Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1769
„Bezpieczeństwu narodu zagrażają przede wszystkim funkcjonujące uprzedzenia i stereotypy myślowe” – pisze prof. Maria Szyszkowska w Res Humana nr 1//2018. Jakże celna to refleksja w perspektywie publicznego poruszenia, jakie powstało w naszym kraju, kiedy okazało się iż faszyzm i jego gloryfikacja są obecne w polskim życiu codziennym na dobre. Do tej pory mówili o tym tylko jacyś niepoprawni sceptycy, pesymiści, na pewno „lewacy”, „komuniści” oraz związani z tymi środowiskami „jajogłowi” z kilku stowarzyszeń rejestrujących i prezentujących medialnie przestępstwa na tle rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu itd.
W przekazie mainstreamu był to problem nieistotny, marginalny, nie zagrażający prawnemu porządkowi kraju. Dziś widać, że taka strusia polityka do niczego nie prowadzi, co potwierdza impreza (pokazana przez TVN 24) w lasach koło Wodzisławia Śląskiego, czy zatrzymanie na Słowacji Polaka gloryfikującego symbolikę nazistowską (tłumaczył się, że w Polsce takie tatuaże są dozwolone i aprobowane). O ekscesach podczas corocznych Marszów Niepodległości w różnych miastach Polski nie wspominając.
Głębia ziewa na powierzchni, a powierzchnia okazuje się dnem głębi.
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Czy patriotyzm można dzielić na jakieś segmenty, osobno oceniane, opisywane, hierarchizowane? Patriotyzm to przecież miłość własnej ojczyzny, własnego narodu połączona z gotowością ofiar dla niej. I to pojęcie ofiary jest tu zasadniczym idiomem dla tzw. polskości, jako clou zrozumienia istoty znaczenia patriotyzmu destrukcyjnego, stojącego w opozycji do patriotyzmu cywilizowanego, odpowiadającego duchowi epoki czyli zmiennego, jak wszystko w naszym życiu.
Definicja ofiary ma w języku polskim wiele znaczeń. Może to być to, co się ofiarowuje komuś w jakimś celu. To także wyrzeczenie się czegoś cennego dla kogoś lub ze względu na coś, np. w imię wartości patriotycznych lub religijnych. Ale to też osoba lub zwierzę bezradne wobec czyjejś przemocy, doznające szkody lub utraty życia. W znaczeniu potocznym to człowiek niezdarny lub niezaradny. Polska Karta Praw Ofiary* rozumie pod tym pojęciem osobę fizyczną, której dobro chronione prawem zostało naruszone lub bezpośrednio zagrożone przez przestępstwo. Karta zalicza do ofiar również najbliższych takiej osoby.
W znaczeniu religijno-teologicznym jest to dar składany bóstwu przez wiernych, stanowiąc jeden z najistotniejszych elementów kultu. Dotyczy to zarówno form materialnych – ofiary z ludzi, zwierząt, płodów rolnych etc. – jak i duchowych: kadzidła, zaklęcia, recytacje fraz uznanych za święte. W chrześcijaństwie za najwyższą ofiarę uznaje się śmierć Jezusa traktowaną wielopłaszczyznowo i wielowątkowo.
Doskonale tak traktowaną ofiarę pokazuje o. Dingemans (OP) w tekście o socjologii religijnych powołań (Przyczynek do socjologii powołań, [w]: Socjologia religii – wprowadzenie). W wymiarze polskiej religijności maryjnej, pasji i oblekającej miejscowy katolicyzm ludowy cierpienia zbiorowego, obecnego stale w kulturach przesiąkniętych do głębi agraryzmem, taka koncepcja ofiary kapitalnie oddać może predylekcję polskiej religijności ku dosłownie rozumianym ofiarom.
Dingemansowi chodzi o celibat duchowieństwa katolickiego jako poświęcenie się Bogu, formę doskonalszego bytu, właśnie poprzez ofiarę. Ważna jest w rozważanym tu kontekście owa „doskonalsza forma bytu”. Ma ona uwznioślać, sakralizować, namaszczać ofiarę, czynić z niej herosa i absolutny wzorzec postępowania bez względu na okoliczności, czas i tzw. ducha epoki. Depcze się, deprecjonuje, dewaluuje tym samym jednostkową, najwyższą wartość, jaką jest dla każdej osoby ludzkiej, jej życie. Życie pojedynczego człowieka.
Pieczęć polskości - śmierć
Melchior Wańkowicz – twórca polskiej szkoły reportażu - uważał, iż śmierć sama w sobie, w boju, na polu walki, podczas wojny (bo tak najczęściej w polskiej historiografii traktuje się pojęcie ofiary), którą samą w sobie inne narody traktują z czcią i powagą, w Polsce jest wielbiona „sama dla siebie”. Śmierć i ofiara z nią bezpośrednio związana stanowią nierozerwalną kompozycję uważaną za pieczęć polskości (i tego, co w naszej zbiorowej narracji i świadomości istnieje jako nieodłączny element wolności i suwerenności).
To echo towiańszczyzny, romantycznego i mesjanistycznego amoku, niczym nie uzasadnionej tromtadracji starającej się traktować Polaków i państwo polskie jako „Chrystusa narodów”, mesjasza, swoisty „metr z Sevres” dla całej Europy w odniesieniu do tzw. wartości wyższych, duchowości i etyki. Ba, często dotyczyć to ma całego świata.
„Chrystus narodów” poświęca się - niczym Jezus biblijny – za całą ludzkość, za jej grzechy, starając się ją oświecić i dać przykład postępowania (a także i myślenia) swoją, często bezsensowną z tytułu racji rozumowych, ale wyższą moralnie (bo inspirowaną najczystszymi intencjami), ofiarą.
Ostatnie lata i dekady przynosiły kolejne „kwiatki z tej łączki”. Jak medialnie prezentowano Lecha Wałęsę i jego rolę w historii? Jak opisywano i opisuje się nadal ruch społeczny „Solidarność”, tworząc laurkę, hagiografię, mit, irracjonalny obraz Edenu, podczas kiedy - jak zawsze - życie ma przewagę szarości, nigdy nie jest biało – czarne. A Jan Paweł II i jego (wątpliwe, jak dziś widać) dokonania w perspektywie światowego Kościoła? Katastrofa smoleńska to klasyczny przykład mitotwórstwa i tworzenia „czegoś z niczego” (odwołania do programu TVP z dawno minionych lat prowadzonego przez Adama Słodowego pt. „Zrób to sam czyli coś z niczego” są najbardziej tu jest na miejscu).
Józef Hen w swym „Dzienniku na nowy wiek” mógł więc śmiało napisać: „Cud nad Wisłą, jednak cud, uratowaliśmy Europę, potem „Solidarność” uratowała Europę, pielgrzymki, ksiądz Skorupka, papież Benedykt XVI coraz lepiej mówi po polsku”.
Obowiązek umierania za Polskę
Potrzeba mitu, nierzeczywistego przedstawiania zjawisk, sakralizacja realności świadczą o deficytach i kompleksach zagnieżdżonych w zbiorowej świadomości, w polskim imaginarium, a przede wszystkim o braku poczucia własnej wartości i dokonań oraz niechlujnym traktowaniu doczesnego życia pojedynczego człowieka. Ten cień, to wynik przerostu narracji religijno-katolickiej w trydenckim, kontrreformacyjnym stylu, mesjanistycznego nauczania obecnego powszechnie tak w świeckiej, jak i w kościelnej edukacji, prymatu uczucia nad racjonalnością.
„Jedni nazywali Polskę Mesjaszem, Chrystusem narodów, umęczonym na krzyżu, inni – pawiem i papugą, błaznem, żebrakiem Europy. Kompleks wyższości i kompleks niższości mieszają się tu z sobą – jak to zwykle bywa. Lecz komu naprawdę leży na sercu los Polski, ten wie, że jedno i drugie nie jest zdrowe. Jest znamieniem choroby narodowej. O Polskę zwyczajną, taką jak inne narody, modlił się Wyspiański. I taka zwykła, zdrowa, normalna Polska – to ideał, jaki przyświecać winien naszej racji stanu” – pisał Stefan Kisielewski (Tygodnik Warszawski, 1946).
Tadeusz Konwicki skonkludował (w „Kalendarzu i klepsydrze”) – znając temat z autopsji - iż literatura, edukacja, przekaz medialny i atmosfera wytworzona na tej bazie w okresie międzywojennym stworzyła klimat poświęcenia, umierania „za Polskę”, jako imperatyw ogólnie obowiązujący. Ktoś, kto to kontestował, kto przedstawiał alternatywę dla tak pojmowanego patriotyzmu i sensu życia, był oskarżany o jego brak, komunizm, bolszewizm i działania wedle kominternowskich instrukcji.
Czy dziś, w świetle koszmaru jaki wywołała (i może wywołać w przyszłości choć w innych sferach życia publicznego) nowelizacja ustawy o IPN-ie, nie zagrażają nam ponownie żywe trupy z dawno minionych lat?
Owe rozważania snute były post factum, po klęsce Powstania Warszawskiego i tragedii miasta: 200 tysięcy ofiar z mieszkańców Warszawy, totalne zniszczenie substancji stolicy Polski (tak w wymiarze zbiorowym jak i indywidualnym**), dramat masowej śmierci i morza gruzów. Współcześnie – jako wspomniane lukrowanie rzeczywistości - umilkły głosy przypominające przekleństwa miotane przez mieszkańców Warszawy na powstańców, na dowódców wywołujących irredentę bez odpowiedniego przygotowania, na zgliszcza i zniszczenia, w jakie pogrążyła się stolica w efekcie tej bezprzykładnie nieracjonalnej decyzji.
Ale trzeba też widzieć, że określone wychowanie i edukacja mogły ukształtować w latach 1918-39 w młodzieży ducha „ofiary za Ojczyznę” i bezwzględnie z nią związanej śmierci (na wzór Jezusa, co zawsze ochoczo w swych naukach podkreśla Kościół katolicki). Ducha, mentalności, tzw. chciejstwa, które w określonych warunkach mogły przybrać formę zbiorowego amoku, gdzie emocje i afekty decydują o wszystkim. O życiu mówi się i traktuje się je jako wartość najwyższą, ale sprowadza się je do „bytowania ku śmierci” (kłania się Martin Heidegger). Śmierci niczym Jezus na krzyżu, śmierci stanowiącej ofiarę za … - tu można wstawić różne określenia i rzeczowniki. Przecież i tak potem nastąpi zmartwychwstanie i „złoty wiek”, życie w wiecznej szczęśliwości.
Ofiara wiąże się bezpośrednio z cierpieniem. Gigant polskiej humanistyki, prof. Maria Janion, uważa iż zbiorowość nie umiejąca żyć bez cierpienia, podnosząca je do wartości wartej czci i kultu, musi ją sobie (w geście masochistycznym) zadawać. Jej zdaniem, „stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”. Dlatego sędziwa intelektualistka w Liście do Kongresu Kultury Polskiej w 2016 roku mówi wprost: „mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu”.
Nasz „rejtanizm”
Wychowanie młodzieży „do ofiary”, do poświęcenia swego życia – bez względu na racje rozumowe i etyczne uzasadnienia takiego kroku (życie jest jak wspomniano największym dobrem człowieka) – dawała zawsze w naszej historii traumatyczne, tragiczne i daleko idące konsekwencje. W wielu wymiarach: demograficznym, egzystencjalnym, kulturowym, społecznym i politycznym.
Dziś przedwojenny sznyt patriotyzmu i związanego z nim wychowania tudzież edukacji, medialnej narracji, czy mainstreamowego przekazu, ponownie doszedł do głosu. Postpiłsudczycy i postendecy dmuchają „w jedną trąbkę”, przedstawiając taką samą nierzeczywistość, irrealność, zupełnie anachroniczny sposób spojrzenia na życie jednostki, zbiorowości, na historię i dzieje narodu, a przez to – takie widzenie patriotyzmu i wszystkiego co z nim jest związane.
Patriotyzm destrukcyjny to irrealna, nieracjonalna i przerośnięta fobiami, fochami, plątaniną kompleksów struktura (często sprzecznych ze sobą, lecz spleciona wzajemnie niewidzialną nicią zależności w narodowym imaginarium, jak pisze Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”). To nie rzeczywisty obraz oparty o racjonalne i naukowo udokumentowane źródła, ale rdzeń świadomości odwołujący się do wyobrażeń lub fantazmatów. Te wyobrażenia rzutują na postrzeganie współczesnych wydarzeń – bliskich i dalszych – wedle tego, co Melchior Wańkowicz nazywał „chciejstwem”. Jest to więc zdaniem Ledera „figura zbiorowo przeżywanego dramatu, w który wpisane jest każde doświadczenie – np. figury Polaka kochającego wolność, matki Polki, żydokomuny, niemieckiego zaborcy czy okupanta, barbarzyńskiej Rosji, pana, chama i wiele innych”.
To emocje i uczucia podczepione pod określone obrazy z pamięci – indywidualnej, bądź zbiorowej. Z tym wiążę się również przeżywanie historii wedle skrytych, subiektywnych marzeń i wyobrażeń. Andrzej Leder za Jacquesem Lacanem stosuje termin fantazmat, doskonale opisujący genezę i źródła powstawania patriotyzmu destrukcyjnego tak rozpowszechnionego w naszym kraju.
Jerzy Surdykowski, działacz opozycji demokratycznej z okresu Polski Ludowej, napisał („Patriotyzm destrukcyjny”, Gazeta Krakowska, 10.06.2013) w nawiązaniu do dn. 4.06.1989, że „jak w każdym z polskich powstań” do walki ruszyła z tamtym ustrojem garstka (chodzi o zjawisko patriotyzmu destrukcyjnego i tego, z jaką retoryką mamy dziś do czynienia). Dziś mówi się o masowości tej walki.
„Jeśli dobrze pamiętam jak nieliczna była wychodząca z podziemia >Solidarność<, jak niewielu ludzi angażowało się czynnie w przygotowanie wyborów, dominowała obojętność, zmęczenie i wyczekiwanie. Wynik z 4 czerwca nie był dowodem poparcia dla opozycji, ale złości i zniechęcenia, jakie budził system dotychczasowy.
W wyborach wzięło udział ledwie 61% uprawnionych, potem było tylko gorzej. Innym dowodem jest późniejszy o półtora roku sukces szalbierza Tymińskiego, który kandydując na prezydenta pokonał Mazowieckiego i mocno zagroził Wałęsie. A może to dlatego, że okrągłostołowa ugoda była kompromisem? A jeśli kompromis, to trzeba zasiąść z dotychczasowym wrogiem przy wspólnym stole, uznać jego prawo do istnienia, przymknąć oczy na nieprawości”. Kompromis, który jest esencją działalności człowieka zwanej polityką. Cywilizowaną polityką.
Ale nie tylko to winno być przedmiotem prowadzonych tu rozważań. Bezpośrednio z pojęciem patriotyzmu destrukcyjnego wiąże się termin, który należy tu wyjaśnić: tzw. rejtanizm. Pochodzi on od osoby posła nowogrodzkiego, Tadeusza Rejtana, który w roku 1773 dramatycznym gestem i próbą zastosowania liberum veto chciał przeszkodzić I rozbiorowi Polski (te dramatyczne chwile uwiecznione są na obrazie Jana Matejki pt. Rejtan na Sejmie 1773). Rejtan zgorzkniały i przegrany popełnił potem (1780) w swym majątku Hruszówce samobójstwo (rozciął sobie podbrzusze szkłem z rozbitego okna).
Jednak prof. Ludwik Stomma (p. „Polskie złudzenia narodowe”) naświetla trochę inaczej kontekst zachowania Tadeusza Rejtana. Zobaczywszy 8.08.1780 roku rosyjskiego żołnierza, który chciał napoić konia w studni we dworze, w swej imaginacji myśląc, iż to regimenty carskie idą na Warszawę, dokonał pospolitego harakiri. Jest to o tyle tragiczne i groteskowe zarazem, że od 5 lat imć Rejtan „był już zamknięty przez braci w przybudówce z zakratowanymi oknami, gdyż jako umysłowo chory dostawał ataków furii. Ta ostatnia wiadomość może przywrócić bardzo niewygodne pytanie, od kiedy Rejtan był nie w pełni władz umysłowych? To dramatyczna kwestia, gdyż większość świadectw wskazuje na rok 1773. Byłby więc słynny protest trywialnym aktem osoby obłąkanej?”.
W tej konwencji „rejtanizm” traktować trzeba jako niezrównoważony, irrealny i pusty gest, przy towarzyszącej mu niesłychanie hałaśliwej propagandzie. Propagandzie i obecnych z nią zawsze manipulacjach, które największy idiotyzm i nieszczęście przekuwają w mit, w świetlaną legendę i lukrowaną hagiografię, budując wokół mitu określony kult ze wszystkimi elementami quasi-religii. Oczywiście jest to czynione post factum, dorabia się przy tym określoną argumentację dla celów utylitarnych i daleko odbiegających od rzeczywistości mającej miejsce podczas wykonywania tegoż gestu (często marnego moralnie i podejrzanego etycznie, o racjonalności i pragmatyzmie nie wspominając).
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju Autora - drugą zamieścimy w następnym, czerwcowym numerze SN.
*O Karcie praw ofiary pisaliśmy w nr. 4/14 SN
** Świetnie ten wymiar oddaje pytanie postawione przez Stefana Kisielewskiego gen. Tadeuszowi „Grzegorzowi” Pełczyńskiemu – jednemu z dowódców Powstania Warszawskiego, w 1957 w Londynie (gdzie wówczas Kisiel przebywał), a które niesłychanie zdenerwowało Generała: „Fortepian, smoking, biblioteka po ojcu przepadły mi w powstaniu. I chcę wiedzieć dlaczego?”. Generał wpadł w patriotyczną wściekłość – „Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył” – wspominał Kisielewski. (https://www.youtube.com/watch?v=DGH1kLhDmNA)
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 2585
Niewolnictwo to zjawisko znane od początku cywilizacji. W dzisiejszych czasach dotyczy przede wszystkim kobiet i dzieci, a jego celem jest zmuszanie zniewolonych do zaspakajania najbardziej wyuzdanych zachcianek seksualnych ich „panów”.
Starożytność również znała ten typ niewolnictwa. I choć nie dysponowała filmami pornograficznymi, znane są pikantne papirusy, na których widnieją przedstawienia niewolnic gwałconych w czasie orgii, a nawet zmuszanych do współżycia ze zwierzętami.
Wojna i patologia
Jednym z głównych czynników sprzyjających niewolnictwu od zawsze była wojna. Branki, obok mężczyzn zmuszanych do niewolniczej pracy, były zawsze cenionym trofeum każdego wojownika. Wystarczy wspomnieć spór Achillesa z Agamemnonem o piękną Bryzejdę, by zrozumieć, że posiadanie pięknej niewolnicy było sprawą honoru i mogło zaważyć na losach wojny. Można dyskutować o historyczności Iliady, ale ukaranie gwałtem królowej Boudiki i jej córek, podczas antyrzymskiego powstania w Brytanii, w roku 61 n.e. jest uznawane za fakt historyczny.
Gwałt był jedną z najczęstszych kar stosownych wobec pokonanych. Dotyczył zresztą nie tylko kobiet, ale również i żołnierzy pobitych armii i wówczas miał charakter homoseksualny.
Szczególną formą prześladowań w okresie potęgi Imperium Romanum była kara direptio, stosowana wobec miast, które nie chciały się poddać. Polegała ona na tym, że zdobywcy mogli przez trzy dni robić w ujarzmionym mieście co się im żywnie podoba. Zazwyczaj upojeni zwycięstwem dokonywali licznych gwałtów i grabieży, którym towarzyszyły masowe mordy i podpalenia.
Chrześcijaństwo także nie zahamowało tej plagi. Szczególnym przykładem bestialstwa było Sacco di Roma, czyli zajęcie Rzymu w 1527 roku przez żołnierzy cesarza Karola V, który w ten sposób postanowił ukarać wrogą sobie ligę państw europejskich wspieraną przez papieża Klemensa VII.
Podczas oblężenia Wiednia w 1529 roku przez sułtana Sulejmana Wspaniałego doszło do innej tragicznej sytuacji. Muzułmanie oszczędzali pojmane dziewice, za które chcieli uzyskać jak najwyższą cenę, podczas gdy chrześcijańscy rycerze nie mieli takich skrupułów i gwałcili je bez opamiętania, chociaż … formalnie występowali w ich obronie. Klimat tego okresu doskonale oddaje powieść szwedzkiego pisarza Vilhelma Moberga Kraina zdrajców.
Czasy nowożytne nie poprawiły sytuacji kobiet w okresach wojen. Z sadyzmu zasłynęli żołnierze napoleońscy, zwłaszcza w Hiszpanii, co na poruszających rycinach utrwalił malarz Francisco Goya (Okrucieństwa wojny).
Podobnie działo się w czasach wojen bałkańskich, światowych, wietnamskiej czy, w ostatnim okresie, krwawej wojny domowej w byłej Jugosławii, podczas której w obozach dla jeńców kobiety były masowo gwałcone i bardzo często sprzedawane do domów publicznych, również do krajów „cywilizowanego Zachodu”.
We władzy ojca
Patriarchalny model rodziny był i jest obecny we wszystkich wielkich religiach świata. W chrześcijaństwie jego genezę można wywieść z Księgi Rodzaju (rozdz. 3, Upadek pierwszych ludzi), w której Bóg wyraźnie określa stosunek kobiety i mężczyzny: ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą.
Ruchy feministyczne, które pojawiły się pod koniec XIX wieku zapoczątkowały wprawdzie rewolucję obyczajową, ale ów schemat zależności „ojciec- pan” i „mąż- władca” nadal jest powszechnie obecny w znakomitej większości społeczeństw, zwłaszcza jeśli żona i jej potomstwo są zależne finansowo od mężczyzny, a władze nie kwapią się do ingerowania w życie rodzinne.
Jest to szczególnie widoczne w krajach islamskich czy choćby Indiach, w których kara gwałtu jest często akceptowana przez rodzinę niepokornej dziewczyny, a nierzadko wykonują ją jej krewni.
Nieco inna sytuacja jest w Chinach, w których przyczyną porywania kobiet jest niemożność znalezienia żony przez mieszkańców wsi i często ofiarami tych przestępstw padają studentki w czasie podróży do odległej uczelni. Szacuje się liczbę ofiar uprowadzeń w Państwie Środka na 10 000! Rzadko udaje się odnaleźć porwaną, bo jeśli trafi już na odległą prowincję, staje się częścią rodziny i zostaje poddana woli jej głowy.
Aby ta sytuacja mogła ulec zmianie, potrzeba ogromnej pracy edukacyjnej, aby zmienić mentalność nie tylko brzydszej połowy rodzaju ludzkiego, ale i samych kobiet, które bardzo często akceptują rolę ofiar.
Początki seksbiznesu
Rzymskie karczmy i niewolnice, metresy i ich kochankowie, czy średniowieczne zamtuzy tworzą barwny koloryt narodzin seksbiznesu w zamierzchłych czasach. Sytuacja była wówczas jednak inna niż obecnie, bowiem dziewczyny świadczące usługi seksualne były w większej lub mniejszej zależności od właścicieli przybytków rozkoszy usankcjonowanej przez obyczaj, a nawet przez prawo.
Epoka nowożytna przyniosła nowe rozwiązania w tej materii. Po pierwsze, odkrycia geograficzne i powstanie kolonii spowodowało odrodzenie niewolnictwa na modłę antyczną na odległych kontynentach, gdzie nowi władcy nie przejmowali się purytańskimi zasadami etycznymi panującymi w metropoliach. Targi niewolników działały tam bardzo sprawnie, nie niepokojone przez miejscowe administracje.
W Europie zaś, czy rodzącej się nowej cywilizacji Ameryki Północnej pojawiły się lupanary, w których bardzo szybko rosło zapotrzebowanie na nowe „pensjonariuszki”. Handel kobietami, który początkowo dotyczył biednych rodzin, zmuszonych sytuacją ekonomiczną do sprzedaży swoich córek, zataczał coraz szersze kręgi, obejmujące emigrantki, tudzież panny opuszczające biedne, wyludnione wsie i udające się do wielkich miast.
O „cyrkach białych niewolnic” prasa amerykańska donosiła już na początku XX wieku, a jednymi z prekursorów przymusowej prostytucji byli włoscy gangsterzy z Chicago i Nowego Jorku pokroju Jamesa Colosimo, Johnny’ego Torrio, czy osławionego Ala Capone. Oczywiście, procederem tym trudnili się również przestępcy innych narodowości jak Żydzi, Irlandczycy, a nawet nobliwi Anglosasi, gdyż tak opłacalny interes przyciągał wiele czarnych charakterów bez względu na przynależność etniczną. Warto zaznaczyć, że w grupie tej znaleźli się również Polacy.
W okresie międzywojennym pierwszoplanową rolę w warszawskim półświatku odgrywał Łukasz Siemiątkowski, pseudonim Papa Tasiemka, zasłużony bojownik Organizacji Bojowej PPS, który po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przerzucił się na nieco „inną działalność konspiracyjną” i kontrolował stołeczne burdele, obficie czerpiąc z nich zyski, a także korzystając z wdzięków ich „pracownic”.
W sukurs stręczycielom bardzo szybko przyszli handlarze narkotyków, którzy dostarczali im jakże ważnego środka zniewalania, jakim było opium, a później kokaina i heroina. Można powiedzieć, że w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku ukształtowany został schemat postępowania z ofiarami, techniki ich zastraszania i skutecznego „zamykania im ust”, dzięki czemu proceder handlu kobietami stał się nie tylko bardzo dochodowy, ale i stosunkowo bezpieczny.
Syci i rozpasani
Zgodnie z prawem popytu, we współczesnych zamożnych społeczeństwach konsumpcyjnych znacznie wzrosło zapotrzebowanie na rozrywkę i to w każdej formie. Laicyzacja i pogłębiający się relatywizm moralny przyczyniają się do odchodzenia od norm, a w konsekwencji do utrwalania egoistycznych, skrajnie indywidualistycznych postaw jako sposobu na życie.
„Ja” jestem w centrum, a więc „mnie” wolno wszystko. Takie myślenie znalazło wyraz w filozofii Friedricha Nietzschego i jego koncepcji mocnego człowieka, a także w przyjętej przez modernistów, a następnie ideologie faszystowskie idei „nadczłowieka”. Również Siegmund Freud ze swoją teorią popędów wpłynął na pogląd, który popęd seksualny uznawał za najważniejszą siłę sprawczą działania ludzkiego.
Trudno, rzecz jasna, podejrzewać handlarzy kobiet, że kierują się w swym zbrodniczym postępowaniu jakąkolwiek ideologią, ale wspomniana filozofia może do pewnego stopnia wyjaśnić ich psychologiczny profil. Do tego dochodzi dość częsty u mężczyzn (choć nie tylko u nich) syndrom dominacji i kontroli, który powoduje chorobliwą chęć całkowitego panowania nad partnerką. A takie zachowania najlepiej realizować wykorzystując zniewolone kobiety, choć nie brak przykładów podobnych zachowań w toksycznych związkach, w których na porządku dziennym jest przemoc.
Tak więc zarówno „dostawcy” jak i „odbiorcy” „żywego towaru” należą do podobnej grupy ludzi, choć jest to bardzo ogólny obraz, nie uwzględniający skłonności sadystycznych, kompleksów czy uwarunkowań kulturowych, które pozwalają kupować kobiety np. przez bogatych szejków arabskich. Pewnym wyjątkiem są afrykańscy, głównie nigeryjscy, handlarze kobiet, którzy powodowani biedą gnają przez pustynie Sahelu i Saharę karawany niewolnic, aby przedostać się do Hiszpanii i tam rozpocząć dostatnie życie w kręgu sutenerów i mafijnych bossów narkotykowych. Opisuje to hiszpański dziennikarz Antonio Salas w znakomitej książce Handlowałem kobietami.
Ofiary
Według szacunkowych danych, rokrocznie w obrocie „żywym towarem” na świecie znajduje się od 0,7-2 milionów kobiet, przy czym zbrodniczy transfer z Europy Środkowo- Wschodniej na Zachód waha się od 50-120 tysięcy.
Dane te, oczywiście, są niepełne. Nie znamy bowiem skali tego zjawiska w Afryce i większości krajów Azji, w których ów proceder stanowi niejako „rodzinny interes” usankcjonowany obyczajem. Również statystki dla Ameryki Południowej są niepełne, gdyż nie obejmują ogromnych połaci Amazonii, w których dochodzi do dantejskich scen porwań i gwałtów, a ich ofiarami pada najczęściej ludność tubylcza, lub uprowadzone ubogie dziewczyny ze slumsów Rio de Janeiro czy Sao Paulo. I wreszcie nielegalna emigracja, która również jest źródłem pokaźnej liczby dziewcząt zmuszonych do prostytucji.
Portret psychologiczny ofiar jest różny. W Europie Wschodniej, w tym w Polsce, są to najczęściej słabiej wykształcone dziewczęta, z uboższych rodzin i o znacznie zaniżonym poczuciu własnej wartości. Często trafiają w ręce sutenerów poprzez „życzliwych” znajomych, oferujących im atrakcyjną pracę za granicą, niewymagającą kwalifikacji zawodowych, ani znajomości języka. Zdarza się nawet, że namawiają je do tego koleżanki, które współpracują z gangami handlarzy „żywym towarem”, a nawet ich partnerzy czy bliscy krewni.
Najczęściej po przyjeździe do nieznanego kraju odbierany jest im paszport, pieniądze, a obiecywana praca kelnerki czy opiekunki szybko zamienia się w koszmar świadczenia usług seksualnych. Aby zmusić je do posłuszeństwa, przestępcy dopuszczają się zgwałceń uprowadzonych, niekiedy zbiorowych. Towarzyszy temu nagrywanie owych drastycznych scen kamerą, aby później wykorzystywać ten materiał do szantażowania ofiar.
I w tym momencie zaczyna działać mieszanka przemocy, strachu i wstydu, który sprawia, że w miarę postępu „procesu łamania” (niekiedy używane jest również określenia „pranie mózgu”), ofiary stają się coraz bardziej uległe, a sprawcy zuchwali. Doskonale obrazuje ten proceder film Masz na imię Jasmine, w której bohaterce odebrano nie tylko godność, ale nawet nadano jej nowe imię, aby zapomniała o swoim dawnym życiu na wolności.
Zapobieganie
Zniszczenie psychiki ofiary wywołuje u niej paniczny lęk i niechęć do współpracy z organami ścigania. Upokorzenie, wstyd i strach, także przed najbliższymi, (obawa odrzucenia), często uniemożliwiają podjęcie śledztwa i wiele spraw kończy się umorzeniem jeszcze na etapie postępowania przygotowawczego.
Zrodziło się zatem zapotrzebowanie na powstanie pozarządowych instytucji wspierających kobiety, które znalazły się w trudnym położeniu. W 1995 roku powstała w Holandii Fundacja Przeciw Handlowi Kobietami, a w rok później miała już swój odpowiednik w Polsce pod znaczącą nazwą La Strada, nawiązującą do tytułu filmu Federico Felliniego, w którym ukazana jest przejmująca historia młodej dziewczyny z ubogiej rodziny sprzedanej cyrkowemu atlecie.
Organizacja ta posiada i szkoli fachowy personel pomagający przełamać barierę milczenia u ofiar przemocy seksualnej, wspiera je w kontaktach z organami ścigania, udziela wszechstronnej pomocy prawnej, prowadzi całodobowy telefon zaufania i podejmuje wiele innych działań o charakterze edukacyjno- uświadamiającym. Od pewnego czasu jej fundatorki biorą udział w programie "Monitoring przestrzegania praw człowieka w stosunku do ofiar handlu ludźmi".
Przedstawiony tutaj zarys zjawiska handlu kobietami nie wyczerpuje tematu. Autor starał się jedynie uwrażliwić czytelnika na złożoność tego zjawiska i zagrożenie jakie niesie jego wzrost zwłaszcza w kontekście postępu w zakresie nowych technik komunikacyjnych (wyszukiwanie ofiar przez Internet) czy otwierania się granic.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1083
Liberatariański konserwatyzm zawsze propagował kult laissez-faire - nieufność, czy nawet wrogość wobec państwa jako organizacji społecznej. Według tej doktryny, państwo winno zajmować się wyłącznie obroną narodową i porządkiem publicznym, czyli być „nocnym stróżem”.
Także rola religii oraz instytucji religijnych w społeczeństwie jest w tym nurcie pojmowana tradycyjnie, mimo iż mówi się ciągle o „liberalizmie”, jako moderatorze dotychczasowych stosunków społecznych. Wynika to z faktu, iż instytucje religijne włączone są w system rynkowych zależności i zysków stąd płynących, więc tym samym pozycjonują siebie jako część tradycyjnego systemu. Systemu władzy.
Moralną podstawą dla takiego pojmowania rzeczywistości jest tzw. racjonalny egoizm mówiący, iż każdy subiektywnie dąży do prywatnego dobra i obrony własnych interesów, szanując jednocześnie prawo innych ludzi do realizacji swoich celów. Tyle tylko, że dzisiejsze stratyfikacje i wiążąca się z nimi hierarchizacja pozostawia „tym innym” często jedynie „wolność do śmierci”. Nie potrafisz się odnaleźć – więc giń, twoja wolna wola.
Naiwność i cynizm libertariańskich konserwatystów, czy bliskich im neoliberałów są więc groźne nie tylko dla spoistości społeczeństwa, ale istoty naszego gatunku.
"Potomkowie nasi nie będą po prostu ludźmi Zachodu, jak my. Będą dziedzicami Konfucjusza i Lao-tsy tak samo jak dziedzicami Sokratesa, Platona i Plotyna; dziedzicami Gautamy-Buddy tak samo jak dziedzicami Deutero-Izajasza i Jezusa Chrystusa; dziedzicami Eliasza i Eliszy, a także Piotra i Pawła."
Arnold J. Toynbee
Tu widzimy ową naiwność, choćby a w tym cytacie, charakterystyczną dla sposobu myślenia i upowszechnienia tzw. zachodnioeuropejskich i transatlantyckich wartości. Biorąc pod uwagę współczesną sytuację i trendy panujące w świecie, nie sposób uważać, iż herosami planetarnej, wioski będą Sokrates, Platon. Lao-tsy, Jezus, Kartezjusz - jak sądzi Toynbee. Praktyka współczesnego nam świata wiedzie nas do innych konkluzji. Najprawdopodobniej nasi potomkowie będą zapewne bliżsi mentalności i postawom charakterystycznym dla Herostratesa, Atylli, Kaliguli, Cesara Borgii, Pizarra, Cortésa, Wallensteina oraz Rambo, Jamesa Bonda, Bruce’a Lee, wrestlera Hulk Hogana, Pythona czy Spiderrmana.
Konserwatyzm to postawa charakteryzująca się przywiązaniem do istniejącego stanu rzeczy oraz wartości we wszystkich dziedzinach życia, niechętnym stosunkiem (lub nawet – wrogim) do wszelkich zmian. To ideologia uznająca za naczelne dobro istniejący porządek społeczny, a za główny cel działania – zachowanie i umocnienie tego porządku. To kierunek polityczny oparty na tej ideologii. W węższym stopniu to XIX-wieczna doktryna przeciwna liberalizmowi i wszystkiemu, co wiąże się z Oświeceniem. Konserwatyści i tradycjonaliści widzą bowiem w tej epoce, tak ważnej dla rozwoju kultury i cywilizacji zachodnioeuropejskiej, główne zagrożenie dla swoich wartości i tożsamości ukształtowanej na bazie Średniowiecza i hegemonii „szlachetnie urodzonych”. „Szlachetnie urodzonymi” objawiają się i mianują się jednostki w zależności od heglowskiego Zeitgeistu, mody i trendów danej epoki.
Z kolei z tradycjonalizmem kojarzy się przywiązanie do tradycji, opieranie się, wzorowanie się na tradycyjnych poglądach. To postawa intelektualna i ideologia głosząca, iż przeszłość jest uosobieniem wszelkich wartości, które stopniowo uległy degradacji. Historia to źródło niezmiennych wzorców dla przyszłości we wszystkich dziedzinach życia politycznego i społecznego. Dotyczy to także najszerzej rozumianej kultury.
Zagrożenie stereotypem
To myślenie stereotypowe i dogmatyczne, zasklepiające człowieka w bańce niezmienności, antyewolucji, antyotwartości. Doskonale ten moment scharakteryzowała prof. Maria Szyszkowska, filozofka i intelektualistka, mówiąc o narodzie (ale ta sentencja dotyczy całości naszego gatunku), któremu zagrażają przede wszystkim funkcjonujące uprzedzenia i stereotypy myślowe. Celna jest to refleksja w perspektywie publicznego poruszenia, jakie powstało wśród rządzących demoliberalnych elit w naszym kraju (lecz nie tylko tu) kiedy okazało się, iż faszyzm i jego gloryfikacja są obecne w polskim życiu codziennym na dobre. Do tej pory mówili o tym tylko jacyś niepoprawni sceptycy, pesymiści, na pewno „lewacy”, „komuniści” oraz związani z tymi środowiskami „jajogłowi” z kilku stowarzyszeń rejestrujących i prezentujących medialnie przestępstwa na tle rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu itd.
Rządząca elita i otaczający ją mainstream, żyjące w bańce swoich wyobrażeń i mitów o absolutnej postępowości tzw. transformacji ustrojowej i wartości wniesionych wraz z nią do polskiej rzeczywistości zostały w tej mierze – i nie tylko – dramatycznie zaskoczone. I z tego zaskoczenia nie potrafią się uwolnić. To jest m.in. pokłosie owego konserwatywnego myślenia i gloryfikacji od trzech dekad czasów II RP: bezrefleksyjny, wyrastający z konserwatywno-tradycjonalistycznego, wrogiego czasom Polski Ludowej en bloc.
I nawet walczące dziś z klerykalnymi cieniami, wprost nawiązującymi do lat przedwojennych, kobiety czy feministki wstydzą się, omijają publicznie stwierdzenia, iż emancypacja kobiet w PRL-u była po stokroć bardziej praktykowana niźli w wolnej, demokratycznej i "cywilizowanej III RP". Dotyczy to nie tylko prawa do przerywania ciąży. PRL w zakresie emancypacji kobiet dokonał ogromnego skoku modernizacyjnego, charakterystycznego dla całej ówczesnej Europy. Dziewczęta poszły masowo na studia: medyczne, prawnicze, nauczycielskie, administracyjne, ekonomiczne (księgowe). Dawniej pracowały jako służące, szwaczki i robotnice, teraz zdobywały wyższe wykształcenie.
Po 89 r. zaczęło się mówić idiotyzmy o pozytywach konserwatywnych wartości, o kobiecie zajmującej się domem i dziećmi. Tymczasem realia codzienności to konieczność dwóch pensji, aby utrzymać się przy życiu. Nie należy też mówić o cnotach niewieścich, ale o podziale obowiązków domowych, aby kobieta nie pracowała na dwa etaty.
Podobnie było w III Rzeszy, gdzie propaganda ukazywała szczęśliwą rodzinę z niepracującą mamą, a realnie liczba kobiet pracujących rosła. I w tym aspekcie także możemy mówić o pewnej faszyzacji w III RP.
W Polsce Ludowej procesy modernizacyjne postępowały, równouprawnienie rosło, także możliwości awansu zawodowego, również w sferze publicznej. Pojawiło się więcej kobiet posłów, ministrów, dyrektorów. Totalnie konserwatywna, oparta o przekaz Kościoła katolickiego, wyraźnie antymodernistyczna nauka Jana Pawła II i anty-PRL-owska retoryka mainstreamu cofnęła świadomość nad Wisłą o epoki. Minister Czarnek (a wcześniej szereg takich podobnych mu postaci: Giertych, Handke, Hall czy Zalewska – mówię tylko o ministrach edukacji) ze swoimi „cnotami niewieścimi” jest tylko efektem określonych procesów i politycznych decyzji.
Trujące piętno
Tradycjonalizm i konserwatyzm związane są zawsze z kultem przeszłości, admiracją własnych dokonań i wyznawanych wartości, z mitami i fantasmagoriami. U nas jest to szczególnie widoczne, gdyż szkielety nie zdekonstruowanych faktów z naszej historii, powstałe właśnie na kanwie uprzedzeń i fobii, a z drugiej strony – konserwatywnych przekonań i świadomości, zaludniają licznie zakamarki polskiego imaginarium. Nie tylko w polityce, ale przede wszystkim w kulturze. Hubertus Mynarek, niemiecki religioznawca i filozof, spuentował taką sytuację w następujący sposób: „Kult Stalina, Hitlera, Mao, kult Jezusa (w ruchu Jesus People), kult Bhagwana, Rona Hubbarda (w Scientology Church), kult Yogi, maharadży Mahesha (medytacja transcendentalna), kult Wojtyły - podobnie jak kult Chomeiniego - wszystkie one były i są podporządkowane prawidłowościom fundamentalistycznym” (Zakaz myślenia).
U nas po 1989 r. nastąpił bezrefleksyjny kult „niewidzialnej ręki wolnego rynku” w wersji laissez faire. I na tej kanwie bałwochwalcze pokłony przed neoliberalnym porządkiem bije doktryna konserwatywna (choć jej wyznawcy i admiratorzy zapewniają cały czas o swoim i doktrynalnym liberalizmie) rzucając swój cień na całość życia, nie tylko na gospodarkę i ekonomikę, ale przede wszystkim na kulturę i świadomość społeczną.
Takim przykładem dogmatycznego, fundamentalistycznego ujęcia rzeczywistości jest akronim sloganu There Is No Alternative (nie ma alternatywy), który był używany przez Margaret Thatcher, byłą premier Wielkiej Brytanii, podczas wprowadzania przez nią neoliberalnych porządków w latach 1979–1990. Czyli TINA. Dogmatyczna i pełna pychy polityka brutalnie traktująca wszystko, co nie mieściło się w ciasnym, drobnomieszczańskim, neoliberalnym rozumieniu rzeczywistości i procesów społecznych w niej zachodzących oraz wynikająca stąd polityka przyniosła jej miano żelaznej damy (Iron Lady). Neoliberalną politykę gospodarczą jej gabinetu ochrzczono mianem taczeryzmu.
Za gorącego zwolennika TINA-y uważa się też ówczesnego prezydenta USA Ronalda Reagana. To reaganomika i taczeryzm odcisnęły trujące piętno na świadomości i rozumieniu wspólnotowości. Także w przestrzeni kultury, nakładając swoiste chomąto na całokształcie życia w kilku następnych dekadach. Te tendencje wzmocnione zostały upadkiem muru berlińskiego i kolapsem bloku wschodniego. TINA zatriumfowała. Można było domniemywać, iż rzeczywiście nie ma alternatywy.
Polskie elity demoliberalne, właśnie na kanwie prostackiego, bezrefleksyjnego, antyewolucyjnego i tradycjonalistycznego pojmowania dziejów (a tym samym i kultury) ochoczo podjęły, szeroko wprowadziły w życie pojęcie i zakres dogmatu TINA. Bo jeżeli nie ma alternatywy, a tzw. komunizm i wszystko, co trąciło innym porządkiem wszechrzeczy niż definiowała TINA upadło, to wracamy do złotego wieku kapitalizmu i porządków z nim związanych. Najlepiej tych z XIX w. gdy „szlachetnie urodzeni” (ale już nie z tradycji arystokratycznej lecz z tytułu dysponowania kapitałem) pozostawali szanowaną i jedynie liczącą się grupą społeczną. M.in. na tej kanwie w Anglii – niczym w epoce wiktoriańskiej – znów nastała moda na lokajów, pokojówki, bony itd. I przedstawianie tych zajęć jako normalnych, mogących stanowić obiekt pragnień i marzeń plebsu, tych niezamożnych i wykluczonych. Bo jeśli tkwią w takim stanie, sami są sobie winni.
Ale dogmatyczny i fundamentalistyczny sposób postrzegania świata i ludzi zawsze charakteryzujący tradycjonalistów i wszelkiej maści konserwatystów musi odbić się bumerangiem w innych dziedzinach życia, gdy politycy o takim rysie i poglądach biorą się za rządzenie. A na dodatek, kiedy media i mainstream pozostające w symbiozie z takim programem szerzą brak jakiejkolwiek alternatywy wobec tego co mówią i robią politycy, musi dojść w efekcie do zmian w postrzeganiu świata i stosunków interpersonalnych. Zwłaszcza w rozumieniu tego, jak stosunki własnościowe wpływają na najszerzej rozumianą kulturę.
Ten brak alternatywy to retoryczny chwyt zamykający dyskusje nad zagadnieniami spoza neoliberalnego – czyli de facto neokonserwatywnego i tradycjonalistycznego – widzenia rzeczywistości. Nieograniczona globalizacja ekonomiczna (esencja paradygmatu TINA) poraziła i zdeprecjonowała demokrację, ograniczyła wolność. Sprowadziła je z jednej strony do kolosalnego pomnażania kapitału nielicznych, a z drugiej - do bezrefleksyjnej konsumpcji na bazie tworzenia i wmawiania konsumentom różnych, często zbędnych, gadżetów od których „poczują się szczęśliwi”. To jest – dziś wyraźnie widoczny – paradoks tak realizowanej globalizacji.
Konsument vs obywatel
Konserwatyzm w dzisiejszym wydaniu (oparty o pakiet rozwiązań gospodarczych taczero-reaganomiki rozciągniętych z czasem na całość życia publicznego i prywatnego) – w wyniku kultu konsumpcji, zysku i hedonistycznego zaspokajania często zbędnych (i wydumanych) potrzeb - sprowadził człowieka do roli biernego konsumenta. A konsument nigdy nie będzie świadomym obywatelem. Pozostając w „szponach McŚwiata” i doszczętnie „skonsumowanym przez ów McŚwiat” (Benjamin Barber w rozmowie z Jackiem Żakowskim ,Gazeta Wyborcza, 14-15.03.1994), człowiek-konsument nie dba o postęp, rozwój, o perspektywę i jakość uświadomionego życia swoich dzieci czy wnuków, o zbiorowość, wspólnotę.
I to jest jeden z zamiarów wszystkich rządów konserwatywnych – odciąć ludzi od zasadniczych problemów zbiorowości. A totalnie głoszona TINA – nie ma alternatywy, dla naszych propozycji, dla naszej narracji, dla naszych poglądów – doskonale temu sprzyja. Pisali o tych problemach z brakiem alternatywy połączonej z nachalną i agresywną medialną propagandą oraz gigantycznymi manipulacjami m.in. Lester Thurow (Przyszłość kapitalizmu) czy Naomi Klein (No logo, czy Doktryna szoku).
Tym samym polityka, przestrzeń publiczna i wszelka z nią związana działalność stała się znakiem konsumpcji, transakcji kupno / sprzedaż, inwestycja / zysk itd. Przeczy to w swych rudymentach np. obywatelskości wg Arystotelesa, głównych przedstawicieli francuskiego Oświecenia czy „ojców założycieli” USA. „Sprawowanie rządów stało się dziś przejawem konsumpcjonizmu. Kupujesz partię, która oferuje korzystniejsze transakcje albo usługi”. (Joe Klein, New Yorker, 4.06.2001). Bo czymże jest m.in. dopuszczalny i powszechnie praktykowany w wielu krajach nachalny, korupcjogenny i degradujący termin demokracja, tzw. lobbing?
Australijski topowy dziennikarz światowych mediów John Pilger doskonale opisuje te sytuacje parafrazując Orwella, kiedy to ponoć nie ma alternatywy: „Aby zostać zdeprawowanym przez totalitarne myślenie, nie musisz żyć w totalitarnym kraju” (Exignorant’s blog – John Pilger). Fundamentalizm – ten sojusznik każdego totalitaryzmu – trzebiący przestrzeń publiczną z pluralizmu, którego jest zaprzeczeniem, toruje tym samym drogę wszelkiej maści totalitaryzmom do zaistnienia nie tylko w praktyce, ale w głowach wielkiej liczby ludzi. Tworzy się bowiem w świadomości pustka, właśnie wskutek braku alternatywy wyciszającej myślenie krytyczne. Leni Riefenstahl mówiła po latach na temat filmów propagandowych robionych na potrzeby nazistowskiego państwa, iż owe przesłania nie były uzależnione od „przesłania z góry”. Istniejąca „próżnia przyzwolenia”, wynikająca z „poczucia wyższości” i braku alternatywy wobec tego, czemu społeczeństwo niemieckie en bloc hołdowało, dawało jej carte blanche w tej mierze. I dotyczyło to także wykształconej, liberalnej inteligencji.
Konserwatywna dekadencja
Neoliberalizm / neokonserwatyzm doprowadził do władzy przedstawicieli klasycznego drobnomieszczaństwa (w dzisiejszym, nie dawnym, wymiarze rozumienia). A ono jest niezdolne do jakichkolwiek wielkich wyzwań, do śmiałych projektów wychodzących poza ramy dotychczasowych rudymentów (jak u każdego konserwatysty, tym bardziej – u tradycjonalisty), do kontynuowania procesów modernizacji i postępu w projekcji oświeceniowej. Jak widać w wielu miejscach na świecie – a w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej w szczególności – nadzieje na rządy merytokracji, (która musi jednak z racji swego wykształcenia i wszechstronnego przygotowania myśleć modernizacyjnie), spełzły na niczym. Zastąpiono je lub zastępuje - na naszych oczach – oligarchią.
Bo w charakterze tych rządów i tego systemu wartości leży paradygmat, by zapomnieć, a nie uczyć się. Przeskakiwać „z kwiatka na kwiatek”, dotykać wszystkiego zwiewnie i przelotnie, nie pogłębiać i nie zastanawiać się nad przyczynami czy źródłami zjawisk. Być niecierpliwym, impulsywnym, niespokojnym, euforycznym na to, co się objawia, ale szybko tracić zainteresowanie i przechodzić – z takim samym nastawieniem – do kolejnych atrakcji niesionych przez życie.
Tym samym emocje, afekty i religijne wierzenia zastąpiły racjonalizm i realizm w opisie świata i ludzi, w interpretacji procesów społecznych, w spokojnej, zdystansowanej analizie rzeczywistości. I w wiązaniu wielobiegunowym, wielopłaszczyznowym zjawisk społeczno-kulturowych w dziejącym się wokół nas świecie. Wolność stała się tym samym jedyną i absolutną wartością, jako że doskonale oddaje, egzemplifikuje ten klimat jakim szermuje TINA i jej zwolennicy. Nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo – miała rzec onegdaj Iron lady, twórczyni akronimu TINA. A wolność – ten podstawowy element oświeceniowej triady: liberte, egalite, fraternite – bez pozostałych elementów jest pustym, pozbawionym społecznych i egalitarnych wartości, terminem. Pomaga wtedy tworzyć egoizm, egotyzm, paternalizm, poczucie wyższości i immanentną jej obojętną tolerancję.
Jak celnie określił ideologów neoliberalizmu rosyjski filozof, politolog i publicysta Aleksandr S. Panarin, „ich credo jest demokracją wolności skierowaną przeciwko demokracji równości”. I że sprzyja to społecznemu darwinizmowi dążącemu do „naturalnej selekcji podmiotu tej wolności” – człowieka. Tym samym „światowe społeczeństwo otwarte jest społeczeństwem otwartym na przenikaniu silnych w nisze, które do tej pory pozwalały tam pozostać w marę bezpiecznie tym słabszym” (Strategiczna niestabilność XXI wieku).
Taki stan umysłów i polityczno-społeczny, obejmujący całość zachodniej kultury klimat, atmosferę mglistej dekadencji pełnej widocznych zagrożeń nakazujących jednak „bawić się” i nie zwracać uwagi na to, co będzie jutro – jak zauważa we wstępie do swojej książki Źle ma się kraj Tony Judt - obserwowano ostatni raz w latach 20. XX wieku. Co było potem – doskonale wiemy. Tak też działały elity imperium rzymskiego chylącego się ku upadkowi w II i III w. n.e. Tylko, że nikt z nich – gdyż postępowało to powoli i nie w wymiarze jednostkowego życia – tego nie zauważał, nie potrafił lub nie chciał zauważyć.
Dziś sytuacja jest bardzo podobna. Imperium – Zachód jako cywilizacja rozpatrywana en bloc – słabnie po 500 latach (a po 300 z pewnością) dominacji i hegemonii. Procesy rozkładu i gnicia są widoczne. Zawsze w takich momentach konserwatyzm staje się modny, gdyż uważa się, iż przywrócenie dawnych porządków, powrót do dawnych wartości, do minionej kultury polityczno-społecznej uratuje ten chylący się ku upadkowi dom przed katastrofą.
Radosław S. Czarnecki
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2590
Od początku istnienia cywilizacji wszyscy odpowiedzialni za bezpieczeństwo państwa zastanawiali się nad skutecznym ściganiem przestępców.
Aż do czasów nowożytnych w bardzo niewielkim stopniu badano ślady pozostawione przez sprawców przestępstw, a koronnym dowodem był przyznanie się do winy, często wymuszone torturami. Dopiero w XX wieku nastąpił skokowy postęp w zakresie kryminalistyki. Narodziła się daktyloskopia, radiologia, termowizja, a w ostatnich latach upowszechniło się badanie DNA, które pozwoliło na wykrycie wielu groźnych zbrodniarzy, a także pomyłek sądowych, dzięki czemu wielu sprawców odzyskało wolność nawet po kilkudziesięciu latach spędzonych w więzieniu.
Odciski palców dość wcześnie zwróciły uwagę biologów i lekarzy. Nikt jednak nie przypuszczał, że stanowią indywidualną cechę każdego człowieka i niczym podpis stanowią podstawę do jego identyfikacji. W tym miejscu należy dodać, że termin „odciski palców” jest nieprawidłowy, gdyż najczęściej odnajdywane są ich odbitki, ale nawet w literaturze fachowej przyjął się na tyle, że semantyczną poprawność można pominąć.
Dociekliwi naukowcy
Pierwszy zwrócił uwagę na linie papilarne występujące na opuszkach palców rąk i stóp XVII-wieczny włoski anatom Marcello Malpighi. Zaciekawiły go dziwne linie i pętle jakie „zdobią” wspomniane okolice ciała każdego człowieka. Bardziej jednak skupił się na opisie naczyń włosowatych i badaniu budowy skóry, co zostało upamiętnione nazwaniem jego imieniem dolnych warstw naskórka.
Kolejnym entuzjastą skórnych listewek był Krystian Jacob, który poświęcił im niewielką pracę w 1747 roku. Po nim badania te kontynuował niejaki G. Albinus, który pozostawił po sobie jedynie dość dyletancki opis wyglądu powierzchni dłoni.
W drugiej połowie XVIII wieku badania nad strukturą linii papilarnych podjął niemiecki badacz czeskiego pochodzenia Jiři Procháska, jednak były one prowadzone na marginesie jego zasadniczych prac z dziedziny histologii i neurofizjologii układu nerwowego.
Dopiero w 1823 roku czeski badacz, profesor uniwersytetu we Wrocławiu Jan Evangelista Purkyně wydał dzieło poświęcone budowie narządów zmysłów i skóry zatytułowane Commentatio de examine phisiologico organi visus et systematis cutanei, które skłoniło histologów do głębszego poznawania tajników linii papilarnych. Purkyně dostrzegł na opuszkach palców wzory, które wyróżniał na podstawie tzw. delt (linii papilarnych przypominających kształtem delty rzek, a więc rozwidlonych), ale nie znał jeszcze ich zasadniczych własności, a więc niezmienności w ciągu życia, nieusuwalności i, co najważniejsze, niepowtarzalności.
Badacze kolejnej generacji, Theodor Schwann i Matthias Jacob Schleiden, ogłosili w latach 1838-39 komórkową teorię organizmów (rośliny i zwierzęta są zbudowane z komórek), co oznaczało, że dotyczy ona także skóry. W 1861 Max Schultze ostatecznie wyjaśnił funkcję komórki, w tym funkcje sekrecyjne niektórych komórek gruczołowych. To nasunęło innym uczonym myśl, że być może odcisk palca jest związany właśnie z wydzielaniem niektórych substancji, jak choćby pot.
W 1892 pionier daktyloskopii, antropolog i przyrodnik, Francis Galton opublikował dzieło Finger Prints, w którym dowiódł trzech podstawowych praw daktyloskopii - indywidualności odcisków palców, ich niezniszczalności w ciągu życia człowieka (nawet po okresowym starciu) i niezmienności, którą w niewielkim stopniu mogą zakłócić blizny. W swojej pracy wprowadził również daktyloskopijną klasyfikację opartą na analizie odcisków 10 palców dłoni. Wyróżnił w niej łuki (bezdeltowe), pętlice (jednodeltowe) i wiry (wielodeltowe), a więc znacznie pogłębił „system” Purkyně’go.
Co ciekawe, policja brytyjska po raz pierwszy skorzystała z nowej metody w Indiach w 1897 roku, do rejestracji miejscowych przestępców. W Wielkiej Brytanii system przyjął się nieco później zapewne z tego względu, że brytyjscy policjanci nadal bardziej ufali starym metodom antropometrycznym (opracowanym przez Alphonse Bertillona), polegającym na pomiarze całego ciała. Bardzo szybko jednak metoda Galtona znalazła zastosowanie w Europie i Stanach Zjednoczonych, a obecnie jest stosowana na całym świecie.
W II Rzeczypospolitej daktyloskopia znalazła szybko bardzo duże uznanie. W 1920 roku Wiktor Ludwikowski napisał pierwszy polski podręcznik tej dyscypliny kryminalistyki zatytułowany Podręcznik dla służby daktyloskopijnej, a Policja Państwowa zaczęła archiwizować zebrane odciski.
Obecnie największym zbiorem odbitek palców dysponuje FBI, chociaż także Interpol może się poszczycić całkiem pokaźną, liczącą miliony obiektów bazą danych.
W Polsce funkcjonuje Zakład Daktyloskopii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji (ZD CLKP) przechowujący odciski oraz Centralna Registratura Daktyloskopijna (CRD) i Automatyczny System Identyfikacji Daktyloskopijnej (AFIS).
Nowa dyscyplina
Daktyloskopia stała się bardzo szybko nową dyscypliną wiedzy. Sam termin pochodzi od złożenia greckich słów dáktylos (palec) i skopéō (oglądam) i odnosi się do docisków palców dłoni. Uczeni prędko jednak zrozumieli, że odciski całej dłoni, czy stóp również noszą znamiona cech indywidualnych. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, gdyż już od wieków chiromanci czyli wróżbici z dłoni twierdzili, że życie ludzkie jest na nich zapisane i dla każdego człowieka przebieg linii, jak linii życia, linii serca czy linii zadowolenia jest inny. Nie zajmowali się jednak dokładną analizą wszystkich widocznych wzorów. Tak więc dopiero po Galtonie powstały odpowiednie nazwy dyscyplin zajmujących się nimi, jak chejroskopia (analiza śladów dłoni) i podoskopia (analiza odcisków stóp).
Zasadnicze znaczenie ma jednak daktyloskopia i to ona służy do rejestracji przestępców, a następnie ich identyfikacji na podstawie analizy porównawczej śladów z miejsca przestępstwa z odciskami zgromadzonymi w kartotece. Inne odciski pobiera się wówczas, jeśli podejrzany dokonał czynu zabronionego boso i policja natrafiła na ślady stóp, lub uzyskała podczas oględzin fragmentaryczne odciski dłoni.
Pętle, wiry, łuki
Każda odbitka linii papilarnych charakteryzuje się odpowiednią liczbą minucji, czyli zespołu cech (układów linii). Obecnie wyróżnia się ich w sumie 21 (jak początki, zakończenia, pętle, oczka, rozwidlenia pojedyncze, podwójne, potrójne, punkt, odcinek, styk boczny, mostek bliźniaczy itp.). Są one oznaczone nazwą polską, łacińską i odpowiednim symbolem literowym (niekiedy z indeksem), który jest w zasadzie pierwszą literą nazwy łacińskiej. Przy ocenie odkrytych śladów technik kryminalistyk ma do wyboru trzy metody, którymi może się posłużyć w zależności od ich jakości.
Metoda jakościowa pozwala na identyfikację podejrzanego, lub sprawcy zdarzenia nawet na podstawie niewielkiego wycinka odcisku o ile jest on bardzo wyraźny. Na takim materiale linie papilarne są zwykle świeże, wyraźne i nie ulegają rozmazaniu, co ma miejsce zazwyczaj, gdy osoba przebywająca w miejscu zdarzenia dotyka jakiegoś przedmiotu przelotnie, lub przesuwa po nim dłoń.
W metodzie ilościowej bierze się pod uwagę głównie liczbę cech wspólnych z materiałem porównawczym (odciskami z kartoteki, lub pozyskanymi od podejrzanego np. ze szklanki, z której akurat się napił) i jeśli będzie ona odpowiednia można przyjąć, że mamy do czynienia ze sprawcą, albo osobą która przynajmniej przebywała w miejscu tragicznego zdarzenia, a więc może być świadkiem. Liczba wspólnych cech niezbędna do wydania „pozytywnej” opinii jest różna w różnych krajach: od 8-12 w Niemczech, do przynajmniej 17 we Francji (Hiszpania - 10-12, Szwajcaria - 12-14, Austria – min.12, Wielka Brytania- min.16).
Należy jednak podkreślić, że w zasadzie każda liczba badanych cech osobniczych, wyklucza możliwość ich powtórzenia się (rachunek prawdopodobieństwa) u innej osoby, w tym także u bliźniąt jednojajowych. W większości krajów europejskich, także w Polsce, do niedawna przyjmowało się liczbę 12 cech za bezpieczną granicę do prawidłowej identyfikacji.
Obecnie jednak ta statystyczna metoda uległa pewnej modyfikacji dzięki badaniom Czesława Grzeszyka, który ustalił tzw. moc minucji, obliczaną na podstawie skomplikowanego wzoru, według którego wystarczy 13 wspólnych początków i zakończeń (odpowiednio uformowanych falistych linii papilarnych), aby określić ich właściciela. W przypadku minucji mocniejszych (np. oczka, haczyki, które są bardziej charakterystyczne) wystarczy ich mniej.
W przypadku pozostawienia przez sprawcę krwawych odcisków palców, badający je mogą ponadto ocenić grupę krwi sprawcy, bądź ofiary, albo obydwu osób jednocześnie. Jeśli natomiast sprawca pozostawi ślady związane z jakimś materiałem, np. tynkiem, lub smarem, mogą one wskazywać na wykonywany przez niego zawód. Niekiedy specjaliści od daktyloskopii odnajdują ślady niepełne, świadczące o wgłębieniach lub bliznach na opuszkach palców. Na ich podstawie mogą stwierdzić, czy dana osoba przebyła jakąś chorobę skórną, albo czy jej praca powoduje czasowe ścierania się opuszków (np. murarze, rybacy, kamieniarze).
Bardzo małe fragmenty odcisków palców zmusiły badaczy do udoskonalenia technik pobierania i badania odcisków palców. Dotychczas często stosowany był roztwór ninhydryny, który dość dobrze zabezpiecza wyraźne i w miarę kompletne ślady. W przypadku bardzo małych i mało wyraźnych śladów, po dokładnym ich zabezpieczeniu, bada się pory wydzielające substancję potowo-tłuszczową do grzbietu linii papilarnych. Ta metoda, opracowana w 1962 roku przez S. K. Chatterjee’ego, zwana poroskopijną lub krawędzioskopijną, stanowi ważną metodę pomocniczą dla odtworzenia minucji.
Bardzo istotnym czynnikiem jest czas odnalezienia i zabezpieczenia odcisków od chwili zdarzenia. Ślady te bowiem ulegają zniszczeniu pod wpływem wielu czynników, jak warunki atmosferyczne, czy oświetlenie, wilgotność i temperatura w pomieszczeniach.
Obecnie do badań daktyloskopijnych używane są rozmaite mikroskopy, kamery i aparaty fotograficzne, a do pobierania odcisków od osób podejrzanych i skazanych - wałki i poduszki daktyloskopijne oraz skaner (do beztuszowego pobierania odcisków), który w połączeniu z komputerowym systemem identyfikacji odcisków niemal natychmiast sprawdza badane ślady w policyjnej bazie danych.
Pobieranie odcisków palców jest obwarowane przepisami prawnymi. Art. 87 ust. 1 Konstytucji polskiej gwarantuje obywatelom nietykalność osobistą. Dlatego też można je pobierać wyłącznie od osób podejrzanych i oskarżonych, o ile jest to niezbędne do identyfikacji, bądź wykluczenia sprawstwa. Zdarza się jednak, że osoba chcąca uwolnić się od stawianych zarzutów dobrowolnie poddaje się procedurom daktyloskopijnym. Wówczas jej dobra nie zostają naruszone.
Leszek Stundis