i negatywnych ocen PAN ze strony władz. I z tym w jakimś sensie obecne kierownictwo się liczy.
- Nie drażnić władzy, która wie lepiej...
- W pewnym stopniu tak, bo nawet niewielka krytyka ze strony naukowców w stosunku do rządowego dokumentu „Polska 2030” wywołała nerwową reakcję autora dokumentu, ministra Boniego. Za główny powód marginalnego potraktowania tematu „Polska 2050” uważam zbyt ostre sformułowania, które znalazły się w ostatnim opracowaniu KP PAN.
- Brzmi to minorowo, gdyż rolą uczonych jest zabieranie głosu w sprawach społecznych, państwa. A z drugiej strony, wygląda na to, że ten rząd zdaje się omnipotentny, nie potrzebuje żadnych niezależnych opinii. Skutek tego taki, że nie tylko z PAN odzywają się głosy krytyczne wobec raportu min. Boniego „Polska 2030”, który rozmija się z tendencjami europejskimi. Prognozy obecnej – alarmującej dla władz państwa - nikt z rządu nie skomentował?
- Istotnie, nikt. A powiedzmy sobie, że jest to opracowanie w skali, w jakiej dotychczas KP nie robił – to jest ponad 1100 stron druku.
- Nieliczny zespół zrobił coś, co winien robić duży ośrodek prognostyczny...
- Tak, o który wnioskujemy nieustająco od czasu zlikwidowania w 2006 roku Rządowego Centrum Studiów Strategicznych. Wydanie przez KP PAN prognozy „Polska 2050”, przy której zaangażowano 54 specjalistów z różnych dziedzin, było możliwe tylko dzięki pomocy finansowej NBP. Z tego opracowania wynikły dwa podsumowania. Jedno jest raportem liczącym 85 stron, w którym wizja tego, co nas czeka nie jest tak ostro przedstawiona.
Natomiast drugie podsumowanie, którego autorami jestem ja z p. Markiem Chlebusiem (http://sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2089:polska-w-perspektywie-2050&catid=306&Itemid=30),
liczy kilkanaście stron, ale przez fakt ujęcia syntetycznego i podkreślenia pewnych spraw, a również wprowadzenia dodatkowych danych, pokazuje wyraźniej ponury obraz naszej przyszłości. Bo jeżeli od 1960 roku Polska z miejsca 14 w świecie spadła obecnie na 22 miejsce, to ten trend jest alarmujący, a jeszcze bardziej to, że nasza pozycja będzie się nadal obniżać.
Założyliśmy z Markiem Chlebusiem optymistycznie, że w 2050 możemy zająć co najwyżej 26 miejsce, a obserwując to, co się dzieje w świecie, możemy się znaleźć nawet na 30 miejscu. Na tę pozycję wpływają twarde dane: PKB, demografia, wielkość państwa, choć jeśli popatrzeć na świat, to zamożnymi krajami mogą być także kraje nieduże.
Z kolei, jeśli analizujemy inne wskaźniki, nie te twarde, to sytuacja życiowa Polaków się poprawia. Rośnie nie tylko PKB, ale i długość życia, jego jakość, stan zdrowia i wykształcenie, poprawia się środowisko, poziom cywilizacyjny. Ludziom żyje się lepiej i może dlatego niewiele osób zwraca uwagę na to, że w ostatnim 20-leciu nastąpiło gwałtowne załamanie się wartości państwa, jego znaczenia, roli, funkcji i siły – i to w aspekcie zarówno stanu wojska, które podupadło najbardziej i sądownictwa, którego poziom jest żenujący.
Polska podupadła też intelektualnie – mimo, że mamy tak wiele wyższych uczelni i tak wielu studiujących. W tym obszarze - co nie da się ukryć – świat nas coraz bardziej wyprzedza. Jest więc problem jak ratować państwo polskie w tych podstawowych elementach, jakie znaleźć rozwiązania w tym zakresie? I my w tym widzimy główny problem, tu mamy pesymistyczne spojrzenie.
Inne niż prognoza rządowa ministra Boniego?
- O, tak. W rządowej prognozie nie ma takiego obiektywnego spojrzenia, a powinno się znaleźć. Bo to jest sfera jego działania. Ale najgorsza jest według mnie nadal relacja obywateli do władzy, brak wzajemnego zaufania. Widać to w wyborach, w których frekwencja nie przekracza 50%. A udział w wyborach jest obiektywnym i podstawowym miernikiem zaufania między obywatelem a władzą. Tak niska frekwencja pokazuje, że dramatycznie brakuje kapitału społecznego, że większość obywateli nie ma na kogo głosować, ani nie ma pewności, że ci, których wybiorą będą lepsi niż obecnie rządzący. Nie ma więc na czym budować przyszłości państwa. I to jest miernik wskazujący, że władze państwowe nie zwracają uwagi na potencjał intelektualny swojego narodu.
-W panów syntezie największy nacisk – sądząc z kolejności wymienionych zagrożeń, położony jest jednak na demografię, a nie na brak kapitału społecznego. Dlaczego?
- Demografia rzeczywiście jest problemem, ale nie z powodu liczby Polaków – nas może być 32 miliony, problem w tym, jaka będzie struktura wiekowa społeczeństwa? Okazuje się, że nie zauważono, iż milion młodych Polaków wyjechało za granicę – tych najbardziej aktywnych, dobrze wykształconych.
- Władzy jest na rękę, że tak wiele ludzi wyjeżdża, ma mniejsze problemy z bezrobociem...
- To świadczy o infantylizmie. II RP odbudowywali przecież Polacy, którzy wrócili z emigracji. Obecnie nie ma mechanizmów zachęcających do powrotu i ludzie z emigracji, zwłaszcza ci wykształceni, nie wracają. Studia są sprawą kosztowną dla państwa, więc kiedy z tej ogromnej rzeszy studiującej młodzież tracimy 25 - 30%, tym samym inwestujemy ogromne pieniądze w potencjał tych krajów, do których ona wyjeżdża. Społeczeństwo polskie finansuje tym samym głównie bogatą Wielką Brytanię.
Sprawy demografii nie rozwiążemy też nakłanianiem kobiet do rodzenia dzieci. Takie nakłanianie często prowadzi do skutków przeciwnych. W okresie, kiedy w Polsce można było bez ograniczeń przerywać niechcianą ciążę, rodziło się dwa razy więcej dzieci niż obecnie. Ale wówczas był dostęp do bezpłatnych żłobków i prawie bezpłatne przedszkola. Demografia jest problemem, którego nie uda się rozwiązać tylko finansową pomocą dla matek. Tu potrzeba polityki, strategii, czego nie ma. To jest kolejny obraz słabości państwa.
- Kiedy czyta się prognozę panów, jest w niej wiele zagrożeń, z których wszystkie wydają się pierwszorzędne. Które z nich jest najważniejsze? Co jest przyczyną a co skutkiem? Bo skoro mówimy o słabości państwa, to wynika ona ze słabości elit intelektualnych.
- Rzeczywiście, to może być i wina naszego środowiska, ale nie zrzucałbym wszystkiego na ludzi nauki, szkół wyższych, placówek badawczych, choć nastąpiła dość daleko idąca izolacja tej grupy społecznej. Dzisiaj politycy, a nawet środowiska dziennikarskie, w ogóle nie interesują się środowiskiem intelektualnym, naukowym. Interesują się wyłącznie sami sobą, stali się celebrytami. Kiedy popatrzeć na dyskusje, jakie toczą się w programach telewizyjnych, ograniczają się one do uczestnictwa w nich ok. 20 osób – ciągle tych samych. Nie dopuszcza się innych. Krąg ludzi – niezależnie od partii sprawującej władzę – jest niezmienny. Ten spektakl organizuje się ciągle z tą samą obsadą.
- To obrazuje związek władzy z kapitałem – prasa to siła kapitału. Ale to raczej gettoizacja władzy, nie środowiska intelektualnego, na co zwrócił uwagę w Senacie Kazimierz Kutz.
- Ta władza rzeczywiście zmienia się w getto. System liberalny okazał się nie tylko niesprawny, ale i zaczął się degenerować. Rzeczywiste ośrodki władzy – nie tylko w Polsce - są w rzeczywistości ukryte w sieci powiązań, której zniszczyć nie można. Nie wiadomo nawet, w jakim miejscu jest ośrodek dowodzenia.
- Trudno się jednak pogodzić z myślą, że najmocniejsze środowisko intelektualne, czyli ludzie nauki nie są w stanie przeciwstawić się temu, co się dzieje. Ostatecznie władza w Polsce to ok. kilkuset – tysiąc osób na 38 milionów, tymczasem środowiska naukowe to wiele tysięcy ludzi.
- Ale oni przystosowali się do warunków i uznali, że skoro im się polepszyło w stosunku do tego, co było w PRL, to lepiej nie ryzykować utraty pozycji. Nikt nie chce krytykować, a tym bardziej doprowadzić do zmiany, która może być gorsza.
- Czyli między nami dobrze jest?
- Tak, i dopóki nie poczujemy, że sytuacja nasza się pogarsza, to nie będziemy protestować – bo po co? To jest oportunizm na wielką skalę. Ale oportunizm jest teraz w Polsce wszędzie – przecież niewierzący rodzice posyłają dzieci na religię po to, żeby dziecko nie było szykanowane. Środowisko intelektualne zachowuje się w ten sam sposób.
- To jak traktować te wszystkie górnolotne wypowiedzi niektórych naukowców o jedynym obowiązku uczonego jakim jest poszukiwanie prawdy? Aż taka hipokryzja?
- Bohaterów jest coraz mniej. Może to i nasza wina, że ludzi pełniących misję społeczną jest coraz mniej, ale wśród młodych ludzi też jest coraz mniej takich, którzy gotowi są zająć się działalnością społeczną we własnym otoczeniu, nie mówiąc już o działalności na rzecz państwa.
- Czy kierowanie państwem, tworzenie myśli państwowej, społecznej, to praca zawodowa czy społeczna?
- Dla mnie społeczna. Dla tych, którzy robią z tego pracę zawodową jest wielkim nieszczęściem, kiedy tracą swoją pozycję polityczną, stają się „nikim”. Bo jeżeli człowiek ma jakąś profesję, do której może wrócić, jakiś status zawodowy, majątkowy, naukowy, to porażka go mocno nie zaboli. Natomiast jeśli swoje życie buduje tylko i wyłącznie na karierze politycznej, to jego klęska na tym polu oznacza praktycznie wykluczenie społeczne – i z dotychczasowego środowiska, a bywa, że ze społeczeństwa.
- Jakie losy czekają tę prognozę? Może dzięki niej nie tylko środowisko naukowe, ale i rząd zauważy potrzebę stworzenia pozarządowego, niezależnego ośrodka myśli strategicznej?
- Prognozę będziemy dalej rozpowszechniać, a co do bardzo potrzebnego ośrodka – wydaje się, że obecnie nie ma w środowisku naukowym żadnych sił, które chciałyby taki niezależny od władzy ośrodek utworzyć. Także członkowie KP PAN nie mają swoich następców w młodszym pokoleniu.
- Czy to jest brak ludzi, pieniędzy, czy woli?
- Wszystkiego. Jest to przykład zahamowania w Polsce rozwoju nauk humanistycznych. Przytoczę choćby jeden przykład. Przed laty proponowałem z żoną, prof. Barbarą Kuźnicką, utworzenie interdyscyplinarnego instytutu badań nad człowiekiem. Nic z tego nie wyszło – w żadnym środowisku nie znaleźliśmy kogoś, kto chciałby poświęcić się realizacji tej idei. Jest to typowy przykład braku wsparcia dla nowych inicjatyw tworzenia instytucji badawczych w dziedzinach społecznych i humanistycznych. Niezależny ośrodek myśli strategicznej mógłby powstać z inicjatywy prezesa PAN, prof. Michała Kleibera pod warunkiem, że znajdzie się osoba, która podejmie się tej misji.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4027
Z prof. Jackiem Kuźnickim, dyrektorem Międzynarodowego Instytutu Biologii Molekularnej i Komórkowej, członkiem PAN, rozmawia Anna Leszkowska