Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3407
Z Krystyną Łybacką, wiceprzewodniczącą Sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży oraz przewodniczącą podkomisji stałej ds. nauki i szkolnictwa wyższego rozmawia Anna Leszkowska
- Pani poseł, odprzedała pani swoje prawa autorskie minister nauki odnośnie odpisu 1% CIT na naukę? Byłam świadkiem, kiedy to właśnie pani zgłaszała ten pomysł w sejmowej komisji...
- Ja go nawet zgłosiłam wcześniej niż to zrobiłam formalnie, bo podczas prac w zespole opracowującym program wyborczy SLD w dziedzinie edukacji. Jest to dokładnie opisane na 152 stronie broszury Lepsze jutro. Jakieś dwa miesiące temu na posiedzeniu podkomisji nauki i szkolnictwa wyższego, kiedy dyskutowaliśmy o finansach o naukę stwierdziłam, że trzeba stworzyć mechanizmy powodujące dopływ kolejnych środków na naukę i co ważniejsze – zbliżyć do siebie dwa środowiska – akademickie i gospodarcze. I wówczas zaproponowałam ten 1% CIT, na wzór 1% PIT na rzecz organizacji pożytku publicznego. Pani minister po wahaniu, a pierwotnie nawet niechęci do tej propozycji, zaakceptowała ją, toteż z zaskoczeniem usłyszałam na kongresie gospodarczym w Katowicach, że jest to pomysł p. minister. Cieszę się, że jest realizowany, niemniej obowiązują - zwłaszcza w nauce - standardy etyczne dotyczące cytowania autora i dobrze byłoby, a na pewno elegancko, o nim wspomnieć.
- Jaka jest pewność, że przedsiębiorstwa będą chciały przeznaczać ten 1% CIT dla placówek badawczych?
- Myślę, że żadna. Przy wprowadzaniu odpisu 1% z PIT w pierwszym roku też nie było dużych rezultatów. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, większość z nas kieruje tę część podatku na wybrane cele.
- Ten mechanizm jednak zaczyna być kwestionowany. Okazuje się, że jest to narzędzie tworzące nowe podziały – są tacy, którzy umieją zdobyć z tego źródła tyle pieniędzy, że nie są w stanie ich wykorzystać, a są i tacy, którzy wykonują bardzo ważną społecznie pracę, ale nie mają możliwości, aby dotrzeć do ewentualnych darczyńców. Czy w tym przypadku ten 1% nie spowoduje, że jednym się poprawi, a drugim nie – niezależnie od tego, co i jak robią? Np. prywatne szkoły zdobędą te pieniądze, a publiczne nie – bądź odwrotnie.
- Myślę, że będzie inaczej, a przynajmniej chciałabym, żeby było. Wyobrażam sobie, że możliwość pozyskania tego 1% spowoduje, że szkoły rozejrzą się wokół siebie, że wystosują jakieś listy intencyjne, w których pokażą co robią i chcą robić i zachęcą do takiego odpisu na ich rzecz. Poza tym, jeśli ktoś się zdecyduje na odpis na ich rzecz, to być może zechce się zainteresować, co się dzieje z tymi pieniędzmi. I może nie tyle liczę na deszcz pieniędzy z tego źródła, ile na to, że te dwa środowiska zaczną się ze sobą komunikować. I może zaczną ze sobą współpracować. Bo u nas przeszkodą jest nie tylko brak świadomości co można zyskać w kontaktach z nauką, ale i ogromne rozdrobnienie podmiotów gospodarczych i ich nieduża wielkość. To rozwiązanie daje szanse obu stronom.
- Jeden z naukowców, pytany przeze mnie o zalety tego rozwiązania, stwierdził sceptycznie, iż wszystko zależy od sposobu poboru i przekazywania tego odpisu. Bo jeśli te pieniądze trafią do ministerialnego urzędu, to nauka ich nie zobaczy. Nie ma też pewności, czy minister finansów przekaże je odpowiednio wcześnie, żeby można było je wydać przed upływem roku kalendarzowego – wszak są to pieniądze publiczne i podlegają rygorom dyscypliny finansowej...
- Gdyby tak się stało, byłoby to całkowite wypaczenie tej idei. Ona może się sprawdzić tylko wówczas, kiedy podmiot A dedykuje to placówce B. Z kolei minister finansów, który akceptuje ten pomysł musi się liczyć z tym, że będzie miał o ten 1% mniej w budżecie, ale że ten 1% będzie trafiał dokładnie tam, gdzie był dedykowany. Inne sposoby zbierania tych pieniędzy i ponowna ich dystrybucja jest bez sensu.
- Czy taki odpis powinien być dedykowany na określony cel, czy generalnie dla placówki?
- Te pieniądze muszą być kierowane na określony cel. Nie powinny być przeznaczane na infrastrukturę czy sprzęt. To powinny być pieniądze na rozwój nauki, badań. Myślę, że ci, którzy będą przekazywać ten 1% będą mieć prawo zapytać na co te pieniądze zostały przeznaczone.
- Zwłaszcza, że są to pieniądze budżetowe, których wydawanie winno być transparentne, w odróżnieniu od środków prywatnych, które publicznej kontroli nie podlegają.
- Wszystkie instytuty badawcze – zgodnie z nową ustawą tak działają. Chcieliśmy, aby i uczelnie rozliczały się w ten sposób, tzn, aby rozliczały się ze środków budżetowych, a mogły dowolnie gospodarować środkami pozabudżetowymi. Nie zyskało to jednak akceptacji, zwłaszcza ministra finansów. Uczelnie mogą gromadzić na oddzielnym koncie środki pozabudżetowe, ale z rygorami ustawy o finansach publicznych. Ten 1% CIT to oczywiście są środki publiczne.
- W 2011 roku wielkość CIT to było 25 mld zł, gdyby przyjąć, że – podobnie jak z PIT – 30% tej kwoty zostałoby przekierowane do nauki, zyskałaby ona ok. 80 mln zł. Nie są to duże pieniądze wobec 6,4 mld zł na naukę (ze środkami unijnymi)...
- To może być nieco więcej niż 30% i będą to bardzo zróżnicowane pieniądze – w zależności od zamożności donatora. Dla mnie istotne są tutaj nie tylko pieniądze, ale głównie nawiązanie kontaktu między tymi dwiema sferami.
- Zwłaszcza, że program Horyzont 2020 wymaga takich związków. Mówi się też non stop o innowacyjności, której zwiększenie nie jest możliwe bez współpracy nauki z gospodarką.
- Te związki są niezbędne, a my mamy z uwagi na tę duża liczbę drobnych pomiotów gospodarczych – szczególnie utrudnioną sytuację. To są przedsiębiorstwa pracujące wręcz jak manufaktury, one nie tylko nie sięgają po innowacje, a wręcz się cofają w rozwoju. Zatem trzeba je dostrzec, dać szanse na rozwój. I placówki naukowe mogłyby tu pomóc.
- Zarzuca się rządowi, że choć ciągle mówi o innowacyjności, nie stworzył żadnego mechanizmu do jej rozwoju, żadnej ścieżki współpracy nauki z gospodarką...
- Był tylko jeden, krótki okres w początku lat 90., podczas sprawowania po raz pierwszy funkcji ministra finansów przez prof. Grzegorza Kołodkę, kiedy wprowadził ulgi podatkowe w przypadku stosowania polskiej myśli w dziedzinie elektroniki. Ta zachęta dała znakomite rezultaty. Później tylko mówiło się o takich mechanizmach i na tym stanęliśmy. Niezwykle mało aktywne jest w tym względzie ministerstwo gospodarki. Ja wymuszam obecność przedstawiciela ministra gospodarki na posiedzeniach podkomisji, ale kończy się to tylko na jego biernej obecności. A rola ministra gospodarki w stymulowaniu działań proinnowacyjnych jest olbrzymia. Państwo musi być bardziej aktywne w tej sprawie, głównie poprzez swoje resorty.
- Rozwiązanie, które pani promuje jest w dużej mierze oparte na dobrowolności. Czy jest możliwe stworzenie czegoś stabilnego, niezależnego od dobrej woli?
- Jest to moim marzeniem. Myślę, że skoro przy wejściu do NATO było na stać - ponad podziałami partyjnymi - przyjąć ustawę o stałym finansowaniu sił zbrojnych na poziomie 1,95% PKB roku ubiegłego, to można analogicznie potraktować naukę. Przecież przez te lata zredukowaliśmy liczebnie siły zbrojne o 2/3, mamy o połowę mniej garnizonów, nie ma już poboru, jest nieduża armia zawodowa, a ciągle wydajemy te 1,95% na armię, czyli stać nas na pakt militarny. Zatem jak może nas nie być stać na pakt cywilizacyjny? Uważam, że pierwszą, najważniejszą sprawą powinna być rewizja poziomu finansowania armii. Niestety, dotychczasowa praktyka wskazuje, że lobby militarne w parlamencie i partiach jest silniejsze niż naukowe i edukacyjne.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: al
- Odsłon: 2587
Od 1990 r. nieustająco zmienia się w Polsce organizację nauki, w tym – Polskiej Akademii Nauk. Nie wszystkie zmiany uznawane są przez samo środowisko naukowe za trafne, niektóre są wręcz chybione.
Pytamy więc członków PAN, czy ich zdaniem Akademia wymaga reform, a jeżeli tak – to jakich i dlaczego?
Poniżej wypowiedzi prof. Roberta Gałązki z Instytutu Fizyki PAN oraz prof. Stanisława Rakusy-Suszczewskiego
Akademia winna wyjść z kąta
Pogląd, iż w PAN potrzebne są zmiany wydaje mi się dość powszechny, zwłaszcza że od 1990 roku obserwuje się stopniowe administracyjne ograniczanie roli Akademii. Jednym z podstawowych działań w tym kierunku było praktycznie odebranie PAN jej instytutów – nie w sensie nominalnym, ale finansowym. Wcześniej były one finansowane z budżetu Akademii. Po 1990 r. tę funkcję - jak wiele innych wcześniej zastrzeżonych dla PAN - przejęło ministerstwo nauki (początkowo Komitet Badań Naukowych).
Właściwie od 1990 r. obserwuje się spychanie Akademii - jako instytucji - do kąta, choć jej placówki naukowe liczą się w świecie, są notowane w pierwszej setce najlepszych ośrodków naukowych. Na 70 instytutów PAN ocenianych pod względem poziomu naukowego, ogromna większość uzyskała kategorię A+ lub A, co najlepiej świadczy o ich randze.
O Akademii jednak się nie mówi, PAN nie istnieje w życiu publicznym, społecznym – chyba, że pojawiają się jakieś bulwersujące społecznie tematy, wówczas zaprasza się członków Akademii do debaty. W innych przypadkach PAN nie jest zauważana.
To jest skutek pomniejszania rangi PAN poprzez kolejne ustawy, choć PAN ma potężny potencjał intelektualny i badawczy.
W PAN jest ponad 100 komitetów naukowych, obejmujących wszystkie dziedziny nauki i mogą one w bardzo krótkim czasie opracować fachową, niezależną, obiektywną opinię i to bezpłatnie – bo taka była dotychczas praktyka. Komitety od lat tworzą takie opinie i przesyłają je do organów administracji państwa. Te jednak mają swoich doradców (dobieranych według nie wiadomo jakich kryteriów) i w ogóle nie raczą zauważać tych analiz. Zatem cały ten potencjał i wysiłek jest marnowany – administracja państwowa chyba takich analiz w ogóle nie potrzebuje, choć nie można powiedzieć, że nie ma żadnych kłopotów.
Jest chyba takie przekonanie, że PAN jest niepotrzebna, ale nie wypada zlikwidować jej, skoro wszędzie, także w Niemczech, Francji, czy USA są akademie, lub organizacje tego typu. Można natomiast stopniowo ograniczać jej rolę, możliwości działania.
Możliwe też, że PAN jest niewygodna, bo potrafi opracować ekspertyzę, która nie jest zgodna z oczekiwaniami rządzących. Takie ekspertyzy – choć istnieją – nie są na ogół nagłaśniane.
Oczywiście, można powiedzieć, że członkowie Akademii po części sami na siebie ten bat ukręcili w 1990 r., tworząc Komitet Badań Naukowych i zmieniając tym samym sposób organizacji i finansowania nauki w Polsce. Jednak zamysł tej zmiany był taki, żeby poprzez KBN i system grantów spowodować napływ do nauki większych środków z budżetu, a nie ograniczać roli PAN, nie zabierać jej instytutów. Stało się jednak inaczej.
Zmniejszanie się roli i spadek rangi PAN, spychanie jej na margines, jest również winą samych członków i pracowników PAN. Bo jeśli jest jakiś palący, ważny problem społeczny, PAN winna sama z siebie, bez pytania, bardzo szybko opracować opnie na ten temat i ja nagłośnić. A tego praktycznie nie robi, a jeśli robi to nie nagłaśnia.
Jeśli chodzi o rozwiązania prawne odnośnie PAN – obecna ustawa (z 2010 r.) nie jest dobra. Przede wszystkim jest za obszerna i za szczegółowa, jak na tego typu dokument. W dodatku stworzyła fikcyjny podział organizacyjny w Akademii poprzez narzucenie mniejszej liczby wydziałów (z 7 – 5). Skutek tego jest taki, że te połączenia są sztuczne, wydziały liczebnie za duże i zbyt zróżnicowane tematycznie.
Zastanowić się też trzeba nad zapisami dotyczącymi ograniczenia wieku przy wszystkich stanowiskach. Nie neguję tego ograniczenia przy stanowiskach administracyjnych, ale w ciałach wybieralnych takie ograniczenie wieku uważam za dyskryminujące, w dodatku chyba niezgodne z konstytucją. Bo wcale nie jest oczywiste, że jeśli ktoś skończył 70 lat to jest dużo głupszy niż był dzień wcześniej.
Zarzut, że członkami PAN są w większości osoby starsze wynika stąd, że nie bierze się pod uwagę faktu, iż przy wyborach członków PAN nie ma ograniczeń wiekowych, a jedynym kryterium jest znaczący dorobek naukowy. Skutek tego jest taki, że np. matematycy czy fizycy mają szansę zostać członkami PAN w wieku np. 30 lat, ale w przypadku humanistów czy przedstawicieli nauk społecznych jest to już dużo trudniejsze, gdyż w tych dziedzinach osiągnięcia przychodzą na ogół po dziesiątkach lat badań.
Faktem jest, że cztery lata temu zmieniono dobrą, sprawdzoną organizację PAN na gorszą i to bez żadnej uzasadnionej potrzeby.
Bardzo do tego przyczyniła się poprzednia minister nauki, Barbara Kudrycka, która o wszystkim w PAN chciała decydować sama. Przedstawiciele PAN nie mieli w tej sprawie prawie nic do powiedzenia, gdyż ustawa o PAN została przygotowana przez ministerstwo bez konsultacji z Akademią.
W tej ustawie zabrakło odpowiedniego do pozycji merytorycznej PAN jej umiejscowienia w organizacji nauki i administracji państwa. Akademia winna mieć odpowiednią rangę, nie powinno być tak, że nikogo ona nie interesuje.
Kiedyś prezes PAN był członkiem rządu, dzisiaj nie jest to konieczne, niemniej rząd czy premier winien mieć obowiązek zapraszania prezesa w przypadku rozważania spraw dotyczących nauki czy takich, w których zdanie akademików może być ważne. I w tej ustawie rola Akademii winna zostać odpowiednio sformułowana, bo to jest taka instytucja, która potrafi doradzić, stworzyć ważne ekspertyzy, itp.
W ustawie o PAN, oprócz jasnego określenia jej roli, winna być zapisana jej autonomia - PAN nie powinna podlegać ministerstwu nauki. Prezes PAN winien bezpośrednio podlegać premierowi, nie ministrowi. Nie powinno też być w niej zapisów, że o wewnętrznych sprawach PAN decyduje minister nauki.
Robert Gałązka
Ach! Gdybym był prezesem…
I. Zmieniłbym ustawę o Polskiej Akademii Nauk.
1. Wróciłbym do reprezentacji Polskiej Akademii Nauk przez Prezesa i trzech Wiceprezesów - uznanych autorytetów nauki polskiej.
2. Prezes PAN powinien być w randze członka Rady Ministrów, bo reprezentuje najwybitniejsze polskie środowisko naukowe członków PAN pochodzących z uczelni i instytutów PAN.
3. Wróciłbym do podziału na 7 wydziałów.
4. W skład Zgromadzenia Ogólnego PAN poza członkami PAN włączyłbym wszystkich dyrektorów Instytutów PAN z prawem głosu.
5. Zlikwidowałbym Akademię Młodych Uczonych.
6. Zlikwidowałbym Komitety Naukowe a środki na ich działalność przekazał do dyspozycji Wydziałów, które powinny je wydawać na inicjatywy tych którzy je mają.
7. Zlikwidowałbym stacje naukowe w Moskwie, Kijowie, Berlinie, Wiedniu, pozostawił w Paryżu i Rzymie.
8. Nająłbym prawników i menażerów do zarządzania majątkiem PAN.
Stanisław Rakusa-Suszczewski (Czł. koresp. PAN)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 287
Od czasów Galileusza prześladowanie naukowców i lekarzy, którzy odważyli się zakwestionować dominujące współcześnie poglądy, nie zelżało: było, jest i będzie wpisane w ryzyko zawodowe. Napisana w 1882 roku przez Henryka Ibsena sztuka Wróg ludu jest przypowieścią o pułapce naukowej uczciwości. Ibsen opowiada historię lekarza pracującego w południowej Norwegii, który odkrywa, że popularne i lukratywne łaźnie publiczne w jego mieście w rzeczywistości wywołują choroby u gości, którzy przyjeżdżają do nich, by się odmłodzić. W SPA znalazły się zabójcze bakterie z lokalnych garbarni. Kiedy lekarz podaje te informacje do wiadomości publicznej, miejscowi kupcy, urzędnicy państwowi, ich sojusznicy w „liberalnej, niezależnej prasie” i inne zainteresowane finansowo strony próbują go uciszyć. Środowisko medyczne odbiera mu prawo do wykonywania zawodu, mieszkańcy miasta szkalują go i nazywają „wrogiem ludu”.
Fikcyjny bohater Ibsena doświadczył tego, co socjologowie nazywają „odruchem Semmelweisa”. Termin ten opisuje automatyczną odrazę, z jaką prasa, środowisko medyczne i naukowe oraz ich dbający o finanse sprzymierzeńcy reagują na nowe dowody sprzeczne z ustalonym paradygmatem naukowym. Odruch ten może być szczególnie silny w przypadkach, gdy nowe informacje sugerują, że utrwalone praktyki medyczne rzeczywiście szkodzą zdrowiu publicznemu.
Inspiracją dla tego pojęcia – a także dla sztuki Ibsena – była autentyczna sytuacja, która spotkała Ignaza Semmelweisa, węgierskiego lekarza. W 1847 roku doktor Semmelweis był adiunktem w wiedeńskim szpitalu położniczym, w którym blisko 10% kobiet umierało z powodu gorączki połogowej. Bazując na swojej teorii, że zachowanie czystości może zmniejszyć stopień przenoszenia „cząsteczek” wywołujących chorobę, Semmelweis nałożył na stażystów obowiązek mycia rąk między przeprowadzaniem autopsji a odbieraniem porodów.
Odsetek występowania gorączki połogowej natychmiast spadł do około 1%, a Semmelweis opublikował wnioski płynące z tego doświadczenia. Zamiast jednak zbudować mu pomnik, społeczność medyczna, nie chcąc wziąć na siebie winy za krzywdę tak wielu pacjentek, zabroniła Semmelweisowi wykonywania zawodu lekarza. W 1865 roku dawni koledzy podstępem zwabili go do zakładu psychiatrycznego, gdzie został ubezwłasnowolniony. Dwa tygodnie później Semmelweis zmarł w tajemniczych okolicznościach.
Dziesięć lat później teoria zarazków Louisa Pasteura i praca Josepha Listera mająca doprowadzić do zmian w kontekście szpitalnej higieny potwierdziły teorie Semmelweisa.
Nietrudno znaleźć analogie do tamtych wydarzeń we współczesnych czasach. Herbert Needleman z Uniwersytetu w Pittsburghu musiał poradzić sobie z odruchem Semmelweisa, gdy w latach 80. ujawnił zabójczą dla mózgu toksyczność ołowiu. W 1979 roku w „New England Journal of Medicine” Needleman opublikował przełomowe badanie, które wykazało, że dzieci z wysoką zawartością ołowiu w zębach uzyskiwały znacznie gorsze wyniki w testach na inteligencję niż ich rówieśnicy, gorzej rozumiały ze słuchu i przetwarzały mowę, miały też mniejszą zdolność do skupiania uwagi.
Począwszy od wczesnych lat osiemdziesiątych, przemysł ołowiany i naftowy (benzyna ołowiowa była bardzo dochodowym produktem naftowym) mobilizował firmy public relations oraz konsultantów naukowych i medycznych do ostrej krytyki badań Needlemana oraz podważania jego wiarygodności. Przemysł wywarł nacisk na Agencję Ochrony Środowiska, Biuro Etyki Naukowej przy Narodowych Instytutach Zdrowia oraz na Uniwersytet w Pittsburghu, aby jednostki te rozpoczęły dochodzenie przeciwko Needlemanowi. Ostatecznie rząd federalny i uniwersytet oczyściły go z zarzutów, jednak atak ze strony koncernów zrujnował karierę akademicką Needlemana i spowodował stagnację w dziedzinie badań nad ołowiem. Sytuacja ta była demonstracją siły przemysłu, zakłócającego życie naukowców, którzy ośmielili się kwestionować bezpieczeństwo jego produktów.
Rachel Carson miała taką samą sytuację na początku lat sześćdziesiątych, kiedy ujawniła niebezpieczeństwa związane z pestycydem DDT firmy Monsanto, który był wówczas promowany przez środowisko medyczne jako środek profilaktyczny przeciwko wszom ludzkim i malarii. Urzędnicy państwowi i pracownicy służby zdrowia pod przewodnictwem Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego dołączyli do Monsanto i innych producentów preparatów chemicznych i zaczęli zaciekle atakować Carson. Czasopisma branżowe i popularne media dyskredytowały ją jako „rozhisteryzowaną kobietę”. Podczas branżowych rozmów prześmiewczo określano ją „starą panną”, co było współczesnym eufemizmem dla lesbijek, oraz drwiono, że jej teorie są niepoparte badaniami naukowymi. Złośliwe słowa krytyki pod adresem jej książki pojawiły się na stronach w „Timesie”, magazynie „Life”, „Newsweeku”, „Saturday Evening Post”, „US News and World Report”, a nawet w „Sports Illustrated”. Jestem niezmiernie dumny, że mój wujek, prezydent John F. Kennedy, odegrał kluczową rolę w oczyszczeniu Carson z zarzutów.
W 1962 roku, stając w opozycji do United States Department of Agriculture (Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych, USDA) – agencji będącej na usługach firmy Monsanto – powołał zespół niezależnych naukowców, którzy potwierdzili wszystkie tezy zawarte w książce Carson Silent Spring.
Doświadczenie brytyjskiej lekarki i epidemiolożki Alice Stewart stanowi niemal doskonałą analogię do linczu ze strony kartelu medycznego na Judy Mikovits. W latach 40. XX wieku Stewart była jedną z niewielu kobiet w swoim zawodzie – i najmłodszą osobą wybraną w tym czasie do Królewskiego Kolegium Lekarskiego. Zaczęła ona badać wysoką częstotliwość występowania nowotworów u dzieci w dobrze sytuowanych rodzinach, co było zjawiskiem zastanawiającym, ponieważ choroba często korelowała z ubóstwem, a rzadko z zamożnością. W 1956 roku Stewart napisała artykuł do „The Lancet”, w którym przedstawiła mocne dowody na to, że to powszechna praktyka wykonywania zdjęć rentgenowskich kobietom w ciąży była przyczyną raka, który później pojawiał się u ich dzieci. Według Margaret Heffernan, autorki książki Willful Blindness, odkrycie Stewart było policzkiem wymierzonym „konwencjonalnej mądrości” – środowisko medyczne traktowało entuzjastycznie nową technologię rentgenowską – jak również deprecjonowało „pomysł na siebie lekarzy, którzy chcieli pomagać pacjentom”.
Koalicja rządowych organów regulacyjnych, propagatorów energii jądrowej i przemysłu nuklearnego dołączyła do amerykańskich i brytyjskich placówek medycznych, przeprowadzając brutalny atak na Stewart. Stewart (która zmarła w 2002 roku, w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat) już nigdy nie otrzymała kolejnego dużego grantu badawczego w Anglii. Dwadzieścia pięć lat po opublikowaniu referatu Stewart establishment medyczny ostatecznie uznał jej ustalenia i porzucił praktykę robienia zdjęć rentgenowskich kobietom w ciąży. Judy Mikovits jest symboliczną spadkobierczynią tych dręczonych ludzi i – już bardziej bezpośrednio – długiej linii naukowców, których urzędnicy publicznej służby zdrowia celowo ukarali, wygnali i zrujnowali za herezje przeciwko powszechnym opiniom na temat szczepionek.
Doktor Bernice Eddy była wielokrotnie nagradzaną wirusolożką i jedną z najwyższych rangą kobiet w historii NIH. To ona i jej partnerka naukowa, Elizabeth Stewart, wyizolowały poliomawirusa – pierwszego wirusa, który, jak udowodniono, wywołuje raka. W 1954 roku NIH poprosił Eddy o przetestowanie szczepionki Jonasa Salka przeciwko polio. Podczas testów przeprowadzonych na osiemnastu makakach badaczka odkryła, że szczepionka zawierała resztki żywego wirusa polio, który paraliżował małpy. Eddy ostrzegła swoich szefów z NIH, że szczepionka jest szkodliwa, ci jednak zbagatelizowali jej obawy. Dystrybucja tej szczepionki przez Cutter Labs w Kalifornii spowodowała najbardziej dramatyczny wybuch epidemii polio w historii. Urzędnicy służby zdrowia zarazili 200 000 osób żywą polio; 70 000 ludzi zachorowało, 200 dzieci pozostało sparaliżowanych, a 10 zmarło.
W 1961 roku Eddy odkryła, że wywołujący raka małpi wirus SV40 zanieczyścił 98 milionów szczepionek na polio. Kiedy wstrzyknęła wirusa nowo narodzonym chomikom, wyrosły im guzy. Odkrycie Eddy przyniosło ogromny wstyd wielu naukowcom pracującym nad szczepionką. Zamiast nagrodzić ją za jej wizjonerską pracę, urzędnicy NIH zakazali jej dalszych badań nad polio i powierzyli inne obowiązki. Niepokojące informacje zamieciono pod dywan i w dalszym ciągu stosowano szczepionki. Jesienią 1960 roku Nowojorskie Towarzystwo Onkologiczne poprosiło Eddy o wygłoszenie przemówienia na swojej dorocznej konferencji. Wybrała temat guzów wywołanych przez poliomawirusy. Opisała jednak również guzy wywołane przez SV40 w komórkach nerki małpy. Jej przełożony z NIH się wściekł – upomniał ją za publiczne wspomnienie o tym odkryciu i zakazał jej wydawania jakichkolwiek oświadczeń o kryzysie w zdrowiu publicznym. Eddy upierała się przy opublikowaniu swojej pracy na temat wirusa i zakażonych szczepionek, co mogło doprowadzić do ogromnego kryzysu w dziedzinie zdrowia publicznego. Grube ryby z agencji powstrzymały publikację, pozwalając, by Merck i Parke-Davis nadal sprzedawali onkogenną szczepionkę milionom amerykańskich dorosłych i dzieci.
Robert F. Kennedy, Jr.
Powyższy tekst jest fragmentem wstępu do książki Judy Mikovits i Kenta Heckenlively’ego Pandemia kłamstw, wydanej przez Wydawnictwo Iluminatio. Jej recenzję - Cena dociekliwości - zamieszczamy w tym numerze SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 338
Trwająca kampania wyborcza na uczelniach wyższych powinna być okazją do intensywnej intelektualnej wymiany myśli, wizji i koncepcji, w której mógłby uczestniczyć nie tylko świat akademicki, ale także rządzący i zainteresowani obywatele. Decydenci polityczni mogliby artykułować oczekiwania wobec środowiska akademickiego, które powinno umieć sprostać niezwykłym wyzwaniom, jakie płyną z różnych stron – polityki, gospodarki, kultury. Drudzy natomiast, jako obserwatorzy notorycznego osłabiania pozycji społecznej profesorów i uniwersytetów, w trosce o los swoich dzieci, mogliby przynajmniej pytać, gdzie są granice degradacji szkół wyższych.
Tymczasem nie ma żadnej debaty, wykraczającej poza środowiska akademickie, a komentarze medialne, to najczęściej utyskiwanie na kryzys uczelni wyższych i brak perspektyw. Minister od spraw nauki obecnego rządu nie ma żadnego zdania na temat kierunków naprawiania tego, co zostało zepsute w ostatnich latach. Brakuje na przykład krytycznych wniosków z fatalnego dzielenia i rozliczania grantów (ważniejsze wciąż są projekty badań, a nie ich rezultaty). Nie wiadomo, jak zostanie naprawiona nieszczęsna punktacja czasopism, która kolejny raz zależy od uznaniowości politycznej, a nie od merytorycznych ocen.
Na uczelniach każdy, kto podważa wprowadzone przez Jarosława Gowina zmiany strukturalne – tzw. ustrój katedralno-radziecki – jest pomawiany o szkodzenie interesom uczelni. Krytykom odmawia się prawa głosu, gdyż zakłócają porządek, ustanowiony przez akademicką kamarylę. A przecież „standardy” ostatnich dwu dekad doprowadziły do inflacji ocen i dewaluacji dyplomów. Zaprzeczyły ideałom demokracji i autonomii uniwersyteckiej. Wystarczy przyjrzeć się dorobkowi naukowemu, wymaganemu na stopnie naukowe. Każdy zorientowany w materii swoich dyscyplin dostrzeże liczne ułomności. Wcale nie zniknął system kolesiostwa i budowania nieuczciwych przewag poprzez protekcjonizm, nepotyzm, karierowiczostwo i lizusostwo.
Obserwując życie uniwersyteckie od półwiecza, nie ukrywam, że jego obecny stan budzi we mnie poczucie zażenowania i dyskomfortu. Na swojej drodze kariery akademickiej przyzwyczaiłem się, że wiedza i pasja poznawcza idą ze sobą w parze, że wysiłek intelektualny ludzi nauki sprzyja dążeniu do doskonałości i prawdy. Tymczasem w ostatnich kilkunastu latach żądza wiedzy stała się jakimś „średniowiecznym przesądem”, zachcianką czy wybrykiem nikomu niepotrzebnych „mędrków”. Uczelnie wyższe poddano komercjalizacji, a edukację na poziomie wyższym sprowadzono do instrumentalnego narzędzia przygotowania zawodowego.
Ręka rynku na uczelniach
Wszystko zaczęło się na tzw. Zachodzie, gdzie szkolnictwo wyższe dość wcześnie, bo już w latach osiemdziesiątych ub. wieku zaczęto uznawać za ważny motor wzrostu ekonomicznego. Bezosobowa siła rynku zaczęła dyktować wymagania stawiane uczelniom. A nowe ideologizacje, związane zwłaszcza z bezkrytyczną afirmacją kapitalizmu i towarzyszącą jej poprawnością polityczną, skazały dociekania naukowe na marginalizację. Relatywizacja, a nawet degradacja roli prawdy podkopały dotychczasową rolę uniwersytetu. Wraz z tymi procesami nastąpił zmierzch prestiżu i poważania autorytetów. Same uczelnie zresztą wydatnie się do tego przyczyniły. Kumulatywne i pozytywistyczne podejście do wiedzy straciło jakikolwiek sens, gdyż subiektywny osąd (a nie obiektywizacja) i kolejne interpretacje (narracje) stały się prawdziwym źródłem poznania.
W świetle takich przemian nie chcę wypaść na głupca lamentującego za „złotymi czasami”. Nie mogę jednak przejść do porządku nad zakłamanym sloganem, że żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”. Ileż rozmaitych seminariów poświęcono dywagacjom, jak ważna jest wiedza w społeczeństwie XXI wieku! Naprawdę jednak nastąpiła jej banalizacja i utowarowienie. Traktowana jako produkt, jako wytwór procesu technicznego, a nie pracy umysłowej, wiedza przybrała charakter instrumentalny i utylitarny. Nie ma w niej nic szczególnego, jeśli chodzi o wartość autoteliczną. Ludzie mogą żyć bez intelektualistów, a uniwersytety – ku powszechnemu zadowoleniu – stają się wyższymi szkołami zawodowymi, a nie „świątyniami mądrości”, broniącymi swojego ekskluzywizmu i elitarności.
Równanie w dół
Pod względem standardów dydaktycznych i edukacyjnych mamy do czynienia z „równaniem w dół”. Reglamentowanie poprzez sylabusy zawartości treściowej prowadzonych na uczelni zajęć, przyzwyczajanie studentów do osiągania jedynie minimum wymaganej wiedzy, a także opieranie się na przestarzałych praktykach i metodykach nauczania prowadzą do bezrefleksyjnej reprodukcji funkcjonalnych analfabetów. Nawet, gdy pośród słuchaczy są jednostki wybitne, to często są one skazane na dopasowanie się do przeciętnej.
Istnieje ogromny problem zróżnicowania słuchaczy ze względu na podstawy wiedzy i kwalifikacji, uzyskiwanych w szkołach średnich. Gdyby to dotyczyło tylko polskich studentów, to można byłoby „od biedy” wprowadzić zajęcia wyrównawcze, stanowiące wszak dodatkowe obciążenie szkół wyższych. Ale jak wyrównać poziom w przypadku studentów zagranicznych, gdy część z nich nie włada nawet w stopniu wystarczającym językiem polskim? Szczególne preferencje dla studentów z pogrążonej w wojnie Ukrainy i (antyłukaszenkowskiej) Białorusi uczyniły proces nauczania – w imię źle pojętej pomocy i solidarności – karykaturą szkoły wyższej.
Szczególne zdziwienie budzi brak projektów edukacyjnych i integracyjnych dla młodzieży, która w rodzimych programach szkolnych nie spotkała się nigdy z problematyką konfliktów narodowościowych czy zbrodni nacjonalistycznych. Od ukraińskiego studenta trudno oczekiwać takiego przygotowania merytorycznego, aby było ono podobne do polskich programów nauczania historii. Można byłoby jednak tych studentów przygotować do innego spojrzenia na tematy kontrowersyjne w procesie adaptacyjnym, zanim zostaną słuchaczami polskich uczelni.
Z braku takiego przygotowania dochodzi do licznych incydentów na zajęciach, z absurdalnymi protestami i skargami na polskich uczestników zajęć i wykładowców włącznie. Mniej odważni nauczyciele „dla świętego spokoju” unikają tematów drażliwych. Natomiast studenci ukraińscy, mając takie przyzwolenie, wykazują postawy roszczeniowe, demonstrują zuchwale swoją bezkarność i zwyczajnie nadużywają statusu gości.
Poziom nauczania studentów zagranicznych, także studiów anglojęzycznych, to temat tabu. Wszelka podejrzliwość czy wątpliwości na temat efektów nauczania w języku angielskim przemawiają na rzecz rzekomo osiąganych korzyści. To przecież znak wychodzenia z prowincjonalizmu, to dowód „umiędzynarodowienia” uczelni. A że cudzoziemscy studenci przez sam fakt przebywania w Polsce nabywają dziwaczne przewagi i przywileje kosztem studentów polskich, to mało kogo obchodzi.
Podobne patologie występują na studiach doktoranckich, a także w procesach zatrudniania nowych pracowników naukowych. Na wielu uczelniach uderza pojawienie się w ostatnich kilku latach wielu wykładowców ze Wschodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby podlegali oni zdrowej konkurencji podczas naboru na drodze konkursowej. Powszechnie jednak wiadomo, że wszystkie uczelniane konkursy są organizowane pod konkretnych kandydatów. Postępuje więc ukrainizacja środowiska akademickiego i nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Głosy krytyczne są traktowane, jakby godziły w najwyższe świętości. Tymczasem jest to odruch obronny w sprawie własnej tożsamości narodowej.
Śmierć idei uniwersytetu
Wszystkie zasygnalizowane tu zjawiska podlegają ścisłej ochronie z punktu widzenia tzw. poprawności politycznej. W ostatniej dekadzie zalano uczelnie wyższe różnymi instrukcjami, które nie tylko infantylizują życie akademickie, ale także sprzyjają protekcjonalnemu traktowaniu rozmaitych dziwactw. Paternalizm uczelni znajduje wyraz w sieci rozmaitych „(niedo)rzeczników” i „pełno(n)ocników”, których zadaniem jest tolerowanie donosicielstwa, insynuowanie, pomawianie i oskarżanie tych pracowników i studentów, którzy nie ulegają panującej modzie na traktowanie „ludzi jak dzieci”, wymagających nadopiekuńczej i źle rozumianej ochrony.Paradoksem jest to, że władze wielu uczelni stały się zakładnikami tych wynaturzeń organizacyjnych i funkcjonalnych.
Uczelnie wyższe ze swej natury powinny być wzorem merytokracji, tj. uznania dla kompetencji oraz racjonalizacji wszystkich procesów związanych z badaniami, nauczaniem i administracją. Tymczasem nie ma w Polsce uczelni, w której nie narzekano by na mitręgę biurokratyczną, „przerost formy nad treścią”, skostnienie procedur, toksyczność w stosunkach międzyludzkich, mobbing i patologie w komunikacji interpersonalnej. Obsesyjne trzymanie się funkcji kierowniczych jest dla wielu pracowników uczelni jedyną legitymacją ich przydatności zawodowej. Co gorsza, byli rektorzy i dziekani wciąż pretendują do wywierania wpływu na życie uczelni, uznając, że posiedli wyłączność i monopol wiedzy o zarządzaniu uczelniami.
Przysłuchując się wypowiedziom kandydatów podczas kampanii wyborczej w uczelniach wyższych odnoszę wrażenie, że mimo licznych deklaracji żaden z kandydatów na rektora czy dziekana nie występuje otwarcie w obronie elitaryzmu szkolnictwa wyższego. Kandydaci świadomie odwołują się do opcji antyelitarnej, promując szeroki nabór, populistyczną wspólnotowość czy dialog równościowy. Jeśli nie ma miejsca na dystansowanie słabszych choćby z powodu rezultatów konkurencyjności, to mamy raczej do czynienia z „urawniłowką” i udawaniem, że działa jakikolwiek sposób eliminacji w dobrze rozumianym znaczeniu tego słowa. Nie ma żadnego systemu ocen, który kierowałby osoby niesprawdzające się w zawodzie badacza i nauczyciela akademickiego na inne tory zawodowych karier. Uczelnie są ciągle „przechowalnią” dla różnych nieudaczników, powiązań towarzyskich i protekcji. A przyjmowanie słabych kandydatów na studia powoduje absurdalne zobowiązanie uczelni, że trzeba chronić i otaczać opieką każdego, aż do uzyskania przez niego niewiele wartego dyplomu.
Zatrudnienie oparte jest na systemie uznaniowym, protekcyjnym, często synekuralnym. Dotyczy to wszystkich kategorii zatrudnionych. Szczególnie widoczne jest „twórcze lenistwo” tych pracowników, którzy osiągnęli już wszystkie stopnie naukowe, albo takich, którzy swoje ambicje zawodowe, a zwłaszcza aspiracje finansowe zaspokajają we własnych firmach, kancelariach czy innych organizacjach. Ta „wielozawodowość” odbija się negatywnie na wynikach naukowych uczelni i jakości dydaktyki.
Szczególną osobliwość stanowią nauczyciele akademiccy, którzy sprawują funkcje publiczne – z wyboru bądź z nadania. Wydawałoby się, że jest to zaszczyt i splendor dla uczelni, gdy ma ona swoich reprezentantów na ważnych stanowiskach państwowych. Tymczasem sprawowanie funkcji publicznych odbywa się kosztem uczelni. Tacy pracownicy nie mają po prostu czasu na prowadzenie wartościowych badań, nie mówiąc o publikowaniu ciekawych osiągnięć. Nagminne jest odwoływanie przez nich zajęć dydaktycznych ze względu na obowiązki pozauczelniane. Władze uczelni przymykają na to oko, zamiast obowiązkowo urlopować te osoby na czas sprawowanych funkcji i w ten sposób dyscyplinować swoją kadrę.
Martwi osobliwy mariaż władz uczelnianych ze światem polityki. Nie byłoby w tym nic dziwnego w przypadku uczelni państwowych, gdyby nie tworzenie klientelistycznych afiliacji dla osiągania konkretnych korzyści finansowych. Dobre relacje między rektorem uczelni a liderami partii rządzących i koteriami politycznymi, to gwarancja zwiększonych subwencji. Aby nie wypaść z łask włodarzy, kandydaci na rektorów potrafią odżegnywać się od jakichkolwiek poglądów, przyjmując pozycję „obrotową”, byle tylko nie stracić dojścia do układów i koneksji korupcjogennych. Ideowa anomia rektora nie zachęca do aktywności pracowników uczelni, sprzyja ich apatii, wycofaniu i promuje postawy konformistyczne.
Wkupywanie się w łaski rządzących, aby uzyskać dostęp do większych zasobów i chwalić się skutecznością zarządzania przeczy idei autonomii i niezależności uniwersyteckiej. To, co było zdobyczą wieloletnich starań w poprzednim ustroju, zostało sprzedane za pieniądze i inne profity. Uczelnie z pewnością wiele zyskały, jeśli chodzi o bazę infrastrukturalną, ale straciły swoją tożsamość i stały się zwykłymi korporacjami pod nadzorem rządu. Gdy liczy się „zysk” przeliczany na dotacje, granty i punkty, zanika podstawowa rola uniwersytetu znana od czasów jego powołania, tj. rozbudzanie ciekawości i pasji poznawczych ludzi. Blaknie funkcja kulturotwórcza, polegająca na pielęgnowaniu fermentu myślowego, służącego dobru wspólnemu.
Marność intelektualna
Najbardziej szkodliwym zjawiskiem, hamującym debatę intelektualną, jest uniformizacja myślenia, narzucanie rozmaitych ograniczeń ideowych i formalnych wolności życia umysłowego na uczelniach. Minęły wprawdzie czasy, gdy akademików traktowano jako niebezpiecznych wywrotowców i burzycieli spokoju publicznego. Ale powróciły inne praktyki, które chluby uczelniom nie przynoszą. Są to autorytarne sposoby zarządzania, piętnowanie postaw niepokornych, moralna dezorientacja i zakleszczenie naukowych sądów w politycznych namiętnościach i jedynie poprawnych diagnozach rzeczywistości.
Można by rzec, że wszystko to już było. Przecież w czasach „zimnej wojny” po obu stronach podziałów blokowych herezją było wątpienie w misję hegemonii radzieckiej czy amerykańskiej. Obecnie skonfliktowanie Zachodu z Rosją prowadzi do podobnych aberracji poznawczych. Propaganda każdej ze stron przedstawia racje odmienne od oficjalnie zadekretowanych jako przyznanie słuszności wrogowi i działanie na szkodę własnego państwa. W polskim krajobrazie uczelnianym wszyscy niemal rosjoznawcy – począwszy od języka i literatury, po gospodarkę i ustrojoznawstwo - znaleźli się pod pręgierzem i zarzutem „importowania” niewłaściwych idei i wartości. Zaprzęganie namiętności do ocen nauki prowadzi do jej faktycznego upadku. Ale o tych sprawach w kampaniach wyborczych się nie dyskutuje.
Kandydaci na stanowiska kierownicze nie mają wiele do powiedzenia na temat modernizacji programów studiów. Wobec mody na podnoszenie kwalifikacji dydaktycznych na drodze szkoleń informatycznych, zaniechano w ogóle przyuczania młodych nauczycieli na drodze „terminowania” u swoich profesorów, w charakterze asystentów. Praktyki dydaktyczne podczas studiów doktoranckich nie spełniają tej roli. Faktycznie zanikła relacja mistrz-uczeń tak w sferze badawczej, jak i dydaktycznej.
Powszechnie zaniża się kryteria ocen studentów. Po pierwsze, prawie całkowicie zrezygnowano z zaliczeniowych prac pisemnych. Po drugie, nieliczne są egzaminy ustne, będące okazją do zadania pytań otwartych, inspirujących do samodzielnego myślenia. Dominują testy, które są raczej sprawdzianami umiejętności technicznych, a nie narzędziami egzekwowania wiedzy.
Kryzys ocen jest w dużej mierze spowodowany wprowadzeniem przez władze uczelni z udziałem samorządów studenckich ankiet oceniających prowadzących zajęcia. Nauczyciele akademiccy, niedbający o tanią popularność wśród studentów, stosujący rygory systematycznego przyswajania wiedzy i nieunikający trudnych tematów na wykładach, padają ofiarą anonimowych pomówień i niewybrednych ataków ze strony sfrustrowanych słuchaczy. Większość jednak za cenę pozytywnych ocen w ankietach nie wychyla się, schlebia studentom, unika kontrowersji, toleruje nieuctwo i pozwala na zrównywanie perspektywy poznawczej nauczyciela z perspektywą słuchaczy. To prosta droga do degradacji statusu i etosu wykładowcy uczelnianego.
Chciałoby się na koniec tych rozważań wyrazić życzenie, aby polskie uniwersytety kierowane przez nowo wybranych rektorów i dziekanów przywróciły warunki takiej wolności akademickiej, w których będzie zagwarantowana swoboda myślenia i działania zgodnie z przekonaniami badaczy. Niech powróci twórczy konflikt z poprawnościowymi kanonami i ograniczeniami, narzucanymi przez zewnętrzne naciski oraz nadzór medialny i administracyjny!
Ferment intelektualny, inwencja twórcza i oryginalne dzieła nie powstają ani zgodnie ze sztywnym harmonogramem, ani pod dyktando planów finansowych. Czas zrozumieć, że nauka i szkoły wyższe potrzebują mentalnego zdystansowania się wobec biurokratycznych barier i urzędniczej reglamentacji. Jednocześnie twórcza aktywność umysłowa powinna skłaniać środowiska akademickie do wzięcia na siebie odpowiedzialności za losy współczesnego świata oraz zajęcia stanowiska politycznego na rzecz pokojowych rozwiązań konfliktów międzynarodowych, rzetelnego i uczciwego diagnozowania zagrożeń globalnych, aby uchronić ludzkość przed zagładą.
Ludzie uniwersytetu ze względu na dążenia do prawdy mają prawo do podważania istniejących konwenansów i uwrażliwiania społeczeństwa na żywotne interesy i wartości. Mogą też w demokratycznym systemie politycznym wzywać rządzących do odpowiedzi na trudne pytania, dotyczące wartości doraźnych, jak i dalekosiężnych. Chciałbym mieć nadzieję, że nowe władze akademickie będą świadomie i konsekwentnie wspierać wysiłki badaczy i uczonych w tym zakresie.
Stanisław Bieleń
* Universitas et humanitas - SN 1/20
Smuta uniwersytetu - SN 8-9/22
Nauka i władza - SN 6-7/23
Homines, dum docent, discunt - SN 12/19
Akademickie trąby na larum - SN 3/21
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.