Nauka i sztuka (el)
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2016
Jako skandaliczne określano przedstawienie “Strasznego dworu” wyreżyserowane w Teatrze Narodowym przez znanego reżysera filmowego, Andrzeja Żurawskiego. Głosy oburzenia spowodowały jednak skutek pożądany: spektakl cieszy się ogromnym zainteresowaniem, czego reżyser z pewnością nie osiągnąłby, gdyby wystawił stuletnie dzieło “po bożemu”.
Czy rzeczywiście jest powód do oburzenia? Nie, jeśli dopuszczamy wolność artysty w odczytywaniu klasyki (czyż Hanuszkiewicz nie jest za to krytykowany?)
Żuławski nie rezygnując ze środków wyrazu właściwych swojej profesji, zrobił na operowej scenie przedstawienie filmowo-teatralno-plastyczne. Niestety, w tym kolażu formy zgubił operę, z jej dominacją muzyki i śpiewu.
Trudno bowiem koncentrować się na muzyce zepchniętej na plan dalszy przez ekran filmowy, na którym pojawiają się różne fakty i postacie historyczne nie związane z operą, ale z jej interpretacją reżyserską. Trudno też zaakceptować estetykę formy – niezwykle eklektyczną, gdzie jest miejsce i na historyczny kostium, i na plexi, czy Beckettowską brzydotę, czy wreszcie na kicz wyrażony tłumem kobiet pchających wózki z lalkami wyposażonymi w czerwono świecące serca...Taki miszmasz.
Collage formy jest, oczywiście, nierozerwalnie związany z treścią tego przedstawienia – generalną rozprawą Żuławskiego z naszą historią, począwszy od upadku powstania styczniowego. I ta warstwa przedstawienia jest najbardziej interesująca i można ją potraktować jako publicystykę operową. Jaka wolność wywalczyli sobie Polacy przez ostatnie 100 lat? W jakim zakresie była ona możliwa, a w jakim zależała tylko od nas? Czy mieliśmy i mamy szansę na pełną suwerenność? Mimo, że libretto stare – pytania wciąż aktualne.
Kto lubi eksperymenty – nawet bulwersujące – w sztuce, akceptuje prawo artysty do własnego spojrzenia na treść dzieła i jego formę, kto ceni sobie aluzje do współczesności i jej komentowanie – winien wyjść z tego spektaklu zadowolony. Kto natomiast oczekuje wiernego odtworzenia znanej narodowej opery, z pewnością będzie zawiedziony.
Jedno jest pewne: po tym wystawieniu , każdy inny “Straszny dwór” musi być inny niż wersje sprzed obecnej. Żuławski, przełamując tradycje, klasyki zmienił i zamknął tym przedstawieniem dotychczasowy kanon operowej klasyki narodowej.
Anna Leszkowska
“Straszny dwór” reżyseria: Andrzej Żuławski, kierownictwo muzyczne: Grzegorz Nowak, dekoracje: Boris Kudlicka, kostiumy: Magdalena Tesławska i Paweł Grabarczyk, choreografia: Hanna Chojnacka.(1998?)
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 1729
Z Jerzym Antkowiakiem, projektantem odzieży, kreatorem mody rozmawia Anna Leszkowska
Co pana zachwyca we współczesnej modzie, a co drażni? Co Pan akceptuje, a czego nie?
Niewiele rzeczy mnie zachwyca we współczesnej modzie. Nie widać w niej żadnego nowego impulsu, nowego motywu. To jest ciągłe powtarzanie klasyki, powroty do lat 30., 40., 50., 60., 70. W latach 60. I 70. – wówczas jeszcze jako młody gniewny, papugując za wielkimi, za Cardinem, wieszczyłem, że rok 2000 powitamy w kosmicznych kombinezonach wykonanych z „inteligentnych” materiałów. Moja pierwsza szefowa, Alina Grabowska, mówiła mi: zobaczysz, że pojawią się takie ubrania, które będą ogrzewać, jeśli będzie zimno i chłodzić w upały.
Oczywiście, mimo wielkiego postępu techniki, nowych technologii, dzięki którym mamy nowoczesne tkaniny o nowych splotach, higroskopijne, przyjazne dla ciała – tak naprawdę to wszystko kręci się dookoła. Taką nowoczesną modę projektują bardzo młodzi– najczęściej absolwenci lub studenci uczelni plastycznych, którzy biorą udział w konkursach. Naoglądam się wówczas celofanów, kokonów, papierów, przystrzyżonych traw, strachów na wróble – nieprawdopodobnych cudów, pomieszania naiwnego seksu z elementami sakralnymi, etc. Podobnie jest na paryskich haute couture, gdzie młodzi projektanci pokazują rzeczy zgoła haniebne i bulwersujące, „undergroundy” pomieszane z różańcami nagości.
Postmodernizm?
Tak, postmodernizm, dekadencja. Młodzież to ekscytuje, natomiast nas, dojrzalszych, którzy niejedno już widzieli - trochę irytuje. Bo to jest cyrk, instalacje, ale nie moda. Moda – cokolwiek by się nie mówiło o trendach, inspiracjach – to jest to, co w końcu musimy założyć na grzbiet, choć myślę, że najważniejszą cechą moda jest przemijanie. Bo moda - mimo, że nie wprowadza rewolucji w stroju - to przecież ciągle nas czymś zaskakuje. I te zaskoczenia są nie tyle dziełem producentów i projektantów tkanin, co zawirowań polityczno – finansowych. Raz kochamy daleki Wschód, raz Meksyk, raz jesteśmy czołobitni przed Paryżem, czy wielbimy Japończyków, a najbardziej tych, którzy są w Paryżu i niewiele już mają wspólnego ze swoją ojczyzną.
To przemijanie towarzyszy nam ciągle: raz nosimy się krócej, raz dłużej, raz kochamy naturalne futra, raz je odrzucamy, raz uwielbiamy linię ołówka, raz trapezu. Gdyby tego nie było – pewnie ktoś napisałby jakiś regulamin stylu ubierania się i wszyscy nosilibyśmy się tak samo. Zmiany napędzają projektanci na wielkich pokazach – wernisażach. Ale tak naprawdę, to modą jest konfekcja – lepsza, czy gorsza, bo to nosimy. W dodatku ciągle to samo: marynarki, spodnie, spódnice, płaszcze, żakiety – różniące się jedynie krojem, fasonem, tkaniną. Nihil novi, bo przecież nie zrobimy spodni z trzema nogawkami i siedmiu rękawów w żakiecie.
Ale moda to przecież także wyraz zmian społecznych, manifestowanie strojem panującej ideologii. Przecież dzisiejsza moda nawiązująca do lat 60. to powrót do mieszczaństwa wyrażonego w grzecznym stroju, mundurku, uładzonych, infantylnych kolorach, wzorkach, etc.
To prawda, wracamy do dużej stabilizacji, co wyraża się także strojem, niemniej widzę też we współczesnej modzie bunt wobec nowych technologii. Bo cóż one przyniosły? Nowe rodzaje tkanin, nie dorównujące włóknom naturalnym, zamianę szycia na klejenie, itd. Ciągle więc wracamy do miękkości flauszu, weluru, koronki, ciągle poszukujemy tkanin bez sztucznych domieszek, choćby nosiły one nazwę uszlachetniających, nadających włóknom naturalnym elastyczność i inne cechy. Tkanina na dobry damski kostium nie musi być przecież elastyczna.
Moda mieszczańska jest chyba atrakcyjna zarówno dla społeczeństwa bardziej, jak i mniej bogatego. Bogaci chcą się ubierać dobrze, a dobrze to jest ciągle według określonego kanonu. Biedni też chcieliby im dorównać, toteż jeśli już zainwestują, to w normalną jesionkę i klasyczną marynarkę. Pewnie gorsze gatunkowo, ale nie jakieś fru – fru, z rozcięciami, awangardowy strój, który po dwóch sezonach wychodzi z mody.
Moda ostatnich kilkudziesięciu lat to także zacieranie się różnic w ubiorze miedzy kobietą a mężczyzną – unisex, co także wynika z określonych stosunków społecznych: równouprawnienia kobiet, ich pracy zawodowej, większej swobody obyczajowej obu płci...
To jest rzeczywiście związane z rewolucją seksualną i odwagą bycia innym. Nie mówię o niewolnikach ortopedycznych butów, jakie teraz są modne, ale takie buty noszą umysły zniewolone. Ja wiem, że życie odmieńca nie jest łatwe, ale tu z kolei mamy do czynienia z umundurowaniem. A mówi się, że Polacy są indywidualistami!
W latach 70. w kolekcjach Cardina i włoskich pokazywano mężczyzn ubranych w żaboty, a Yves Saint Laurent z kolei ubierał kobiety w tzw. spodniumy, którym jest wierny do dziś. Jednak unisex szybciej umarł u mężczyzn niż u kobiet. Nie przyjęły się falbanki, żaboty, ale mężczyźni zaakceptowali z kolei wiele z kobiecych tkanin: marynarki, ubrania z aksamitu, szantungu, pewną lekkość, luz manifestujący się np. wystającymi spod marynarek koszulami. Natomiast kobiety, które weszły w garnitury, spodnie – wcale nie zamierzają z nich rezygnować, co ma związek z emancypacją.
Niemniej uważam, że ten trend jest marginesem mody. Przecież nawet tzw. biznes – women chętnie chodzą w chanelowskich kostiumach, niekiedy o bardzo modnej i odważnej kolorystyce. Styl męski zostawiają sobie na podróże, sytuacje bardziej oficjalne zawodowo. W swobodzie damskiej mody jest dużo wygody – i to przechwycili mężczyźni, którzy nie mają kompleksów: lubią obszerne spodnie, za duże koszule. Z kolei w garniturze męskim jest dużo wygody połączonej z nonszalancją, której nie przystoi prezentować nosząc chanelowski kostiumik, czy szmizjerkę, czy choćby suknię płaszczową, która nie jest kochanym ubiorem, a przeze mnie z uporem lansowanym.
Jaką funkcję winna spełniać moda? Korygować ułomności ludzkiego ciała, czy podkreślać jego kształty takie, jakie są naprawdę, niczego nie tuszować? To ostatnie jest bliskie dzisiejszej estetyce.
Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu ułomni, toteż uważam, że należy swoje niedoskonałości zamienić w atuty. To tylko modelki są przesadnie wysokie i szczupłe – i na tle wszystkich ludzi - nienormalne. W związku z tym – jeśli kobieta jest mała, gruba i piegowata – nie powinna zakładać rzeczy obcisłych i mini, ale obszerne, powłóczyste szaty. W tej regule jest oczywiście wyjątek: osobom z dużym temperamentem żaden strój nie zaszkodzi, bo i tak zabije całą resztę. Ale jeśli takiego temperamentu osoba nie ma – to nie należy eksponować niedoskonałości ciała. Niestety, te moje dobre rady z reguły nie trafiały na ponętny grunt, bo panie właśnie o dość obfitych kształtach wolały ubrania obcisłe. Widocznie osobom o znacznych gabarytach diabeł podszeptuje, że tak dopasowane ubranie pomniejsza tuszę. Nie mam nic przeciw tuszy – sam zrobiłem kiedyś kolekcje dla puszystych, ale niestety, wykupiły ją same szczupłe osoby.
Ale moda to nie tylko ciągłe dopasowywanie ubioru do warunków otoczenia, estetyki epoki – także do warunków cywilizacyjnych.
Jest tu mnóstwo teorii. Oskar Wilde mówi, że jest to takie paskudztwo, które na szczęście się zmienia, bo inaczej byłoby trudne do zaakceptowania. Jest to zjawisko trudne do zidentyfikowania, bo moda – poza spełnianiem funkcji związanych z naszą biologią i bytowaniem – powinna jeszcze sprawiać nam odrobinę przyjemności. Winna być jak ulubiona książka, poduszka, przytulanka, piękny kwiat, ale nie dopustem bożym. A z tym mamy do czynienia np. podczas ślubów w paradnych, tradycyjnych strojach. Ale od kogo się tego uczyć? Przecież telewizja – najbardziej kształtująca gusty społeczeństwa – uczy, ale najgorszych wzorców w tej dziedzinie.
Jak ubrałby pan dziś dojrzałych, wykształconych i aktywnych zawodowo - mężczyzn i kobiety ?
Przede wszystkim powiem, jak bym ich nie ubrał. Bardzo wielu mężczyzn w średnim wieku, tych z pierwszych stron gazet i ekranu telewizyjnego chodzi w upiornych kraciastych marynareczkach, strasznych krawaciskach. Wydawać by się mogło, że powstał chyba jakiś klub żółtego krawata, na który nie można patrzeć. Jeszcze tylko brakuje flanelowej koszuli. Być może wynika to z faktu, że skoro mężczyzna nakłada mizerny, szary garnitur, to wydaje mu się, iż najlepiej ozdobi go żółtym, agresywnym krawatem. Ale przecież krawat nie musi świecić, elektryzować, on musi być spokojny, nie może przysłaniać twarzy. Ja w modzie męskiej lubię luz, kolor, ale na co dzień, w pracy – im spokojniej, tym lepiej, widać naszą twarz. Nie wnośmy do Europy naszego powiatowego, pielgrzymkowego stylu. Przeszły, na szczęście już mokasyny i białe skarpety. Ale Polacy pod tym względem są dość pomysłowi. Łatwo nas poznać – szczególnie na zagranicznych lotniskach – np. po sposobie noszenia kapelusza – narzuconego na czubek głowy, odchylonego w tył.
Nie broniąc gustu, smaku i kultury osób, które ubierają się niewłaściwie, trudno jednak nie zobaczyć w tym skutków działań projektantów: to oni przecież w latach 80. do ubioru codziennego i całodziennego wprowadzili tkaniny zarezerwowane wcześniej na szczególne okazje: brokaty, atłasy, jedwabie, złoto, srebro...
To prawda, ale myślę, że odrobina instynktu samozachowawczego, dystansu, rozeznania, przede wszystkim umiaru jest we wszystkim konieczna. Także w modzie. Rzeczywiście, jest to bardzo wygodne ubrać się rano już na wieczór, ale ma to coś w sobie z Mrożka i Gombrowicza. A to, że moda zrobiła ten ukłon w stronę błyskotek, narzuciła nadmiar złotych dodatków do mody dziennej – to prawda. Projektanci mody nie są bez winy, choć to, co robią jest tylko jakąś wizją przeznaczoną dla osoby abstrakcyjnej. W pokazach haute couture kolekcje były i są dziełami sztuki, projektanci nie przejmują się utylitarnością stroju.
Czy polscy projektanci mają dzisiaj jakiś wpływ na modę ulicy?
Żadnego. W tzw. siermiężnych latach ludzie w ogóle nie interesowali się modą. Na niedzielę stosowali tzw. modę kościołową, czyli wyciągali z szafy jakieś jesionki z lisimi kołnierzami, czy jedyne garnitury, natomiast na co dzień ubierali się brzydko, szaro. Ci, którzy chcieli wyglądać inaczej – mogli korzystać z wyróżniających się kolekcji dużych krawców, m.in. Mody Polskiej, co było naszą, projektantów, satysfakcją. Ale po 1989 r. runęły na nas tanie, tandetne ubrania z Tajlandii, Turcji i domy mody straciły klientelę. Potem masowo powstawały paradne, pełne marmurów butiki z upiorną odzieżą z pseudoValentinów, za straszne pieniądze i nie wiadomo dla kogo – jak spotykane jeszcze gdzieniegdzie pomarańczowo – zielone stroje. Do tego doszły podróbki Armaniego made in Hongkong, co skutecznie skołowało Polaków w kwestii mody, dobrego stylu. Młodych projektantów przecież prawie nie ma na rynku mody w Polsce, nie korzystają z nich producenci odzieży, których jest zresztą niewielu. W związku z tym naszych nielicznych, przyznaję, propozycji – wcale nie widać. Poza tym i ekspozycje targowe, i konkursy, i propozycje młodych projektantów są na średnim poziomie.
To także wynika z faktu, że i moda jest dziwaczna, zwłaszcza ta płynąca z wielkich ośrodków, na które zapatrują się młodzi projektanci. Dużo w niej powtórek i to tzw. zbrzydzonych, bo modne stały się brzydkie makijaże, podbite oczy, najlepiej dwie lewe nogi – wówczas jest się en vogue. I to stworzyło ten kociokwik przełomu wieku. Celofany, folie, lycry – to wszystko jest dobre, ale na scenę. Także koszyki, kokony, patyki, gwoździe i sznurki i butelki po coli. W związku z tym z tęsknotą patrzymy na lata 30. i 40. – bardzo piękne w modzie, chociaż u nas akurat tragiczne.
Co się stało z polskimi projektantami? Z ich kolekcjami, które przez lata kształtowały gust Polaków?
Przede wszystkim wielcy krawcy, duże zakłady odzieżowe albo poupadały, albo przekształciły się w spółki, które rzadko korzystają z projektantów. W związku z tym znaczący projektanci, jak np. Sławomir Kaliski, Maria Węgiel, Barbara Hoff, Grażyna Hasse, ja i inni, np. zasłużeni państwo Langnerowie projektujący w „Warmii”, w której ubiera się polskich olimpijczyków – rozpłynęliśmy się po różnych firmach prywatnych, małych spółdzielniach. Spotykamy się od czasu do czasu na targach, dwa razy w roku na „Srebrnej pętelce” w Poznaniu, na łódzkim „Projektancie roku”, „Złotej nitce” i to koniec. Każdy z nas coś tam robi, większość wzięła się za pisanie. Sam robię od czasu do czasu jakieś kolekcje na zamówienie firm, bo „Moda Polska” przestała istnieć. W latach 70. i 80. zadłużyła się sprowadzając złe jakościowo Benettony i kosmetyki, zamiast dobre tkaniny. Do upadku firmy przyłożyli się też syndycy, a kropkę nad „i” postawił Kredyt Bank, który kupił Modę Polską i ...puścił ją w skarpetach. Choć całe swoje zawodowe życie spędziłem w firmie ze znakiem jaskółki, to nie uważam, żeby ten znak można było reaktywować – tyle się zmieniło, że odrobienie strat jest niemożliwe. Lepiej będzie, jeśli jaskółka przejdzie do historii, a ci, którzy się przyczynili do jej upadku - pozostali w niesławie.
Dziękuję za rozmowę.
25.07.2000
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 944
W Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie otwarto wystawę monograficzną Nikifora – jednego z najbardziej znanych na świecie malarzy nieprofesjonalnych. Wystawa będzie czynna do 27.02.22.
Na ekspozycji znalazło się ponad 130 dzieł Nikifora, z których ponad 100 pochodzi z kolekcji własnej PME, jednej z najbogatszych w prace tego artysty w Polsce.
Obok obrazów z kolekcji własnej PME, na wystawie „Nikifor. Malarz nad malarzami” zaprezentowane są również dzieła z kolekcji Alfonsa Karnego, wybrane przez niego osobiście u Nikifora, tym cenniejsze, że rzadko eksponowane, zachowały niepowtarzalną „nikiforową” barwę – głęboką, nieledwie aksamitną, gdzie stonowane barwy przenikają się, a zestawienie odcieni jest niespotykane. Barwa daje wrażenie jakby obrazy malowane były wczoraj.
Wystawa przedstawia przekrojowo dorobek malarza i obejmuje wszystkie podejmowane przez niego tematy: pejzaż, architekturę miejską i fantastyczną, dworce kolejowe, wnętrza świątyń i sklepów, postacie świętych.
Nikifor – Epifaniusz Drowniak urodził się w 1895 roku w Krynicy. Był Łemkiem, synem ubogiej głuchej kobiety. Zwracano się do niego Nikifor, sam też tak o sobie mówił i tak podpisywał swoje obrazy. Był niewielkiego wzrostu, wątłego zdrowia, słabo słyszący i niewyraźnie mówiący. Samotny, żyjący na marginesie społeczeństwa, często bez środków do życia, miał jednocześnie ogromny hart ducha, siłę przetrwania i realizowania swojego postanowienia, że zostanie malarzem.
W 1930 roku pracami Nikifora zainteresował się lwowski artysta Roman Turyn, a także malarze z kręgu Komitetu Paryskiego. Już w 1931 roku zorganizowano we Lwowie artyście wystawę, a w kolejnym roku prace Nikifora pokazano na zbiorowej wystawie w Paryżu.
Zwiedzanie wystawy jest dostępne dla osób niewidomych i słabowidzących.
Więcej - https://ethnomuseum.pl/wystawy/nikifor-malarz-nad-malarzami-2/
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 1858
Punktem odniesienia wystawy jest Nikifor krynicki. Na jego twórczość składają się obrazy malowane zazwyczaj gwaszem na tekturkach, kartkach z zeszytu, znalezionych lub otrzymanych skrawkach papieru. W autoportretach często pozował na ważną osobę, rekompensując sobie w ten sposób brak szacunku ze strony innych. Pejzaże, architektura oraz widoki wnętrz przedstawiają świat alternatywny, zawierający wszystko to, co było dla Nikifora ważne i piękne. Pozostali twórcy, których dzieła znajdą się na wystawie, reprezentują podobną do artysty z Krynicy postawę światopoglądową oraz twórczą.
Alina Dawidowicz została nazwana Nikiforem w spódnicy. Jej małe obrazki również malowane były na kartonikach czy kawałkach kartek z zeszytów. Używała farb akwarelowych oraz pisaków. Sztuka była dla artystki sposobem twórczego zapełnienia czasu. Swoje kolorowe obrazki, będące kopiami znanych dzieł wyszukiwanych w albumach sztuki, ofiarowywała znajomym i rodzinie.
Edward Dwurnik to jedyny w tej grupie twórca, który ukończył uczelnię artystyczną. Sztuka jest dla niego profesją i sposobem komentowania współczesnej rzeczywistości. W swoich wczesnych pracach inspirował się Nikiforem. Podpatrując Mistrza, naśladował jego sposób malowania: wyraźny kontur, intensywne plamy barwne. Tworzył dzieła o podobnej tematyce. Szczególne wrażenie zrobił na nim styl Nikiforowych obrazków ukazujących architekturę miejską.
Marek Krauss przybrał pseudonim Nikifor warszawski. Podobnie jak Nikifor Krynicki, będąc osobą nie w pełni sprawną, musiał pokonać wiele trudności, aby jego twórczość była zauważona i doceniona. W swojej sztuce prowokuje i przekazuje swoje rozumienie społecznej roli artysty. Jego barwne obrazki, zazwyczaj formatu A4, malowane gwaszem na papierze, są komentarzem do aktualnej sytuacji politycznej, społecznej, moralnej i kulturalnej.
Nikifor krynicki (właśc. Epifaniusz Drowniak; 1895–1968) – malarz pochodzenia łemkowskiego. Urodził się w Krynicy, gdzie mieszkał przez większość swojego życia. Nie potrafił dobrze pisać ani czytać, po matce odziedziczył wadę wymowy, miał kłopoty ze słuchem. Malował i żebrał, nie będąc w stanie utrzymać się ze sprzedaży swoich obrazków. Twórczość Nikifora odkrył w 1930 roku Roman Turyn, który pokazał ją mieszkającym w Paryżu kapistom, jednak pierwsza jego wystawa została zorganizowana dopiero w 1949 roku przez Ellę i Andrzeja Banachów. Udało im się pokazać prace Nikifora między innymi w galerii Diny Vierny w Paryżu, Stedelijk Museum w Amsterdamie, Galerie La Proue w Brukseli, Historisches Museum we Frankfurcie nad Menem oraz Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Hajfie.
Alina Dawidowicz (1918–2007) – córka Leona Chwistka, malarza, teoretyka sztuki, matematyka, filozofa. Z wykształcenia matematyk, przez wiele lat była adiunktem na Politechnice Krakowskiej. Od młodości interesowała się sztuką. Po przejściu na emeryturę w latach 80. zaczęła intensywnie tworzyć miniaturowe akwarele i rysunki w liczbie około 20 tygodniowo. Każdą z prac naklejała na kawałek kolorowego papieru lub tektury, który miała akurat pod ręką, wykorzystywała w tym celu koperty, stare prospekty i gazety. Obrazki przedstawiają pejzaże, architekturę, ludzi, zwierzęta, motywy sakralne. Większość tematów została zaczerpnięta ze zdjęć, gazet lub albumów poświęconych sztuce.
Edward Dwurnik (ur. 1943) – studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Bardzo duży wpływ na kształtowanie się jego języka wypowiedzi artystycznej miała twórczość Nikifora. W drugiej połowie lat 60. rozpoczął pracę nad swoim największym i najstarszym cyklem Podróże autostopem. Obrazy wchodzące w jego skład są współczesnymi wedutami miast, ujętymi z lotu ptaka, o charakterystycznej rysunkowej formie. Obok tego cyklu Dwurnik maluje także portrety ludzi, obrazy odnoszące się do sytuacji społecznej i politycznej, w tym do wydarzeń z okresu komunizmu, oraz od 2000 roku – obrazy nawiązujące stylem do abstrakcyjnego ekspresjonizmu.
Marek Krauss (ur. 1955) – mieszka w Legionowie. W latach 1962–1968 jako dziecko z porażeniem mózgowym przebywał w zakładzie psychiatrycznym w Garwolinie. Ukończył szkoły specjalne: podstawową, a następnie zawodową, zdobywając tytuł introligatora. Maluje przede wszystkim gwaszem oraz akwarelą na papierze, jego obrazy dotyczą zazwyczaj życia codziennego oraz aktualnych tematów społeczno-politycznych. W 1998 roku odbyła się jego pierwsza wystawa indywidualna w Domu Kultury w Mińsku Mazowieckim. W 2012 roku Marek Krauss stworzył program Centrum Sztuki Art Brut, wspierający początkujących artystów, prowadzi zajęcia plastyczne sztuki naiwnej w Gminnym Centrum Kultury w Łajskach koło Legionowa.