Naukowa agora (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4206
Z prof. Stanisławem Morytą, rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, rozmawia Anna Leszkowska
-
- Panie Profesorze, warszawska uczelnia muzyczna przechodziła przez 200 lat swojego istnienia różne koleje losu. Niektóre zmiany były znaczące. W jakim stopniu obecnie zmienia się UMFC? Mamy bowiem zupełnie nową sytuację: otwarcie granic, umasowienie kształcenia, proces boloński - ze wszystkimi skutkami tych zjawisk i regulacji prawnych.
-
- Jeśli chodzi o ustrój, strukturę uczelni, zawsze troską jej władz i wykładowców było to, aby kształciła na najwyższym poziomie - tak było już w okresie zaborów. Tą uczelnią zawsze kierowali wybitni artyści. Po I wojnie światowej Karol Szymanowski zmieniał charakter tej uczelni w kierunku akademickim, nie zawodowym, co mu się udało tylko częściowo. Bo jeżeli mamy do czynienia z uczelnią zawodową to może w niej uczyć dobry rzemieślnik. Szymanowski jednak uważał, że to za mało, że na tym etapie rozwoju to już nie wystarcza. I jak popatrzymy na historię sztuki, muzyki, to zawsze najwybitniejsze jednostki były osobami o dużej wiedzy nie tylko zawodowej, ale i ogólnej. Ignacy Paderewski - to był obywatel świata, z którym liczyli się najwięksi politycy. I to, co zawdzięcza Polska Paderewskiemu jest ciągle niedocenione. Szymanowski i jego zwolennicy chcieli, aby absolwenci tej uczelni nie byli nazywani muzykantami, ale byli muzykami o szerokich horyzontach. To on poszerzył program kształcenia w tej uczelni o estetykę i inne przedmioty humanistyczne. I tak było do II wojny światowej, po której powstała PWSM, mająca status uczelni zawodowej. Dopiero w 1962 r. uczelnia stała się akademicką.
Spotykamy się z różnymi postawami - niektórzy uważają, że nie ma sensu uczyć studentów np. filozofii, jednak na dzisiejszym etapie nie da się prowadzić edukacji muzycznej i działalności artystycznej bez kształcenia humanistycznego. Dlatego też nastąpiło przekształcenie Akademii Muzycznej w UMFC, ale nie automatycznie - bo żeby dostać status uniwersytetu „przymiotnikowego" musieliśmy spełnić wiele warunków, legitymować się tradycją, silną kadrą i uprawnieniami do nadawania stopnia doktora co najmniej w 6 kierunkach.
- Twierdzi się, że proces boloński powoduje obniżenie poziomu kształcenia - czy w uczelniach artystycznych istnieje takie niebezpieczeństwo?
- Zawsze kij ma dwa końce - wprowadzenie systemu bolońskiego zostało na uczelniach artystycznych wymuszone. Jest integracja europejska, porównywalność studiów, punkty, możliwość studiowania w różnych uczelniach Europy, wędrówek po świecie - nas nikt do tego systemu nie przekonywał, tylko zmusił do jego wprowadzenie. Ma to oczywiście dobre strony, co widać najlepiej przy współpracy uczelni, przepływie studentów. Ale są też przypadki negatywne, np. w szkolnictwie artystycznym na studia instrumentalne nie dostanie się nikt, kto nie uczył się, bądź nie skończył średniej szkoły muzycznej. Ale są też takie kierunki czy dyscypliny, których w takich szkołach nie było - np. kompozycja, czy reżyseria muzyczna. I na tych kierunkach powinny być studia jednolite, magisterskie.
Mnie niepokoi polskie zapatrzenie się na Stany Zjednoczone, wzorowanie się na studiach w USA, ich organizacji. Tyle, że bez uwzględnienia amerykańskich nakładów na szkolnictwo. Jeżeli przyjmiemy taką strukturę, jaką stworzyli u siebie Amerykanie, to szkół artystycznych (wszystkich typów) zostanie w Polsce 6-7. Te, które są albo odpadną, albo zostaną przejęte przez większe jednostki organizacyjne, np. uniwersytety i jak w USA - będą funkcjonować na zasadzie wydziałów. System amerykański, w którym uczelni artystycznych jest zaledwie kilka, spełnia tam jednak zupełnie inne zadanie niż u nas. Zatem należałoby się zastanowić, czy rzeczywiście jest to najbardziej słuszny kierunek reformy szkolnictwa muzycznego.
- Czy nasze uczelnie muzyczne mają swoje profile, czy wszystkie uczą tego samego?
- Oczywiście, zawsze są jakieś przedmioty wychodzące poza standardy, niemniej wszystkie uczą tego samego. Głoszę niepopularną tezę, że jeśli rozmawiamy o szkolnictwie artystycznym, zwłaszcza o muzycznym, to musimy założyć, iż muszą to być uczelnie elitarne. Jeśli ktoś jest głuchy, to na te uczelnie się nie dostanie. Czyli mniej studentów, mniejsza kadra i wyższy poziom - tylko wówczas te uczelnie mają sens istnienia. Oczywiście niezbędne jest odpowiednie finansowanie. Rację bytu naszej uczelni widzę tylko w tym przypadku, jeśli postawi na jakość, elitarność i najwyższy poziom.
- Jakie są proporcje między nauką a sztuką w UMFC? Czy utworzony obecnie Instytut Chopina nie odbierze „naukowego chleba" uczelni?
- W Europie i na świecie jest tak, że wybitny artysta jest także naukowcem w swojej dziedzinie, wybitny muzyk jest jednocześnie wybitnym teoretykiem muzykologiem. Bo jeśli jest wybitnym muzykiem, to musi mieć ogromną wiedzę z tej dziedziny. Tymczasem u nas jest tak, że np. na muzykologię przyjmuje się ludzi niesłyszących i oni wypowiadają się później na temat muzyki. W dodatku często z pogardą oceniają muzyków, wydają nierzetelne opinie o wykonaniach i wykonawcach. Także i u nas musi to się zmienić. A co do pojawienia się Instytutu Chopina - jestem za tym, abyśmy współpracowali i sądzę, że tak będzie, ale w nauce, gdzie jest jeszcze wiele do zrobienia, każdy sam określa pole badań. A konkurencja jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- Czy zapowiadana reforma nauki i szkolnictwa będzie mieć wpływ na uczelnie artystyczne?
- Myślę, że tak, zwłaszcza że uczelnie są zachęcane do wyboru modelu amerykańskiego. Ale trzeba się zastanowić nad czymś innym: czy dzisiaj kształcenie w obszarze sztuki jest potrzebne czy nie? Moim zdaniem - tak, choć praktyka przynosi zupełnie inne wnioski. A dlaczego jest potrzebne? - bo sztuki jest wokół nas coraz więcej. Otacza nas zewsząd muzyka, dźwięk - czy zależy nam na tym, żeby to była muzyka na najwyższym poziomie czy nie? Czy mają ją pisać zawodowcy czy amatorzy? To samo dotyczy sztuk pięknych, architektury, ochrony krajobrazu, przekazu słowa - wszędzie tu potrzebne jest kształcenie, zatem trzeba te uczelnie rozwijać i dążyć do tego, żebyśmy mieli jak najwięcej profesjonalistów w każdej dziedzinie. Tymczasem dzisiaj jest moda na naturszczyków, nieprofesjonalistów, i to w każdej dyscyplinie.
- Ale przecież artyści nieprofesjonalni wzbogacają kulturę..
- Tak, jeśli są artystami i tworzą z potrzeby serca, a nie z powodów zarobkowych. Jeżeli więc mamy utrzymać kształcenie artystyczne, to trzeba także łożyć - i to lepiej niż obecnie - na uczelnie artystyczne, bo u nas jednego studenta kształci co najmniej jeden nauczyciel. Tu nie ma masowych zajęć. Tu są inne koszty.
- Obawia się pan także mniejszego finansowania?
- Tak, razem z procesem wchłaniania uczelni artystycznych przez uczelnie typu uniwersytet. W dawnych szkołach „MEN-owskich" na wydziałach artystycznych studiuje mniej więcej tyle samo studentów co w uczelniach artystycznych. Szkoły te, walcząc z nami o studenta, obniżają poziom wymagań i nauczania.
My nie narzekamy na brak zainteresowania naszą uczelnią, choć kierujemy się innymi kryteriami - u nas dalej jest sprawdzian z umiejętności, co na innych uczelniach zanikło, przynosząc negatywne skutki. Naszą siłą jest element konkursowości. My np. nie przyjmujemy na podstawie rozmowy kwalifikacyjnej - zdając na kompozycję, trzeba przynieść swoje prace, zdając na śpiew czy instrumentalistykę, trzeba wykonać recital, trzeba też być tancerzem, jeśli chce się studiować taniec.
- Czy potrzebne są zmiany w polityce kulturalnej państwa w odniesieniu do szkolnictwa artystycznego, stworzenie jakiejś strategii rozwoju szkolnictwa artystycznego?
- Myślę, że tak, gdyż od lat toczy się dyskusja nad miejscem przypisania tych szkół do odpowiednich resortów. My podlegamy Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ale sytuacja jest taka, że uczelnie podlegające MNiSW otrzymują wielkie - w porównaniu z nami - dotacje na dydaktykę i naukę. My natomiast dostajemy środki tylko na dydaktykę, tymczasem wydaje się, że powinniśmy otrzymać także na działalność kulturotwórczą. W naszym przypadku ta działalność jest równie duża jak filharmonii średniej wielkości. Ale na to otrzymujemy najwyżej 200 - 300 tys. zł, co przy naszym budżecie - ok. 40 mln zł - wynosi niecałe 1 %. Wystarcza to głównie na wydrukowanie i wywieszenie plakatów w mieście. A uczelnia jest unikatowa - prowadzi działalność dydaktyczną, naukową i artystyczną. Inne szkoły wyższe prowadzą tylko działalność naukową i dydaktyczną. Jesteśmy w jakimś sensie poszkodowani z tytułu charakteru uczelni.
- Odkąd pamiętam, uczelnie artystyczne - z racji ich elitarności - były zostawione same sobie...
- U nas czasami studiuje 10% studentów zagranicznych - to jest bardzo wysoki wskaźnik, którego inne uczelnie nie osiągają. Ale jeżeli ktoś zza granicy będzie się decydował na naukę u nas, to będzie go interesować nie tylko poziom studiów i renoma szkoły, ale i warunki studiowania - a to oznacza dostęp do dobrych instrumentów i zakwaterowanie. My mamy porozumienie z Koreą, w kręgu naszego zainteresowania jest Daleki Wschód - mamy sporo studentów także z Japonii. Ale nie mamy dobrych warunków lokalowych, ani nie stać nas na kupno instrumentów. Np. dobry fortepian, którego żywot u nas jest znacznie krótszy niż w filharmonii (bo ćwiczy się na nim prawie 24 godziny na okrągło) kosztuje ok. pół miliona złotych.
Inna sprawa - perspektywa zatrudnienia po szkołach artystycznych. Nie można kształcić bez perspektywy zatrudnienia, co jest polska praktyką. Przecież ci młodzi ludzie inwestują w siebie - na ogół kończą jeszcze inne studia, pozaartystyczne. I nie ma dla nich pracy w żadnym zawodzie. Są puszczeni samopas. Nowe instytucje, jakie powstały w ciągu ostatnich 20 lat, jeśli chodzi o muzykę, to jedynie chór Filharmonii i Opery Podlaskiej oraz Orkiestra Juventus. A ile zlikwidowano? Nawet premier Witos, który skończył zaledwie dwie klasy szkoły podstawowej wiedział (i mawiał), że każde państwo winno mieć swoje cele - w tym i kulturalne, przekazywane z pokolenia na pokolenie.
- A tu nawet nie można się doprosić, aby niszczejący zabytkowy budynek Krasińskich obok UMFC miasto przekazało na potrzeby uczelni...
-Główny korpus stoi pusty już 20 lat i zawsze jest problem pieniędzy - może właśnie chodzi o to, żeby się zawalił? Najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie tego zabytku UMFC. Ale to jest w rękach prezydenta miasta i ministra. Musi być wola polityczna do przekazania tego budynku uczelni i to nie pozorna, a rzeczywista. Uczelnia walczy o ten budynek od lat 70. XX wieku, zwłaszcza, że jest w nim unikatowa sala koncertowa na 250-300 miejsc. W Warszawie takich sal nie ma wiele.
- Poza tym położony jest obok uczelni, w muzycznym, chopinowskim, zakątku Warszawy.
- W Polsce panuje takie ewangeliczne przekonanie, że dla pasterza zawsze jest cenniejsza odłączona owieczka niż całe stado. Mam na myśli tę najsłabszą. Jej należy pomagać, bo te silne same sobie poradzą. Tak też jest i w przypadku naszej uczelni, która nigdy nie miała szczęścia do władz, na którą zawsze patrzyły one w sposób podejrzany, niezależnie od systemu politycznego i okresu historycznego. Toteż i my staramy się nie być zbyt blisko władzy, aby się nie sparzyć, i nie za daleko, żeby nie zamarznąć.
- Dziękuję za rozmowę.
Dzieje uczelni
1810 - założenie przez Wojciecha Bogusławskiego Szkoły Dramatycznej przy Teatrze Narodowym, kształcącej także śpiewaków
1821 - przekształcenie jej przez Józefa Elsnera w Instytut Muzyki i Deklamacji (część Oddziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Warszawskiego)
1826 - podział na dwie szkoły: Szkołę Dramatu i Śpiewu (kształcenie podstawowe i średnie muzyczne), w której w okresie 1826-29 uczył się Fryderyk Chopin oraz Szkołę Główną Muzyki w ramach Uniwersytetu Warszawskiego, rozwiązaną w 1831, razem z UW
1861 -1918 - tradycje Szkoły Głównej Muzyki kontynuuje powstały Instytut Muzyczny Apolinarego Kątskiego
1918 - Instytut Muzyczny zostaje upaństwowiony, powstaje Konserwatorium
1939-45 - Staatliche Musikschule in Warschau
1946 - Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna
1978 - Akademia Muzyczna
2008 - Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5334
15.stycznia 2012 roku na stronie Narodowego Centrum Badan Jądrowych w Świerku ukazała się następująca informacja:
„W ramach projektu „Akceleratory i detektory” w Narodowym Centrum Badań Jądrowych w Świerku powstaje druga generacja igieł fotonowych, czyli miniaturowych akceleratorów medycznych generujących promieniowanie rentgenowskie o precyzyjnie ustalonych cechach. Najnowszy model igły znajdzie zastosowanie podczas zabiegów operacyjnych i pozwoli zlikwidować w organizmach pacjentek ewentualne ogniska nowotworu pozostałe po chirurgicznym usunięciu guza piersi. /.../. Igła fotonowa NALR (Niskoenergetyczny Akcelerator z Lampą Rentgenowską) jest przeznaczona do brachyterapii, czyli naświetlania chorego narządu od wewnątrz. Po operacyjnym usunięciu nowotworu końcówka igły zostanie wprowadzona przez chirurga do loży po guzie. /.../ Prace nad wersją demonstracyjną igły fotonowej do naświetleń nowotworów piersi zostały ukończone w 2011 roku. Do badań klinicznych pierwsze urządzenie trafi najprawdopodobniej już za kilka miesięcy.
Igła została skonstruowana przez naukowców i inżynierów z Narodowego Centrum Badań Jądrowych w Świerku w ramach projektu „Akceleratory i detektory”. Projekt współfinansowany jest przez Unię Europejską w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka. Obejmuje budowę urządzeń demonstracyjnych do trzech rodzajów akceleratorowych terapii nowotworów. W ramach projektu opracowywany jest także sprzęt przeznaczony do ochrony antyterrorystycznej, w tym stacjonarnych urządzeń do prześwietlania tirów i kontenerów oraz mobilnych przyrządów do detekcji materiałów wybuchowych. Łączna wartość projektu, przewidzianego na lata 2008-2013, to 85,6 mln zł, w tym udział Unii Europejskiej wynosi 67,5 mln zł.”
Po ukazaniu się tej informacji, zwróciłam się do prof. M. Słapy (współtwórcy igły fotonowej, szefa zespołu badawczego) z prośbą o rozmowę w sprawie tego osiągnięcia, którego początki opisywałam 11 lat temu w „Przeglądzie Technicznym” (niestety, tekstu nie ma w sieci). W jego imieniu, rzecznik NCBJ dr Marek Pawłowski odpisał, iż: „Pan profesor Słapa w ostatnich dniach kontaktował się już z dziennikarzami, a w tej chwili bardzo pragnie w spokoju wrócić do pilnych prac związanych z dalszymi etapami przygotowania igły do wprowadzania do lecznictwa. Jest to proces trudny i bardzo absorbujący. Bardzo proszę o zrozumienie”. Na propozycję wypowiedzi na ten temat dla „Spraw Nauki” nie zareagowali także lekarze z Bydgoszczy, którzy testowali pierwszą igłę fotonową w 2000 roku.
Jednak do historii pierwszej igły skonstruowanej w danym IPJ warto wrócić, gdyż pokazuje ona przeszkody, na jakie natrafili jej konstruktorzy próbujący ją wdrożyć do produkcji oraz naciski, jakie na nich wywierano, aby zaniechali prac rozwojowych oraz wdrożenia. Czy przy „drugiej igle” były podobne przeszkody i czy w ogóle były? Niestety, nie ma kto o tym opowiedzieć, gdyż współtwórca pierwszej polskiej igły fotonowej - Włodzimierz Straś – wieloletni pracownik Instytutu Badań Jądrowych, później Instytutu Problemów Jądrowych, zmarł schorowany 12 lipca 2005 roku. Nie żyje też ówczesny dyrektor IPJ, prof. Ziemowid Sujkowski (zm. 9.07. 2006). Ci, którzy żyją, nie chcą z kolei rozmawiać z prasą, albo zmienili zawód, nie ma już także niektórych instytucji (i urzędników) zaangażowanych w sprawę ( ATT, KBN). Przypomnienie tej historii jest przypomnieniem mechanizmów, jakie istnieją do dzisiaj – owego słynnego polskiego piekła, w którym na jednego twórczego Polaka przypada co najmniej kilku, którzy bezinteresownie i interesownie niszczą jego pracę i ściągają go do kotła pospolitości.
Pierwsza igła Nad igłą fotonową - obiecującym, bo skutecznym i tanim urządzeniem (w dodatku zmniejszającym koszty hospitalizacji) w latach dziewięćdziesiątych pracowali Amerykanie w paru ośrodkach medycznych. W Niemczech, w klinice prof. Ostertaga we Freiburgu przy użyciu igły fotonowej wykonywano już zabiegi. Urządzenie budziło zatem duże zainteresowanie w wielu krajach. Także w Polsce. W 1997 r. na publikacje o kieszonkowym przyspieszaczu liniowym – jak można nazwać fotonową igłę – trafili pracownicy Instytutu Problemów Jądrowych w Świerku. I postanowili takie urządzenie skonstruować wychodząc z założenia, iż wobec ciągłego deficytu w Polsce urządzeń do radioterapii igła fotonowa może uratować życie tych ludzi, których nie ma czym i kiedy leczyć. Sześcioosobowy zespół, któremu przewodniczył Mieczysław Słapa (wówczas docent, dziś profesor) z konstruktorem Włodzimierzem Strasiem złożył w Komitecie Badań Naukowych wniosek o projekt badawczy pt. „Igła fotonowa do radioterapii”. Projekt był gotowy po 2,5 roku w postaci prototypu igły fotonowej, którą można leczyć nowotwory guzów mózgu o średnicy nie większej niż 3 cm. Do jego realizacji zespół musiał opracować także zestaw technologiczny, w którego skład wchodziło 15 stanowisk oraz opanować około dwudziestu procesów technologicznych. Wysoką precyzję wykonywanych elementów osiągnięto dzięki zastąpieniu termicznej obróbki płomieniowej – obróbką przy pomocy generatora wysokiej częstotliwości. Całość opatentowali w 2000 roku (zgłoszenie ogłoszono 30.07.2001, przyznanie patentu nr Pl 193387 B1 ogłoszono w lutym 2007 - Wł. Straś i Mieczysław Słapa mają w nim po 50% udziałów jako twórcy wynalazku, a uprawnionym do patentu został IPJ w Świerku*). Prawie sukces Ale od prototypu do produkcji droga jeszcze daleka: potrzebne były dalsze badania konieczne do rejestracji urządzenia: pomiary dawki, dozymetryczne, kontrola wiązki elektronów, zabezpieczeń, czyli wszystko to, aby było ono maksymalnie bezpieczne dla użytkownika i pacjenta. I na to zabrakło już pieniędzy. Instytut Problemów Jądrowych, niestety, ich nie miał - konieczne więc było wystąpienie do KBN o projekt celowy i znalezienie chętnego do wdrożenia i zapłacenia połowy kosztów, jakie jeszcze trzeba ponieść, aby igłą leczyć. Po złożeniu wniosku o grant do KBN, konstruktor lampy, Wł. Straś zaczął się rozglądać za ośrodkiem medycznym, w którym można byłoby urządzenie zastosować. W Gdańsku mu odmówili, ale na szczęście, skierowali do Bydgoszczy. Nie bez powodu, gdyż Jacek Furtak (wówczas dr , dziś prof.) z 10. Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy znał już igłę z kliniki prof. Ostertaga, natomiast kierujący Kliniką Neurochirurgii w tym szpitalu Marek Harat (wówczas doc., dziś prof.) od lat zajmuje się techniką leczenia (stereotaktyczną), zbliżoną do tej z zastosowaniem igły. Neurochirurdzy bydgoscy zainteresowali się polską igłą na tyle, że zorganizowali spotkanie konstruktora z zespołem lekarzy, aby rozważyć możliwość zastosowania tego urządzenia nie tylko w neurochirurgii, ale i innych dziedzinach medycyny. Wiadomo było bowiem z doniesień naukowych, że igłą można leczyć także nowotwory sutka, jelita grubego (zwłaszcza odbytnicy) oraz wątroby. Wszystko więc szło dobrze: projekt na wykończenie igły został złożony, ujawnili się chętni do wdrożenia rozwiązania, w dodatku rozwiązanie zostało nagrodzone przez Agencję Techniki i Technologii w IV edycji konkursu Polski Produkt Przyszłości w kategorii „Technologia przyszłości”. Nadepnęli na odcisk Pierwsze "owoce" sukcesu zespół zaczął konsumować tuż po publikacjach prasowych, omawiających w superlatywach przyznaną mu nagrodę Polskiego Produktu Przyszłości. Otóż do IPJ przysłał list prof. Wroński z Nowego Jorku, w którym nie tylko zdyskwalifikował ich pracę, ale i poradził twórcom, aby zajęli się czymś innym. Zniechęcając do dalszych prac nad igłą (że niby w USA ma ona małe szanse na zastosowanie), nakłaniał ich do unowocześnienia polskiego akceleratora, gdyż – jak przewiduje – ten aparat znajdzie kilkunastu nabywców w Polsce i kilkudziesięciu u naszych wschodnich sąsiadów, bo za parę lat u palących Polaków nastanie epidemia raka płuc. W liście ponadto zawarł uwagi na temat braku kwalifikacji polskich lekarzy, którzy nie umieli wyleczyć z raka trzustki minister zdrowia (Franciszki Cegielskiej – przyp. al), podczas gdy można ją było uratować w jego szpitalu. Nie wiadomo, czy i w jaki sposób opinia ta mogła zaważyć na następnej, sporządzonej przez recenzenta projektu celowego, złożonego w KBN. Faktem jest, że kolejnym kopniakiem, jaki zespół otrzymał jesienią 2000 r. było odrzucenie przez sekcję zespołu T-11 (Elektroniki, Automatyki i Robotyki, Informatyki i Telekomunikacji) wniosku o dofinansowanie tego projektu. Nie pomogły znakomite opinie doktorów medycyny: Marka Harata, Andrzeja Wiśniewskiego, Krzysztofa Leksowskiego z bydgoskiego szpitala. Projekt przepadł! Dowiedzieli się o tym pocztą pantoflową w połowie grudnia i natychmiast zaczęli działać. Oficjalnego pisma z KBN na ten temat nie było (Zespół nie przyjął opinii podległej mu sekcji), toteż nie można było złożyć oficjalnego odwołania od decyzji. A terminy uciekały: 21. grudnia 2000 zespół T-11 miał posiedzenie, na którym można było jeszcze się odwoływać. Prof. Ziemowid Sujkowski, dyrektor IPJ, poszedl więc inną drogą: napisał w tej sprawie list do KBN. Pomoc w mediacji zgłosiła też Agencja Techniki i Technologii, która niestety, ze względów statutowych nie mogła finansować badań. Gdyby mogła – pewnie by sama wyłożyła pieniądze na dokończenie tego wartościowego projektu – twierdziła Elżbieta Merwart, śledząca losy tego rozwiązania. Opinią eksperta KBN zdziwiony był i doc. Harat, który odpierając zarzuty recenzenta przytoczył dane kliniczne świadczące o wykorzystywaniu igły fotonowej z powodzeniem w wielu krajach zachodnich, głównie w USA. Przypomniał też, że w Polsce rocznie przybywa ok. 6 tysięcy pacjentów z przerzutowymi guzami mózgu, które najlepiej usuwać właśnie tą metodą. Czy wiadomo, o co chodzi? Projekt zespołu z IPJ pod względem technicznym został oceniony bez zarzutu, dostał maksymalną liczbę punktów. Pod względem medycznym natomiast – tylko 3. Dlaczego? Nie wiadomo. Doc. Marek Harat, który uważnie wyważał zalety i wady tego urządzenia podkreślał, iż nie jest ono panaceum na wszystkie guzy nowotworowe. Jest to jedna z wielu metod stosowanych w radioterapii, podobnie jak reklamowany przez prof. Wrońskiego gamma – nóż, czy przyspieszacze liniowe. Tyle, że rozwiązania tak polecane polskiemu konstruktorowi przez amerykańskiego medyka wymagały udziału dużej liczby specjalistów, kosztownej aparatury i odpowiednich pomieszczeń. Takich ośrodków, które spełniałyby te wymagania były w Polsce wówczas tylko trzy i nie były one w stanie leczyć wszystkich chorych. Igła fotonowa byłaby dobrym urządzeniem uzupełniającym istniejącą aparaturę, jest bowiem z pewnością łatwiejsza w obsłudze. Zdaniem konstruktora, była kilka razy tańsza niż zachodnie, które kosztują 75 tys. USD (sama igła, gdyż z ramą stereotaktyczną – ok. 200 tys. USD).
Czy zatem gra była warta życia i zdrowia tych 6 tysięcy chorych co roku? Włodzimierz Straś wówczas podkreślał, że na dokończenie prac i przekazanie neurochirurgom bydgoskim igły do leczenia potrzebuje pół roku bez kłopotów z finansowaniem. Dyr. Sujkowski twierdził, że jeśli KBN nie znajdzie pieniędzy - instytut będzie szukać sponsorów. A doc. Harat napisał: Rezygnacja z badań nad polską igłą fotonową tylko z tego powodu, że zakupiony został bardzo drogi sprzęt do stereotaktycznej radiochirurgii dla trzech ośrodków wydaje się być decyzją krótkowzroczną, skażoną partykularnymi interesami i złą dla pacjentów.
Niestety, ta konkluzja nie straciła na aktualności nie tylko w obszarze medycyny. Anna Leszkowska
*http://pubserv.uprp.pl/publicationserver/Temp/r0fd0gjbhkdudm8uud3id95qn3/PL193387B1.pdf
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4126
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3739
Redakcja miesięcznika Sprawy Nauki przeprowadziła sondę wśród dyrektorów instytutów, pytając czy ograniczone środki na naukę wpłynęły na sytuację placówek badawczych. Poniżej zamieszczamy pierwsze wypowiedzi.