Myliliśmy się
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 508
Nadszedł czas, aby społeczność naukowa przyznała, że myliliśmy się co do COVID i że kosztuje to życie – pisze Kevin Bass, doktorant w szkole medycznej w Teksasie (z VII roku).
Jako student medycyny i badacz gorąco wspierałem wysiłki władz zdrowia publicznego w związku z COVID-19. Wierzyłem, że władze zareagowały na największy kryzys zdrowia publicznego w naszym życiu ze współczuciem, starannością i wiedzą naukową. Byłem z nimi, gdy wzywali do blokad, szczepionek i dawek przypominających.
Myliłem się. My w środowisku naukowym myliliśmy się. I to kosztowało życie.
Widzę teraz, że społeczność naukowa, od CDC, przez WHO, po FDA i ich przedstawicieli, wielokrotnie przeceniała dowody i wprowadzała opinię publiczną w błąd co do własnych poglądów i zasad, w tym dotyczących naturalnej i sztucznej odporności, zamykania szkół i przenoszenia chorób, rozprzestrzenianie się aerozoli, nakazów stosowania masek oraz skuteczności i bezpieczeństwa szczepionek, zwłaszcza wśród młodzieży.
Wszystko to były błędami naukowymi w tamtym czasie, a nie z perspektywy czasu. Co zdumiewające, niektóre z tych zaciemnień trwają do dnia dzisiejszego.
Ale być może ważniejsze niż jakikolwiek pojedynczy błąd było to, jak błędne było i nadal jest ogólne podejście społeczności naukowej. Był wadliwy w sposób, który podważył jego skuteczność i doprowadził do tysięcy, jeśli nie milionów zgonów, którym można było zapobiec.
Czego nie doceniliśmy właściwie, to to, że preferencje decydują o tym, w jaki sposób wykorzystywana jest wiedza naukowa, i że nasze preferencje mogą – w istocie były – bardzo różne od preferencji wielu ludzi, którym służymy. Stworzyliśmy politykę w oparciu o nasze preferencje, a następnie uzasadniliśmy ją danymi. A potem przedstawialiśmy tych, którzy sprzeciwiali się naszym wysiłkom, jako nierozważnych, nieświadomych, samolubnych i złych.
Uczyniliśmy naukę sportem zespołowym, a czyniąc to, przestaliśmy być nauką. Stało się to my kontra oni, a „oni” zareagowali w jedyny sposób, jakiego można by się po nich spodziewać: przez opór.
Wykluczyliśmy ważne części populacji z opracowywania polityki i potępiliśmy krytyków, co oznaczało, że wdrożyliśmy monolityczną reakcję w wyjątkowo zróżnicowanym kraju, wykuwając społeczeństwo bardziej podzielone niż kiedykolwiek i pogłębiając długotrwałe różnice zdrowotne i ekonomiczne.
Nasza reakcja emocjonalna i zakorzeniona stronniczość uniemożliwiły nam dostrzeżenie pełnego wpływu naszych działań na ludzi, którym mamy służyć. Systematycznie minimalizowaliśmy wady narzuconych przez nas interwencji – narzuconych bez udziału, zgody i uznania osób zmuszonych do życia z nimi. Czyniąc to, naruszyliśmy autonomię tych, na których nasza polityka miałaby najbardziej negatywny wpływ: biednych, klasy robotniczej, właścicieli małych firm, Czarnych i Latynosów oraz dzieci. Te populacje zostały przeoczone, ponieważ stały się dla nas niewidoczne przez ich systematyczne wykluczanie z dominującej, korporacyjnej maszyny medialnej, która zakładała wszechwiedzę.
Większość z nas nie opowiadała się za alternatywnymi poglądami, a wielu z nas próbowało je stłumić. Kiedy silne głosy naukowców, takie jak światowej sławy profesorowie Stanford John Ioannidis, Jay Bhattacharya i Scott Atlas, czy profesorowie Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco, Vinay Prasad i Monica Gandhi, podnieśli alarm w imieniu wrażliwych społeczności, spotkali się z surową krytyką ze strony nieustępliwych tłumów krytyków i krytyków w społeczności naukowej – często nie na podstawie faktów, ale wyłącznie na podstawie różnic w opiniach naukowych.
Kiedy były prezydent Trump zwrócił uwagę na wady interwencji, został publicznie odrzucony jako błazen. A kiedy dr Antony Fauci sprzeciwił się Trumpowi i został bohaterem społeczności zajmującej się zdrowiem publicznym, daliśmy mu nasze wsparcie, aby robił i mówił to, co chciał, nawet jeśli się mylił.
Trump nie był choćby w najmniejszym stopniu doskonały, podobnie jak akademiccy krytycy polityki konsensusu. Ale pogarda, jaką im okazaliśmy, była katastrofą dla publicznego zaufania do reakcji na pandemię. Nasze podejście zraziło duże segmenty populacji do tego, co powinno być ogólnokrajowym projektem opartym na współpracy.
I zapłaciliśmy cenę. Wściekłość osób marginalizowanych przez klasę ekspercką eksplodowała i zdominowała media społecznościowe. Wobec braku naukowego leksykonu do wyrażenia swojego sprzeciwu, wielu dysydentów zwróciło się do teorii spiskowych i chałupniczego przemysłu naukowego awanturników, aby przedstawić swoje argumenty przeciwko konsensusowi klasy ekspertów, który zdominował główny nurt pandemii. Nazywając tę narrację „dezinformacją” i obwiniając za nią „analfabetyzm naukowy” i „ignorancję”, rząd spiskował z Big Tech, aby agresywnie ją stłumić, usuwając uzasadnione obawy polityczne przeciwników rządu.
I to pomimo faktu, że polityka pandemiczna została stworzona przez cienki jak brzytwa skrawek amerykańskiego społeczeństwa, który namaścił się na przewodnictwo klasie robotniczej – członkom środowiska akademickiego, rządu, medycyny, dziennikarstwa, technologii i zdrowia publicznego, którzy są dobrze wykształceni i uprzywilejowani. W komforcie swojego przywileju ta elita ceni paternalizm, w przeciwieństwie do przeciętnych Amerykanów, którzy chwalą samodzielność i których codzienne życie rutynowo wymaga od nich liczenia się z ryzykiem. To, że wielu naszych przywódców zaniedbało wzięcie pod uwagę doświadczenia osób z różnych klas jest nie do przyjęcia.
Nie rozumiejąc tego z racji podziału klasowego, surowo oceniliśmy krytyków lockdownu jako leniwych, zacofanych, a nawet złych.
Odrzuciliśmy jako „oszustów” tych, którzy reprezentowali ich interesy. Wierzyliśmy, że „dezinformacja” dodaje energii ignorantom i nie chcieliśmy zaakceptować faktu, że tacy ludzie mają po prostu inny, ważny punkt widzenia.
Opracowaliśmy politykę dla ludzi bez konsultacji z nimi. Gdyby nasi urzędnicy ds. zdrowia publicznego wykazali się mniejszą pychą, przebieg pandemii w Stanach Zjednoczonych mógłby mieć zupełnie inny wynik, z dużo mniejszą liczbą ofiar śmiertelnych.
Zamiast tego byliśmy świadkami masowej i ciągłej utraty życia w Ameryce z powodu braku zaufania do szczepionek i systemu opieki zdrowotnej; masowej koncentracji bogactwa przez już zamożne elity; wzrostu liczby samobójstw i przemocy z użyciem broni, zwłaszcza wśród biednych; prawie podwojenia częstości występowania depresji i zaburzeń lękowych, zwłaszcza wśród młodych; katastrofalnej utraty osiągnięć edukacyjnych wśród dzieci już znajdujących się w niekorzystnej sytuacji; a wśród osób najbardziej narażonych na masową utratę zaufania do opieki zdrowotnej, nauki, autorytetów naukowych i szerzej przywódców politycznych.
Moja motywacja do napisania tego jest prosta: jest dla mnie jasne, że aby przywrócić publiczne zaufanie do nauki, naukowcy powinni publicznie dyskutować, co poszło dobrze, a co źle podczas pandemii i gdzie mogliśmy zrobić lepiej.
W porządku jest się mylić i przyznać, gdzie się myliło i czego się nauczyło. To centralna część sposobu, w jaki działa nauka. Jednak obawiam się, że wielu jest zbyt głęboko zakorzenione w myśleniu grupowym i zbyt boi się publicznie wziąć na siebie odpowiedzialność, aby to zrobić.
Rozwiązanie tych problemów w dłuższej perspektywie wymaga większego zaangażowania na rzecz pluralizmu i tolerancji w naszych instytucjach, w tym włączenia krytycznych, choć niepopularnych głosów.
Intelektualny elitaryzm, referencjalizm i klasism muszą się skończyć. Od tego zależy przywrócenie zaufania do zdrowia publicznego i naszej demokracji.
Kevin Bass
31.01.23
Apel do lekarzy polskich prof. Andrzeja Frydrychowskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 626
Szanowni Państwo, Koledzy Lekarze
Choć jestem czynnym naukowcem, profesorem zwyczajnym, doktorem habilitowanym nauk medycznych i lekarzem z dużym doświadczeniem zawodowym (tytuł profesora uzyskałem po spełnieniu niezbędnych wieloszczeblowych kryteriów do tego wymaganych, gdzie mój dorobek oceniali wybitni eksperci z wielu specjalności w naukach medycznych, zatem profesorem nie zostałem w oparciu o kryteria polityczne, organizacyjne, czy biurokratyczne), na przestrzeni kilku ostatnich lat byłem regularnie zmuszany przez funkcjonariuszy Okręgowej Izby Lekarskiej w Gdańsku do udziału w postępowaniach, których celem było zdyscyplinowanie mnie i zawrócenie do mainstreamu standardowej praktyki medycznej.
Nie dałem się, co w efekcie zmusza mnie do złożenia następującego oświadczenia:
Ex nunc raz na zawsze rezygnuję z członkostwa w Okręgowej Izbie Lekarskiej i wnoszę o skreślenie mnie z listy jej członków. Dożywotnio rezygnuję z ubiegania się o wpisanie mnie ponowne na listę członków którejkolwiek z izb lekarskich na terenie naszego kraju.
Funkcjonariusze OIL w Gdańsku chcąc mnie poniżyć i upodlić, skierowali mnie na pełne szkolenie z zakresu elementarnej wiedzy lekarskiej, jakie przechodzą wszyscy lekarze kończący studia medyczne. Jakbym był niedoukiem. Tymczasem z powodów, które szczegółowo opisuję i wymieniam poniżej, sądzę, że kompromitują nie mnie, lecz gdańską i wszystkie izby lekarskie, które tworzycie Wy, polscy lekarze.
Uzasadnienie
Mój apel dotyczy w tej samej mierze funkcjonariuszy Okręgowej Izby Lekarskiej w Gdańsku, co każdego polskiego lekarza – członków izb lekarskich naszego kraju. Wszystkich tych, którzy w imię korzyści osobistych – pieniędzy i innych benefitów uzyskiwanych w czasie wykonywania zawodu - zaprzedali przysłowiową „duszę diabłu” i sprzeniewierzyli się słowom przysięgi Hipokratesa.
Struktury izb lekarskich, zamiast dynamizować oraz rozwijać, psują i demoralizują środowisko lekarskie na zasadzie, że ryba psuje się od głowy. Moralnie niszczonych jest wielu lekarzy, bez względu na wiek. Młodzi i starzy. Wyjątki są tak nieliczne, że uczciwi lekarze są widoczni z daleka. I świecą jak latarnie swoją czystą i moralną aurą. Niestety, z tego samego powodu są również łatwym celem.
Kto musi się bronić? Kto jest atakowany? A kto atakuje? I jest oprawcą? Atakowani są kompetentni i uczciwi lekarze, których dążeniem w leczeniu chorych jest poszukiwanie przyczyny choroby i jej eliminacja. Co syntetycznie mówiąc, oznacza prawdziwe wyleczenie pacjenta.
Ich atakującymi są funkcjonariusze izb lekarskich i ich struktury. Poniżej wyjaśniam, dlaczego nie powinni być nigdy więcej określani mianem „lekarz”.
Z perspektywy naukowej wiedzy medycznej, którą posiadam, są to bowiem „zaleczacze”. Nie leczą pacjentów, tylko zaleczają objawy chorób. Choć powinni działać w interesie pacjenta, praktykę lekarską wykonują głównie w interesie własnym. Tak naprawdę stanowiąc zespół handlowy przemysłu medycznego i farmaceutycznego. Zaleczanie przez nich objawów chorób daje wprawdzie spektakularny, krótkoterminowy efekt, po którym jednak choroba powraca zazwyczaj ze zdwojoną siłą. Nieprawidłowy schemat leczenia jest wielokrotnie powtarzany. „Zaleczanie”, a nie leczenie, trwa całymi latami. Kończy się dopiero zgonem pacjenta. To dotyczy zalecanych i stosowanych przez lekarzy na ogromną skalę antybiotyków, sterydów, IPP (inhibitory pomp protonowych) często stosowanych profilaktycznie!
Podkreślmy, mimo stwierdzonych i udowodnionych licznych działań ubocznych! I chodzi tu o zgony, lub nieusuwalne kalectwo, a nie o ból głowy. Zapisywacz leków, lub jak kto woli „zaleczacz”, ma tłumy pacjentów i stateczne, wygodne życie, bez ponoszenia odpowiedzialności za to co robi – bardzo często kosztem chorych i często szkodząc interesom państwa polskiego, które na to pozwala, a tak naprawdę finansuje w istocie przestępczy i niemoralny proceder.
Zastanawiałem się, czy rozmowa z funkcjonariuszami, w istocie pałkownikami gdańskiej OIL, ma sens. Brak jakiegokolwiek porozumienia przez okres kilku ostatnich lat dowodzi, że może nie ma sensu!? Sądzę jednak, że mój przypadek powinien poznać każdy polski lekarz. Pro publico bono.
Twórcom izb lekarskich przyświecało inne ich funkcjonowanie, nie przemysłowo-handlowej formacji SS, tylko instytucji, która będzie bronić lekarzy. Za wszelką cenę i pro bono. Izby lekarskie nie miały być narzędziem służącym do wyniszczania etycznych lekarzy, których poglądy na naukę i medycynę różnią się od poglądów mainstreamu przemysłowego (medycznego i farmaceutycznego). Zwłaszcza wtedy, gdy państwo polskie nie działa, a jego służby pozwalają, by z budżetu publicznego wyciekały do kieszeni firm farmaceutycznych i medycznych dziesiątki i setki milionów (a może i miliardów) złotych. My, skromni lekarze, nie mamy na to wpływu. Jeśli to nie przestanie przeszkadzać politykom – decydentom, sytuacja nie ulegnie zmianie. Izby lekarskie dalej będą preferować często ograniczające się do czasowego niwelowania objawów choroby, a nie do usunięcia ich przyczyn. I to dzieje się przy aprobacie ze strony struktur państwowych.
Zdawać by się mogło, że izby lekarskie – pieski łańcuchowe administracji państwowej, które przeszły na czarną stronę mocy - powinny to robić w ukryciu, bez ostentacji, buty, arogancji i bezczelności adresowanej do uczciwych lekarzy. Z poczuciem niemałego wstydu. Otóż nic bardziej mylnego. Jest dokładnie na odwrót. To uczciwi lekarze, którzy robią wszystko co mogą, by likwidować przyczyny chorób i mieć zdrowych pacjentów, są sekowani. Zaś lekarze o moralnych, zawodowych i naukowych niskich kompetencjach, ale za to wysokiej pozycji w strukturze okręgowych izb lekarskich są najbardziej rezolutni i widoczni. I to władza, a nie wiedza czyni z nich programowych ignorantów, z którymi niemożliwy jest merytoryczny dyskurs na temat nauk medycznych – podstawowego narzędzia, którym powinien posługiwać się lekarz.
Ja na własnej skórze doświadczyłem tego rodzaju buty i arogancji od funkcjonariuszy Okręgowej Izby Lekarskiej w Gdańsku, którzy ostentacyjnie i programowo odmawiają nawet wglądu w proponowaną im naukową literaturę przedmiotu, uzasadniającą stosowane przeze mnie metody leczenia. Podkreślam, w 100% opartych na naukowych badaniach. Nawet podetknięcie im wprost pod nos fachowej literatury przedmiotu nic nie zmienia. Metody leczenia, które stosuję na równi z wieloma zagranicznymi lekarzami, są skuteczne i efektywne. Ich walory zarówno naukowe oraz użytkowe są bezsporne. Opisane zostały w ogromnym zasobie naukowej literatury przedmiotu, którą na przestrzeni ostatnich lat wielokrotnie proponowałem funkcjonariuszom gdańskiej OIL. Nic z tego.
Jednakże stosowanie metod leczenia nie opartych na promocji leków powoduje, że etyczny lekarz w imię zasad musi zrezygnować z bardzo wymiernych zysków np. z wycieczek, wyjazdów na konferencje, na darmowe szkolenia (programy lojalnościowe), z prezentów, gadżetów, bonów towarowych, z ulg hotelowych, wycieczkowych, honorariów, etc…
I nie tylko z wynagrodzenia za wykłady sponsorowane, ale również za ordynowanie pacjentom określonych leków.
Lekarze na skalę masową całego kraju sponsorowani są przez koncerny światowych gigantów firm farmaceutycznych, których pierwszym celem było opanowanie i podporządkowanie sobie izb lekarskich. Ten cel osiągnięto.
Drugim zaś celem jest pomijanie wyników badań klinicznych, ukazujące szkodliwe działanie produktów firm farmaceutycznych, jako konieczny koszt cywilizacyjny. Co z całą stanowczością podkreślmy, jest kłamstwem upowszechnianym przez okręgowe izby lekarskie. Dlaczego? Bo choć poszukiwanie metod przyczynowego leczenia chorób pozostaje w kolizji z interesem firm farmaceutycznych, to z punktu widzenia zdrowia pacjentów jest jedyną skuteczną metodą leczenia.
Przez kraje najwyżej rozwinięte leczenie przyczynowe jest uznawane za skrajnie prawidłowe. Za przejaw skrajnej awangardy medycyny. Kraje te po pierwsze dysponują środkami finansowymi na budowanie struktur medycyny prewencyjnej, profilaktycznej, a po drugie skutecznymi mechanizmami ochrony państwa przed nadmierną zachłannością firm farmaceutycznych i medycznych. Innymi słowy, efektywnie posługują się w tym celu służbami specjalnymi. W krajach bardziej cywilizacyjnie zaawansowanych niż Polska, lekarze poszukujący przyczyn chorób nie są, jak ja obecnie, grillowani i sekowani przez ich izby lekarskie.
Czy żyjąc i mieszkając w Polsce, mam się poddać inercji, którą tworzą izby lekarskie? Gdańska OIL odmawia udziału w naukowej debacie, odwołując się do argumentu: po co rozmawiać o preparatach stosowanych i wykorzystywanych w leczeniu chorych przez profesora Frydrychowskiego, skoro nie figurują na liście substancji czynnych corocznie publikowanych przez ministra zdrowia. Czy to jest wystarczający argument dla lekarza? Czy nie wystarczy popatrzeć na obecnego ministra zdrowia i niemal wszystkich jego poprzedników, by wiedzieć, że minister nie ma kompetencji merytorycznych, by rozstrzygać, co może być substancją czynną, a co nią nie jest?
Władza polityczna, choćby pochodziła z nie wiem jak silnego politycznego wyboru, nie zastąpi wiedzy i nauki. Nawet lekarz gminny, bez żadnego tytułu naukowego, to nie chłopiec na posyłki dla ministra zdrowia. To specjalista. I to minister musi słuchać rad lekarza, a nie odwrotnie. Struktura izb to struktura administracyjna. Rezygnacja z polemiki o zdrowiu pacjentów przez funkcyjnych członków gdańskiej izby z wysoko wyspecjalizowanym lekarzem, naukowcem, profesorem medycyny, którym jestem ja, oprócz tego, że jest deliktem Kodeksu Etyki Lekarskiej, stanowi przejaw konformizmu i zawodowego oportunizmu władz tej izby. Chcąc zachęcić lekarzy do naukowej debaty o przyszłości medycyny, zmuszony byłem prowokować środowisko lekarskie wypowiedziami w mediach, by zachęcić ich do naukowej debaty o przyszłości medycyny.
Dlaczego? Bo normalnych rozmów w koleżeńskim, lekarskim gronie władze gdańskiej OIL unikają jak szczury. Intelektualne prowokacje z mojej strony w kierunku wymiany doświadczeń i poszukiwania nowoczesnych metod leczenia miały wymiar per excellence naukowy. Służą rozwiązywaniu problemów dostrzeżonych przez naukę, opisanych w piśmiennictwie i w literaturze przedmiotu oraz tych nieznanych i niezbadanych. Przez naukę nieopisanych.
Z wnikliwie przeze mnie przestudiowanych zasobów nauki, popartych doświadczeniem wielu wybitnych lekarzy z całego świata jednoznacznie wynika, że wiele chorób przewlekłych, uznanych przez okręgowe izby lekarskie za nieuleczalne, można w pełni skutecznie leczyć. Najpierw jednak trzeba chcieć, a po drugie umieć. Funkcjonariusze gdańskiej OIL po pierwsze nie chcą, czym równają do przemysłu farmaceutycznego i medycznego. A hołdując zasadzie: leczyć, by nie wyleczyć, polski lekarz staje się w istocie akwizytorem firm farmaceutycznych.
Publicznie oświadczam, że lecząc uczciwie, można skutecznie wyleczyć cukrzycę II typu, hashimoto, choroby tarczycy, Leśniowskiego-Crohna, wiele nowotworów, w tym nowotwory mózgu - glejaki, cofnąć procesy miażdżycowe, wyleczyć stopę cukrzycową, rzs, zaburzenia snu, etc.
To tylko przykłady chorób, które można skutecznie leczyć. O słuszności metod stosowanych przeze mnie decyduje owszem moja kompetencja naukowa i dość bogate, osobiste doświadczenie lekarskie. Ale nie tylko. Moją wiedzę zawdzięczam również recenzowanym, uznanym naukowym czasopismom i częstokroć wielogodzinnym rozmowom z innymi lekarzami (europejskimi, amerykańskimi oraz z innych krajów i kontynentów), którzy z równym powodzeniem stosują omawiane metody. Naukowe czasopisma są źródłem najświeższych informacji o najnowszych metodach, ich skuteczności, lub braku skuteczności.
Gdyby funkcjonariusze gdańskiej OIL chcieli czytać i poznawać recenzowaną, profesjonalną, naukową literaturę przedmiotu, mogliby zdobywać i wzbogacać swą wiedzę i doświadczenie z zakresu najnowszych osiągnięć medycznych całego świata zachodniego bez konieczności osobistych i drogich podróży do tych krajów w celu samokształcenia. Zaś rezygnując z wiedzy i doświadczenia międzynarodowych naukowych autorytetów – nauczycieli akademickich i mentorów, profesorów medycyny, zmieniają polską medycynę w zaścianek. A dokładnie mówiąc - w „wiochę Zachodu”. W rezultacie polskie izby lekarskie własną ojczyznę i Polaków traktują jak podgatunek. Jak pariasów Europy i świata, których można truć poprzez stosowanie metod mających olbrzymie działania uboczne i które zagrażają zdrowiu oraz życiu pacjentów.
W literaturze naukowej, którą funkcjonariusze gdańskiej OIL odrzucają z taką lekkością, zdarza się, że stare, babcine metody potrafią być opisane w nowy, awangardowy, naukowy sposób. Jeśli rzeczywiście ich działanie jest naukowo sprawdzone i zweryfikowane, według mnie stanowią część wiedzy strictissime medycznej. Jako naukowiec uważam, że nawet, gdyby masło lub maślanka efektywnie leczyły chorego z określonej choroby, na którą w wykazie substancji czynnych publikowanym przez resort zdrowia nie widnieje lek uznany oficjalnie (formalnie przez medycynę), to ja jako lekarz, będąc przekonanym o skuteczności owej maślanki lub masła, zastosowałbym je, nie czując się w ogóle związanym zakazem lub nakazem administracyjnym, wyrażanym przez „pałkowników” izb lekarskich.
Lekarz postępujący w zgodzie z najnowszą wiedzą medyczną,za świadomą zgodą pacjenta nigdy nie powinien bać się kary z tytułu działania w najlepszym interesie pacjenta. Tak dalece jako lekarz jestem o tym przekonany, iż sądzę, że powinniśmy tego uczyć studentów. Nie możemy przyszłych lekarzy wychowywać na zapisywaczy leków oraz procedur medycznych, jakby byli nie podmiotami ustaw medycznych, lecz ich niewolnikami. Zniewolonymi przez narzucone im odgórnie algorytmy postępowania. Owe niewolnicze algorytmy nie służą pacjentom, lecz ciemnym, krociowym interesom, które obce są przepisom ustaw i zasadom określonym w Kodeksie Etyki Lekarskiej. Zaś jak na ironię stosowanie doskonałych wręcz metod leczenia w Polsce kończy się odebraniem lekarzowi prawa wykonywania zawodu.
Jako samodzielny pracownik naukowy mam nie tylko prawo, lecz i obowiązek studiowania naukowej literatury przedmiotu, poszukiwania nowych metod leczenia, sprawdzania ich skuteczności i ich weryfikowania. Jeżeli okażą się skuteczne, powinienem zrobić wszystko, by zostały wdrożone do powszechnego leczenia dla dobra wszystkich chorych. W ten sposób wypełniam przysięgę Hipokratesa, którą złożyłem i pozostanę jej wierny. Imperatyw moralny każe mi interesy wielkiego przemysłu odstawić na bok, nawet gdy godzi to w moją kieszeń oraz grozi kolizją z niektórymi działaczami izby lekarskiej.
Zostałem ukarany najsurowszą karą, choć nie popełniłem żadnego błędu medycznego. Moim błędem jest brak posłuszeństwa względem części mainstreamu lekarskiego, który aportuje i je z ręki przedstawicieli firm medycznych i farmaceutycznych. A może też jak posłuszny pudelek powinienem milczeć? Nic nie mówiąc, że uzyskuję doskonałe rezultaty leczenia, nie stosując produktów i metod leczenia rekomendowanych przez firmy farmaceutyczne?
Czyż nie jest moralnym prawem i powinnością zawodową lekarza publicznie głosić, że uzyskuje pozytywne wyniki leczenia? Skoro kilka tysięcy moich pacjentów nie ma żadnych powikłań. W państwie stanowiącym środek Europy, którego wszystkie bez wyjątku apteki informują nas drobnym druczkiem na ulotkach dołączanych do niemal każdego leku rekomendowanego przez izby lekarskie o gargantuicznej liczbie skutków ubocznych związanych z ich stosowaniem? Jak uczciwy lekarz ma na to reagować? I choć sąd lekarski nie dowiódł mi, że wyrządziłem krzywdę/szkodę jakiemukolwiek pacjentowi, to zastosowano wobec mnie karę najwyższą. Nie za delikt dyscyplinarny ani karny, za jego skutkową postać, lecz za moje poglądy i sposób wykonywania zawodu. Zasadniczo się różniący od podejścia do chorych, które reprezentują izby lekarskie.
Czy opisywane przeze mnie podejście izb lekarskich, de facto organów państwa, nie nabiera czasem cech apartheidu? Tak właśnie myślę i dlatego właśnie publicznie zniszczę swoje prawo wykonywania zawodu. Okręgowa Izba Lekarska w Gdańsku pozbawiła mnie go, nie potrafiąc odróżnić typowego deliktu dyscyplinarnego, wynikającego z nieuctwa lekarza, od stosowania w leczeniu zaawansowanych instrumentów nauki.
Ale nie płaczę. Płakałbym, gdyby mnie z izby usuwali prawi lekarze, a nie ignoranci. Zmuszony bronić się przed zarzutami wyssanymi z palca, niniejszym zawiadamiam opinię publiczną o prawdziwym obliczu izb lekarskich w Polsce. Polacy, którzy żyją w naszym kraju i nie opuścili Polski powinni poznać treści zawarte w tym apelu.
Odchodząc od naukowej wiedzy, a kierując się w stronę policyjnej pałki, izby lekarskie przyciągają do swoich struktur samych koniunkturalnych oportunistów. Jak wspomniałem „zaleczaczy”, „zapisywaczy” leków. Jakże to smutne. Czego zawód lekarza musi doświadczać w naszym kraju. Jako wieloletni pracownik naukowy Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego nauczałem wielu spośród was. I albo niewiele zrozumieliście, albo zasady nauk medycznych, które starałem się wam wpoić, mniej dla was znaczą od zasad nauk ekonomicznych i finansowych, których was nie uczyłem.
Izby lekarskie, zamiast pełnić funkcje samorządowe, są placówkami promocji gotowych metod i algorytmów leczenia w interesie obcych firm, a nie Polaków. Promują środki medyczne i farmaceutyczne nawet wtedy, gdy ich skuteczność jest wątpliwej, lub nie posiada żadnej jakości. Byle opłacało się finansowo. Na domiar złego izby nie promują i nie rozpowszechniają wśród swych członków postaw lekarza zorientowanego na najbardziej awangardowe rozwiązania i na wyniki naukowe, będące systemem żywym, dynamicznym i podlegający nieustannym zmianom. Systemem opartym nie tylko na wiedzy teoretycznej, lecz także na doświadczeniu.
Gdańska izba lekarska z awangardy medycyny zmieniona została w izbę biurokratyczną. Jej wpływ na lekarza tak bardzo jest obecnie destrukcyjny, że gminny lekarz odchodzi od nauki, głównego narzędzia medycyny w XXI wieku. W jaką stronę? W stronę mechanicznego zapisywania ustalonych odgórnie leków i ordynowania wcześniej administracyjnie przez izbę ustalonych procedur medycznych. Tak uformowany lekarz z owego przysłowiowego Judyma nie ma już nic. Przestaje być podmiotem i staje się pachołkiem medycyny. Czytaj: firm farmaceutycznych (via administracja państwowa), których izby lekarskie stały się ślepym narzędziem. Izby lekarskie pozbawione moralnego oblicza nie potrafią bronić uczciwych lekarzy stosujących skuteczne, przyczynowe leczenie.
W rezultacie przyzwoici lekarze, straciwszy swych obrońców w trakcie postępowania dyscyplinarnego przed izbą, zmuszani są udowadniać, że nie są przysłowiowymi „wielbłądami”. To patologiczne warunki do wykonywania zawodu lekarza. Bardzo szybko wyrazem czynu zabronionego, popełnionego przez lekarza, staje się zwykłe samodoskonalenie, poszerzanie horyzontów zawodowych i naukowych. A w istocie poszukiwanie nowych rozwiązań dla medycyny. W ten sposób izby lekarskie, zamiast rozwijać, cofają naukę do średniowiecza. Wprawdzie nie mogą naukowca spalić na stosie, ale za to mogą go pozbawić prawa do leczenia chorych. I to w majestacie prawa. Mój przypadek, choć z początku XXI wieku, niczym się nie różni od powszechnie znanych zdarzeń historycznych, w których eksterminowano przeciwników za samą odmienność poglądów. Kopernik, Galileusz, Giordano Bruno, etc. Podobnie jak owi niezwykli naukowcy w dziedzinie astronomii, tak i ja w dziedzinie medycyny zarzucam izbom lekarskim, że po cichu wracają do owych ciemnych epok, stając się ośrodkiem ciemnogrodu i inkwizycji. O innych izbach jest mi trudniej mówić, ale dobrze poznałem lekarzy – funkcjonariuszy okręgowej izby lekarskiej w Gdańsku. W sumie potraktowali mnie dość łagodnie. Mogli przecież spróbować wersji z chorobą umysłową, lub zaproponować mi serię elektrowstrząsów i wykasować mi pamięć, żebym nie kalał własnego gniazda. A więc przypomnę Państwu słowa Cypriana Kamila Norwida:
„Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala/ Czy ten, co mówić o tym nie pozwala?”.
Wychodzę z izby, która zamiast bronić, narusza moje niezbywalne prawo do spokojnego wykonywania zawodu lekarza i naukowca w wieku emerytalnym. Gdyby gdański sąd lekarski był uczciwy, okazano by mi dowody świadczące o deliktowej postaci popełnionego przeze mnie błędu lekarskiego. Innymi słowy, dowiedziona by mi została szkoda lub krzywda, której doznał pacjent. Sąd ten nie potrafił tego zrobić, bo ja w całej mojej historii wykonywania zawodu nie zaszkodziłem ani jednemu pacjentowi.
Czyż nie jest zadziwiający fakt, że w tym samym czasie sądy lekarskie przy okręgowych izbach lekarskich nie karzą członków swych izb – lekarzy, którzy stosując rekomendowane przez izby metody farmakoterapii przyczyniają się nierzadko do zgonów, lub nieusuwalnego kalectwa tysięcy pacjentów.
Sama tylko cukrzyca zaleczana, a nie leczona, zbiera żniwo każdego roku kilkudziesięciu tysięcy ludzi. W majestacie prawa pacjentów tych się okalecza poprzez chirurgiczną amputację kończyn w wyrazie solidarności z producentami insuliny. Pacjenci z chorymi stawami okaleczani są już w milionach. Można wyliczać bez końca, podając przykłady chorób, które programowo nie są leczone, gdyż leki zaleczające wyłącznie objawy bez wyleczenia są źródłem większych fortun dla ich producentów, niż leki leczące skutecznie, tj. usuwające przyczyny. My, wszyscy polscy lekarze, jesteśmy w dużym stopniu również udziałowcami tego biznesu. Z nielicznymi wyjątkami. Sam jeden bowiem skutecznie leczę większość chorób uznanych przez funkcjonariuszy izb lekarskich za nieuleczalne w majestacie prawa!
Profesora medycyny naukowy tłumok (dentysta lub pediatra) reprezentujący izbę lekarską mógł ukarać tylko i wyłącznie za deliktową postać, czyli skutkową, zawodowego błędu lekarskiego. W przeciwnym wypadku precz od moich naukowych poglądów i metod leczenia, które stosuję. Nic wam do tego.
Po wielu latach pracy naukowej i zawodowej, jako lekarz i profesor medycyny, powinienem odczuwać dumę z tego powodu, że jestem członkiem gdańskiej izby lekarskiej. Tymczasem odczuwam tylko głęboki wstyd. Doświadczam bezprzykładnie złośliwego nękania mnie przez funkcjonariuszy gdańskiej izby, którzy stawiają mi miałkie, pozbawione wartości zarzuty. Gdy tymczasem stosowane przeze mnie metody leczenia pacjentów są znane nauce i wielu środowiskom lekarskim. Nie tylko polskim, w tym m. in. USA, Japonia, Niemcy, etc. Znane są bardzo wielu lekarzom z innych krajów świata. Z wyjątkiem funkcjonariuszy polskich izb lekarskich.
W treści tego apelu w zasadzie udzielam funkcjonariuszom z Okręgowej Izby Lekarskiej w Gdańsku odpowiedzi na wszystkie wyssane z palca, bezpodstawnie postawione mi dotychczas zarzuty.
Publiczne zniszczenie przeze mnie prawa wykonywania zawodu, spowoduje z mocy prawa (art. 7dz ust.1 pkt.1) w zb. z ust. 2 ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty) skreślenie mnie z listy członków izby lekarskiej. Zaś w konsekwencji skreślenia mnie z listy z mocy prawa nastąpi umorzenie wszystkich spraw, które w ostatnich latach przeciwko mnie wykreowała gdańska izba lekarska. Od tej chwili moje zawodowe i naukowe poglądy dotyczące leczenia chorych są wyłącznie moimi poglądami. Łapy od nich precz.
Mimo mojego dojrzałego wieku wierzę, że doczekam chwili, gdy obecni włodarze nie tylko gdańskiej, ale i pozostałych izb lekarskich naruszający prawa pacjentów, zostaną skutecznie rozliczeni, zarówno prawnie, jak i moralnie. Będę na to czekał razem z moimi zdrowymi pacjentami, którzy według gdańskiej OIL już dawno powinni zalegać na cmentarzu. Zamiast na starość cieszyć się z członkostwa w gdańskiej izbie lekarskiej, jako nestor nauki i zawodu lekarza, muszę się przed wami bronić i stowarzyszać z innymi lekarzami. Albo z prześladowanymi tak samo jak ja, albo z tymi, którzy uznali was za zdrajców. Kierujemy się dobrem pacjentów. Im bardziej agresywne jest działanie izb, tym szybciej powstanie środowisko lekarzy, którzy będą potrafili etycznie leczyć, etycznie zarabiać znacznie większe pieniądze niż zarabiają obecnie, nie krzywdząc pacjentów. Dochody, które obecnie zagarniają firmy farmaceutyczne, należą się lekarzom.
Profesor medycyny Andrzej Frydrychowski
Ps. Jeśli tym, co mówię ktoś z Państwa poczuł się obrażony, bardzo mi miło. Proszę się do mnie odezwać. Będziemy tworzyć alternatywną medycynę. Naukową Medycynę Naturalną. Ta nazwa nie nawiązuje do ziół, czy babcinych przepisów. Odwołuje się do natury ludzkiej, którą medycyna winna badać i studiować, uwzględniając w leczeniu naturalne, a dokładnie mówiąc, molekularne właściwości anatomii, fizjologii oraz psychiki człowieka. Poprzez zastosowanie właściwego doboru środków medycznych oraz naukowych metod leczenia. Czyli takich, które nie szkodzą. Primum non nocere.
Mainstream medyczny i farmaceutyczny od dawna uszkadza ludzi bezpodstawnie twierdząc, że jest to niezbędny koszt postępu. Naukowa Medycyna Naturalna, której jestem prekursorem, już wkrótce dowiedzie, że szkodzenie pacjentom i uszkadzanie ich jest co najmniej wyrazem indolencji lekarskiej. A nawet zbrodni w sytuacji, gdy nauka dysponuje już metodami skutecznego leczenia tzw. nieuleczalnych chorób. W całym świecie istnieją uniwersytety medycyny komplementarnej, gdzie lekarz i naturopata (także profesorowie) współpracują dla dobra chorego. Izby do tego nie dorosły. Pierwszym obowiązkiem człowieka jest rozumność, kto was tego pozbawił? Nauka polega na kwestionowaniu i weryfikowaniu dogmatów. Nie na ich powielaniu.
Wszystkich lekarzy podzielających moje poglądy zapraszam do zapoznania się z działalnością dwóch stowarzyszeń:. Towarzystwo Lekarzy Medycyny Zintegrowanej (TLMZ), którego jestem prezesem, oraz Polskiego Stowarzyszenia Niezależnych Lekarzy i Naukowców (PSNLiN), którego prezesem jest dr Dorota Sienkiewicz. Nie jesteśmy sami, są jeszcze osoby, którym zależy na dobru pacjenta i uczciwie wykonywanej pracy, połączmy się. Walczmy o zdrowie i życie wszystkich Polaków.
do wiadomości:
1. Andrzej Duda – Prezydent Polski
2. Gabinet Ministra Sprawiedliwości prof. Marcin Warchoł, Wiceminister Sprawiedliwości, Pełnomocnik Rządu ds. praw człowieka
3. Adam Niedzielski – Minister Zdrowia
4. Media krajowe i zagraniczne
Nadmierny optymizm czy kij w mrowisko?
- Autor: Waldemar Korczyński
- Odsłon: 1972
W portalu „Wszystko co najważniejsze” przeczytałem ostatnio wymieniony wyżej artykuł prof. Leszka Pacholskiego o kodeksie honorowym naukowców i pracowników szkolnictwa wyższego i trochę mnie zatkało. Profesor Pacholski od wielu lat pisuje, ciekawe na ogół, teksty o kondycji nauki i szkolnictwa wyższego, a naukowo „pochodzi” z matematyki, gdzie osiągnął prawie wszystko, co osiągnąć można. Pełnił też w nauce i szkolnictwie wyższym wiele ważnych funkcji, więc trudno podejrzewać Go o nieznajomość akademickiego środowiska. A tu mamy niespodziankę.
Jeśli dobrze tekst zrozumiałem, Autor dostrzega we wspomnianym środowisku, widzianym en masse, coś na kształt honoru. W tekście nie podano jak dokładnie honor ów jest rozumiany, ale jeśli dobrze go (tekst, nie honor) przeczytałem, chodziło o prawdomówność i zaufanie. Autor wyeksponował też pewne „naukowe” aspekty honoru i zaproponował ciekawą modyfikację sposobu oceniania ludzi związanych z nauką, w tym chyba i studentów oraz absolwentów uczelni. O tym ostatnim pomyśle niżej.
Na ile intencje Autora pojąłem, to „honor naukowy” ma być częścią tzw. etosu naukowców, jako - wyróżniającego ich z reszty społeczeństwa - pomysłu na życie „plemienne”, podobnie jak więzienny kodeks więźniów, tatuujących sobie na ramionach oficerskie gwiazdki, wyróżniające ich z grupy pozostałych więźniów. Zaszokował mnie w ogóle pomysł poszukiwania dziś honoru jakiejkolwiek większej grupy społecznej, szczególnie prezentowany przez tego właśnie Autora. O zmierzchu elit socjologowie i psychologowie piszą od lat, a oglądanie rozmaitych elit w telewizji jest przyczyną wielu patologii, bo konfrontacja ich wypowiedzi oficjalnych z nieoficjalnymi, lub czynami wywołuje u młodych moralne wątpliwości, a u starszych wstręt lub zażenowanie. Honor w telewizji widuję raczej rzadko, a honor akademicki w mediach kojarzę raczej z nadętością. W moim, nieszczególnie ciekawym, życiu akademickim spotykałem naukowców, których z przekonaniem określiłbym jako ludzi honoru, ale myślę, że co najmniej tyle samo innych znanych mi „uczonych” pojmowało honor jako coś, co brzmi podobnie jak „nasza sprawa” (po włosku cosa nostra).
Jeśli uwierzyć w powiedzenie, że „punkt siedzenia determinuje sposób widzenia”, to mój pogląd na honor w nauce byłby zasadniczo inny niż Autora artykułu. Może jednak nie do końca tak jest, bo łączy nas chyba coś w rodzaju marzeń, choć na ich realność poglądy mamy zupełnie odmienne.
Jak rozumieć można honor? W potocznym rozumieniu honor to chyba jakaś mieszanka (rozmaicie rozumianej!) uczciwości i gotowości do jej obrony. No i tu jest główny kłopot: tej ostatniej jakoś w środowisku akademickim nie widać. Nieliczne wyjątki (por. tekst „Prokurator nas nie zastąpi” tegoż Autora w tym samym miejscu co omawiany) raczej potwierdzają regułę. Nie pretendując do jakichkolwiek prób definiowania honoru w nauce i szkolnictwie wyższym, pozwolę sobie opisać pewne aspekty rozumienia honoru przez przeciętnego człowieka, które trochę nie pasują do dobrego wypełniania obowiązków naukowca, co każe wątpić w realność, trzeba przyznać pięknego, pomysłu prof. Pacholskiego.
Każdy honor jest inny. To stwierdzenie jest raczej trywialne, ale warto pomyśleć, jaki jest dla zwykłych ludzi najlepszy, czyli najbardziej użyteczny społecznie. Ja myślę, że taki, który jest najłatwiejszy do zrozumienia i wymaga najmniej myślenia w przestrzeganiu tytułowego kodeksu honorowego. Odpowiedni kodeks honorowy powinien być więc prosty i zarazem trudny do „rozmiękczenia” czy obejścia, jak zastrzeżenie patentowe maszyny do szycia („otwór na nitkę na ostrzu, nie końcu, igły”).
Najlepszym chyba przykładem tak widzianego dobrego kodeksu honorowego był wyryty na sztyletach SS napis „Meine Ehre heisst Treue”, co tłumaczy się zwykle na „Moim honorem jest wierność”. I esesmani swojego honoru bardzo skutecznie bronili, więc honornymi niewątpliwie byli. No i tu jest pierwszy problem: nie bardzo wyobrażam sobie tak prosty jak wspomniany wyżej kodeks honorowy SS, opis tego, co w nauce jest, a co nie jest honorowe. Żaden ze znanych mi naukowych kodeksów etycznych (a jest ich naprawdę kupa wielka) nie zawiera mniej niż kilkanaście stron tekstu opisującego etykę naukowca. Jedną z większych wad każdego kodeksu honorowego pracowników nauki jest założenie o znacznie większej niż mieli esesmani samodzielności w podejmowaniu decyzji przez naukowców.
Wiadomo, że najuczciwsze, więc pewnie i najbardziej honorowe, są oceny zakładające jakąś równość ludzi. W dobrej rodzinie dziecko zapytane czy bardziej kocha tatę czy mamę powinno się rozpłakać, bo nie potrafi pod tym względem rodziców porównać. Do podejmowania decyzji najlepsze są tzw. porządki dobre, gdzie z każdego zbioru alternatyw wybrać potrafimy element najlepszy. Taką fajną sytuację miał np. esesman, bo wiedział, że zawsze najlepsze jest dobro narodu zdefiniowane przez führera.
O tak dobrze określonym honorze naukowcy pomarzyć nawet nie mogą. Bycie „honornym” w nauce wymaga uwzględniania wielu parametrów, z których większość daleka jest od bycia porządkiem dobrym. Wypadałoby więc posądzać ich o wynikającą zwykle z genów, starannego wychowania i wyjątkowego szczęścia na tzw. ścieżce kariery, dużą przewagę moralną (skądś te uporządkowania „honorowo ważnych” parametrów trzeba wziąć) i intelektualną (trzeba dokonać wielu porównań i „uzgodnić” ich wyniki) przewagę nad resztą społeczeństwa.
Boję się, że posądzenie takie jest dla wielu uczonych krzywdzące.
Pojęcie honoru zawsze dotyczy relacji jednostki do grupy. Być może grupy jednoosobowej, np. suwerena. Nie da się być honorowym na bezludnej wyspie. Zazwyczaj chodzi o to, że zachowania honorowe są dla grupy jakoś pożyteczne lub kiedyś takimi były (np. sepuku po skompromitowaniu się), a my myślimy, że jeszcze są. I odpowiednio czytelny i prosty kodeks etyczny takie właśnie zachowania jakoś (dobrze byłoby precyzyjnie) kodyfikuje. No to o jaki mianowicie honor może chodzić w przypadku naukowców? W stosunku do jakiej grupy? Gdyby miało to być naukowo-uczelniane środowisko, to należałoby oczekiwać, że uzna ono, iż „naukowość zobowiązuje” i w obawie o swą (środowiska) pozycję usuwać będzie tych „niehonornych”.
Warunkiem koniecznym takiej postawy jest jednak wspomniana obawa o wspólne (tego środowiska) interesy. W nauce nie jest on spełniony. Chyba nie tylko polskiej, choć u nas chyba jest to lepiej widoczne niż np. w Anglii, czy USA. Naukowa elita zapewniła sobie przywileje (np. tzw. minima kadrowe) niwelujące ewentualne szkody powstałe przez demoralizację nawet sporej części uczonych. Człowiek honorowy w sensie prof. Pacholskiego może być dla takiej grupy co najwyżej wygodnym, ale nie niezbędnym, parawanem. Zbyt wiele parawanów tworzy jednak labirynt, gdzie normalny człowiek mógłby pobłądzić.
Przywołanego przez prof. Pacholskiego honoru raczej nie da się odnieść do naukowych, szczególnie polskich, realiów. Może najbliżej byłoby do tego profesorowi Sonnenbruchowi z dramatu (Niemcy) Kruczkowskiego, ale tego uczonego drogo to kosztowało. Wydaje mi się, że prof. Pacholski myślał o jakimś pączkowaniu grupy takich jak On ludzi, która rzeczywiście istnieje. Honor jest jednak trochę podobny do fraka i cylindra, o których mówią, że dobrze leżą dopiero w trzecim pokoleniu. Wątpię czy tego doczekamy.
Dyplom można kupić łatwo, dobrą opinię wielu, szczególnie wybitnych, osób trudniej. Poza tym nieszczęsnym honorem, w artykule zaproponowano jednak znakomity i absolutnie realny pomysł na, przynajmniej częściową, poprawę adekwatności ocen ludzi związanych z nauką. Zastąpienie anonimowych tak naprawdę dyplomów opiniami jak najbardziej konkretnych osób.
Nie wiem jak najlepiej, czy choćby dobrze, go zrealizować. Być może na początek dołączać do dyplomu jakieś opinie, potem robić podobnie, np. z wybitnymi ocenami; może publikować (za pisemną zgodą zainteresowanych, oczywiście) to w Internecie, ale tu akurat da się coś wymyślić. Gdyby udało się wymusić na dużej części pracowników uczelni (na wszystkich pewnie się nie da) pisanie takich opinii, to w dłuższej perspektywie, np. 20 lat, przyniosłoby to ogromny, może większy niż dla studentów, zysk dla całego środowiska akademickiego.
Wymusiłoby to pewną odpowiedzialność w ocenianiu. Nie wiem jak dużą, ale przecenić się tego nie da, bo to, co realnie mamy, jakie jest - każdy widzi. Jest też i niebezpieczeństwo wygenerowania jakiejś grupy ludzi trochę inaczej pojmowanego honoru (v. cosa nostra), którzy mogą dogadać się szybciej niż tacy jak prof. Pacholski i przekonać społeczeństwo do swojej wartości. To wcale nie jest nierealne.
Jest jeszcze sporo innych wątpliwości związanych z pomysłem prof. Pacholskiego. Niżej tylko o czterech, ale o honorze to my, w Polsce, rozmawiać możemy długo.
- Kiedy czyta się o liczbie studentów wymienianych przez Niego kalifornijskich uczelni rodzi się podejrzenie, że wspomniany kodeks honorowy, chciałby on widzieć w jakiejś równie licznej polskiej uczelni. No to policzmy: CalTech ma, jeśli dobrze zrozumiałem, jakieś 5 – 10 tys. studentów, co daje (por. artykuł Glaya Shirky „Szkolnictwo wyższe epoki nowych mediów” na w/w portalu) poniżej połowy tysięcznej części studentów w USA.
W Polsce mamy dziś ok. 1,5 mln studentów. Tych „honorowych” byłoby tak z 700. Czy Autor zna choć jedną tak dużą państwową uczelnię w Polsce? O podziale tych 700 studentów na dwie lub więcej uczelni nawet myśleć strach. Jak w istniejącym systemie prawno-finansowym technicznie taki pomysł zrealizować? Który polityk będzie miał odwagę to zaproponować?
No i jeszcze jedna, niemniej ważna kwestia. Każde wyodrębnienie bardzo małej, ale dobrze finansowanej (inaczej się nie da) grupy ludzi wygeneruje protesty naukowców, których trzeba będzie uznać za „niehonornych”. I uczciwie, jasno – pod groźbą, nieakceptowalnej dla człowieka honoru, hipokryzji - im to powiedzieć. No i kto miałby to zrobić? Czy nie musiałby czasem szybko zmieniać zdania, kraju lub zawodu?
Ja tego wszystkiego nie widzę. Bardzo dobrze, że taki tekst w ogóle w przestrzeni publicznej – jak kij wsadzony w mrowisko - jest, ale zawarte w nim sugestie, że amerykańskie rozumienie egalitaryzmu da się przenieść na nasz grunt, to chyba nadmierny optymizm. A może prowokacja do dyskusji lub dobry żart?
- I jeszcze jedna, daleka, niestety, od żartów uwaga. Czy ktoś ma pomysł na uchronienie absolwentów tych „niehonorowych” uczelni od wpadania w objęcia rosnącej liczebnie klasy ludzi bez żadnego zakotwiczenia (stałej pracy, rodziny, itp.) w systemie społecznym, gdzie żyją? Chodzi o prekariat, którego istnienie i gwałtowny rozwój zaczyna być dostrzegany na całym chyba świecie.
Rola tej grupy może być problemem nawet dla rządów już następnej kadencji. Złudzenia co do wartości dyplomu i sposobu na życie absolwenta uczelni pozwalają (choć już coraz mniej) „przepychać” problem o te kilka lat do przodu.
Istnienie uczelni „honorowej” byłoby tym złudzeniom trochę wspak. To tak, jakby sporej części młodych ludzi jasno powiedzieć: jesteście jak „druga świeżość” u Bułhakowa. Nie mówię, że istniejąca obłuda jest przepisem na rozmaite poczucia „równej wartości”, ale czy każdy powinien mieć lustro?
- W Niemczech pojawił się ostatnio (?) problem niedostatecznego (jak rozumiem w stosunku do liczności grupy) procentowego udziału dzieci imigrantów wśród studentów niemieckich uczelni. Przyczyny upatrywane są w różnicy przeciętnego poziomu intelektualnego abiturienta Niemca i abiturienta nie-Niemca.
Zdaje się, że nie do końca wiadomo (a może tylko niepolitycznie jest o tym mówić?) dlaczego tak jest, ale pomysł na naprawę jest prosty: obniżyć poziom nauczania w niemieckich szkołach. Ja akurat uważam, że tzw. poziom nauczania to bzdura i w Polsce też warto by go obniżyć, ale ta akurat motywacja nie bardzo mi się podoba. Czy Autor nie obawia się, że coś podobnego przydarzyć się może „poziomowi honoru”?
- Trochę podejrzewam, że pisząc o honorze uczonych, Autor miał na myśli tę szczególną atmosferę w środowisku ludzi zajmujących się nauką nie tyle w klasycznych, „bolońskich”, uniwersytetach, co różnych towarzystwach i akademiach królewskich, a rozkwitającą dzięki reformom Humboldta w nowoczesnych uniwersytetach Europy i częściowo USA w XIX i pierwszej połowie XX wieku. To podoba się chyba wszystkim.
Ale z honorem to i wtedy bywało różnie. Wybitny niewątpliwie Cauchy zwyczajnie okradł mało znanego Grassmana, a jedna z plagiatołowczyń, Deborah Wulff, nazywa Einsteina wielkim plagiatorem. I wszystko to działo się w „złotej” (etycznie) epoce nauki.
Określeń tych nie odnoszę do Autora, bo On o poprawianiu nauki pisuje już parę lat, ale do wielu Jego kolegów „po tytule i stanowiskach” pasują one dość dobrze. Powie ktoś, że lepiej być śpiochem niż np. oszustem. Pewnie i tak, ale czy w tłumie oszustów zwykli ludzie takiego marudera w ogóle zauważą? Byłoby chyba lepiej, gdyby ci maruderzy założyli jakąś partię i wspólnie krzyczeli, że w amokowym wyścigu szczury coś pogubiły. Ale to jest równie realne jak współpraca wszystkich posłów naszego Sejmu dla dobra ludzi, którzy ich wybrali. Niestety.
Przepraszam za emocjonalność niektórych wypowiedzi. To efekt moich osobistych doświadczeń na styku nauka i dydaktyka z niezupełnie normalnymi stosunkami międzyludzkimi. Podobne doświadczenia ma sporo osób. I większość z nich podobnie się o etyce w nauce i jej kodyfikacji wypowiada. Waldemar Korczyński *https://wszystkoconajwazniejsze.pl/prof-leszek-pacholski-polska-nauka-a-gdybysmy-wprowadzili-kodeks-honorowy/
Konkurs matematyczny
- Autor: Jan Cieśliński
- Odsłon: 2858
Ministrowi dano jakieś rezerwowe środki, chyba 20 procent, do rozdzielenia w obszarach niedorozwiniętych, jeśliby im za mało wychodziło. Właściwie wyszedł zupełnie inny algorytm, nie tak elegancki jak ten królewski, ale trudno. Miał funkcjonować 3 lata.
Aby nie dopuścić do nagłych zmian w budżetach uczelni, (byłby przecież chaos, gdyby ktoś dostał o 10 procent mniej, a tak komuś wyszło), w ubiegłym roku stosowano mechanizm stałej przeniesienia (czyli 3/4 środków rozdzielono po staremu, a tylko 1/4 po nowemu). Część uczelni dostało wtedy trochę mniej, część trochę więcej.
Było sporo swarów i wzajemnej zazdrości. Zdenerwowało to wówczas prezydenta (bo był jeszcze w systemie władzy prezydent, który zresztą nie wiedzieć czemu nie znosił stałej przeniesienia, a też miał coś do powiedzenia i mógł wetować rozporządzenia). Czy da się w takiej sytuacji zlikwidować wszystkie swary i uniknąć weta prezydenta?
Co gorsza, w ostatniej chwili eksperci rządowi doszli do wniosku, bez żadnej wątpliwości, że ten stary królewski algorytm był lepszym narzędziem do sterowania uczelniami i tego nowo wypracowanego lepiej nie stosować. Po długich debatach zgodzono się, że niechby już eksperci stosowali sobie co tylko chcą, pod warunkiem, że w tym roku żadna uczelnia nie odda innej ani centa. Czy minister jest w stanie wydać rozporządzenie o podziale dotacji nie naruszające żadnych ustaleń tych szacownych gremiów i uniknąć weta prezydenta? Zadanie 3. Najtrudniejsze. Być może. Dotyczy realnego, obecnie funkcjonującego algorytmu. Co miał na myśli jego twórca, gdyby założyć, że miał jakiś cel? Jakie działania rektorów premiuje obecny algorytm? Aby się nie rozpisywać, wystarczy wymienić pozytywne skutki. Zadanie 4. Sam nie wiem jakie. Ocenić prawdopodobieństwo, że radykalna reforma naszkicowana w Liście Otwartym opublikowanym w dnia 15 stycznia 2014 roku zostanie wprowadzona jeszcze przed początkiem nowego semestru. Jakie będą pozytywne skutki tej reformy? Czy będzie jakiś skutek negatywny (i dla kogo)? Wskazówka dla zachęty: wyniki zadań 1,2 nie są w pełni konieczne do rozwiązania zadania 3,4. Jan Cieśliński
W sprawie felietonu
- Autor: Jadwiga Jaruzelska
- Odsłon: 2863
W sprawie felietonu „Unarodowienie zbrodni”*
Po przeczytaniu felietonu Profesora Wiesława Jędrzejczaka pt. „Unarodowienie zbrodni” nasunęła mi się refleksja, że skoro nie należy „unarodawiać” zbrodni, nie należy również „unarodawiać” szlachetności.
Odnoszę wrażenie, że w tym tekście jeden ogólnik został zastąpiony innym. Zabieg ten uniemożliwił zrozumienie intencji Jana Grossa, cytowanego przez autora, w książkach opisujących zbrodnie Polaków nie-Żydów popełnione na Polakach-Żydach. Opieram się na książce Grossa „Strach”, innych dotąd nie czytałam. Mam na myśli również kilka wywiadów, w których wypowiadał się on w tych kwestiach.
Jan Gross nie stawiał sobie za cel wzbudzenia w nas Polakach poczucia narodowej odpowiedzialności za zbrodnie popełnione na Żydach przez niektórych Polaków - nie Żydów. Chodziło mu o coś znacznie ważniejszego, a mianowicie o to, byśmy jako Polacy przyjęli do wiadomości te tragiczne wydarzenia, pochylili się na losem zamordowanych, oraz by nam ich było choć trochę żal. Tylko tyle i aż tyle.
Istnieje naprawdę mnóstwo świadectw bohaterstwa Polaków wobec Żydów, by mogły one zniknąć z ludzkiej pamięci. Dlatego choć ciągle dowiadujemy się o nowych zbrodniach Polaków popełnionych na Żydach – wystarczy wejść do księgarni – nie trzeba obawiać się, że równowaga pamięci zostanie naruszona.
Krzewienie takich czy innych mitów w narodzie nie jest niczym dobrym. Jeżeli los pojedynczego człowieka będzie w centrum uwagi nic złego się nie zdarzy i do żadnej propagandy sięgać nie trzeba. Jadwiga Jaruzelska
*http://www.sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2392:unarodowianie-przestpcow&catid=292&Itemid=30
W sprawie opłat za studia
- Autor: Andrzej Wierzbicki
- Odsłon: 2791
Szanowna Redakcjo,
Wywiad z prof. Adamem Koseskim „Bezpłatne studia – do rewizji” przedstawia sprawę jednostronnie. Jest z jednej strony oczywiste, że rozwój w kierunku gospodarki opartej na wiedzy powoduje na całym świecie megatrend upowszechnienia wykształcenia wyższego, w którym rodziny są gotowe płacić za wykształcenie dzieci, bo to najlepsza inwestycja na przyszłość. Zob. Raport Polska 2050 Komitetu Prognoz PAN. Megatrend ten, łącznie z ok. cztero-pięcioletnim opóźnieniem kształcenia specjalistów (bo tyle trwają studia) powoduje, że nigdy nie nastąpi równowaga rynkowa popytu i podaży specjalistów określonych dziedzin. Wynika stąd, ze trzeba zwiększyć udział młodzieży płacącej za studia – ale nie oznacza to, że całość młodzieży ma płacić za studia.
Z drugiej strony bowiem, dostęp do edukacji, informacji i wiedzy może tylko między innymi wykorzystywać rozwiązania rynkowe. Wynika to z oczywistego faktu, że uzdolnienia intelektualne dzieci są niezależne od zamożności, rasy czy religii rodziców, a dla każdej społeczności przydatne jest ich jak najlepsze kształtowanie i wykorzystanie.
Zatem obowiązkiem państwa jest taka organizacja edukacji publicznej oraz infrastruktury informacyjnej, włącznie z publicznymi bibliotekami (tradycyjnymi oraz cyfrowymi), aby można było traktować dostęp do nich jako podstawowe prawo człowieka, które nie może być zdominowane przez interesy rynkowe. Wobec megatrendu upowszechnienia szkolnictwa wyższego, szkoły czy uczelnie prywatne, a także prywatne zasoby wiedzy mogą oczywiście uzupełniać, niekiedy bardzo skutecznie, taką infrastrukturę edukacyjną i informacyjną – ale nie powinny występować z opiniami służącymi tylko ich interesom.
Odpowiednim rozwiązaniem organizacyjnym jest np. wprowadzenie bonów edukacyjnych na studia wyższe dla najzdolniejszych - niezależnie od zamożności, rasy czy religii – dystrybuowanych np. poprzez rozszerzenie liczby laureatów systemu olimpiad przedmiotowych (np. do ok. 3% młodzieży w rocznikach kończących szkoły średnie) oraz przez szkoły wyższe na zasadzie konkursowych egzaminów wstępnych (np. dla ok. 7% młodzieży odpowiedniego rocznika; zniesienie egzaminów wstępnych spowodowało znaczny spadek jakości studentów).
Łącznie 10% studentów wykorzystujących bony edukacyjne wystarczy, aby zapewnić możliwość studiów tym naprawdę najzdolniejszym. Pozostała część młodzieży może płacić, a tzw. uczelnie prywatne mogą się domagać, aby uzyskać limity przyznawania bonów edukacyjnych takie same, jak tzw. uczelnie państwowe (bo wszystkie uczelnie będą wtedy musiały zmienić swój status, stać się uczelniami publicznymi).
Z wyrazami szacunku,
Andrzej P. Wierzbicki
prof. dr hab. inż. Andrzej P. Wierzbicki
Zakład Zaawansowanych Technik Informacyjnych