Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Mazerant
- Odsłon: 6338
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2805
W 2010 roku Narodowe Centrum Nauki z przyznanej dotacji z budżetu państwa w wysokości 310 200,00 zł wykorzystało środki w wysokości 84 313,28 zł.
W 2011 roku, który był pierwszym rokiem pełnienia zadań ustawowych przez Centrum, w ramach przyznanej dotacji celowej, Narodowe Centrum Nauki finansowało 8300
projektów na kwotę w wysokości 468 492 tys. zł.
W ramach tej kwoty, na obsługę 1615 projektów badawczych, wyłonionych w konkursach ogłoszonych przez Centrum, przeznaczono kwotę w wysokości 62 885 tys. zł. Pozostała kwota w wysokości 405 607 tys. zł przeznaczona została na finansowanie badań podstawowych, wykonywanych w formie 6685 projektów przejętych z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
W planie finansowym Centrum na 2011 rok na finansowanie badań podstawowych realizowanych w ramach zarówno „nowych” konkursów, ogłaszanych przez Centrum, jak i konkursów przejętych z MNiSW, założono kwotę 471 021 tys. zł, co przekłada się na 99,46% wskaźnik wykorzystania dotacji celowej przeznaczonej na finansowanie zadań ustawowych Centrum.
Należy również dodać, że wskaźnik wykorzystania dotacji podmiotowej, na pokrycie bieżących kosztów zarządzania zadaniami realizowanymi przez Centrum, wyniósł w 2011 roku 55,86%, natomiast wskaźnik wykorzystania dotacji celowej na inwestycje i zakupy inwestycyjne kształtował się na poziomie 71,30%.
W 2012 roku Narodowe Centrum Nauki wykorzystało z przyznanej dotacji celowej na realizacje zadań ustawowych 164 293 tys. zł, natomiast z dotacji podmiotowej przeznaczonej na pokrycie bieżących kosztów zarządzania zadaniami realizowanymi przez Centrum – 3 264 tys. zł (stan na 31 marca 2012 r.).
Na dzień 15 maja 2012 r. Narodowe Centrum Nauki zatrudniało 102 pracowników, w tym 4 osoby na zastępstwo.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1659
Z prof. Klaudiuszem Baranem, rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, podczas święta UMFC (22.02.17) powiedział pan: nie psujmy tego, co udało się zbudować. Czy w tym stwierdzeniu była obawa o los UMFC po planowanej reformie szkolnictwa wyższego?
- Tak, to był wyraz obaw, gdyż w trzech projektach planowanej reformy praktycznie nie ma zapisów odnoszących się do uczelni artystycznych. Stąd pojawiła się obawa społeczności tych uczelni, czy nas w tej reformie uwzględniono. Zwłaszcza, że tych uczelni nie jest dużo – zaledwie 19 – i studentów jest mało - pewnie ok. 1% ogółu studiujących w Polsce. To są studia elitarne. Niemniej, są to uczelnie bardzo ważne, gdyż spełniają rolę kulturotwórczą – ich absolwenci to ambasadorzy naszego kraju. Czy to ma przełożenie makroekonomiczne? Moim zdaniem tak, ponieważ sztuka tworzy wizerunek danego kraju i jego siłę oddziaływania. A czy uczelnie artystyczne są innowacyjne? Raczej nie, ale my stoimy na straży naszej kultury i dziedzictwa, co jest istotne dla naszej tożsamości kulturowej, istoty państwa.
Z kolei istnienie szkół artystycznych w polskim systemie szkolnictwa wyższego pozwala polskim artystom górować nad innymi wykształceniem. Bo ten szeroki horyzont humanistyczny, jaki w uczelniach artystycznych otrzymują studenci, pozwala im z sukcesem konkurować na rynkach zagranicznych. Pokazują to nawet badania, jakie zrobiliśmy ostatnio. Zatem ten cały system szkolnictwa wyższego w przypadku szkół artystycznych działa znakomicie, w przeciwieństwie do tego rodzaju szkolnictwa na Zachodzie. Więc nie zmieniajmy go na gorszy.
- Ale ten system i tak został rozregulowany z powodu wprowadzenia procesu bolońskiego i umasowienia tego, co w dużym stopniu było elitarne. Wzięliśmy wzory ze szkolnictwa na Zachodzie…
- Nigdy nie byłem zwolennikiem systemu bolońskiego, dwustopniowego, w uczelniach artystycznych. Bo on umożliwia zrobienie licencjatu na jednym z wydziałów, a magisterium – na innym. Czy jeśli ktoś zrobił licencjat na wydziale instrumentalnym, a magisterium np. na dyrygenturze, będzie dobrym dyrygentem? Czy można wykształcić dyrygenta przez dwa lata? Próbuję wykorzystać ten system boloński tak, żeby wydobyć z niego jakieś zalety – zaczynam tak profilować studia na UMFC, żeby licencjat był bazą, natomiast studia II stopnia były specjalnością. Jest to możliwe, gdyż na uczelnię artystyczną przychodzą ludzie świadomi swojego celu i po III roku już wiedzą, czym będą się zajmować i gdzie chcą pracować.
Badania naszych absolwentów pokazują, że 80% z nich ponownie wybrałoby tę uczelnię, a 77% pracuje w zawodzie. To pokazuje, że zmierzamy jako UMFC w dobrym kierunku, co nie oznacza, że już nic nie trzeba zmieniać. Chcemy dopasować do studentów naszą strategię, plany, bo realia rynku się zmieniają. Np. tworzymy katedrę jazzu i muzyki estradowej (studia na razie typu licencjackiego), bo ze wszystkich uczelni muzycznych tylko u nas takiej nie było. Musimy też wprowadzić dwie nowe specjalności: taniec współczesny i tańce narodowe, bo kto ma stać na straży naszej tradycji, jak nie my? Nie ma w Polsce takiej instytucji. Nasz wydział reżyserii dźwięku jest jedynym w Polsce, na którym można obronić magisterium. To bardzo elitarny wydział, liczący ok. 50-60 osób, kształconych na najwyższym poziomie, którzy są natychmiast po ukończeniu studiów, (a najczęściej już w ich trakcie), rozchwytywani przez pracodawców.
W szkolnictwie artystycznym, muzycznym zwłaszcza, patrzymy na kształcenie holistycznie – począwszy od szkoły I stopnia, II stopnia, aż po studia. Wydaje mi się, że w wielu krajach europejskich te dwa pierwsze stopnie są zaburzone. Jeżdżąc po świecie widzę, że brakuje tam kandydatów do tego typu szkół i szkoły szukają ich na rynku azjatyckim, czy w krajach pozaunijnych.
Natomiast my takiego problemu nie mamy. W dodatku do nas się garną także młodzi z zagranicy – w porównaniu z innymi uczelniami ogólnymi, na UMFC studiuje ich najwięcej – 13%. Zatem UMFC przyciąga; plasuje się zresztą dość wysoko w istniejących – choć nie jest ich dużo – rankingach szkół tego typu.
Przyjeżdżają do nas głównie Włosi i Hiszpanie, ale kształceniem w UMFC zainteresowani są także Azjaci: Koreańczycy, Chińczycy, Japończycy, bo w tamtych krajach stawia się bardzo na kulturę, edukację społeczeństwa, która w jakimś sensie jest tam motorem gospodarki. My jesteśmy w pewnym stopniu dawcą metody kształcenia głównie dla południa Europy, jednak nie ograniczamy się do jednego kierunku świata. Muzyka to taka ze sztuk, która przekracza wszelkie granice, gdyż posługuje się językiem uniwersalnym.
- Czy po spotkaniu z ministrem Gowinem pana obawy, co do pozycji UMFC w nowym modelu kształcenia zostały rozwiane?
- To było spotkanie zaaranżowane przez Konferencję Rektorów Uczelni Artystycznych i dotyczyło wielu zapisów – zwłaszcza w dwóch projektach reformy – które dla naszych uczelni byłyby niebezpieczne. Na przykład, w żadnym dokumencie nie pojawiał się zapis o równoważności nauki i sztuki. To jest problem, który przewija się od wielu lat, przy każdej próbie reformowania szkolnictwa wyższego. Na szczęście, otrzymaliśmy od ministra zapewnienie, że żadnych zmian w dotychczasowym zapisie nie będzie, a nasze szkolnictwo jest zauważalne w planowanej reformie i ma istnieć z uwagi na swoje walory. Takie zapewnienie cieszy, gdyż pamiętam wieloletnią batalię naszej uczelni o to, żeby się znaleźć w systemie szkolnictwa wyższego. Jedyne, czego się obawiam, to harmonogramu prac nad nową ustawą – czy będzie czas na konsultowanie ustawy przygotowanej przez ministerstwo i jej ewentualne poprawianie. Bo w tych projektach, jakie powstały, akcent przesunięty jest na sprawy nauki, sztuka została w nich pominięta.
- W dwóch projektach reform pojawiły się jednak zapisy dotyczące szkół artystycznych, m.in. ich podwójnej – jak dotąd było – podległości: ministrowi nauki oraz kultury. Czy to rozwiązanie jest dla szkół artystycznych korzystne?
- Co do usytuowania szkolnictwa artystycznego w systemie kształcenia, to potrzebna jest tu współpraca zarówno z ministerstwem kultury, które zna charakter tego szkolnictwa, jak i ministerstwem nauki. Nadzór ministerstwa kultury jest nam bardzo potrzebny w sprawach merytorycznych i jak dotąd ta współpraca – raz lepiej, raz gorzej - się układa. To jest model wypracowany przez lata.
A z drugiej strony, nie możemy powiedzieć, że na naszych uczelniach nie prowadzi się badań naukowych, bo jesteśmy też uczelniami badawczymi. Tyle, że do nauki dochodzi jeszcze aspekt - artystyczny. I przy mierzeniu naszej aktywności – parametryzacji czy ewaluacji – potrzebne są oddzielne wskaźniki, które sprawdzą przede wszystkim naszą działalność artystyczną. Bo to, co robimy nie jest rzemiosłem - do czystej wiedzy artysta dokłada swoje uduchowienie.
- Sądzi pan, że to rozumieją nie artyści?
- Bardzo bym tego pragnął, bo w tych projektach dużo się mówi o nauce, makroekonomii, innowacyjności, konkurencji w świecie, a mało się mówi o studentach, kształceniu, i o wychowaniu. A ten duch, który jest obecny i naturalny w sztuce, który daje coś tak ulotnego, powstaje w relacji mistrz-uczeń, która jest w szkołach artystycznych najważniejsza.
Wydaje mi się, że reforma planowana przez min. Gowina idzie właśnie w tym kierunku – elitarności kształcenia, odejściu od masowości. To jest zbieżne z charakterem uczelni artystycznych, gdzie najważniejsze są relacje mistrz-uczeń. Na dyrygenturze np. zdarzają się sytuacje, gdzie jednego studenta uczy trzech pedagogów. U nas kandydat na studia nie zdaje egzaminu na uczelnię, tylko do konkretnego mistrza. On wie, u kogo się chce uczyć. I to mistrz jest odpowiedzialny za ukształtowanie przyszłego artysty. Ten indywidualny proces nauczania daje możliwość kontroli rozwoju artysty, dlatego wyniki są tak dobre.
- Dlatego władze tych uczelni bronią się przed etykietą uczelni zawodowej?
- To jest fundamentalny problem rozumienia naszej działalności. Bo my – choć wiele osób traktuje naszą działalność artystyczną jako pewnego rodzaju rzemiosło - jesteśmy uczelnią humanistyczną. Zarówno UMFC, ale i inne uczelnie artystyczne, spełnia wiele wymogów przyszłej ustawy: jesteśmy elitarni, mamy umiędzynarodowienie na bardzo wysokim poziomie, wysoką pozycję w rankingach, nawet pewnie mamy jakieś przełożenie na biznes, choć to przecież nie nasze zadanie.
Nasza misja jest całkiem inna, dlatego zastanawiamy się np. jak na uczelni artystycznej miałaby działać rada powiernicza, którą zaproponowano w jednym z projektów reformy. Na UMFC powołałem niedawno radę ekspertów, mającą stanowić kontakt z naszymi interesariuszami zewnętrznymi, którzy mogą nam pomóc w realizacji strategii naszego rozwoju. To przedstawiciele Programu Drugiego Polskiego Radia, Filharmonii Narodowej, Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, Sinfonii Varsovii – nasi partnerzy, z którymi od dawna współpracujemy. To oni nam mogą pomóc w budowie naszej strategii, kreśleniu planów rozwoju, nie rada powiernicza.
- Co twórcy tej ustawy winni w niej uwzględnić, patrząc z pozycji rektora uczelni artystycznej?
- Jeżeli ktoś tworzy prawo, musi brać na sobie obowiązek widzenia wielowymiarowości całego systemu złożonego nie tylko z uniwersytetów i politechnik, ale i uczelni artystycznych, których misja i specyfika są inne. I aby to prawo było dobre dla różnych uczelni, jego twórcy powinni poznać i uwzględnić w nim specyfikę i tych mniejszych uczelni.
- Która z przedstawionych trzech propozycji reformy szkolnictwa wyższego jest dla uczelni artystycznych najbardziej korzystna?
- W żadnym z tych projektów niewiele o nas jest, ale mam nadzieję, że wiele z tych pomysłów nie będzie implementowane w nowej ustawie, co najwyżej pewne elementy. A jeśli już miałbym je jakoś wartościować, to najdalej mi jest do propozycji Instytutu Allerhanda, która do naszego systemu wprowadza model amerykańsko-anglosaski, trochę korporacyjny, zupełnie nieprzystający do naszych tradycji. Efekt jego wprowadzenia byłby porównywalny z wybuchem jądrowym.
- Jak powinno się kształtować relacje nauka-sztuka w uczelniach artystycznych?
- My ciągle staraliśmy się dociążyć tę naszą nogę naukową, ale tylko dlatego, że w ocenie uczelni artystycznych - parametryzacji, ewaluacji - nie było równowagi między tymi dwoma celami. Nie mieliśmy bowiem wpływu na kształtowanie zasad parametryzacji, które dotyczyły uczelni uniwersyteckich i politechnicznych, a nie artystycznych. Jeżeli to się pod nową ustawą zmieni i będziemy mieć wpływ na kształtowanie zasad oceny, to powinno to ulec zmianie.
Bo przecież na uczelniach artystycznych, niezależnie od parametryzacji, prowadzi się działalność naukową, tyle że nie jest to celem pierwszorzędnym takich uczelni. Naukę ocenia się np. po liczbie publikacji i cytowań w czasopismach mniej lub bardziej ważnych (tzw. lista filadelfijska) – a jak mierzyć sztukę? Tutaj zamiast publikacji jest koncert, płyta, czasami – książka. Spektrum naszych prezentacji jest większe niż w tzw. twardej nauce, stąd trzeba te oceny wypośrodkować, gdyż z nich tworzy się kategorie wydziałów, uczelni, a to ma wpływ na finansowanie. Zagranie koncertu w Carnegie Hall czy Filharmonii Berlińskiej, stworzenie wybitnej roli teatralnej czy filmowej, filmu nagrodzonego na światowym festiwalu, wystawa prac w znanej galerii, ma swój odpowiednik w pozycji na liście filadelfijskiej. Tyle, że aby móc to porównywać, należy stworzyć mechanizm, który będzie te osiągnięcia mierzył. Upominaliśmy się o to wielokrotnie, więc i teraz, przy tworzeniu nowej ustawy, mamy nadzieję, że sprawy te uda się ukształtować właściwie. Bo uprawianie sztuki jest czymś innym niż jej badanie. Trzeba odróżnić nauki o sztuce od sztuki, działalności artystycznej.
- Czy w tym myśleniu o sztuce na uczelni artystycznej mieści się też myślenie o jej zapleczu technicznym, infrastrukturze?
- Sprawy infrastruktury są szalenie ważne, więc jednym z moich zadań jest stworzenie godnych warunków do studiowania i pracy pedagogów. Będziemy stopniowo remontować i modernizować uczelnię, unowocześniać jej wyposażenie, może uda się ją też powiększyć, bo bardzo doskwiera nam ciasnota. Może wreszcie po latach naszych starań dojdzie do przekazania UMFC budynku położonej naprzeciwko Biblioteki Krasińskich.
Ale uniwersytetu nie tworzą warunki bytowania, ale ludzie - mistrzowie, których mamy. Ta uczelnia ma ogromne tradycje i jest wzorem dla wielu europejskich uczelni, pełni także misję kulturotwórczą. Chciałbym ją wprowadzić w wiek XXI, aby swoim dynamizmem pasowała do realiów współczesnego rynku muzycznego. W tym celu ważne jest zbudowanie jej wizerunku jako społeczności akademickiej pracowników i studentów – obecnych i byłych. Chodziłoby mi o to, aby ci, którzy ukończyli tę uczelnię zawsze do niej wracali i traktowali ją jak własny dom. Bez względu na narodowość i na to, czy pracują w wyuczonym zawodzie.
- To deklaracja bardziej artysty niż rektora-menedżera. Jak pan godzi obowiązki artysty i rektora?
- Co do obowiązków rektora – i to pierwszej kadencji, kiedy się ma duże ambicje reformatorskie – każdy rektor wie, ile ich jest. Ponadto w uczelni artystycznej rektor swoją działalnością artystyczną winien świadczyć, że jest też artystą. I mimo, że przy tych obowiązkach rektorskich nie jest łatwe utrzymywanie formy artystycznej, to nie dam sobie tego zabrać, bo z tego czerpię największą przyjemność. I do takich zadań też zostałem przez tę uczelnię wykształcony, więc dopóki słuchacze chcą jeszcze ciągle przychodzić na koncerty i mnie słuchać, tak długo będę grał.
Ale do tego dochodzi jeszcze działalność dydaktyczna – mam sporą klasę znakomitych studentów i nie mógłbym zawieść tych, którzy właśnie u mnie chcieli studiować. Zwłaszcza, że praca ze studentami daje mi energię i siłę napędową do dalszego działania. Więc choć łączenie tych zadań nie jest proste, to jedyne, na co narzekam to brak czasu.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 270
Od Redakcji: Poniżej publikujemy interesujący i dobrze udokumentowany tekst niemieckiego autora Herberta Ludwiga, dotyczący historii zmian w kształceniu uniwersyteckim od czasu powstania Unii Europejskiej. Choć powstał w 2014 roku, a autor odwołuje się w nim do sytuacji w Niemczech, niemniej procesy, jakie opisuje (zwłaszcza metody socjotechniczne) dotyczą wszystkich państw członkowskich unii (i nie tylko unii). Ta historia dobrze koresponduje z zamieszczonym w tym numerze SN tekstem prof. Stanisława Bielenia „Parada wyblakłych gronostajów” oraz innych, jakie na ten temat ukazywały się w SN.*
Cały rozwój „integracji europejskiej” charakteryzuje się napięciem pomiędzy ochroną interesów państw narodowych a napędzaną nieustannie przez eurokratów dynamiką skupiania coraz większej liczby kompetencji w Brukseli, aż do osiągnięcia planowanego państwa federalnego. Polityka edukacyjna nie jest tu wyjątkiem. Choć kompetencje w zakresie systemu edukacji są prawnie zakotwiczone w państwach członkowskich, już w czasach czysto ekonomicznej WE wysiłki Brukseli miały na celu wpływanie na systemy edukacji państw członkowskich i promowanie ich „europejskiej” harmonizacji. Od 1976 r. służyła temu seria programów działania WE, których celem było poszerzenie bliskich kontaktów pomiędzy stowarzyszeniami naukowymi, utworzenie wspólnych programów badawczych i studyjnych, promowanie mobilności studentów w całej Wspólnocie oraz wzajemne uznawanie dyplomów i okresów studiów. ( http://hsdbs.hof.uni-halle.de/documents/t1722.pdf s. 19 i nast.)
„Komisja Europejska była siłą napędową wszystkich tych programów. „Pomimo wielu obaw – w państwach członkowskich, ale zwłaszcza w odniesieniu do kwestii kompetencji – Komisja objęła wiodącą rolę w tym procesie”. Europejski Trybunał Sprawiedliwości (ETS), który swoimi orzeczeniami zawsze wzmacnia „ponadnarodową dynamikę integracji”, przyszedł z pomocą Komisji w jej żądaniu i stwierdził w orzeczeniu z 1985 r., że „polityka edukacyjna nie wchodzi w zakres kompetencji Wspólnoty . Z punktu widzenia swobody przemieszczania się w WE studia uniwersyteckie stanowią również kształcenie zawodowe i dlatego mają szczególne znaczenie dla społeczności.” (tamże, s. 21 i nast.). Czyniąc to, „w sposób prawnie twórczy” ustanowił pożądane połączenie pomiędzy edukacją a życiem gospodarczym, które później zyskiwało na znaczeniu.
W rezultacie w Traktacie z Maastricht z 1993 r. polityka oświatowa została po raz pierwszy włączona do obszaru prawa wspólnotowego, a przywództwo Komisji w zakresie sporów zostało, że tak powiem, usankcjonowane prawnie, aczkolwiek podlegało głównej odpowiedzialności państw członkowskich. To skłoniło Komisję do dalszego rozwinięcia pośredniej kontroli polityki edukacyjnej w kierunku otwartej metody koordynacji , o której oficjalnie zadecydowano w 2003 r., ale była ona już praktykowana wcześniej. Państwa członkowskie są następnie nakłaniane poprzez propagandę przekazywaną kanałami politycznymi, gospodarczymi i naukowymi do identyfikowania się z celami pożądanymi przez UE i do „dobrowolnego” uzgadniania ich między sobą. Metoda ta oferuje możliwość kontroli politycznej bez prawodawstwa UE, do czego nie mamy (jeszcze) uprawnień.
Od połowy lat 90. KE, grupy lobbystów, rząd i fundacje okołobiznesowe w dramatycznych barwach malują zacofanie uniwersytetów w globalnej konkurencji gospodarczej. Ówczesny „minister przyszłości” Jürgen Rüttgers już w 1996 roku pokazał właściwe rozwiązania: ewaluacje (retrospektywne monitorowanie wpływu i kontrola przyszłościowa) nauczania i badań, skuteczne, zorientowane na wyniki struktury przywództwa i zarządzania na uniwersytetach, które powinny być firmami usługowymi. Fundacja Bertelsmanna, „think tank” bliski neoliberalnej teorii ekonomii, założyła w 1994 roku Centrum Rozwoju Uniwersytetu (CHE) z rektorami uczelni, którzy mogliby reprezentować możliwą opozycję, a którzy poprzez odpowiednie badania skierowali świadomość we właściwym kierunku. (Zobacz Jochen Krautz: Delikatna kontrola edukacji)
Proces boloński
Równolegle z transformacją europejskich systemów szkolnictwa, o której pisaliśmy w poprzednim artykule (Radykalny uścisk rynku UE ), rozpoczęła się także radykalna restrukturyzacja europejskiego systemu szkolnictwa wyższego, przygotowana w ten sposób przez propagandę, rozpoczęta 1 maja br. 25 grudnia 1998 r. wraz z „Deklaracją Sorbony” czterech europejskich ministrów edukacji (w tym Niemiec Jürgena Rüttgersa). Na tym opierała się „Deklaracja Bolońska”, ogłoszona 19 czerwca 1999 r. przez 29 ministrów edukacji, nie tylko z UE, i uruchomiła ten proces.
Posłuszni, sumienni lub kierujący się „świadomością europejską” ministrowie edukacji podpisali deklarację polityczno-programową, zgodnie z którą ogólnoeuropejska reforma szkolnictwa wyższego powinna stworzyć jednolity europejski obszar szkolnictwa wyższego, w którym programy studiów i stopnie naukowe zostaną „zharmonizowane” poprzez wprowadzenie i ujednolicenie dwustopniowego systemu kwalifikacji zawodowych (licencjat/magister). W tym celu programy studiów należy podzielić na poszczególne moduły nauczania, nauczać „umiejętności” – tak jak w szkołach – i wprowadzić ciągłe „zapewnianie jakości”. To oficjalne odczytanie. Na stronie internetowej Federalnego Ministerstwa Edukacji (RFN - przyp. red.) wskazano, że celem „procesu reform uniwersytetów jest tworzenie kwalifikacji uznawanych na arenie międzynarodowej, poprawa jakości programów studiów i zapewnienie większych szans na zatrudnienie”.
Jednak to, co tak naprawdę się za tym kryje, sugeruje sformułowanie zawarte w Deklaracji Bolońskiej, że chodzi o „promowanie kwalifikacji obywateli Europy istotnych dla rynku pracy, a także międzynarodowej konkurencyjności europejskiego systemu szkolnictwa wyższego”. Odzwierciedla to ducha ekonomicznie neoliberalnej, blisko powiązanej z OECD Komisji Europejskiej, której zasadniczym celem jest dostosowanie nauki i badań do interesów i celów nastawionej na zysk gospodarki kapitalistycznej, a nie do niezależnej nauki i edukacji. Wskazuje na to notatka z kręgów poinformowanych, którą przekazał Jochen Krautz, że „oświadczenie to było wynikiem kilkudniowej uczty, na zakończenie której, z ogólnym zakłopotaniem, przedstawiciel zdominowanej przez USA organizacji gospodarczej OECD wyciągnął przygotowany dokument i zaproponował go do podpisania.” ( Jochen Krautz: Miałeś dobre intencje, a po prostu źle wykonałeś?)
Od 1999 r. ten zasadniczy proces transformacji europejskiego krajobrazu szkolnictwa wyższego jest napędzany przez skomplikowaną sieć międzynarodową. Co dwa lata odbywa się kolejna konferencja ministrów edukacji, w której biorą udział także organizacje doradcze, takie jak Rada Europy, stowarzyszenie pracodawców BusinessEurope i paneuropejskie stowarzyszenie związków zawodowych Education International (EI). W międzyczasie regularnie – co najmniej dwa razy w roku – spotyka się „Bolońska Grupa Kontynuacyjna” (BFUG), w której reprezentowane są rządy państw członkowskich i wspomniane organizacje, a także oczywiście Komisja Europejska. Przewodniczenie tej grupie przypada co sześć miesięcy odpowiedniej prezydencji UE i krajowi spoza UE. BFUG otrzymuje wsparcie organizacyjne od Sekretariatu Bolonii. Zapewnia je kraj (lub kraje), w którym odbędzie się następna konferencja ministerialna. Do procesu bolońskiego przystąpiło obecnie 47 państw, w tym Watykan i dwa państwa pozaeuropejskie, Azerbejdżan i Kazachstan.
W Niemczech reformy wdrażają: Federalne Ministerstwo Edukacji, ministerstwa edukacji i same uniwersytety. Procesowi towarzyszy federalna grupa robocza „Kontynuacja Procesu Bolońskiego”, w skład której wchodzą przedstawiciele Federalnego Ministerstwa Edukacji, Konferencji Ministrów Edukacji, Konferencji Rektorów Uniwersytetów (HRK) oraz m.in. przedstawiciele pracodawców (BDA) i związków zawodowych (GEW). Według BMBF około 87 procent wszystkich programów studiów (13 900 z 16 100 programów studiów ogółem) na niemieckich uniwersytetach zostało obecnie przekształconych w strukturę studiów wielopoziomowych (stan na semestr zimowy 2012/2013). Transformacja już dobiega końca, zwłaszcza w szkołach technicznych.
Kontrola propagandy
Jak jednak można przeprowadzić reformę bolońską, diametralnie sprzeczną z tradycyjnym humanistycznym ideałem edukacji w Niemczech, sięgającym czasów Humboldta, wbrew wszelkim rozsądkom, ignorując wolę większości zainteresowanych i obywateli? Strategia szeroko zakrojonej propagandy politycznej, naukowej i gospodarczej stworzyła atmosferę publicznego wiru myślowego, w którym reforma bolońska nabrała aury „braku alternatywy”, a nawet pozoru wiążącego obowiązku.
Według wypróbowanego schematu dobro - zło, postępowym reformom przeciwstawiono złe, zacofane uniwersytety, a Bolonię przedstawiano jako przejęcie odnoszącego sukcesy angloamerykańskiego systemu licencjackiego/magisterskiego, mimo że odnoszące sukcesy elitarne uniwersytety amerykańskie działają obecnie zgodnie ze starym modelem Humboldta. „Przekształcenia uniwersytetów w firmy usługowe, które muszą wyróżnić się na tle konkurencji, postrzegając studentów jako klientów, a badania naukowe jako „wskaźnik produktu” podjęło się Centrum Rozwoju Uczelni, do którego w proces reform Fundacja Bertelsmanna zaangażowała rektorów uczelni, ogłaszając to zwięźle jako konieczność, która wiąże się z krwią, potem i łzami, a mimo to jest nieunikniona. …” (Jochen Krautz: Dobre intencje, ale źle zrobione?)
Zadziwiające jest, jak łatwo można było wywrócić narodowe idee edukacyjne do góry nogami i wyeliminować krytyków, którzy nie chcieli poddawać swojego myślenia kontroli UE. Fundacja Bertelsmanna po raz kolejny przedstawia taką koncepcję. W artykule poświęconym „sztuce reformowania” „przekazuje instrukcje, jak wdrażać reformy wbrew woli obywateli i osób nimi dotkniętych. Rządy nie powinny pozwalać, aby ich zakres działania był ograniczany przez „graczy weta”. Należy zatem ograniczyć udział grup interesu i następnie je wysłuchać, nie po to, aby omówić tę kwestię, ale po to, aby zwiększyć „legalność reformy” i zmniejszyć „opór”.
Szczególną uwagę należy zwrócić na osłabienie „potencjału oporu”. Opozycja jest podzielona poprzez angażowanie jednych i dyskryminację innych, „aby zapobiec potencjalnie zamkniętemu frontowi obronnemu”. Te destrukcyjne środki wobec obywateli i osób zaangażowanych, które nie chcą wyrazić zgody, są uważane za wątpliwe z punktu widzenia teorii demokracji „tylko na pierwszy rzut oka”. Przecież „w razie wątpliwości rząd musi wystąpić wbrew woli ludu”. (Patrz Jochen Krautz: Delikatna kontrola edukacji, zgodnie z linkiem).
Według Krautza, schemat ten sprytnie opiera się na istniejących problemach na uniwersytetach, aby przyciągnąć do siebie krytyczne umysły i zmniejszyć opór. Każdemu coś zaproponowano: młodszym – wyższe kwalifikacje biznesowe, skupionym na wynikach konserwatystom – zmniejszenie odsetka osób przedwcześnie kończących naukę, studentom – większą liczbę kierunków, na których mogli studiować, a uniwersytetom - większą autonomię. „Pragnienie uznania uczelni technicznych zostało przeciwstawione uniwersytetom. Socjaldemokraci dali się zasugerować, że studia licencjackie w szkole były realizacją edukacji dla wszystkich. Jednocześnie wszędzie zapanowała neoliberalna nowomowa i nowe myślenie” (J: Krautz op. cit.).
Przeprowadzono konsultacje ze stowarzyszeniami, ale bez skutku, jak twierdzi Krautz, np. ze strony wcześniej krytycznego Niemieckiego Stowarzyszenia Uniwersytetów. Niektóre grupy interesu powstrzymały się od składania zbyt ostrych oświadczeń, aby nadal brać udział w przesłuchaniach. Krytyków, którzy mimo to wypowiadali się, przedstawiano jako zagorzałych wrogów postępu i zastraszających blokerów, a także wykluczonych. „Doprowadziło to wielu krytyków, zwłaszcza z uniwersytetów, do wcześniejszej rezygnacji, ponieważ uważali się za odizolowanych, nie mieli zorganizowanej reprezentacji interesów, ale też jej nie zbudowali”.
Do osłabienia i fragmentacji potencjalnie krytycznej profesury przyczynił się z jednej strony fakt, że reformę rozpoczęto w czasie, gdy duża część profesorów odchodziła na emeryturę i z przerażeniem odwracała się od nowego systemu. „Młodsze pokolenie rzadko wypowiadało się krytycznie, bo nie chciało zepsuć sobie perspektyw zawodowych. Z drugiej strony reforma oferowała pewne możliwości kariery w nowych strukturach lub zasoby finansowe związane z działaniami reformatorskimi, więc opór również został skorumpowany.” ( J. Krautz: Reforma edukacji i propaganda).
Wiodącą rolę Fundacji Bertelsmanna w tym procesie uwydatniła ustawa o wolności uniwersyteckiej dla Nadrenii Północnej-Westfalii z 2007 roku, inspirowana radykalizmem rynkowym. „Centrum Rozwoju Szkolnictwa Wyższego samo sformułowało treść nowej ustawy (por. CHE 2005), a rząd nie wahał się wprowadzić jej w życie w dużej mierze. „Wolność” nowego prawa oznaczała w naturalny sposób wolność rynkową, czyli deregulację kontroli, wprowadzenie wzorców zarządzania przedsiębiorstwem i regulację konkurencji między uczelniami. W rezultacie uniwersytety stały się spółkami parapaństwowymi, w których radach nadzorczych władzę decyzyjną otrzymali teraz szefowie firm nieuniwersyteckich i banków: „Menedżerowie przejmują kontrolę na uniwersytetach” – brzmiał nagłówek „Handelsblatt” (tamże).
W 2009 roku wykładowcy Uniwersytetu w Kolonii z oburzeniem opublikowali oświadczenie „W sprawie wizerunku uczelni”, pod którym podpisało się ponad 1300 członków i studentów uczelni. Widzą w tym „poważne zagrożenie dla idei i misji społecznej uniwersytetu” i przywołują pierwotny obraz własny uniwersytetu: „Opiera się on na zasadach powszechności, autonomii i niezniszczalnej woli prawdy. ...
Szokujące jest to, że dzisiejszy uniwersytet wydaje się być gotowy bez oporu porzucić to twierdzenie, a nawet opowiadać się za jego demontażem. Wzywają do zaprzestania oczyszczania uniwersytetu z przesłanek epistemologicznych i naukowo-teoretycznych wiedzy na rzecz wiedzy wyłącznie funkcjonalno-operacyjnej, czyli związanej z zastosowaniami. „Struktura kursów jest obecnie zgodna z logiką orientacji na karierę i nabywania umiejętności, podczas gdy systematyka przedmiotów i orientacja badawcza schodzą na dalszy plan lub zostały już całkowicie zastąpione. […] Nie można porzucić roszczeń do powszechnego i, w dosłownym tego słowa znaczeniu, szkolnictwa uniwersyteckiego.” (Deklaracja Kolońska)
W międzyczasie nawet obecny przewodniczący Konferencji Rektorów Uniwersytetów, Horst Hippler, zamyślił się: „Uniwersytet musi robić więcej niż tylko zapewniać szkolenie, ale kształcić. Nie robi tego z tytułem licencjata.” ( Horst Hippler w HIS University News ) I mówi tak, mimo że sama Konferencja Rektorów masowo forsowała reformę.
Były minister pracy Norbert Blüm w niezwykły sposób dochodzi do sedna sprawy: „Mamy do czynienia z gospodarką, która przygotowuje się do totalitaryzmu, ponieważ stara się narzucić wszystko uzasadniając to ekonomią. (…) Gospodarka rynkowa powinna dać społeczeństwo rynkowe. To jest nowy imperializm. Nie podbija już terytoriów, ale postanawia przejąć umysły i serca ludzi. Jego okupacyjny reżim wyrzeka się przemocy fizycznej i okupuje ośrodki wewnętrznej kontroli ludzi.” (Norbert Blüm: Sprawiedliwość; A Critique of Homo oeconomicus. Freiburg 2006, s. 81)
Ten nowy imperializm może ugruntować się jedynie poprzez stare hierarchiczne struktury władzy jednolitego państwa. Protesty większości nauczycieli nie mają żadnych konsekwencji, bo inni mają pozbawioną skrupułów władzę nad strukturami, z którymi są zintegrowani. Zasadniczej zmiany można się spodziewać dopiero wtedy, gdy życie oświatowe i kulturalne całkowicie oddzieli się od konstytucji państwa i uniezależni się od niej własną administracją.
Herbert Ludwig
17.01.14
O autorze: Herbert Ludwig studiował pedagogikę, filozofię, historię i germanistykę na Uniwersytecie Pedagogicznym w Reutlingen oraz pedagogikę waldorfską na seminarium nauczycielskim Waldorf w Stuttgarcie. Skupia się przede wszystkim na wewnętrznych i zewnętrznych uwarunkowaniach rozwoju człowieka w kierunku wolności. Jest autorem internetowego bloga „Facadescratcher”, na którym komentuje fundamentalne kwestie dotyczące społecznego kształtowania życia intelektualnego, kulturalnego, rządowego i gospodarczego.
Powyższy tekst zatytułowany: „Jak UE okupuje uniwersytety procesem bolońskim” został opublikowany pod linkiem: https://fassadenkratzer.wordpress.com/2014/01/17/wie-die-eu-mit-dem-bologna-prozess-die-hochschulen-okkupiert/
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN