Filozofia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 402
Standardem, a nawet obsesją, aktywności inicjacyjnej nowo mianowanych ministrów edukacji po transformacji ustrojowej stało się reformowanie systemów oświaty. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby te reformy były absolutnie konieczne i gdyby po ich wdrożeniu system oświaty stał się sprawniejszy, a nauczanie i uczenie się nie byłyby prawdziwą udręką dla nauczycieli i uczniów. Niestety, nigdy się tak nie stało. A to z wielu powodów.
Po pierwsze, dlatego, że dobra reforma musi być dogłębnie przemyślana, dobrze przygotowana i sprawdzona chociażby za pomocą symulacji, a to wymaga odpowiedniego czasu. Nie może on być za długi w coraz szybciej zmieniającej się rzeczywistości społecznej, ponieważ to groziłoby dezaktualizacją i zmarnowaniem pracy osób zaangazowanych w reformę.
Najlepiej, gdyby reformy antycypowały nadchodzące zmiany. Niestety, to jest mało prawdopodobne ze względu na ogromną trudność przewidywania czegokolwiek w turbulentnym świecie. Wobec tego reformy oświaty są przeważnie opóźnione, a więc nie w pełni celowe i udane.
Tymczasem początkujący ministrowie chcą od razu czymś zabłysnąć i pozyskać uznanie swoich przełożonych oraz opinani publicznej. Być może, wiedzą, że nie są w stanie zaproponować jakiejś reformy systemowej i dlatego ograniczają się do dokonywania mało ważnych zmian, ale mocno nagłaśnianych przez mass media. Chodzi o to, by wszyscy dowiedzieli się, jaki aktywny i kreatywny jest ten nowy minister.
Po drugie, reformy oświaty dokonywane ad hoc przyczyniają się do postępującej degradacji całej edukosfery. (W. S., Pustoszenie edukosfery, „SN”, Nr 1 i 2 (2015)
Po trzecie, reformy te dokonywane są jakoby po konsultacjach publicznych. Bowiem biorą w nich udział tylko pojedyncze (wyselekcjonowane) osoby reprezentujące zbiorowości nauczycieli, rodziców itd., czyli nie za przyzwoleniem większości osób zainteresowanych. Na dodatek nie zasięga się opinii dorosłych uczniów klas starszych, będących również podmiotem systemu oświaty. Zresztą te konsultacje i tak nie są wiążące dla ministra, tzn. praktycznie są bezcelowe z punktu widzenia poprawy systemu oświaty. Faktycznie dają ministrowi przyzwolenie na podjęcie określonych działań przez niego, albo zmniejszają jego odpowiedzialność za negatywne skutki tych działań.
Po czwarte, ani jeden z ministrów oświaty nie zdążyłby dokonać poważniejszej reformy w czasie swego urzędowania, które po 1945 roku trwało przeważnie około dwóch lat, najdłużej trzy lata, a najkrócej trzy miesiące lub tylko dwa tygodnie. Zazwyczaj, szybko udaje się coś popsuć, ale nie naprawić.
Po piąte, resort oświaty, który jest w opinii publicznej drugim ważnym po resorcie zdrowia, nigdy nie był traktowany na tyle poważnie, by ministrami oświaty mianować osoby w pełni nadające się na to stanowisko ze względu na posiadanie zespołu odpowiednich cech i kwalifikacji. W skład tego zespołu wchodzi wykształcenie (studia pedagogiczne), doświadczenie zawodowe (nauczycielskie, „przy tablicy”), kompetencje organizatorskie (wiedza o zarządzaniu szkołami), i odpowiednie cechy osobowościowe (kreatywność, komunikatywność, kultura osobista). W najlepszym przypadku posiadali oni dwie, albo trzy spośród wymienionych cech. Najważniejszymi były światopogląd (w PRL komunistyczny, a potem katolicki), przekonania polityczne i przynależność partyjna.
Edukacja w dół
W czasach PRL i III RP cytowano i wciąż przywołuje się przy różnych okazjach znany i stale aktualny od czterystu dwudziestu trzech lat aforyzm Jana Zamoyskiego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Wyraża on twierdzenie, że od edukacji („chowania”) teraźniejszego pokolenia zależy dalsza kondycja kraju i jego rozwój. Ale co z tego, że powtarza się go jak mantrę, jeśli kolejne rządy traktują edukację po macoszemu.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, najpierw w ZSRR, Czechosłowacji i NRD, potem w PRL, modna była filozoficzna i socjologiczna koncepcja rewolucji naukowo-technicznej. Według niej rozwój nauki i edukacji był najważniejszą siłą napędzającą postęp techniki. Znalazło to wyraz w zaliczeniu nauki do kategorii ekonomicznej „siły wytwórczej społeczeństwa”, co w konsekwencji przyczyniło się do postępującej ekonomizacji nauki, komodyfikacji wiedzy (zwłaszcza dyplomów ukończenia szkół i kursów dokształcających), powstania rynku oświaty i traktowania szkół jak organizacji biznesowych. Skoro już tak się stało, to należało w naukę i oświatę inwestować więcej środków finansowych, a pracowników nauki i oświaty sowicie wynagradzać.
Niestety, u nas nakłady finansowe na naukę i oświatę, mimo że stosukowo wysokie, bo ok. 5% PKB, były wciąż za niskie w stosunku do potrzeb, a płace w sektorze nauki i oświaty trzykrotnie niższe aniżeli w ZSRR i NRD. Chyba dlatego, że „kapitał rzeczowy” był ważniejszy od „kapitału ludzkiego”. Nic dziwnego, że w naszym kraju przez wiele lat postęp techniczny pozostawał daleko w tyle nie tylko za krajami kapitalistycznymi, mimo że na przemysł ciężki przeznaczano wówczas ok. 30% PKB.
Teraz Polska (obok Irlandii, Litwy i Portugalii) jest krajem Unii Europejskiej , w którym wydatki publiczne na edukację w okresie 2004-2021 spadły najbardziej - z 6,1% PKB w 2005 r. do 4,9% w 2023 r.*
Kraje OECD wydają na ucznia (od szkoły podstawowej po uczelnię wyższą) rocznie średnio 10 429 USD. Między 2008 r. a 2013 r. wydatki na szkolnictwo podstawowe, gimnazjalne i ponadgimnazjalne wzrosły tam o 5%. U nas na jednego ucznia przeznacza się jedynie 7195 USD.
Mniej na edukację wydaje się w Meksyku (3387 USD), Turcji (4482 USD), na Łotwie (4587 USD), w Chile (5250 USD), na Węgrzech (5591 USD), na Słowacji (6735 USD).
Upadek zawodu nauczyciela
Wysokość nauczycielskiej pensji w Polsce w przeliczeniu na jednego ucznia należy do najniższych w OECD. To jedynie nieco ponad 2 tys. USD, podczas gdy średnia OECD zbliża się do poziomu 3,5 tys. USD. Takie kraje jak Austria, Belgia czy Niemcy wydają na pensję nauczycieli od 5-6 tys. USD w przeliczeniu na jednego ucznia. Rekordzistą jest Luksemburg z prawie 12 tys. USD.
W trwającej obecnie ogólnopolskiej kampanii informacyjnej pod hasłem „Chcemy godnie zarabiać!” pokazuje się rzeczywiste zarobki nauczycieli, a nie wirtualne średnie wynagrodzenia, jakimi posługuje się ministerstwo edukacji. W ponad pięćdziesięciu miastach pojawiły się ogromne bilbordy z wynagrodzeniem zasadniczym początkującego nauczyciela 1751 zł netto. Krytykuje się ministrów oświaty za złe zarządzanie skromnym budżetem na edukację i niepotrzebne wydatki na ich „reformatorskie” przedsięwzięcia i że za to otrzymywali comiesięczne wysokie nagrody. (NIK miażdży reformę Zalewskiej, „Głos Nauczycielski”, 22.05.2019). Trwonili też pieniądze ministerstwa na cele w ogóle niezwiązane z oświatą. (J. Suchecka, Minister edukacji Przemysław Czarnek od kilku tygodni dotuje milionami z budżetu siatkę organizacji powiązanych z politykami Prawa i Sprawiedliwości, katolickie fundacje oraz znajomych z rodzinnego Lublina, TVN 24 Fakty, 09.11.2022)
Nasz rząd chwali się tym, że w 2024 roku przeznaczy na oświatę 5% PKB, to jest więcej niż inne kraje UE, jak na przykład Niemcy, które wydadzą tylko 4,2% PKB. Wyglądałoby to imponująco – wreszcie „przeskoczyliśmy” Niemców – gdyby nie zastosowano tutaj trywialnej manipulacji liczbowej. (W. Sztumski, Liczby nie kłamią, ale są ulubionym narzędziem kłamców, SN 6-7, 2023). Pięć procent polskiego PKB to 83.10 9 zł, czyli 0,03. 10 12 USD, a 4,2% niemieckiego PKB to 0,18.1012 USD. Stąd wynika, że wydamy na oświatę sześciokrotnie mniej niż Niemcy. A zatem, żeby dorównać Niemcom, musielibyśmy wydać na oświatę 30% naszego PKB, o czym jeszcze długo będzie można pomarzyć sobie.
Zawsze brakowało pieniędzy na oświatę, bo były inne ważniejsze potrzeby - głównie rozwój przemysłu metalurgicznego, górniczego i militarnego. A ministrowie oświaty nie mieli odpowiednio dużej siły przebicia, albo po prostu nie chcieli walczyć o pieniądze. Im wystarczyło to, co dostali. Dbali przede wszystkim o własne interesy lub organizacji, które ich nominowały. Poza tym łatwiej było przekonać nauczycieli o konieczności oszczędzania odwołując się do ich świadomości, aniżeli górników.
Chaos reformowania
Permanentne niedofinansowanie oświaty, skandalicznie niskie płace nauczycieli w porównaniu z innymi grupami zawodowymi, złe zarządzanie systemem oświaty, nieprzemyślane i szkodliwe dla funkcjonowania szkół ustawy zwane reformatorskimi oraz liczne zmiany podstaw programowych, powodujące rewolucyjne zmiany systemu oświaty i jego destabilizację były i nadal są źródłem narastającego niezadowolenia nauczycieli i strajków. Budzą też niechęć absolwentów wyższych uczelni do podejmowania pracy w szkolnictwie publicznym i negatywną selekcję do zawodu nauczycielskiego.
Zamiast coraz lepszej organizacji systemu oświaty targają nim sprzeczności wewnętrzne w relacjach uczeń-nauczyciel, rodzice-nauczyciele oraz nauczyciele-kadra zarządzająca oświatą. Skutkuje to narastaniem dezorganizacji i chaosu w oświacie. Szkoły przestały być przyjazne dla uczniów, którzy traktują je jak dopust Boży lub istne katorgi w wyniku pożałowania godnych „reformatorskich” dokonań ministrów oświaty. Gdyby nie przymus uczenia się, świeciłyby pustkami. Nie są miejscem pracy, do którego chętnie chodziliby nauczyciele. Rodzice traktują je obojętnie (nie angażują się w życie i problemy szkół), albo krytykują je, często nie bez racji. A to wszystko odbija się na jakości i niepewności kształcenia.
Uczniowie klas pierwszych nie są w stanie przewidzieć, kiedy i według jakich kryteriów ocen ukończą szkołę. Doświadczyłem tego sam w latach 1945-1951 jako uczeń szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum. Po 6. klasie podstawowej przeszedłem do 1. klasy gimnazjum handlowego, która była traktowana na równi z klasą 8. „jedenastolatki”, po czym bezpośrednio do klasy 9., ale musiałem w pierwszym półroczu zdać matematykę, łacinę i biologię z klasy 8. Dzięki temu, za zgodą kuratorium zdawałem maturę w wieku 16 lat. Każde przejście spowodowane reformami oświaty było momentem nieciągłości w procesie mojego kształcenia jak i źródłem wielu kłopotów i stresów.
Swoją drogą, może to i dobrze, że żaden z ministrów nie pokusił się o to, by przeprowadzić prawdziwą reformę i ograniczał się jedynie do zmian programów nauczania, wprowadzania lub likwidacji pewnych przedmiotów, zmian zestawu lektur obowiązkowych, zmian liczby godzin lekcyjnych z poszczególnych przedmiotów, zmian systemu oceniania uczniów i innych mało znaczących rzeczy. Chociaż te wszystkie „reformy” ciągnęły oświatę w dół.
Dla przykładu warto wspomnieć o zaniżaniu kryteriów zdawania matury w ciągu kilku lat od 70% poprawnych odpowiedzi do żenująco niskiego poziomu 30%, a nawet do 25%. Nonsensem było wprowadzenie sześciostopniowej skali ocen z oceną „mierny”, która pozwalała miernotom przechodzić do klas wyższych. Znane są przypadki uczniów, którzy na świadectwach mieli z góry na dół oceny mierne. Pewnie dlatego, że - jak powszechnie twierdzą uczniowie i ich rodzice - nauczyciele „uwzięli się” na nich. Ale chodziło o to, by dyrektorzy szkół nie musieli tłumaczyć się organom prowadzącym i nadzorującym ze zbyt wysokiego wskaźnika repetycji klas w ich szkołach. Jakby dyrektor był winien temu, że uczeń był jołopem dziedzicznie niesprawnym umysłowo, albo notorycznym „śmierdzącym leniem” i obibokiem, z którym żaden nauczyciel nie dawał sobie rady. Lepiej było takiego gagatka jak najszybciej pozbyć się ze szkoły dając mu oceny mierne, niżby miał powtarzać daną klasę. Mój znajomy, dyrektor technikum, radził nauczycielowi, który wystawił ok. 50% ocen niedostatecznych na półrocze, żeby sobie też wystawił ocenę niedostateczną i zmienił zawód, bo nie potrafił nauczyć swego przedmiotu. Dlaczego nie potrafił? Ponieważ po prostu nie chciał zaniżyć kryterium ocen w klasie składającej się z mało zdolnych uczniów.
To nas czeka…
Wiele faktów wskazuje na to, że coraz szybciej, w postępie geometrycznym, albo wykładniczym, będzie przybywać uczniów umysłowo upośledzonych w konsekwencji masowego i skutecznego ogłupiania ludzi przez osoby i grupy sprawujące władzę jak i instytucje podległe im, w szczególności mass media. Nie tylko głupi, ale również alkoholicy i narkomani, których liczba szybko wzrasta, będą płodzić dzieci coraz mniej inteligentne, cofnięte w rozwoju umysłowym i niesprawne intelektualnie. Niemały udział ma w tym masowe posługiwanie się sztuczną inteligencją, która w coraz większym stopniu i zakresie zastępuje inteligencję naturalną (wrodzoną). Wskutek tego, zgodnie z prawem Lamarcka o obumieraniu narządów nieużywanych, postępować będzie stopniowo atrofia inteligencji naturalnej. Tę hipotezę potwierdzają już fakty.
Od kilkudziesięciu lat nauczyciele narzekają na kolejne pokolenia uczniów coraz głupszych i mniej inteligentnych. Aż strach pomyśleć, jak u przyszłych pokoleń będzie nakręcać się spirala głupoty, jakie będą przyszłe systemy oświaty i jacy jej ministrowie.
Wiesław Sztumski
06.03.2024
* Wydatki publiczne na oświatę i wychowanie – licząc łącznie z budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego - w 2022 r. sięgnęły kwoty 106,3 mld zł, co stanowiło 3,5 proc. PKB. (przyp. Red.)
https://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/rosna-wydatki-na-oswiate-i-wychowanie-te-liczby-mowia-same-za-siebie,500732.html
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 34905
Nie ma tak głupiego zdania, którego jakiś filozof nie mógłby wypowiedzieć. (Marcus Tullius Cicero)
O głupocie
Głupota ma różne znaczenia, wymiary, odmiany i sposoby przejawiania się. Może oznaczać brak mądrości, wiedzy, sprytu, inteligencji, zdolności przystosowania się itd. Może być jednostkowa i zbiorowa. Może przejawiać się w dokonywaniu nietrafnych wyborów, ale też w pysze - Głupota jest bardziej pewna siebie niż mądrość powiedział prof. Z. Mikołejko w jednym z ostatnich wywiadów - i w braku krytycyzmu.
Do dalszych rozważań wystarczy potoczne i obiegowe rozumienie głupoty jako przeciwieństwa mądrości. Dodatkowo określa się głupotę jako cechę zachowania, które prowadzi do złych decyzji. Przejawem wiary w zabobony – a wiara ta szerzy się w naszych czasach coraz bardziej – jest przekonanie, jakoby w miarę postępu cywilizacyjnego w wyniku rozwoju nauki i techniki ludzie stawali się coraz bardziej racjonalni, a więc mądrzejsi. Stąd wyprowadza się wniosek, jakoby ideałem ewolucji kulturowej i społecznej naszego gatunku był człowiek stuprocentowo mądry, czyli homo sapiens sapiens. Otóż okazuje się, że wcale tak nie jest, lecz przeciwnie.
Być może na wcześniejszych etapach ewolucji, kiedy warunki życia wymuszały wzrost inteligencji przez kilka tysięcy lat kształtował się człowiek coraz mądrzejszy. Prawdopodobnie jeszcze w czasach starożytnych tzw. człowiek ateński osiągnął apogeum mądrości.
Ale od tego momentu rozpoczęła się faza zaniku mądrości u człowieka, przede wszystkim za sprawą urbanizacji, industrializacji oraz postępu technicznego. W wyniku tych procesów ludzie stawali się coraz bardziej zasiedziali, przywiązani do zakładów pracy i miejsc zamieszkania.
Od niedawna człowiek przekształca się w istotę leniwą, „couch-potato man”, która większość czasu spędza na kanapie przed telewizorem oraz w „iPad-man”, czyli istotę przywiązaną do komputera przenośnego.
Postęp techniczny, czyniąc życie coraz bardziej wygodnym, osłabia u ludzi potrzebę rozwijania inteligencji oraz ich zdolność do eliminacji na drodze doboru naturalnego genów odpowiedzialnych za niedobór inteligencji. Toteż ilość genów sprzyjających rozwojowi inteligencji dość szybko zmniejsza się. Nie ma w tym niczego dziwnego, ponieważ według pierwszego prawa Lamarcka narządy nieużywane (niepotrzebne) zanikają.
Okazuje się, że teraz ludzie głupieją coraz więcej i szybciej niż kiedykolwiek wcześniej i o wiele bardziej niż im się zdaje.
Możliwe, że w ten sposób przyroda odreagowuje na niszczycielską działalność intruzów, którzy systematycznie ją degradują - i w ten sposób chce się pozbyć ludzkości. Albowiem stultum facit fortuna quem vult perdere (głupim czyni los tego, kogo chce zgubić).
Tak więc, wcale nie ma pewności co do tego, że celem ewolucji przyrodniczej jest człowiek absolutnie mądry.
Jest to raczej niedostatecznie uzasadniony postulat, sformułowany w wyniku ewolucji kultury na gruncie antroposzowinizmu. Tymczasem ewolucja społeczna oraz kulturowa wyraźnie zmierzają do czegoś zupełnie innego, a mianowicie do masowego i globalnego ogłupiania ludzi. Ogłupia ludzi przyroda w akcie samoobrony przed niszczeniem, a jeszcze bardziej kultura. Tak więc, nasza inteligencja i mądrość atakowane są z dwóch stron naraz.
Niemądre byłoby ograniczanie głupoty, a tym bardziej eliminowanie jej całkowicie z życia ludzi.
Bowiem - Bez domieszki głupoty życie nie byłoby w ogóle możliwe: nie istniałoby małżeństwo, niemożliwa byłaby prokreacja, nie zachodziłby postęp cywilizacyjny. /…/ Głupota jest naturą bytu, fundamentem przyrody, w której wszelka rozumność znajduje miejsce jedynie gdzieś na marginesie.(J. Dobrowolski, „Filozofia głupoty”, Warszawa 2007, s. 37).
Głupota rozwija się u ludzi równolegle z mądrością, chociaż nie w takim samym stopniu; tempo wzrostu głupoty jest prawdopodobnie szybsze. Dlatego, między innymi, ponieważ ilość niewiedzy zawsze przekracza ilość wiedzy: każdy zbadany już problem w nauce, więc każda zdobyta mądrość, rodzi wiele nowych problemów, które wymagają dalszych badań, a więc powiększa obszar głupoty. O ile zasób wiedzy i mądrości jest skończony, to zasób niewiedzy i głupoty jest nieskończony. Dał temu wyraz Einstein w znanym aforyzmie: Dwie rzeczy są nieskończone - Wszechświat i głupota ludzka. Co do tej pierwszej nie mam pewności. Tak więc, rzeczywisty rozwój człowieka dokonuje się w na obrzeżach mądrości i głupoty, gdzieś pomiędzy nimi.
W zasadzie nie powinno się mieć za złe, że ludzie są głupi. Przecież głupota odgrywa nie mniejszą rolę w życiu niż mądrość. Ilu ludziom i w ilu sytuacjach krytycznych udało się przeżyć dzięki temu, że podejmowali głupie decyzje, kierując się instynktem samozachowawczym i emocjami, a nie racjonalnością i mądrością. Poza tym, gdyby nie było głupich, to nie byłoby też mądrych, a i świat i życie byłyby nudne. W tym miejscu zacytuję wypowiedź Szwejka Nie wszyscy mogą być mądrzy /…/ Głupi muszą stanowić wyjątek, bo gdyby wszyscy ludzie byli mądrzy, to na świecie byłoby tyle rozumu, że co drugi człowiek zgłupiałby z tego. Nie powinno się jednak z tym przesadzać.
Mamy wszakże świadomość tego, że bez przyrostu mądrości i wiedzy nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia, a bez wiedzy nie bylibyśmy w stanie przetrwać w walce o byt z innymi gatunkami.
Ale z drugiej strony, postęp zawdzięczamy również w jakiejś mierze głupocie, która napędza kreatywność.
W tym miejscu znowu zacytuję trafny aforyzm Einsteina: Wszyscy („mądrzy” – W.S.) wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki jeden („głupek” – W.S.), który nie wie, że się nie da, i on to robi. Wniosek stąd taki, że niekiedy głupota przyczynia się w jakimś stopniu do odkryć naukowych i wynalazków technicznych. Często z głupoty dokonuje się też czynów bohaterskich. Świadczą o tym liczne przykłady z czasów wojen i nie tylko. Głupiemu wszystko wypada robić i wszystko mu uchodzi właśnie dlatego, że jest głupi. W wielu wypadkach jest on świadomy tego i często z tego „przywileju” korzysta. I czasem lepiej na tym wychodzi od mądrego.
O prawach głupoty
Bycie głupim jest jedną z istotnych cech odróżniających ludzi od zwierząt. Zwierzęta działają instynktownie w celu skutecznej realizacji swoich najlepszych interesów. Natomiast ludzie od czasu do czasu działają na przekór instynktowi (również samozachowawczemu), oczywistościom i własnym interesom.
Głupota ludzka narastała stopniowo, a w ostatnich czasach za sprawą niebywałego postępu nauki i techniki - jakby na przekór temu postępowi - tak się rozprzestrzenia i przybiera na sile, że powstała już specjalna gałąź nauki – nauka o głupocie, czyli stupidologia.
Jeden z jej przedstawicieli, Carlo M. Cipolla (1922-2000), włoski historyk ekonomii, na podstawie przeprowadzonych badań, sformułował pięć podstawowych praw ludzkiej głupoty. Przedstawił je w książce „Allegro ma non troppo con Le leggi fondamentali della stupidità umana”, opublikowanej w 1988 r.
Na podstawie dwóch czynników istotnych dla działań ludzkich:
(1) korzyści i strat, jakie przysparza się sobie samemu oraz
(2) korzyści i strat, jakie przysparza się innym ludziom
przedstawił on wykres zbudowany na układzie współrzędnych (x, y), gdzie na osi x znajduje się wielkość (1) na, a na osi y wielkość (2).
W ten sposób określił cztery podstawowe typy zachowań i odpowiadające im grupy ludzi: inteligentnych (mądrych), naiwnych (bezradnych), głupich i bandytów.
Człowiek inteligentny to taki, który wnosi coś do społeczeństwa mając na uwadze wzajemne korzyści, tzn. korzyść dla siebie i dla innych. (Jeśli ktoś zyskuje coś na handlu i ktoś inny też na tym zyskuje, to zalicza się on do inteligentnych).
Człowiek naiwny to taki, który wnosi coś do społeczeństwa, ale jest wykorzystywany przez innych. (Jeśli ktoś handluje i ponosi przy tym stratę, a ktoś inny osiąga z tego zysk, to zalicza się do grupy naiwnych i bezradnych.)
Bandyta to taki, który zawsze realizuje swoje własne interesy, nawet, gdy nie wyrządza szkody społeczeństwu. (Jeśli komuś handel przynosi zysk, a inny przy tym traci, to zalicza się on do bandytów.)
I wreszcie człowiek głupi to taki, którego działania szkodzą jego własnym interesom oraz interesom innych ludzi.
Ten podział, chociaż przydatny, nie jest ostry. W życiu zdarzają się niezbyt często odstępstwa od tych typów zachowań, np. kiedy ktoś traci, a my zyskujemy, albo ktoś zyskuje, a my tracimy. Jednak nie występują one zbyt często. Najczęściej jest tak, że traci się pieniądze, czas, energię, apetyt, wesołość, albo zdrowie z powodu działań pewnych absurdalnych osobników, którzy dzięki temu niczego nie zyskują sami, a tylko sprawiają kłopoty i trudności innym, albo w jakikolwiek sposób im szkodzą.
I nie wiadomo, nie rozumie się i w żaden sposób nie potrafi się wytłumaczyć, dlaczego takie absurdalne kreatury to robią. Faktycznie, jest tylko jedno wytłumaczenie: oni są po prostu głupi.
W zależności od kombinacji tych rodzajów zachowania i grup ludzi w społeczeństwie, rozwija się ono i polepsza swoje funkcjonowanie, albo ulega degradacji i funkcjonuje coraz gorzej. Najbardziej polepsza wtedy, gdy przeważają w nim zachowania inteligentne, rządzą nim ludzie mądrzy. Pogarsza, gdy przeważają zachowania nieinteligentne i rządzą nim ludzie głupi.
A oto podstawowe prawa głupoty:
1. Zawsze i nieuchronnie każdy zaniża liczbę głupich osobników znajdujących w obiegu.
1.1. W każdym z nas jest jakiś procent głupoty, który zawsze jest większy niż przypuszczamy.
1.2. Gdy głupota jednego człowieka łączy się z głupotą innego, wówczas nie sumują się one, lecz mnożą
1.3 Łatwiej łączy się głupota różnych ludzi aniżeli ich inteligencja.
2. Prawdopodobieństwo, że ktoś jest lub będzie głupi nie zależy od żadnej innej jego cechy.
3. Głupi człowiek to taki, który czyni szkodę innemu człowiekowi lub grupie osób, mimo że sam niczego przez to niczego nie zyskuje, a nawet może ponieść stratę.
4. Ludzie niegłupi nigdy nie doceniają szkodzącej potęgi ludzi głupich. W szczególności, niegłupi ludzie stale zapominają o tym, że obcowanie z głupimi ludźmi, albo wchodzenie z nimi w jakieś związki okazuje się zawsze kosztownym błędem, niezależnie od czasu, miejsca i sytuacji.
5. Głupi człowiek jest najbardziej niebezpiecznym człowiekiem.
Pierwsze prawo wydaje się trywialne i odważnie wyrażone. Jeśli nawet tak jest, to zawiera ono niebagatelną prawdę. Badania M. Cippolego pokazały, że w każdej zbiorowości znajduje się taka sama ilość ludzi głupich (σ). Szacuje się ją przeciętnie na 80%. Ale ludzie nie dopuszczają myśli, że aż tyle głupich znajduje się w ich populacji, społeczeństwie, grupach, rodzinach, władzach, zakładach pracy itp. - kto by pomyślał, że w dzisiejszym świecie liczącym 7 miliardów ludzi aż 5,6 mld ludzi jest głupich! - i dlatego zaniżają ten procent. Być może wynika to z ich przeświadczenia, że tam, gdzie znajdują się oni, nie jest tak źle.
Niestety, ciągle zaskakuje fakt, że ludzie, których się kiedyś oceniało jak rozumnych i mądrych, ni stąd, ni zowąd, okazują się głupimi. Pojawiają się oni nagle i nieoczekiwanie w najmniej wygodnych miejscach i w niewłaściwych chwilach, i terroryzują pozostałych.
Terroryzm głupoty jest równie niebezpieczny i szkodliwy, jak inne formy terroryzmu współczesnego. To samo dotyczy również pojedynczego człowieka: każdy w jakiejś mierze jest głupi, chociaż nie wiadomo, czy ilość głupoty w każdym osobniku jest taka sama, jak to ma miejsce w przypadku grup. Niemniej jednak na tej podstawie należałoby traktować każdego (w jakimś stopniu) jak głupiego.
Drugie prawo wyraża fakt, że głupota jest cechą przypadkową, właściwą wszystkim grupom ludzi w jednakowym stopniu. Nie wynika ona z innych cech ludzi - ani pozytywnych, ani negatywnych.
Wbrew poglądom niektórych socjologów i genetyków uznających egalitarny pogląd na życie (zgodny z kulturą zachodnią), M. Cippola uznaje głupotę za cechę wrodzoną, a nie nabytą, wskutek np. niedostatecznej edukacji. Jego przekonanie o tym, że ludzie nie są równi, że jedni są głupi, a inni nie, i że jest to zdeterminowane przez przyrodę, a nie przez wpływy kulturowe, uzasadniają jego długoletnie obserwacje i weryfikacje.
Głupi człowiek rodzi się już z predyspozycjami głupoty. Jeden jest głupi z tej samej przyczyny, co inny jest rudy; ktoś zalicza się do ludzi głupich tak samo, jak do ludzi o określonej grupie krwi.
M. Cippola wyraźnie odcina się jednak od poglądów rasistowskich i klasowych. Głupota nie ma dyskryminować głupich; trzeba ją tolerować, jak inne cechy, z którymi ludzie przyszli na świat i żyją z nimi.
Przyroda działa tak, żeby utrzymywać na poziomie constans określone zjawiska. Na przykład, niezależnie od miejsca i czasu stosunek nowo narodzonych chłopców do dziewczynek jest przybliżeniu taki sam. Nie wiadomo, jak przyroda ten cel osiąga, ale wszędzie w przyrodzie tak jest. Również udział procentowy głupich w danej populacji (σ) jest sterowany przez przyrodę i w każdej grupie społecznej wydaje się być jednakowy.
Żadna inna obserwowana cecha ludzi nie wykazuje tak równomiernego podziału w przyrodzie, jak właśnie głupota. Badania przeprowadzone za pomocą testów w wielu uniwersytetach w pięciu dużych grupach (robotnicy/rzemieślnicy, urzędnicy, studenci, kadra kierownicza i profesorowie) pokazały, że wykształcenie, bieda, czy miejsce zajmowane w hierarchii społecznej nie mają wpływu na wartość σ. W każdej z tych grup był taki sam procent głupich – zarówno w dużych i małych uniwersytetach, jak i w renomowanych czy wątpliwych. To samo potwierdziły badania elit profesorskich, wśród nich noblistów – wszędzie była ta sama liczba σ głupich. Wobec tego drugie prawo głupoty jest regułą bez wyjątków: gdziekolwiek by się człowiek na świecie nie znalazł, wszędzie spotka się z jednakowym odsetkiem głupich.
Trzecie prawo definiuje człowieka głupiego jako osobnika, który wyrządza szkodę drugiemu, albo powoduje u niego stratę, nie odnosząc z tego żadnych korzyści. Najczęściej głupi ludzie są pryncypialnie i niezłomnie głupimi: jest im całkiem obojętne to, jakie skutki ich działania przyniosą innym ludziom oraz to, czy sami coś na tym zyskają.
Są między nimi też ludzie, którzy w wyniku swoich działań szkodzą nie tylko innym, ale i sobie; jest to wyjątkowa, supergłupia odmiana ludzi.
Tu pojawia się pytanie o to, co czyni głupiego człowieka szkodliwym dla innych (czasem dla siebie) i dlaczego głupi są potężną grupą społeczną. Głupi ludzie są szkodliwi i niebezpieczni, ponieważ mądrzy nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich nierozumnego zachowania albo działania. Można zrozumieć postępowanie bandyty, bo jego działania są mimo wszystko racjonalne i dlatego przewidywalne; dzięki temu można im zapobiegać. Ale głupi nęka bez powodu, działa bez planu w najmniej oczekiwanym czasie i najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, sytuacjach lub okolicznościach. Nie sposób dowiedzieć się, czy, kiedy i dlaczego jakiś głupi zaatakuje. A gdy już nastąpi konfrontacja z nim, to jest się kompletnie w jego mocy, ponieważ jego nieobliczalne i irracjonalne działania czynią obronę problematyczną i utrudniają kontratak.
Czwarte prawo zwraca uwagę na to, że ludzie zazwyczaj nie uświadamiają sobie, jak niebezpieczni są głupi i że są bezradni wobec postępowania głupich. Nie tylko ludzie naiwni, ale również inteligentni i bandyci nie wiedzą, jaką moc szkodzenia mają głupi. Często ludzie inteligentni chcą manipulować głupimi i wykorzystywać ich do osiągania własnych celów. Rzadko im się to udaje, ponieważ manipulanci wykazują kompletny brak wiedzy o głupocie. Natomiast często taka manipulacja może mieć i faktycznie pociąga za sobą katastrofalne skutki, ponieważ stwarzając głupiemu dodatkowe możliwości i obszary działań zwiększa potęgę głupoty.
Wykorzystywanie głupich opiera się na przekonaniu, że głupiego zawsze można przechytrzyć. W jakimś stopniu to się nawet udaje. Ale ze względu na nieprzewidywalność zachowań głupich ludzi nie można uświadomić sobie ich wszystkich (głupich) akcji i reakcji. W związku z tym w krótkim czasie można być niemile zaskoczonym przez nieprzewidziane i szkodliwe zachowanie się głupiego. A zatem, posługiwanie się głupimi przez manipulantów dla osiągania ich własnych celów kryje w sobie zagrożenie, których oni sobie nie uświadamiają. Najnowsza historia dostarcza wielu przykładów na to, jak manipulacja „wielkimi”, ale głupimi jednostkami w różnych krajach i czasach przysporzyła i nadal przysparza ludzkości wielu nieobliczalnych szkód.
Z piątego prawa wynika, że głupota jest gorsza od przestępstwa, a głupi powoduje więcej szkód niż bandyta. Świadczy o tym następujący przykład. W wyniku działania bandyty uzyskuje on pewien plus na swoim koncie, który dokładnie odpowiada minusowi innego człowieka. Bogacą się oni, a inni biednieją proporcjonalnie do bogacenia się bandytów. Wobec tego społeczeństwu w całości nie powodzi się ani lepiej, ani gorzej. Gdyby wszyscy członkowie społeczeństwa byli bandytami, to nastąpiłaby jego stagnacja, ale nie byłoby to wielką katastrofą.
Inaczej, gdy działają głupi ludzie. Oni powodują straty dla innych ludzi bez osiągania zysków dla siebie. W ten sposób biednieje całe społeczeństwo. A to może mieć katastrofalne skutki.
Błędny jest sąd, jakoby w społeczeństwie wznoszącym się w swoim rozwoju liczba głupich była mniejsza niż w społeczeństwie chylącym się ku upadkowi. Tu i tam ich procent jest taki sam (σ). Natomiast różnica między tymi społeczeństwami polega na tym, że w społeczeństwie, które źle funkcjonuje, inni członkowie tego społeczeństwa pozwalają głupim na więcej działań i wpływów.
W czasach starożytnych, średniowiecznych, nowożytnych i współczesnych każdy kraj wznoszący się na wyższy poziom rozwoju ma tę samą liczbę σ ludzi głupich, ale ma też niezwykle dużą liczbę ludzi inteligentnych. Oni trzymają w ryzach tych głupich i jednocześnie generują wystarczająco dużo zysków sobie i innym, które zapewniają postęp.
W krajach, gdzie występuje spadek rozwoju, też jest taka sama liczba głupich, ale w pozostałej części ludności, tj. wśród niegłupich, zauważa się alarmujący przyrost bandytów wśród władców, obdarzonych dodatkowo cechą głupoty, a wśród ludzi niemających władzy – występuje alarmujący przyrost bezradnych. Taka zmiana proporcji w tej niegłupiej części ludności wzmacnia właśnie niszczycielską moc głupich i niechybnie prowadzi kraj do upadku.
Niestety, obserwacje i badania pokazują, że w wielu krajach, również u nas, zmniejsza się liczba bandytów i drastycznie rośnie liczba ludzi bezradnych (szczególnie młodych) oraz głupich (niezależnie od wieku). A to niczego dobrego nie wróży. Te kraje przeżywają kryzysy, a ich ludność ubożeje.
Na podstawie ostatnio przeprowadzonych badań socjologicznych stwierdza się, że w naszym kraju ludzie będą coraz biedniejsi, bieda się utrwala, a wskaźniki skrajnego ubóstwa rosną. (Zob. „Alarmujące dane. Polacy będą coraz biedniejsi?” w: Onet – wiadomości, 29.11.2012). Możliwe, że ma to związek ze wzrostem głupoty i jest to przykład potwierdzający to prawo głupoty.
Konsekwencje wynikające z głupoty człowieka są o wiele większe w przypadku, gdy ma on władzę, tzn. gdy wpływa na losy innych ludzi. Jeden człowiek, albo niewielka grupa ludzi „trzymających władzę” może znacząco wpływać na życie i dobrobyt wielu więcej ludzi.
Na koniec
W związku z tym, co przedstawiono w niniejszym tekście, rodzą się trzy ważne pytania dotyczące tego, jak zachowywać się i postępować wobec narastającej głupoty:
- Czy należy i czy warto bronić się przed narastającą głupotą?
- Czy trzeba czynić ludzi mądrymi, nawet, jeśli sobie tego nie życzą, bo nie są predestynowani do tego, albo wygodniej jest im być głupimi w życiu?
- Czy powinno się kształcić ludzi masowo na najwyższym poziomie edukacji, czy ograniczyć nauczanie tylko do wiedzy niezbędnej do życia i wykonywania zawodu?
Proponuję takie odpowiedzi na te pytania:
Na pierwsze - tak, ale wtedy, gdy głupota zagraża naszej egzystencji, ponieważ władza pomnożona przez głupotę równa się samozagładzie.
Na drugie - nie, ponieważ z jednej strony, nie należy nikogo uszczęśliwiać na siłę. Jednak z drugiej strony, ludzie głupi mogą być niebezpieczni. Dlatego należałoby ograniczać rozwój głupoty do takiego stopnia, żeby nie stanowiła ona zagrożenia. Nie jest to zadanie łatwe, bo walka z głupotą ma niewielkie szanse powodzenia.
Na trzecie - kształcenie wszystkich ludzi na jednakowym poziomie jest nierozsądne, ekonomicznie nieuzasadnione i nieefektywne. Pociąga za sobą marnotrawstwo znacznych środków finansowych. Masowość kształcenia - podobnie jak produkcji i usług - obniża jakość wytworów. Nie każdy musi mieć maturę, magisterium czy doktorat, bo nie każdy ma odpowiednie warunki biologiczne i społeczne, zdolności oraz chęci i nie wszystkim jest to potrzebne. Jednemu wystarcza szkoła zawodowa, a drugiemu nawet doktorat jest za mało. Praktyka pokazuje, że wielu ludzi bez wielkiego wykształcenia, ale za to „mądrych inaczej”, czyli na swój sposób, zrobiło zawrotne kariery w polityce, sztuce oraz biznesie i awansowało na przywódców i celebrytów dzięki głupocie własnej, a chyba jeszcze bardziej innych.
Wiesław Sztumski
30 listopada 2012
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 539
Polityka to scena, z której czasem lepiej słychać suflerów niż aktorów.
Ignazio Silone (1900-1978) włoski pisarz i działacz socjalistyczny.
Teatr polityków
To, co dzieje się z ludźmi w przestrzeni politycznej i w społeczeństwie za sprawą różnych osób decydujących o tym, w szczególności polityków, jak raz przypomina teatr. Toteż nie bez racji mówi się o „arenie politycznej”, albo o „scenie politycznej”. (1) Arena polityczna jest istotnym składnikiem „teatru polityków” (nie należy go utożsamiać z „teatrem politycznym”), w którym, jak w innych teatrach, są autorzy, reżyserzy, scenografowie, aktorzy i widzowie.
Autorów jest niewielu. Są to osoby wyjątkowo inteligentne, kreatywne, charakteryzujące się dużą fantazją, wizjonerstwem i wyobraźnią. Mają one jakieś wielkie pomysły lub idee, mniej lub bardziej utopijne, które chcą zaprezentować społeczeństwu i w ten sposób implementować je. Reżyserami są organizatorzy wydarzeń realizowanych przez aktorów na scenie. Ich zadaniem jest czuwanie nad poprawnym przebiegiem spektaklu, zgodnie ze scenariuszem.
Ważną funkcję w teatrze pełnią scenografowie dbający o odpowiednią oprawę audiowizualną spektakli. Jednak najważniejsi są aktorzy, ponieważ od nich najbardziej zależy odbiór spektaklu przez widzów i jego sukces albo porażka.
I wreszcie są widzowie - w gruncie rzeczy bierny tłum na widowni, przyglądający się temu, co dzieje się na scenie. Ich aktywność sprowadza się w zasadzie do wyrażania opinii o spektaklu, jego autorach, reżyserach, scenografach i aktorach za pomocą wygwizdania lub aplauzu. Często bywa ona niesprawiedliwa, bo jest subiektywna i zależy od poziomu intelektualnego widzów i ich wyrobienia artystycznego oraz estetycznego. A z tym, niestety, jest coraz gorzej, głównie w wyniku wadliwego systemu edukacji, lenistwa intelektualnego i pandemii głupoty.
W „teatrze polityków” autorami, reżyserami i scenografami są politycy. Na jego scenie toczy się gra – coraz bardziej zażarta walka konkurencyjna między politykami należącymi do jednej partii oraz między partiami, wynikająca z rozbieżności interesów - walka o dominację w społeczeństwie, władzę, rację, decyzje, zwolenników, sympatyków, współpracowników, elektorat, stanowiska itp. Słowem, o wszystko to, co pozwala jak najdłużej utrzymywać się w organach władzy i zajmować lukratywne stanowiska. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego. Wszak obecnie polityka nie jest już, jak kiedyś, misją pełnioną w służbie obywateli dla dobra wspólnego, bezinteresowną i pełną wyrzeczeń. Jest zwykłą profesją, która zapewnia panowanie nad innymi i czerpanie ogromnych korzyści materialnych kosztem innych obywateli tylko z tytułu posiadania władzy nad nimi. Na ogół, wykonują ją osoby bezwzględne, pazerne, cyniczne, despotyczne i żądne poklasku.
Trafnie opisał je były kanclerz Niemiec, Helmut Schmidt: „Dzisiejszą klasę polityczną charakteryzuje nadmiar aspiracji zawodowych i zarozumiałość oraz nadmiar pożądania występów w talk showach”. Oni uważają się za nadludzi. Dlatego wywyższają się ponad innych i są przekonani o tym, że są najmądrzejszymi, nieomylnymi, doskonałymi i że wszystko im się należy za swoje rzekome poświęcanie się narodowi, a naprawdę za pasożytowanie na nim. Faktycznie w większości zachowują się jak nadludzie, arogancko w stosunku do swoich wyborców, którzy nota bene opłacają ich ze swoich podatków, coraz bardziej nie licząc się z nimi i izolując się od nich.
Coraz bardziej postępuje wyobcowanie się rządów od obywateli, przede wszystkim od tych, na których im nie zależy, ponieważ ich głosy nie liczą się w wyborach do władz, a także od ludzi słabych i niemających siły przebicia, jak na przykład od osób niepełnosprawnych, nauczycieli, emerytów itp. Alienacja państwa (rządu) była zjawiskiem znanym wcześniej i dobrze opisanym przez Hegla w XIX wieku, ale nigdy nie osiągała takiego stopnia i nie wywoływała tak wiele szkodliwych sutków, jak obecnie.
Przestrzeń „teatru polityków” wypełniają osobliwi „autorzy” - przywódcy polityczni, twórcy doktryn politycznych i wizji doskonałego państwa – oraz reżyserzy – osoby, które konstruują programy wdrażania tych doktryn i wyobrażeń. Są w nim też scenografowie, którzy tworzą oprawę artystyczną odpowiednią do realizacji tych programów, a także aktorzy - aktywiści partyjni będący urzędnikami państwowymi. No i widzowie, tj. masy społeczne (gawiedź) poddawane indoktrynacji politycznej i przymuszane do posłuszeństwa przez aparat władzy państwowej za pomocą wszelkich możliwych środków i sposobów, między innymi widowisk teatralnych.
Struktura „teatru polityków” jest hierarchiczna, Na jej szczycie stoi najważniejsza postać – autor doktryny politycznej, wizjoner i zarazem przywódca partyjny (przewodniczący, prezes, sekretarz generalny itp.), a na samym dole znajdują się zwykli członkowie partii, którzy nie pełnią żadnych funkcji organizacyjnych.
W zwykłych teatrach jest inaczej. Tam autorzy wcale nie są najważniejszymi postaciami. Stworzyli jakieś dzieło literackie, które któryś reżyser zechciał inscenizować i na tym kończy się ich rola w teatrze. Nie mają wpływu na scenariusz i formę przedstawienia swego dzieła w teatrze. O wiele ważniejsi od nich są reżyserzy, którzy na ogół są powszechnie znanymi celebrytami i otrzymują różne nagrody.
W „teatrze polityków” reżyserami są przedstawiciele władzy wykonawczej w państwie – prezydenci, premierzy, członkowie rządu, przewodniczący parlamentów i innych organów centralnych.W odróżnieniu od innych teatrów są oni tylko skwapliwymi i posłusznymi wykonawcami poleceń autorów i zarazem ich wodzów.
W tym teatrze faktycznie rządzą autorzy, choć przeważnie zakulisowo. Struktura „teatru polityków” jest taka, jak struktury partii rządzących. Bywają one demokratyczne, totalitarne, scentralizowane lub zdecentralizowane. Praktyka dowodzi, że maksymalną skuteczność funkcjonowania partii zapewniają demokratyczne struktury scentralizowane, np. na zasadzie centralizmu demokratycznego. Są one demokratyczne, ponieważ ich władze są powoływane i kontrolowane przez członków, a scentralizowane, ponieważ ich władza kumuluje się proporcjonalnie do pozycji zajmowanej w strukturach partii. Takie struktury zapewniają maksymalną zwartość, jednomyślność oraz zdyscyplinowanie członków partii.
Rząd niczym teatr lalek
Teatr lalek jest rodzajem teatru, gdzie w spektaklach nie występują na scenie aktorzy, tylko lalki (marionetki, kukiełki). Są one animowane bezpośrednio przez aktorów-lalkarzy, którzy najczęściej ukryci są w podsceniu. Rzadziej pokazują się na scenie razem ze swoimi lalkami. Można też lalki animować pośrednio za pomocą różnych mechanizmów, komputerów i sztucznej inteligencji.
Dociekliwi widzowie, nieznający się na tajnikach funkcjonowania teatru lalek, słusznie podejrzewają, że to, co dzieje się na scenie, musi być inspirowane i celowo wprawiane w ruch przez jakichś ludzi kierujących akcją z zewnątrz z powodów tylko im wiadomych, albo przez jakieś enigmatyczne siły. Ta supozycja bierze się z przekonania o tym, że wszędzie ma się do czynienia z tzw. twardym determinizmem i zasadą celowości.
To przekonanie między innymi jest źródłem teorii spiskowej, w myśl której to, co dzieje się w polityce, społeczeństwie i historii nie może być dziełem przypadków, tylko za sprawą jakichś bliżej nieznanych osób, sił nadprzyrodzonych albo obiektywnych prawidłowości obowiązujących w rzeczywistości społecznej. Poniekąd mają oni rację, ale nie do końca, dlatego, że ani w przyrodzie, ani w społeczeństwie nie ma twardego determinizmu w rozumieniu laplaceowskim lub mechanistycznym.
Taki determinizm jest ideą istniejącą tylko w głowach ludzi lub w świecie wyobrażonym (idealnym). W sensorycznym świecie ma się do czynienia z „determinizmem miękkim”, który uznaje przypadki, chaos i nieokreśloności. Dlatego tam wszystko, co istnieje, ma pewne stopnie swobody, które pozwalają działać niezależnie. Ludzie też mają je w postaci wolności, dzięki czemu mogą działać autonomicznie, nawet w okresach największego zniewolenia. Świadczy o tym wiele wydarzeń historycznych – podejmowanych buntów i powstań w obronie wolności.
Miękki determinizm w społeczeństwie pozwala wielkim jednostkom realizować swoje ambicje, plany, idee i cele. Z perspektywy najbliższego otoczenia ich działania wydają się ściśle zdeterminowane przez obiektywne czynniki, warunki zewnętrzne i prawidłowości. Ale jednocześnie, gdy uwzględni się rozległy kontekst społeczny, okazują się one słabo zdeterminowane i przypadkowe. Co jednostka postrzega jako subiektywne i przypadkowe, to dla ogółu jest konieczne; jest tym, co w danym kontekście historycznym i geopolitycznym musiało, musi, lub będzie musiało wydarzyć się.
W teatrze lalek najważniejsi są animatorzy, czyli lalkarze, którzy wprawdzie realizują dyrektywy reżyserów, ale nie bezwzględnie, tylko z określoną dozą swobody i subiektywizmu, proporcjonalnie do wielkości ich potencjału kreatywnego aktorstwa. Wskutek tego zachowują oni ideę przewodnią spektaklu, ale ubarwiają go na swój sposób i eksponują to, co, ich zdaniem, jest istotne w danych okolicznościach, albo to, czego oczekuje widownia.
W „teatrze polityków” jest podobnie. Lalkami są ludzie (politycy), organizacje i instytucje polityczne. Są nimi osoby w organach wykonawczych państwa - prezydenci, rządy, administracje państwowe itp. W coraz większym stopniu lalkami czyni się również osoby będące w organach ustawodawczych i sądowniczych – w parlamentach, prokuraturach i sądach. W ustrojach autorytarnych, gdzie prawie wszystko jest upolitycznione i zdominowane przez partie rządzące, lalkami są nawet sędziowie sądów najwyższych oraz trybunałów konstytucyjnych, jak i zarządy banków centralnych i ich prezesi.
Trudno mi powiedzieć, bo nie wiem, czy robiono badania na ten temat, czy te „lalki” świadome są tego, że są sterowane (animowane) z zewnątrz, czy są tak zaślepione sprawowaną władzą i sobiepaństwem, że uważają się za niezależnych aktorów lub reżyserów. Przeciętnemu człowiekowi nie mieści się w głowie, żeby prezydent, premier i inne najważniejsze osobistości w rządzie i państwie mogły być zwykłymi marionetkami pociąganymi za sznurki przez kogoś z zewnątrz, by robiły to i tak, jak on im każe. Nie, to wydaje się ludziom absolutnie nieprawdopodobne! A jednak tak jest, niestety. I nie tylko w małych i słabych państwach (republikach bananowych) podporządkowanych rządom i polityce większych państw, ale także w supermocarstwach.
Rządzące marionetki są animowane przez aktorów krajowych (wpływowe postacie świata biznesu, bogate jednostki, które kontrolują kluczowe sektory gospodarki, grupy nacisku reprezentujące interesy największych i najważniejszych przedsiębiorstw i zakładów usługowych oraz niezależne i samorządne związki zawodowe(1)) i zagranicznych (agentury i przedstawicielstwa obcych państw).
Krótko mówiąc, rządy rządzą i są rządzone. Czy rządzący nie wiedzą o tym, czy wiedzą i nic sobie z tego nie robią? Czy najwyżsi dostojnicy państwowi, ulegając wpływom krajowych i obcych aktorów lub reżyserów, są tak wielkimi oportunistami, że bezwiednie narażają na szwank swoją godność, czy może mając ją za nic w pełni świadomie kupczą swoją godnością?(3)
Raczej to drugie, gdyż faktem jest, że pieniądze są w stanie zeszmacić każdego w stopniu proporcjonalnym do ich ilości. Już starożytni wiedzieli o tym: „(…) nie ma gorszej dla ludzi potęgi,/ Jak pieniądz, on to i miasta rozburza /On to wypiera ze zagród i domu,/ On prawe dusze krzywi i popycha/ Do szpetnych kroków i nieprawych czynów/ Zbrodni on wszelkiej ludzkości jest mistrzem/ I drogowskazem we wszelkiej sromocie". (4)
W odróżnieniu od innych teatrów, w „teatrze polityków”, najważniejszymi osobami są autorzy – przywódcy ideowi, polityczni i partyjni, których cele realizują reżyserzy, scenografowie i aktorzy, a także dyrektorzy teatrów. Kto nie podporządkuje się im w pełni lub ośmieli się mieć odmienne zdanie, tego się usuwa, choćby był najlepszy w swoich fachu, i zastępuje przez machinalnie działającą lalkę. Model centralistycznego zarządzania partią przenosi się do „teatru polityków”. Dlatego w państwach autorytarnych „teatr polityków” jest faktycznie „teatrem jednego autora i zarazem aktora” – dyktatora lub wodza.
Autorzy w krajowych „teatrach polityków”, mimo tego, że są tam tak ważni i wydaja się być autonomicznymi, sami są manipulowani przez lalkarzy – przez różne międzynarodowe, globalne i ponadpaństwowe układy polityczne, grupy oligarchów, finansistów, producentów, lobbystów i światowe organizacje wyznaniowe. Pełnią oni również rolę suflerów, którzy są bezwzględnymi rozkazodawcami.
W konsekwencji, w „teatrze polityków” w wymiarze globalnym, autorzy są też marionetkami. Można by pójść dalej i zapytać o to, czy te światowe grupy nacisku i organizacje, sprawujące jakoby „rząd światowy”, działają w pełni samodzielnie, czy też zalezą od kogoś z zewnątrz, czy tylko od siebie nawzajem. Trudno o odpowiedź na to pytanie.
A jaka jest widownia „teatru polityków”? Widownią (potencjalną) „teatru polityków” są wszyscy obywatele danego kraju. W państwach demokratycznych, będąc suwerenem na mocy konstytucji, niby są oni wolni i mogą wybierać władze według swego uznania i „wolnej woli”. Jednak w rzeczywistości, kodeksy wyborcze są tak preparowane, żeby wolny wybór sprowadzał się do koniecznego wyboru kandydatów z góry ustawionych na listach wyborczych poszczególnych partii. Na kogo by nie głosować, zawsze wygrają pierwsi z list, nawet, jeśli uzyskają żenująco znikomą liczbę głosów. Tak więc, w istocie, wyniki wyborów znane są już przed wyborami. A jeśli okażą się niezgodne z oczekiwaniami partii rządzącej aktualnie, to oskarży ona opozycję o fałszerstwo wyborcze, by dopiąć swego. Zresztą, co za różnica? Dla obywatela-wyborcy nie ma znaczenia, kto rządzi - z lewicy, centrum czy prawicy. W każdym przypadku będzie nim rządzić jakiś kretynopolityk, który będzie wyzyskiwać go, jeden bardziej, drugi mniej. W takim razie „wolny wybór” sprowadza się tylko do jednej opcji – do wyboru mniejszego zła.
Jedno jest pewne: światem rządzą coraz głupsi ludzie - marionetki sterowane przez cwaniaków, w pewnym sensie ludzi mądrych, którzy za nic mają wszystkich innych oraz ich potrzeby. Dbają tylko o swoje partykularne ambicje i interesy. W celu ich realizacji wywołują na zawołanie wojny, pucze, rewolucje, pandemie oraz kryzysy finansowe i polityczne. Nie szczędzą miliardów dolarów na to i na wspieranie konfliktów zbrojnych, w których giną miliony ludzi, więcej cywilów niż żołnierzy, ani na produkcję broni sprzedawanej każdemu państwu uczestniczącemu w konfliktach, ponieważ na tym najlepiej i najszybciej można się dorobić wielkiego majątku. Ale żal im wydać kilkadziesiąt milionów dolarów na walkę z ubóstwem, chorobami i głodem, które pochłaniają miliony ofiar, na rekultywację środowiska przyrodniczego, które jest coraz bardziej chorobotwórcze, czy na sponsorowanie masowej produkcji leków najnowszych generacji, by były dostępne dla wszystkich potrzebujących. (5) Po prostu, lekceważą dobro wspólne całej reszty świata - miliardów ludzi. Kpią z nich, mamią i oszukują. Jakże na czasie jest dylemat Marka Twaina: „Czasami zastanawiam się, czy światem rządzą mądrzy ludzie, którzy sobie z nas kpią, czy imbecyle, którzy naprawdę poważnie myślą”. Niech każdy spróbuje rozstrzygnąć go sensownie na swój sposób.
Wiesław Sztumski
Przypisy
(1) Przestrzeń polityczna to wielowymiarowe i wieloaspektowe środowisko aktywności polityków. W jego skład wchodzą organy rządowe, takie jak władza wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza, a także partie polityczne, grupy interesu i organizacje społeczeństwa obywatelskiego. Przestrzeń polityczna może być lokalna, krajowa, regionalna, międzynarodowa i globalna.
Arena polityczna jest częścią przestrzeni politycznej, w której działają politycy, Na arenie politycznej politycy, partie polityczne, organizacje społeczne, grupy interesu i obywatele angażują się w procesy polityczne, takie jak kampanie wyborcze, lobbing, debaty publiczne i podejmowanie decyzji politycznych.
(2) Arkadiusz Drożdziel, Kto rządzi w Polsce? Sejm, prezydent, rząd? A może układy i mafia? Nie, Polską tak naprawdę rządzą związki zawodowe, „Money.pl,” 15.06.2005
(3) Wiesław Sztumski, Upadek godności, „Sprawy Nauki”, 4, 2014
(4) Sofokles: “Antygona"
(5) Chodzi o masową produkcję tanich antybiotyków antysensownych, które niszczą tylko konkretne bakterie chorobotwórcze, a niewiele innych rodzajów bakterii, jak dzisiejsze antybiotyki. Dzięki temu unika się przykrych skutków ubocznych i nie osłabia się odporności organizmu. Produkcja dzisiejszych antybiotyków często kosztuje tylko kilka centów za opakowanie. Antysensowne antybiotyki byłyby prawdopodobnie w tej chwili tysiąc razy droższe. By ich produkcja osiągnęła dojrzałość rynkową, potrzeba około miliarda euro. Sprawa jest pilna, bo jak pisze Jörg Vogel (dyrektor Instytutu Helmholza w Würzburgu do Spraw. Badań nad Infekcjami Opartymi na RNA) „Następna pandemia może zostać wywołana przez bakterię wielolekooporną – gdybyśmy do tego czasu opracowali antysensowne antybiotyki, bylibyśmy dobrze przygotowani” (Frederic Jötten, Zielgenaue Bakterienkiller gegen Resistenzen, „Spektrum.de”, 23.05.2023)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3047
Gdy w języku potocznym używa się słowa „tożsamość”, to ma się wrażenie, że wie się, o czym się mówi i że inni też wiedzą, co się ma na myśli. Okazuje się jednak, że nie jest ono tak proste i dobrze zrozumiałe, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, gdyż ma wiele znaczeń, jest wieloaspektowe i niejednoznacznie zdefiniowane. Brakuje też dobrych kryteriów, za pomocą których można by potwierdzić ją w sposób niebudzący wątpliwości.
W różnych dziedzinach nauki i życia w zależności od potrzeb stosuje się różne pojęcia tożsamości, lepiej lub gorzej zdefiniowane. Najściślej jest ono zdefiniowane w logice formalnej. W logice formalnej, przedmiot jest tożsamy sobie, jeśli cały czas jest tym samym przedmiotem.
Według Tadeusza Czeżowskiego, identyczne jest to, co niczym się nie różni.
Ta definicja wydaje się prosta, ale trudno jest, a nawet wydaje się to niemożliwe, by potwierdzić empirycznie, że coś jest cały czas tym samym. Wymagałoby to jakiegoś holistycznego kryterium tożsamości i możliwości pełnego poznania, a przede wszystkim założenia o niezmienności przedmiotów. Wprawdzie poznajemy coraz więcej, co pozwala coraz lepiej potwierdzać tożsamość, ale nigdy nie do końca. Natomiast cechą charakterystyczną przedmiotów materialnych jest ich zmienność. Poza tym, formalno-logiczne pojęcie tożsamości stosuje się wyłącznie do składników świata pomyślanego (obiektów idealnych) i ewentualnie w naukach teoretycznych.
W praktyce pojęciem „tożsamość” posłujemy się również - i nawet na większą skalę - w odniesieniu do obiektów świata sensorycznego oraz na użytek nauk doświadczalnych i czynności praktycznych. (Na przykład, w fabrykach seryjnie wytwarza się miliony „identycznych” przedmiotów, które różnią się od siebie w granicach tolerancji ustanowionych umownie przez odpowiednie normy produkcyjne.)
W związku z tym trzeba było osłabić pojęcie tożsamości formalno-logicznej i zastąpić go pojęciem tożsamości empirycznej.
Im większe zastosowanie ma mieć pojęcie tożsamości empirycznej w świecie zmysłowym i w praktyce, tym bardziej odbiega ono od pojęcia tożsamości formalno-logicznej. Tożsamość logiczna jest abstrakcyjna, absolutna i niezmienna, zaś empiryczna jest konkretna i względna - zmienia się w zależności od czasu, okoliczności i innych czynników.
Tożsamość empiryczną rozumie się przeważnie - w przypadku wielu przedmiotów - jako zgodność cech między nimi, albo - w przypadku jednego przedmiotu - jako występowanie w nim stale tych samych cech. (Ściślej mówiąc, chodzi nie tylko o te same cechy, ale również o ich intensywności.) Tak na przykład, wg Alfreda Tarskiego, dwa przedmioty są tożsame, gdy mają wszystkie cechy takie same. Jednak przedmiot nie jest jedynie mnogością cech. Cecha jest tylko jednym z wyróżników przedmiotu oprócz innych, takich jak relacje, struktura, materiał itd.
O przedmiotach, które posiadają jednakowe cechy, mówi się raczej, że są takie same, a nie tożsame. Z tego względu oprócz pojęcia tożsamości, które odnosi się do wszystkich wyróżników danego przedmiotu, składających się w pewnym sensie na jego „istotę”, funkcjonuje jeszcze pojęcie takożsamości, które odnosi się tylko do jednego wyróżnika – do cech. Zmiany cech danego przedmiotu, nawet wszystkich, w czasie jego istnienia wcale nie muszą powodować doprowadzać do zmiany jego tożsamości.
W latach 50-tych ubiegłego wieku, Hans Reichenbach wprowadził pojęcie tożsamości genetycznej – genidentity, które jest odmianą tożsamości empirycznej bliską pojęciu identyczności gatunkowej. Ma ona miejsce wtedy, gdy to, co dzieje się w danym przedmiocie, czyli procesy zachodzące w nim, układa się w ciągi przyczynowo-skutkowe. Można ją rozumieć w aspekcie atrybutywnym, materialnym lub funkcjonalnym. Jeśli jakiś przedmiot w czasie swego istnienia ma stale te same atrybuty (dzięki ich „dziedziczeniu”), to jest genetycznie tożsamy sobie, jeśli jego skład nie zmienia się, to jest materialnie tożsamy sobie, a jeśli nie zmieniają się jego funkcje, sposoby zachowania się i pełnione role, to jest funkcjonalnie tożsamy sobie. (Zob. H. Reichenbach, The Direction of time, Univ. of California Press 1991)
Tożsamość przedmiotu może przybierać różne formy w zależności od wyboru jego wyróżnika, ze względu na który określa się ją. A więc, tożsamość może być rozpatrywana ze względu na strukturę, cechy, substancję, rozmiary, parametry lub wielkości fizyczne, wygląd itd. Wtedy odpowiednio do tych wyróżników mamy do czynienia z tożsamością strukturalną, atrybutywną, substancjalną (materiałowa), gabarytową, fizyczną, wizualną itp. Jeśli coś jest tożsame ze względu na jeden wyróżnik, to jest tylko częściowo tożsame. A zatem, w świecie sensorycznym ma się czynienia z tożsamościami cząstkowymi i względnymi. Dalsze rozważania będą odnosić się do tożsamości empirycznej.
Rola tożsamości w poznaniu
W procesie poznawczym pojęcie tożsamości ułatwia klasyfikację rzeczy i zjawisk. Zaliczanie różnych składników świata do poszczególnych typów, klas, rodzajów, działów i innych kategorii składających się na klasyfikację lub systematykę dokonuje się w wyniku postrzegania w nich zmiennych, które są wspólne dla nich. To pozwala utożsamiać je ze sobą na podstawie stosownie wybranych kryteriów.
W ten sposób pojawiają się pojęcia tożsamości gatunkowej, rodzajowej itp. Po pewnym czasie utrwalają się one w pamięci w postaci odpowiednich stereotypów tożsamości, które są jednym z rodzajów „filtrów poznawczych” lub „filtrów myślowych”. Po zastosowaniu ich umieszcza się postrzegane przedmioty w określonej grupie, albo podgrupie klasyfikacyjnej składającej się z przedmiotów tożsamych sobie.
Zastosowanie filtrów tożsamości nie wymaga dokonywania żmudnych i czasochłonnych analiz parametrów (zmiennych), co w znacznym stopniu upraszcza poznanie. Doświadczenie pokazuje, że w procesach poznawczych ludzie nader często i skutecznie stosują różnego rodzaju filtry tożsamości, chociaż nie gwarantuje to uzyskiwanie prawdziwych efektów klasyfikacji.
Stereotypy tożsamości ułatwiają nie tylko poznawanie świata, ale też jego deskrypcję; upraszczają tworzenie obrazów poznawczych, ułatwiają odkrywanie i wyjaśnianie zjawisk. Krótko mówiąc, stereotypy tożsamości są bardzo przydatne w eksploracji, deskrypcji i eksplikacji a także w heurystyce. (Znajdowanie jakiegoś nowego przedmiotu lub zjawiska wymaga potwierdzenia jego inności, czyli zaprzeczenia tożsamości z innymi przedmiotami lub zjawiskami).
Tożsamość w życiu ludzi
Tożsamość w odniesieniu do ludzi jest bardziej skomplikowana niż w odniesieniu do innych składników świata z tego względu, że oprócz wyróżników fizycznych człowieka są jeszcze społeczne, psychiczne, osobowościowe, duchowe, mentalne itp., które uznaje się za wyłącznie ludzkie i które mają wiele wymiarów.
Tak więc ludzie mogą być tożsami ze względu na parametry przyrodnicze (fizyczne, chemiczne i biologiczne), społeczne (grupowe, rodzinne, narodowe, wyznaniowe, ideologiczne, państwowe, kulturowe), osobowościowe (psychiczne, charakterologiczne) i świadomościowe (mentalne).
Utożsamianiu się ludzi stoi na przeszkodzie poczucie ich wolności. Bowiem w naturze człowieka leży wyróżnianie się spośród innych ludzi w danej społeczności poprzez okazywanie i podkreślanie swojego „ja” oraz swojej inności. Do tego konieczna jest wolność oraz świadomość własnej tożsamości. Jest ona czymś ważnym dla jednostek; jest naturalną wartością uznawaną przez nie, przed utratą której bronią się, jak mogą. Tożsamość i inność warunkują się nawzajem: im większe ma ktoś poczucie własnej tożsamości, tym bardziej manifestuje swoją inność, niezłomność oraz autonomię, i na odwrót.
Dzięki temu grupy społeczne są różnobarwne i nabierają specyficznego kolorytu, a rzeczywistość społeczna nie jest monotonna. Tożsamość indywidualna (bycie tożsamym sobie w ciągu całego życia) oznacza wierność sobie – swoim poglądom, przekonaniom, ideałom, wierzeniom, pragnieniom, celom, wartościom, swojemu stylowi bycia i myślenia itd.
Jednakże w dzisiejszych czasach w wyniku globalizacji nasilają się procesy standaryzacji, uniformizacji i homogenizacji, które działają na przekór ludzkiej naturze i zmuszają jednostki, grupy, społeczności i narody do rezygnacji z wyróżniania się i okazywania swej odmienności. Stopniowo, ale dość szybko, tracą one swoją tożsamość rodzinną, zawodową, etniczną, narodową, językową, folklorystyczną i państwową. (Zob. Manuel Castells, Siła tożsamości, PWN Warszawa 2009).
Globalizacja obdziera jednostki z ich tożsamości i tym samym - w ich przekonaniu - odwartościowuje je. A wielu ludzi tego nie chce, broni się przed zmianą swojej tożsamości i zrzesza się w różnych ruchach antyglobalistycznych i alterglobalistycznych. Wszelako zahamowanie biegu procesów globalizacyjnych dokonujących się wyniku postępu naukowo-technicznego oraz cywilizacji zachodniej, a tym bardziej odwrócenie ich lub skierowanie na inne tory jest mało prawdopodobne.
Ustrojowe granice wolności
W ustrojach demokratycznych jednostki pozbawiają się swej tożsamości dobrowolnie, przeważnie z chęci naśladowania innych ludzi pod każdym względem z różnych powodów, a w ustrojach totalitarnych są przymuszane do rezygnacji ze swej tożsamości indywidualnej na rzecz zbiorowej.
Mimo to, w obu ustrojach pozostawia się jednostkom pewne marginesy swobody, by mogły zachować swoją tożsamość indywidualną (szczątkową), niezbędną dla ich życia i funkcjonowania. (Każda istota żywa musi dysponować pewnym zapasem wolności, by mogła dokonywać wyborów i dostosowywać się do środowiska. Podobnie każdy system otwarty też musi mieć pewną liczbę „stopni swobody”, żeby mógł wymieniać materie z otoczeniem.)
Te marginesy wolności są o wiele większe w ustrojach liberalnych w porównaniu z totalitarnymi. Jednakże nawet w ustrojach liberalnych marginesy wolności są ograniczane przez ideologie, religie, mody, powszechnie panujące przekonania, normy obyczajowe, regulacje prawne itp.
A oprócz tego, jednostki o dużym poczuciu własnego „ja” i buntujące się przeciw narzucanym standardom unifikacyjnym są piętnowane i uznawane za obce i wrogie, bo są „inne”. Dlatego są źle widziane przez ogół ludzi w danej społeczności oraz przez władze - tym bardziej, im mniej rozwinięta jest tam tolerancja. W najlepszym przypadku, takie „buntownicze” jednostki ośmiesza się, wytyka albo eliminuje (wyklucza), a w najgorszym – unicestwia.
Redukcji manifestowania swojej inności sprzyjają zabiegi socjalizacyjne i edukacyjne, ponieważ wymuszają uległość wobec obowiązujących norm społecznych. W rezultacie, niezależnie od ustroju, z własnej woli lub z przymusu, jednostki stapiają się coraz bardziej w swego rodzaju homogeniczną „plazmę społeczną” - postrzegają, odczuwają, myślą, postępują i zachowują się tak samo, zgodnie z normami społecznymi lub kulturowymi, które tylko z pozoru są „obiektywne”, a faktycznie kreowane przez globalne ideologie i dyktatorów wielu mód.
Ciekawe jest, że w ustrojach liberalnych, charakteryzujących się stosunkowo dużym marginesem swobody w decydowaniu o sobie i wyrażaniu własnej tożsamości oraz inności, postępuje wzrost różnych rodzajów nietolerancji w stosunku do innych oraz nasilanie się postaw ksenofobicznych wskutek implementacji odpowiednich ideologii jak i z przyczyn politycznych lub ekonomicznych.
Często i coraz bardziej do wzrostu postaw ksenofobicznych przyczyniają się czynniki irracjonalne oraz negatywne wyobrażenia o innych, zwłaszcza tych, którzy pochodzą z krajów egzotycznych i wciąż jeszcze za mało znanych pomimo rozwijającej się turystyki masowej i wiedzy dostarczanej przez mass media.
Ucieczka w tożsamość społeczną jest formą obrony przed obcymi, chociaż lepiej byłoby integrować się z nimi, aniżeli przeganiać ich, albo odgradzać się od nich. Tyle tylko, że integracja wymaga większych kosztów, wysiłku, przełamania lęku i cierpliwości, niż separacja.
W ostatnich latach gwałtownie narasta strach przed obcymi przybywającymi masowo z krajów, w których toczą się długoletnie wojny, albo gdzie ludzie giną z głodu. Na dodatek są to uciekinierzy wyznania obcego krajom europejskim, religii, której szalenie fanatyczni wyznawcy dokonywali i dokonują coraz częściej bestialskich aktów terroryzmu. To usprawiedliwia strach tubylców - na ogół bogatych Europejczyków - przed takimi nielegalnymi imigrantami, tym bardziej, że wielu z nich nie tylko nie zamierza uczciwie pracować, lecz żyć na koszt tubylców, ani nie chce integrować się z tubylcami, tylko narzuca im swoje zwyczaje i standardy. Zachowują się jak znany z bajki lis, który wtargnął do nory borsuka.
Jeśli ta fala migracji będzie narastać, to prawdopodobnie w niedługim czasie „obcy” zdominują „tubylców”, podporządkują ich sobie i zmuszą do ucieczki ze swych siedlisk. Niewykluczone, że nowy atak „barbarzyńców” na cywilizację europejską okaże się w końcu korzystny, jak inne wcześniejsze.
Z jednej strony, terroryzm stał się narzędziem niszczenia tożsamości społecznej i pewną formą światowej rewolucji, która, być może, zlikwiduje globalną sprzeczność między biedą a bogactwem w wyniku dobrze pojętego uspołecznienia bogactwa.
A z drugiej, terroryzm umacnia tożsamość społeczną, ponieważ nic bardziej nie przyczynia się do konsolidacji, współpracy i solidarności, jak strach przed utratą tożsamości.
Tożsamość społeczna
Ważną rolę w życiu ludzi gra tożsamość społeczna, która występuje w różnych odmianach - jako rodzinna, etniczna, narodowa, wyznaniowa, zawodowa, branżowa, klasowa, kulturowa, terytorialna (przestrzenna i lokalizacyjna) oraz historyczna. Jest ona wartością równie wysoko cenioną jak tożsamość indywidualna. Przynależność do jakiejś społeczności, tj. utożsamienie się z nią, jest warunkiem przeżycia jednostki. Od samego początku poszczególni ludzie musieli znajdywać oparcie w innych, w rozmaitych grupach społecznych, gdyż inaczej nie dałyby radę wytwarzać niezbędnych do życia dóbr, ani przetrwać w zmaganiach ze środowiskiem przyrodniczym i społecznym.
W miarę postępu społecznego i cywilizacyjnego komplikują się struktury systemów społecznych, w związku z czym pojawia się wciąż więcej zależności międzyludzkich i stają się one coraz mocniejsze. Po prostu, coraz trudniej obyć się bez innych - bez ich pomocy i współpracy z nimi.
Ludzie wiedzą o tym i dlatego boją się wykluczenia, izolacji i samotności, a mimo to nie chcą się otwierać na innych, gdyż boją się też inności - nie tolerują innych i odgradzają się od nich fizycznie (budowa murów i płotów granicznych) i duchowo.
Trudno odmówić im racji, bo zbyt duży udział „obcych” w społeczności skutkuje jej destrukcją – role, zwyczaje, i normy „swoich” przejmują stopniowo „obcy”. W ten sposób społeczność traci swoją dawną tożsamość i przybiera nową – przestaje być tą, co wcześniej. Czasem taka zmiana wychodzi na dobre, a czasem na złe.
Przynależność do grupy wymaga utożsamiania się ze sobą poszczególnych jednostek w tej grupie, tym większego, im bardziej ta grupa jest konsystentna. To zmusza ludzi do maksymalnej rezygnacji ze swojego „ja” oraz bezwzględnego podporządkowania się standardom i normom obowiązującym w grupach.
W realnym świecie taka rezygnacja z tożsamości indywidualnej i takie podporządkowanie się innym praktycznie nie ma miejsca. Jednostki mogą redukować własną autonomię tylko do pewnej granicy, tak, by pozostawić sobie pewien stopień swobody, konieczny do poprawnego funkcjonowania. A więc muszą znaleźć jakiś złoty środek między bezapelacyjnym utożsamieniem się a kompletną innością, między zupełnym zniewoleniem a pełnym samostanowieniem.
Tożsamość społeczna jest nie tylko ważna dla życia jednostek, ale również dla funkcjonowania systemów społecznych. Jest bowiem warunkiem koniecznym do zachowania ich równowagi i stabilności. A zatem, uzasadniona jest troska o zachowanie tożsamości systemów społecznych, która sprowadza się do zamykania się ich na przenikanie elementów obcych i ograniczanie ich wpływów.
Jednak z drugiej strony, zamykanie się systemów uniemożliwia ich rozwój – systemy zamknięte i izolowane mogą się rozwijać tylko tak długo, dopóki całkowicie nie wyczerpią zapasów swojej energii endogennej w postaci kapitału finansowego i ludzkiego, sił wytwórczych, zasobów naturalnych, potencjału intelektualnego, wiedzy i możliwości poznawczych oraz twórczych.
Tożsamość społeczna stała się także instrumentem manipulacji w rękach elit rządzących. Ich propagandyści. posługują się nim w celu rozwijania postaw ksenofobii. Nagłaśniają sprawę prawdziwych, albo zmyślonych zagrożeń ze strony „obcych”, z zewnątrz, chociaż większe zagrożenia stwarzają zagrożenia wewnętrzne ze strony „swoich”. W ten sposób odwracają uwagę od zagrożeń wewnętrznych i kierują ją na zewnętrzne, a odpowiedzialnością za własne błędy obarczają „innych”.
Zgubne przywiązanie
Wzmacnianie poczucia tożsamości społecznej powoduje również wzrost przywiązania się ludzi do osób i rzeczy. Na pierwszy rzut oka wydaje się to dobre. Chwali się silne związki z różnych względów (przede wszystkim emocjonalnych) z rodziną, grupą, narodem, kościołem, władzą i partią oraz przywiązanie się do szkoły, nauczyciela, zawodu jak i do domu, miejscowości, stron rodzinnych, ojczyzny, instytucji, zakładu pracy, mebli i innych dóbr, bo to takie piękne i wzruszające.
Jednak można mieć poważne wątpliwości, czy to jest naprawdę dobre w dzisiejszych czasach. Wiele argumentów przemawia za tym, że jest to nie tylko nieprzydatne, ale szkodliwe.
Zbyt mocne więzi rodzinne oraz postawy patriotyczne i nacjonalistyczne, wynikające z utożsamiania się z rodziną, ojczyzną, narodem i państwem rodzą nietolerancję, ksenofobię i agresję w stosunku do „innych”. A oprócz tego, są przyczyną zahamowania w swobodnym, ale koniecznym przemieszczaniu się w poszukiwaniu pracy, lepszych warunków życia i większego komfortu.
Nic tak nie wstrzymuje rozwoju człowieka, jak uporczywe trwanie przy kimś albo czymś, wynikające z nadmiernego przywiązania się do kogoś lub czegoś, albo związanie się z kimś lub czymś, a więc swego rodzaju bezwładność emocjonalna i mentalna. (Nota bene, bezwładność wszelkich systemów przeszkadza w dokonywaniu się w nich zmian, rozwoju i postępu).
W szczególności długotrwałe związanie się z jednym zakładem pracy i stabilizacja zawodowa, jako pewne formy bezwładności, coraz bardziej hamują rozwój zawodowy i awans pracowników. Natomiast częste zmiany miejsca pracy sprzyjają temu. Toteż dziwi przekonanie pracodawców, że szybka rotacja kadr jest „smutną rzeczywistością”, szczególnie w zakładach produkcyjnych. Winią oni za to job hoppers, czyli młodych pracowników, którzy często zmieniają miejsca pracy i oskarżają ich o nielojalność, chciwość i jeszcze gorsze rzeczy. (Zob. Meta S. Brown, Don't Blame Tech Industry Turnover On Millenials In The Workforce, w: “Forbes”, 30.07.2017) A to między innymi oni powinni poczuwać się do winy za rotację siły roboczej, gdyż – jak głosi znane powiedzenie - „Jeśli jeden pracownik odchodzi, możesz winić za to pracownika, ale jeśli odchodzi ich tysiące, to może sam jesteś temu winien”.
Niestety, wielu pracodawców myśli stereotypowo odnośnie pracy i pracowników. Dlatego woleliby mieć pracowników stabilnych, utożsamiających się z zakładem pracy i cierpliwie oczekujących na awans i podwyżkę. Ale ten stereotyp nie pasuje do pracowników wywodzących się z młodszych pokoleń. Oni nie dbają o utożsamienie się z zakładem pracy, są niecierpliwi, chcą szybko awansować i więcej zarabiać.
Wśród pracodawców panuje powszechne przekonanie, jakoby młodzi pracownicy charakteryzowali się gorszą etyką pracy niż starsi. A wcale tak nie jest. Badania przeprowadzone kilka lat temu w USA wykazały, że młodsze pokolenie pracowników ma taką samą etykę pracy, jak starsze. (Zob. Keith L. Zabel, Benjamin B. J. Biermeier-Hanson, Boris B. Baltes, Becky J. Early, Agnieszka Shepard, Generational Differences in Work Ethic: Fact or Fiction?, w: Journal of Business and Psychology, June 2017, Volume 32, Issue 3)
Rotacja siły roboczej postępuje nie tylko z winy pracodawców, lecz z chęci znalezienia lepszych warunków pracy, ucieczki przed nudną pracą i wypaleniem zawodowym, z potrzeby zmiany środowiska oraz ze zwykłej ciekawości i ambicji. Wzrost mobilności pracowników – zmiany zakładów pracy i zawodów - jest skutkiem postępu technicznego, w którego wyniku postępuje likwidacja starych i powstawanie nowych zakładów pracy oraz tworzenia nowych, ciekawszych zawodów. Bierze się też z ogólnoświatowej mody na coraz szybsze tempo życia i z konieczności przyspieszania, głównie z przyczyn ekonomicznych, różnych obiegów (przepływów), a w szczególności translokacji ludności w następstwie globalizacji.
Na koniec
W życiu codziennym liczą się tylko różne odmiany tożsamości empirycznej. Zachowanie jej przez przedmioty materialne i niematerialne, indywidualne i gatunkowe, należące do przyrody nieożywionej oraz ożywionej jest warunkiem koniecznym do zachowania ciągłości w jej ewolucji. Ale z drugiej strony, nie może się ona realizować bez naruszania tożsamości – bez wprowadzania elementów inności.
Ewolucja nie polega na powtarzaniu się czy powielaniu tego, co było, lecz na wznoszeniu się na coraz wyższy poziom rozwoju w wyniku kreowania za każdym razem czegoś innego. A zatem, w procesie ewolucji występują dwie naturalne tendencje przeciwstawne – ku zachowaniu tożsamości i ku tworzeniu inności. W związku z tym, tożsamość i inność nieustannie przenikają się nawzajem i tworzą nierozłączną parę.
Jeśli tak, to dążenie do naruszania równowagi między tożsamością a innością wskutek utrwalania tożsamości i zwalczania inności pod wpływem czynników sztucznych (kulturowych), należy traktować jako niedopuszczalną ingerencję ludzi w naturę, a więc jako działanie antyekologiczne. Być może przesadna obrona tożsamości i zwalczanie inności lub grodzenie się od niej, do czego coraz częściej zmierza się teraz z różnych powodów, jest zasadna ze względu na jakieś partykularne interesy oraz cele doraźne i lokalne. Jednak w dłuższej perspektywie wydaje się nie mieć sensu i dlatego powinno się jej zaniechać, jak zresztą wszelkich nieprzemyślanych akcji przeciw naturze. Posiadanie potężnych i skutecznych narzędzi do walki z naturą wcale nie upoważnia do niszczenia jej, a wcześniej czy później natura zemści na ludziach-intruzach za bezmyślne przeciwstawianie się jej odwiecznym prawom.
Wiesław Sztumski