Filozofia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1298
Ci, którzy chcą władzy i ją osiągają, żyją w ciągłym strachu, że ją stracą.
(Veronika Roth, Niezgodna)
1. Strach i zagrożenie
Ludzie zawsze boją się czegoś lub kogoś i boją się o coś lub kogoś. Strach rodzi się z uświadomionego sobie zagrożenia oraz w odniesieniu do czegoś nieznanego lub niedoświadczonego, a więc przed przyszłością. Nade wszystko ludzie boją się o swoją egzystencję, bowiem ich kondycja, prawidłowe funkcjonowanie i życie są nieustannie zagrożone, niezależnie od tego, jakich środków obrony dostarcza im postęp techniki. Gdy przestają się bać jednego stracha, zjawia się nowy. Często strachy kumulują się i interferują ze sobą, wskutek czego potęguje się ich siła oddziaływania na psychikę.
2. Wciąż więcej zagrożeń i strachów
Rozwojowi cywilizacji, głównie zachodniej, towarzyszy wzrost liczby i wielkości zagrożeń potencjalnych i realnych. Chyba nikt tego nie liczył, ale wydaje się, że dawniej było ich nieporównanie mniej niż teraz. Może dlatego, że po pierwsze, wielu zagrożeń nie sobie nie uświadamiano, a po drugie, że ilość nowości technicznych rośnie wykładniczo, a każda z nich jest źródłem coraz większej liczby niebezpieczeństw. Gdyby człowiek reagował na wszystkie zagrożenia na raz, to strach sparaliżowałby go do tego stopnia, że przestałby się poruszać i działać, a więc żyć. Możliwe, że ludzkość zbliża się już do tego punktu krytycznego, odkąd cywilizacja techniczna przerodziła się w cywilizację strachu (1), zwłaszcza od połowy XX wieku, kiedy świat coraz szybciej stawał się niebezpieczny i niepewny.
Stale rosnąca dynamika cywilizacji sprzyja narastaniu niepewności o przyszłość, a tym samym wzrostowi różnych form strachu.(2)
Aktualnie strach stał się rodzajem stylu życia. Lwia część medialnego przekazu to informacje o wypadkach, nieszczęściach, katastrofach, śmierci, chorobach, pandemii itd. Radio, Internet, telewizja kino, prasa, bajki przepełnione są nowo kreowanymi i coraz groźniejszymi strachami. Toteż wystraszeni ludzie rozprawiają na okrągło o strachach i okropnościach, jakie jeszcze mogą ich spotkać w życiu - o skutkach niekorzystnych zmian klimatycznych, katastrofie emerytalnej, wyczerpaniu naturalnych zasobów energetycznych, o groźbie wojny światowej, zatruciu wody, gleby i atmosfery, o kryzysach ekonomicznych, terroryzmie i najeździe kosmitów.
W erze Internetu coraz więcej wymyślnych i przerażających straszydeł pojawia się w świecie wirtualnym. Często z realnie istniejących niegroźnych przedmiotów, ludzi i zwierząt czyni się straszydła wskutek przypisywania im najgorszych aparycji, właściwości, cech charakteru, instynktów i zamiarów. Lista strachów zdaje się nie mieć końca.
W ostatnich czasach w sposób zamierzony tworzy się i upowszechnia coraz więcej informacji o mało prawdopodobnych zagrożeniach sztucznych lub iluzorycznych za pomocą ogólnie dostępnych, niekontrolowanych i bardzo skutecznych fake newsów.(3)
Przesadnie wyolbrzymia się je i ubarwia emocjonalnie, by zintensyfikować ich moc recepcji, gdyż do większości ludzi bardziej przemawiają racje emocjonalne niż racjonalne. Takie strachy kreują elity polityczne, ekonomiczne i inne, które chcą wywołać odpowiednie reakcje u adresatów i wytworzyć klimat strachu, by zapewnić sobie panowanie i krociowe zyski.(4) Nieodróżnianie faktów od fake newsów sprzyja rozwojowi autorytaryzmu.
3. Kto straszy i po co
Strach był zawsze narzędziem polityki, przede wszystkim w rękach polityków dążących do sprawowania władzy absolutnej, czyli do absolutnego posłuszeństwa swoich poddanych. Elity rządzące starają się utrzymywać ludzi w permanentnie nasilającym się lęku przed realnymi zagrożeniami, a jeszcze bardziej przed wyimaginowanymi. Po pierwsze, by przekierowywać uwagę mas od aktualnych i poważnych zagrożeń na mało znaczące. A po drugie, żeby społeczeństwo było tak mocno zastraszone, by nie odważyło się sprzeciwiać władcom, by widziało w nich jedynych wybawicieli od wszelkiego zła i by tym sposobem kształtować kult władców. W obu przypadkach celem jest zdobycie szacunku i zaufania oraz umocnienie się władzy i przedłużenie jej panowania.
4. Czego boją się ludzie
Od niepamiętnych czasów ludzie spontanicznie bali się najpierw realnych przedmiotów i zjawisk należących do świata zmysłowego, a potem - do świata wyobrażonego. Z czasem straszaki wymyślone, bytujące w świecie fantazji, napędzały większego strachu aniżeli realne. Być może dlatego, że wyobraźnia ludzka przerasta realność. O wiele więcej zagrożeń i strachów można sobie wyobrazić, niż znaleźć w świecie sensualnym.
Są różne rodzaje zagrożeń i strachów związanych z nimi. Jedne narastają powoli i dlatego dłużej utrzymują się w świadomości. Mogą one mieć zasięg lokalny, jeśli budzą strach w pojedynczych grupach społecznych lub w całych społeczeństwach, ale tylko w poszczególnych krajach, albo globalny, jeśli boi się ich cała populacja świata.
W każdorazowej fazie rozwoju cywilizacji pojawiają się nowe, właściwe jej kategorie zagrożeń, które często znikają w kolejnej fazie. Wskutek inercji pamięci utrzymują się też niektóre spośród starych zagrożeń, ale zmniejsza się ich wartość w zależności od tego, z jaką mocą potrafią jeszcze wpływać na świadomość, psychikę i wyobraźnię ludzi, i wywoływać reakcje obronne. Ich czas utrzymywania się w świadomości zależy od tego, jak długo ją drążą.
Więcej zagrożeń jest dziełem ludzi niż przyrody. Ale w większości przypadków nie mają oni wpływu na nie, ponieważ wymykają się im spod kontroli i kierują się jakby własną logiką rozwoju.
5. Aktualne kategorie strachu
W aktualnej fazie rozwoju cywilizacji istnieją trzy grupy „strachów globalnych", które dotyczą obawy o dalsze losy gatunku ludzkiego.
• Strach przed sztuczną inteligencją
Wiele osób ma wrażenie, że sztuczna inteligencja zaczyna przerastać mózg ludzki i że z mnogości operacji obliczeniowych, wzajemnych połączeń i nieustannych przyśpieszeń wyłoni się jakieś nowe „stworzenie” (monstrum, cyborg), albo jakaś anonimowa siła, dzięki której technika wzniesie się ponad ludzi, a człowiek wkrótce stanie się bogiem. Już teraz jednostka staje się chipem w sieci komputerowej, inteligencja odłącza się od świadomości, a otoczenie zapełniane jest superinteligentnymi maszynami - bezdusznymi automatami pozbawionymi moralności, sumienia i świadomości, które regulują nasze zachowania i decydują o naszym życiu. A to przeraża, bo nie trudno sobie wyobrazić co mogłoby się stać, gdyby jakiś dupek, głupiec lub psychopata wcielony w postać superrobota stał się „bogiem", od którego zależałby los ludzkości i świata.
• Strach przed upadkiem naszej (zachodniej) cywilizacji
Ten strach dobrze opisuje metafora „cienkiej skorupki". Pod powierzchnią naszego ucywilizowanego podobno spokojnego i niegroźnego świata wrze, jak w wulkanie, a wydobywający się stamtąd żar buchnął w ludzi i poraził ich. Dlatego stają się coraz bardziej niespokojni, szorstcy i agresywni. Powszechnie wiadomo, że konsensus, który kilkadziesiąt lat temu zapewnił ludziom pokój, wolność i dobrobyt, okazał się kruchy. Na całym świecie widać oznaki nadchodzącej ery niepokojów, która charakteryzuje się narastaniem konfliktów, chaosem w relacjach między wielkimi mocarstwami, aktami terroryzmu wymierzonymi w niewinne osoby, strzelaninami w miejscach publicznych, rosnącą polaryzacją społeczną, epidemią ekscytacji oraz orgiami nienawiści w Internecie itp. To rodzi strach o los potomstwa i następnych pokoleń, które nie będą już mieć tak dobrze, jak pokolenie teraźniejsze, ponieważ czas pokoju i dobrobytu był niepowtarzalną osobliwością w dziejach ludzkich.
• Strach przed „zemstą" przyrody
Ten strach kojarzy się ludziom głównie z katastrofą klimatyczną. Jednak nie chodzi tylko o to. Również żywiołowa, zgoła perwersyjna, nieodparta chęć życia oraz nadmierna konsumpcja, której nic i nikt nie jest w stanie powstrzymać, muszą wkrótce doprowadzić do katastrofy światowej. Nie jest całkiem bezpodstawna hipoteza, że koniec ludzkości może nastąpić z powodu odreagowania naszej planety na systematyczne niszczenie jej przez ludzi, a więc w wyniku „zbuntowania się" jej przeciwko gatunkowi ludzkiemu. (5)
W tej fazie rozwoju cywilizacji istnieją też kategorie strachów „lokalnych". Ich źródłem jest antyekologiczna działalność ludzi oraz doraźne zagrożenia pojawiające się w przyrodzie i społeczeństwie, także kreowane celowo.
6. Czym straszy się Lachów
Straszy się ich coraz bardziej na różne sposoby za pomocą realnych i wydumanych straszydeł (zagrożeń), nie licząc się z niczym, byle tylko było to skuteczne.
• Ruso- i germanofobia
W ostatnich latach elity rządzące straszą naród Rosją i Niemcami. Rosja chce rzekomo napaść zbrojnie na nasz kraj, co rzecz jasna, byłoby straszne. Natomiast Niemcy podobno chcą pokojowo podporządkować go sobie i wykorzystać dla realizacji swoich interesów. Dlatego głupi politycy uprawiają intensywną propagandę antyrosyjską i antyniemiecką, z której nikt nie odnosi korzyści. (Z punktu widzenia ekonomii, człowiek, który sam nie odnosi korzyści i drugiemu na to nie pozwala, to głupek. Tę definicję głupka zastosować można również do polityków).
Te państwa zawsze napadały na nasz kraj i niszczyły go, chociaż czasami było też na odwrót. Z tego powodu w ciągu wieków wytworzył się negatywny stereotyp postrzegania ich jak zaciekłych wrogów. Aktualnie rządząca ekipa, zamiast postępować mądrze i zwalczać ten anachroniczny stereotyp, utrwala go w pamięci młodego pokolenia, bo wie, że odwoływanie się do przeszłości pociąga za sobą znalezienie zapomnianych wrogów. Na dodatek, posługuje się przeinaczonym pojęciem patriotyzmu w wyniku zastąpienia „miłości ojczyzny" przez „miłość państwa".
Nota bene, takie pojęcie patriotyzmu narzucano nam w ostatnich latach PRL, gdy trzeba było gloryfikować państwo socjalistyczne i partię rządzącą PZPR. (p. W.S., Jak tu być patriotą? SN, 5/13). Wszak dla ocalenia swej ojczyzny, a niekoniecznie rządu, naród zdolny jest wszystko zrobić i poświęcić. Przecież można być dobrym patriotą i nienawidzić rządu i partii rządzącej. Chodzi jednak o to, by wokół tak ważnego celu jak ratowanie zagrożonej ojczyzny zmobilizować społeczeństwo i zjednoczyć je, chociaż z premedytacją podzielono je i zantagonizowano jak nigdy wcześniej. Niby chodzi o interes całego narodu, ale faktycznie o realizację partykularnych interesów elit rządzących. Za tym kryje się jeszcze ważniejszy cel polityczny - stopniowe wyciszanie opozycji aż do pozbycia się jej, co pozwala przekształcić nasze jeszcze w jakimś stopniu demokratyczne państwo w autorytarne.
Elity rządzące chcą zbić kapitał polityczny na odgrzewaniu nastrojów antyrosyjskich na różne sposoby i wykorzystują różne sytuacje, jak np. cykliczne obchody „wiecznie żywego" tzw. zamachu smoleńskiego. Jeśli faktycznie wierzą w aktualność historycznie ukształtowanego stereotypu antyrosyjskiego, to wynika to z ich niewiedzy historycznej, albo z „myślenia historycznego", które polega na przenoszeniu zdarzeń minionych na przyszłe, niezależnie od kontekstów społeczno-dziejowych. Udają, albo nie widzą tego, że Rosja i Niemcy są obecnie diametralnie różnymi państwami niż dawniejsze ZSRR, bismarckowskie Cesarstwo Niemieckie i hitlerowska Wielka Rzesza Niemiecka. Te państwa nie mają już imperialistycznej ciągoty do powiększania swych terytoriów w wyniku podbojów militarnych w myśl dawnych haseł „Drang nach Osten” i „Wpieriod, na zapad", co, rzecz jasna, nie wyklucza chęci ich dominacji, głównie pod względem gospodarczym, ani ostrej walki konkurencyjnej z innymi państwami.
Od kilkudziesięciu lat Niemcy są państwem pokojowym i zdążyły już zrealizować cel dominacji ekonomicznej w Europie bez potrzeby uciekania się do wojny. Wciąż pamiętają klęskę w 1945 r. Toteż Niemcami straszy się nie dlatego, że napadną na nas, tylko że jakoby zagrażają naszej suwerenności, której i tak niewiele nam zostało. A Rosja, będąc największym krajem świata, musi się martwić o efektywne zagospodarowanie tego, co posiada, by utrzymać się jeszcze na pozycji supermocarstwa. Wojna przeszkodziłaby jej w tym. Jakiś poważny konflikt zbrojny wywołany przez Rosję raczej nie wchodzi w grę, jako że z uwagi na powiązania międzynarodowe w ramach paktów wojskowych NATO i Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym mógłby przerodzić się nieoczekiwanie w wojnę światową, w wyniku której nie byłoby ani zwycięzcy, ani zwyciężonego. Wiedzą o tym nawet najgłupsi, najbardziej wojowniczy i twardogłowi przywódcy państw. Dlatego starają się unikać wojen, a konflikty rozwiązywać za pomocą kompromisów, zgodnie z zasadą win-win.(7) Wyciągnęli lekcję z tego, że wojny wywołane przez USA i Rosję w celach ekonomicznych i strategicznych w Wietnamie, Afganistanie, Iraku, Syrii, Libii itd. nie spełniły oczekiwań i nadwerężyły prestiż napastników zmuszonych do „honorowego" wycofywania się chyłkiem.
Na zdrowy rozum, dla Rosji zdobycie Polski w minimalnym stopniu opłaciłoby się ekonomicznie, natomiast przyniosłyby więcej strat moralnych i politycznych. Zajęcie naszego kraju, mimo obecności czterech i pół tysiąca żołnierzy amerykańskich z dala od zaplecza, dysponujących nie najnowszym uzbrojeniem i sprzętem, zajęłoby najwyżej kilka dni. Stacjonowanie wojsk USA w Polce ma znaczenie psychologiczne, a nie militarne. Zaś armia rosyjska ostatnio zmodernizowała się w 82 procentach i jest najsilniejszą armią w Europie. Nasz rząd straszy Rosję amerykańskimi żołnierzami stacjonującymi u nas podobnie jak ostatnio Niemcy, których minister obrony oświadczyła buńczucznie w Bundestagu, że z Rosją trzeba rozmawiać „z pozycji siły".(8) Jest to niedorzeczne i żałośnie śmieszne.
Wskutek wyolbrzymiania zagrożenia militarnego ze strony Rosji udało się podtrzymać nasz przemysł zbrojeniowy i częściowo zmilitaryzować społeczeństwo, werbując wojowniczą młodzież do Wojsk Obrony Terytorialnej. Tyle tylko, że to „wojsko" raczej na wojnie nie będzie. Wykorzystuje się je do kształcenia bojówkarzy w służbie partii rządzącej, m. in. w celu „pacyfikacji" manifestacji opozycjonistów politycznych i grup ludzi broniących swych praw.
Na szczęście, naród jeszcze nie dal się całkiem otumanić w wyniku bezmyślnej i intensywnej propagandy antyrosyjskiej i szerzeniu rusofobii. Wprawdzie 42% Polaków boi się zbrojnej napaści Rosji na Polskę, ale są to głównie kobiety, młodzież i osoby mniej wykształcone, o najniższych dochodach oraz mieszkańcy wsi i małych miast, raczej nieznające się na polityce i nieposiadające rzetelnej wiedzy o Rosji. Są to osoby kierujące się przede wszystkim emocjami i fanatycznie wierzące elitom politycznym, duchowieństwu i „bąkom informacyjnym", (fake newsom) puszczanym przez media rządowe i kościelne.
O wiele mniej skuteczna jest propaganda antyniemiecka. Pewnie dlatego, że Niemcy bardzo pomagali nam w czasie stanu wojennego i że wielu Polaków pracuje tam od lat i ma dobre relacje z Niemcami. Najnowsze badania opinii publicznej CBOS dowodzą, że rośnie sympatia do Niemców; deklaruje ją 46% pytanych.
• Straszenie Unią Europejską
Straszy się również Unią Europejską, której Polska jest integralną częścią, a więc perwersyjnie straszy się samym sobą, czyli „autostraszydłem". Rzekomo UE dąży do zniszczenia rodziny w wyniku uznania przez prawo par jednopłciowych za małżeństwa oraz adopcji przez nie dzieci. To raczej sprzyja rozwojowi rodzin, bo powiększa ich liczbę o rodziny homoseksualne i sprzyja dobru dzieci adoptowanych. Brak dowodu na to, że w rodzinach homoseksualnych gorzej wychowuje się dzieci.
Na dodatek, w odwecie za upominanie naszego rządu za faktyczne naruszanie praworządności, straszy się nas tym, że UE propaguje różne ideologie świeckie, co osłabia pozycję kościoła katolickiego u nas i powoduje odchodzenie od wartości chrześcijańskich. Nota bene, one już i tak wychodzą u nas z mody, zwłaszcza w środowisku oświeconej młodzieży, która nie poddaje się indoktrynacji kościelnej. Wielu ludzi uznaje te wartości tylko formalnie, a w praktyce ignoruje normy etyki chrześcijańskiej. Najzajadlej i wrzaskliwie stają w ich obronie hipokryci rządowi, którzy z okazji różnych uroczystości „modlą się pod figurą, a diabła noszą za skórą". W sukurs partii rządzącej poszli katoliccy hierarchowie kościelni, którym usuwa się grunt pod nogami w wyniku różnych afer, w szczególności pedofilskich. Dziwne, że ich obaw nie podzielają inne kościoły działające w Polsce, ani w świecie. Jakoś im to nie przeszkadza.
• Strach przed muzułmanami
Kilka lat temu wydawało się 66% Polaków, że największym zagrożeniem z zewnątrz jest tzw. Państwo Islamskie oraz ewentualny napływ uchodźców (imigrantów) z krajów afrykańskich i azjatyckich, w większości muzułmanów, przede wszystkim dlatego, że wykarczują nasze korzenie i tradycje chrześcijańskie. Mniej przejmowano się zmianami klimatu (42%) i kondycją gospodarki światowej (25%). Stąd można wysnuć wniosek, że najmniej wie się u nas o zagrożeniach ekologicznych i ekonomicznych i dlatego się je lekceważy, być może w konsekwencji agresywnej i zmasowanej propagandy sukcesu gospodarczego, jaki zawdzięczamy horrendalnemu i rosnącemu zadłużaniu państwa, licząc na jakiś ekonomiczny „cud nad Wisłą".
• Strach przed pandemią
Od niespełna roku Polacy boją się najbardziej zagrożeń wynikających z epidemii COVID-19: wzrostu cen, podnoszenia podatków, zachorowania kogoś z bliskich, niewydolnej służby zdrowia, kryzysu finansowego, inflacji zżerającej populistyczne dodatki „plus" oraz podwyżki plac minimalnych i emerytur, utraty pracy i osłabienia demokracji.(11) Natomiast najmniej ze wszystkich narodów obawiają się polityki Stanów Zjednoczonych pod przywództwem D. Trumpa i ingerencji w nasze sprawy (15%).(12)
• Strach przed ideologią ekologizmu
Ekologizm jest ideologią pewnych grup i organizacji społecznych lub politycznych (partii „zielonych" oraz ruchów ekologicznych) mających na celu nie deklaratywne, lecz realne i skuteczne ratowanie środowiska przed zniszczeniem, które w nieodległej przyszłości przesądzi o losach ludzkości - uniemożliwi jej przetrwanie. Po zapaści socjalizmu ideologia ekologizmu stała się ideologią przyszłości, jedyną alternatywą dla ideologii neoliberalizmu wielbiącej zysk i konsumpcję, która coraz bardziej daje się ludziom we znaki.
Niektórym politykom konserwatywnym ideologia ekologizmu nie podoba się, bo nie odpowiada ich interesom, światopoglądowi i przekonaniom. Dlatego usiłują skompromitować ją i zwalczać. Wypaczają jej sens albo z powodu braku wiedzy o istocie ekologizmu, albo celowego dążenia do dezawuacji jej w oczach mas. Grają głównie na uczuciach religijnych. Prezentują ją w postaci straszaka, który zagraża kulturze i tradycji chrześcijańskiej, uznawanej niesłusznie za europejską, albo zachodnią, ponieważ wywodzi się ona też z kultur przedchrześcijańskich. Konserwatystów politycznych wspierają konserwatywni hierarchowie kościoła katolickiego w Polsce na przekór poglądom papieża Franciszka. Twierdzą, że ekologizm jest bliżej nieokreśloną ideologią antychrześcijańską, nawet ateistyczną, nawiązującą do filozofii marksistowskiej i ideologii komunistycznej, co jest jawnym fałszem. W ten sposób z ekologizmu czynią uosobienie zła, potwornego straszaka dla katolików w postaci antychrysta.
• Strach przed ideologią LGBT+
Skrót LGBT oznacza społeczność ludzi quere (znajdujących się ze względu na orientacje seksualne poza podziałem na mężczyzn i kobiet), czyli homo-, trans-, bi- i cis-seksualistów. Naukowcy - medycy i psycholodzy - twierdzą, że odmienność seksualna była i jest zjawiskiem normalnym w każdej populacji i w zasadzie nie zależy od wyboru; po prostu ludzie takimi się rodzą. Ta społeczność ostatnio coraz bardziej daje znać o swym istnieniu w formie ruchu społecznego, ponieważ jej członkowie są systematycznie marginalizowani, prześladowani, nękani, potępiani, uciskani, a nawet atakowani i zabijani z tego powodu.
Członkowie społeczności LGBT nie manifestują przeciwko innym ludziom, lecz za traktowaniem ich na równi z innymi obywatelami w dziedzinie prawa, zatrudnienia, małżeństwa i adopcji dzieci. Nie chcą jakichś specjalnych przywilejów dla siebie. Domagają się tolerancji i zapewnienia bezpieczeństwa, by nie byli narażeni na dyskryminację. Toteż mają sojuszników w osobach heteroseksualnych. Wbrew przekonaniom niektórych polskich konserwatystów, ruch LGTB jest zdecydowanie przeciwny pedofilii i generalnie nie zajmuje się innymi tematami seksualnymi, jak np. tym, czego uczy się dzieci w szkołach. Chcieliby jednak, by uczono o istnieniu osób LGBT i tolerancji w stosunku do nich, jak do innych mniejszości. Nie mają u nas własnej organizacji (partii) i odrębnych poglądów politycznych. Tym bardziej nie mają swojej ideologii.
Wyrażenie „ideologia LGBT” ma tyle samo sensu, co „ideologia rudowłosych” czy „ideologia leworęcznych”. Określenie „ideologia gender” jest terminem wymyślonym przez Kościół i tworzy wroga, który, jak diabeł, po prostu nie istnieje. Ale świetnie nadaje się do straszenia społeczeństwa „przedwczesną seksualizacją” polskich dzieci. Przecież chodzi o to, by odwrócić uwagę od przedwczesnej i niestety faktycznie doświadczanej przez dzieci seksualizacji za sprawą pedofilnych księży i purpuratów.
• Straszenie wrogami rządu i partii rządzącej
To straszydło było zawsze obecne w dziejach ludzkości, ponieważ rządzący uznawali zazwyczaj za wrogów opozycjonistów lub konkurentów do władzy. Jeśli kogoś mianowano „wrogiem", to musiało się go zniszczyć – najlepiej - unicestwić fizycznie. Bowiem „dobry wróg, to martwy wróg". Postępowali tak szczególnie władcy nazywani satrapami, dyktatorami lub tyranami w różnych ustrojach. Teraz też tak jest. Im bardziej ktoś czuje się zagrożony, w tym większym stopniu chce pozbyć się przeciwników ze swojej przestrzeni politycznej. Najpierw tych faktycznych i najgroźniejszych, potem mało znaczących i urojonych.
W dyktaturach rozwija się psychoza wyszukiwania wszędzie wrogów, ujawniania ich i niszczenia, bo „za każdym rogiem czai się wróg, którego trzeba demaskować". A jeśli ich zabraknie, to robi się wrogiem każdego, kto nawinie się przypadkowo, by zasłużyć sobie na uznanie władzy. Wrogiem jest każdy, kto pojmuje świat w inny sposób niż przywódcy partyjni lub państwowi i ma inne zdanie od nich. Starsi ludzie pamiętają czasy stalinowskie, a młodzi znają je z opowieści, kiedy szalała psychoza poszukiwania wrogów ustroju socjalistycznego, zwanych „wrogami klasowymi". W ich poszukiwaniu penetrowano wszystkie środowiska i grupy społeczne. I straszono nimi wszystkich. Z urzędu zajmowały się tym służby bezpieczeństwa państwowego i kontrwywiad, ale też liczni aktywiści partii i organizacji młodzieżowych. W rezultacie nikt, nigdzie i nigdy nie czuł się bezpieczny, bo krył się w nim potencjalny wróg.
Obecna ekipa rządząca chce powrotu do czasu sprzed siedemdziesięciu lat. Straszy naród neomarksizmem i swoimi „wrogami" - postkomunistami i opozycjonistami (lewakami). Zalicza do nich wszystkich, którzy mają dość ich rządów i nienawidzą ekstremalnie konserwatywnych partii prawicowych za to, że gwałcą gwarantowane przez Konstytucję swobody obywatelskie i w sposób zaprogramowany budują państwo autorytarne i wyznaniowe. „Lewactwo" czyni się winnym tego, że uczniowie coraz bardziej otwierają się na kraje zachodnie i coraz mniej chętnie chodzą na lekcje religii. Wrogie działania „lewaków" względem narodu mogą być prowadzone w podziemiu i dlatego trzeba być zawsze czujnym i dogłębnie penetrować ich środowiska.
Aktywistów opozycji zastrasza się bezpodstawnymi aresztowaniami znienacka, na podstawie domniemanych przestępstw, w myśl zasady Andrieja Wyszyńskiego (b. prokuratora generalnego ZSRR): „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie". Dziwnym zbiegiem okoliczności postępuje upolitycznienie sądownictwa, czego domagał się Wyszyński, kiedy był rektorem Uniwersytetu Moskiewskiego (1925-1928). Po wyrokach sądów, które nie podobają się władzy, pojawiają się komentarze szefa partii rządzącej, grożące sędziom postępowaniami dyscyplinarnymi za „niewłaściwe” orzekanie. A groźby realizuje nadprokurator, minister sprawiedliwości i „partyjny nadzorca" Sądu Najwyższego w jednej osobie. Niewykonujących jego poleceń sędziów, prokuratorów i adwokatów usuwa się ze stanowisk lub zakazuje się im praktykowania zawodu.
Jednak nie wszyscy opozycjoniści są wrogami. Wielu życzyłoby sobie konstruktywnej współpracy z partią rządzącą na wzór naprawdę demokratycznych krajów charakteryzujących się wysoką kulturą polityczną, ale ignoruje się ich.
A co do postkomunistów, to takich już nie ma. Niewielu było prawdziwych komunistów dawniej, ale poumierali. Dzisiejsi „postkomuniści" to raczej socjaldemokraci niewiele wiedzący o komunizmie. A zatem, znowu mamy do czynienia z tworzeniem wrogów nieistniejących, lecz wymyślonych przez polityków prawicowych i kościół, bo nazwa „komunista" kojarzy się z kimś groźnym i budzącym odrazę - z potworem lub straszydłem.
• Straszy się organizatorów i uczestników demonstracji antyrządowych
Czyni się ich odpowiedzialnymi za manifestacje, wiece, strajki i pochody w czasie pandemii i wini za narażanie zdrowia i życia tysięcy ludzi („macie krew na rękach"), chociaż manifestanci respektują nakazy sanitarne w przeciwieństwie do uczestników masowych imprez rządowych i kościelnych. Wini się ich też za celowo sprowokowane starcia z policjantami i bojówkarzami rządowymi - narodowcami, Młodzieżą Wszechpolską, pseudokibicami i dewotami. A przecież bojówkarze, jak wszyscy obywatele, mają obowiązek „przeciwstawienia się demonstracjom, ponieważ są one atakiem, który ma zniszczyć Polskę i doprowadzić do tryumfu sił, których władza doprowadzi do zakończenia narodu polskiego" (Gazeta, 20.10.2020). Kiedy oddziały paramilitarne, policja i wojsko włączają się do walki z opozycyjnymi manifestantami, to zbliża się już koniec demokracji.(14) Wmawia się ludziom, że to niesforni manifestanci, zwłaszcza kobiety, uzbrojeni w pałki teleskopowe i gaz pieprzowy, biją bojówkarzy i policjantów, a nie na odwrót.
Straszy się studentów i uczniów uczestniczących w marszach i wiecach na rzecz ochrony środowiska, zdrowia i życia ludzi oraz w obronie godności kobiet i ich prawa do samostanowienia o sobie. A przecież ta oświecona młodzież ze wszech miar zasługuje na pochwałę za to, że, jak młodzież w krajach zachodnich, wzięła sobie do serca wyzwanie rzucone przez Ericha von Weizsäckera: „Dzisiejsza młodzież jest ostatnim pokoleniem, które może jeszcze zawrócić ludzkość z drogi do zagłady" i zaczęła działać na rzecz ratowania środowiska przyrodniczego i społecznego, by mogła przeżyć ona i następne pokolenia. A u nas ciąga się uczniów i ich rodziców po komisariatach, grozi się im sądami dla nieletnich i poprawczakiem. Straszy się też nauczycieli i zmusza ich do karania uczniów za udział w demonstracjach. Studentów i naukowców popierających ich straszy się komisjami dyscyplinarnymi i zwalnia ze stanowisk.
Straszy się cały naród
Polaków straszy się tym, że rzekomo obce standardy europejskie zakazują im żyć według zasad i wartości „tradycyjnych" (czyt. narzuconych siłą krajom słowiańskim przez zachodnie chrześcijaństwo), chociaż tradycyjnymi (pierwotnymi, swojskimi) powinny być raczej tradycje słowiańskie, lechickie. Straszy się naród, że gdy opozycja dojdzie do władzy, to zabierze mu wszystkie „plusy" (świadczenia finansowe, „łapówki przedwyborcze"), wspaniałomyślnie darowane przez obecny rząd, ale na koszt podatników, których nie pytano o zgodę. Żaden władca autorytarny nie lubi osób mądrzejszych od siebie, bo tylko siebie uważa za wszechwiedzącego. Dlatego straszy się naród ludźmi światłymi (wysoce edukowanymi) i dziennikarzami, którzy mącą w głowach słabiej wykształconym obywatelom.
Nie straszy się jeszcze wojska, służb porządkowych i duchowieństwa z wyjątkiem nieposłusznych księży.
Smutne wnioski i nutka optymizmu
Zdaniem Timothy Snydera, amerykańskiego historyka, profesora uniwersytetu Yale, nowoczesne dyktatury najlepiej rozwijają się dzięki zarządzaniu strachem i w atmosferze zmanipulowanego strachu. Straszy się na różne sposoby za pomocą realnych i wydumanych straszydeł (zagrożeń) nie licząc się z niczym, byle tylko skutecznie.(15)
Niestety, w ostatnim dziesięcioleciu bieżącego wieku mamy do czynienia z tym zjawiskiem w naszym kraju. Rządząca partia i ekipa zastrasza nie tylko opozycję, lecz pozostałych obywateli metodami stosowanymi w państwach totalitarnych, represyjnych i policyjnych. Z reguły straszy ten, kto się boi. A władcy naszego kraju boją się coraz bardziej nie wrogów z zewnątrz, tylko własnego narodu - suwerena. Otaczają zasiekami budynki rządowe, a setki policjantów ochrania dom prezesa partii rządzącej. Tylko patrzeć, jak postawią tam mur na wzór słynnego muru berlińskiego i wysiedlą sąsiadów. Im bardziej boją się swego narodu, który rzekomo tak bardzo ich kocha, tym więcej straszą go, urządzając pokazy siły w postaci setek samochodów policyjnych i tysięcy uzbrojonych policjantów oraz tajniaków przeciw setkom nieuzbrojonym i pokojowo nastawionym protestującym cywilom.
W wyniku posunięć ograniczających wolność jednostek, organizacji i instytucji, Polskę za kraj demokratyczny uważa jedynie 38% obywateli. O tym, że sprawy w kraju zmierzają w złym kierunku częściej przekonani są najmłodsi, do 25 lat (52%), a także respondenci w wieku od 45 do 54 lat (49%). Bardziej pesymistycznie nastawieni są mieszkańcy większych miejscowości i osoby z wyższym wykształceniem.
Dla pokrzepienia ducha warto przypomnieć, że Lachy nie ulegali strachom w czasach zaborów, okupacji hitlerowskiej, stalinizmu i stanu wojennego. Nigdy „nie lękali się i ducha nie gasili". Dlatego w końcu wywalczyli sobie wolność i demokrację. Może i tym razem nie dadzą się zastraszyć i poszczęści się im w walce o restytucję prawdziwie demokratycznego kraju.
Wiesław Sztumski
(1) Prawdopodobnie termin „cywilizacja strachu" wprowadził poeta brytyjski Wystan Hugh Auden w 1947 r. (W. H. Auden, The Age of Anxiety, Princeton University Press, 2011.
(2) Henning Beier i inni, Technik und Angst: Zur Zukunft der industriellen Zivilisation [Technika i strach. O przyszłości cywilizacji przemyslowej], Thuet Verlag Aachen, 1996
(3) Z badania przeprowadzonego ostatnio przez Pew Research Center wynika, że zmyślone informacje stanowią dla Amerykanów większe zagrożenia niż terroryzm, imigracja, zmiana klimatu i rasizm Amerykanów (68%) uważa, że zmyślone informacje mają duży wpływ na ich zaufanie do rządu i do współobywateli, a 51% jest zdania, że wymyślone informacje wpływają negatywnie na pracę przywódców politycznych.
(4) Dobrym przykładem celowego napędzania strachu przez polityków i lobbystów jest stworzenie w USA sztucznego zagrożenia wojną domową w końcowej fazie wyborów prezydenckich w 2020 r., gdyby wyniki okazały się niekorzystne dla Trumpa. Zorganizował on wcześniej specjalne oddziały uzbrojonych bojówkarzy, którzy mieli zaatakować zwolenników jego rywala Joe Bidena podczas manifestacji po ogłoszeniu wyniku wyborów. W tej sytuacji zwolennicy Bidena też musieli uzbroić się. W związku z tym wielu obywateli USA bojąc się zbrojnych rozruchów zakupiło w pierwszej połowie 2020 r. ok. 19 milionów sztuk broni palnej. Stało się to w kraju, gdzie w rękach prywatnych jest więcej broni palnej (400 mln sztuk) niż dorosłych mieszkańców kraju (250 mln). Przypuszcza się, że bardziej niż o wybory chodziło o masowy zakup broni od producentów, z którymi Trump utrzymuje przyjacielskie relacje, żeby dać im nieźle zarobić i samemu coś z tego uszczknąć. (Nana Brink, Angst vor Unruhen im US-Wahlkampf. Die Amerikaner decken sich mit Waffen ein, [Strach przed niepokojami w kampanii wyborczej w USA. Amerykanie zaopatrują się w broń], „Deutschlandfunk Kultur", 22.10.2020.)
(5) Matthias Horx, Im Angstgewitter [W burzy strachu], „Geschäftsbericht der Capitalbank AG", Zukunftsinstitut Horx GmbH, Frankfutrt a/M. 2020
(6) Jak stwierdził gen. broni w st. spocz. Andrzej Fałkowski (polski przedstawiciel wojskowy przy NATO), „Rosja oczywiście nie zaryzykuje otwartej konfrontacji z NATO. Będzie się raczej starała zasiąść do negocjacji i ugrać dla siebie jak najwięcej”. („Polska Zbrojna", 12.03.2020)
(7) Minister obrony Niemiec, Annegret Kramp-Karrenbauer, oświadczyła buńczucznie w Bundestagu 25.11.2020, żeby z Rosją rozmawiać „z pozycji siły". Na to Maria Zacharow, rzeczniczka Min. Spraw Zagranicznych Rosji odpowiedziała jej, że siłą Niemiec jest duży kontyngent wojsk amerykańskich i zmagazynowana tam amerykańska broń jądrowa. A kiedy masz siłę, która, nie jest twoja, nie możesz jej kontrolować ani użyć, to tak, jakbyś jej wcale nie miała. Jednoczenie przypomniała, że Niemcy w 1941 r. potraktowały Rosję (ZSRR) z pozycji siły i źle na tym wyszły.
(8) Michał Duszczyk, Polacy boją się inflacji i topniejących oszczędności, "Rzeczpospolita" (15.11.2020)
(9) Natomiast na podstawie badań przeprowadzonych przez Informationszentrum R+V Versicherung w październiku 2020 r. (www.ruv.de/presse/aengste-der-deutschen/grafiken-die-aengste-der-deutschen) Niemcy najbardziej boją się niebezpiecznej dla świata polityki Trumpa (53%), wzrostu kosztów utrzymania (51%), obciążenia podatników z tytułu kryzysu zadłużenia UE (49%), pogorszenia się sytuacji gospodarczej (48%), katastrof ekologicznych/klimatycznych (44%), napięć spowodowanych przez napływ cudzoziemców (43%), nadmiernego obciążenia państwa przez uciekinierów (43%), chemizacji żywności (42%), pandemii w wyniku globalizacji (42%) i braku opieki na starość (41%).
(10) Timothy Snyder, O tyranii, Wyd. Znak Kraków 2019
(11) Tamże
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 7841
>
>
Nastała moda na powszechne kształcenie nawet na poziomie studiów trzeciego stopnia i na kupowanie lub rozdawnictwo dyplomów.
>
Wraz z rozwojem formacji kapitalistycznej postępuje globalny proces komodyfikacji, czyli zamiany wszystkiego na towary. W towary przekształcały się najpierw dobra materialne, a potem również niematerialne - abstrakcyjne, intelektualne i duchowe. Równolegle z komodyfikacją postępuje też proces komodyzacji, który polega na tym, że towary uchodzące zrazu za luksusowe stają się dostępnymi powszechnie, pospolitują się i przestają być oznakami wyróżniania się lub prestiżu. Obydwa te procesy - komodyfikacja i komodyzacja - coraz intensywniej przebiegają teraz u nas w obszarze służby zdrowia oraz, niestety, również w sferach nauki i oświaty.>Kuriozalnym dla naszych czasów jest zjawisko przekształcania się różnego rodzaju szkół, w tym także nawet - o zgrozo! - renomowanych uniwersytetów, po części w przedsiębiorstwa usługowo-produkcyjne i markety sprzedające wiedzę, wykształcenie i dyplomy. I to nie z woli władz tych uczelni ani profesury, lecz z głupoty urzędników szczebla centralnego, którym powierzono zarządzanie nimi.
A zaczęło się jeszcze w latach 60. XX w. od kwantyfikacji i parametryzacji wyników badań, funkcjonowania i osiągnięć szkół oraz kadry nauczającej i od systemu finansowania szkół, w którym najważniejszymi kryteriami są efekty ilościowe. Tutaj stosuje się prymitywnie, XIX-wiecznie pojmowaną zasadę ekonomii: inwestować należy tylko w to, co przynosi wymierny zysk mierzony za pomocą ilości pieniędzy. Wskutek tego, szkoły nieprzysparzające korzyści finansowych, przegrywają w walce konkurencyjnej i wcześniej czy później muszą ulec likwidacji.
W tej walce nie chodzi wcale o rywalizację o jakość kształcenia i wyniki edukacji czy badań naukowych, tylko o zapewnienie natychmiastowego i jak największego zysku, rozumianego w wąskim, monetarnym aspekcie. Dotyczy to w szczególności, co poniekąd oczywiste, uczelni prywatnych, ale, co gorsze, również państwowych.
Student pan
Finansowanie uczelni zależy od liczby studentów, a pieniądze dla uczelni z budżetu państwa „idą” za studentami. Wobec tego, urządza się istne polowanie na studentów z wykorzystaniem różnych chwytów marketingu, reklamy, promocji, przekupstwa i czasem oszustwa. W rezultacie, w większości przypadków, głównie na mniej atrakcyjnych kierunkach studiów, studentów werbuje się za pomocą „łapanek”, bez dokonywania jakiejkolwiek preselekcji oraz sprawdzania wiedzy, umiejętności oraz zdolności intelektualnych do studiowania. Niezależnie od ocen na świadectwach maturalnych - nie przeszkadzają nawet oceny mierne. Każdy, kto tylko sam chce się kształcić, albo kogo rodzice zmuszają do tego, może zostać studentem, korzystać ze stypendiów, ulg, świadczeń zdrowotnych itp., tzn. żyć przez pięć, a niekiedy więcej lat na koszt społeczeństwa, ukończyć studia i powiększyć liczbę inteligentów w narodzie.
Z jednej strony, młodzi chcą studiować, ponieważ mają świadomość tego, że studiowanie wymaga od nich coraz mniej wysiłku i że przyjemniej jest spędzić czas beztrosko na studiach, niż pracując zarobkowo lub przebywać na bezrobociu. A z drugiej strony, uczelnie prześcigają się w pozyskiwaniu studentów, żeby w ogóle móc istnieć i dawać pracę nauczycielom, urzędnikom i pracownikom obsługi. Studenci wiedzą o tym i dlatego coraz bardziej lekceważą swoje obowiązki w zakresie uczenia się i coraz częściej prezentują postawę roszczeniową. Wyraża się ona między innymi w presji na wpisywanie zaliczeń za byle co oraz na wpisywanie wysokich ocen za skandalicznie niską wiedzę prezentowaną na kolokwiach i egzaminach, co pozwala im uzyskiwać dodatkowe stypendia, zwane „naukowymi”.
Dawniej, żeby zdać egzamin, można było nie odpowiedzieć co najwyżej na jakieś jedno pytanie; teraz wystarczy odpowiedzieć tylko na jedno pytanie i to nie całkiem wyczerpująco. (Typowy przykład egzaminu: na jedno pytanie student nie potrafi odpowiedzieć, na drugie i trzecie też nie, co już wystarczy do wpisania mu oceny niedostatecznej w indeksie, ale on domaga się, by zadawać mu jeszcze jakieś dodatkowe pytania, bo może w końcu na któreś potrafi dać poprawną odpowiedź, a gdy mu się to uda, to jest przekonany, że to upoważnia go już do uzyskania pozytywnej oceny z danego przedmiotu.)
Zapis konstytucyjny „każdy ma prawo do nauki”, gwarantujący powszechny dostęp do oświaty czy wykształcenia, interpretuje się w taki sposób, że każdy powinien (musi) kształcić się, niezależnie od tego, czy ma do tego chęci i jakiekolwiek predyspozycje intelektualne, albo psychofizyczne; że każdemu należy się wykształcenie, nawet na najwyższym poziomie, jak psu buda.
Ale to pomyłka. Nie każdy chce i ma warunki subiektywne i obiektywne do tego, żeby studiować.
Jednym brakuje silnej woli i motywacji do podejmowania trudu studiowania, drudzy mają za niski poziom inteligencji (wrodzoną głupotę) i za nic w świecie nie potrafią się czegoś nauczyć, a inni nie odczuwają w ogóle potrzeby posiadania wykształcenia ponadpodstawowego. Jednym wystarczy ukończenie szkoły zawodowej (nabycie wiedzy rzemieślniczej), drudzy poprzestają na wykształceniu średnim, a innym nawet uzyskanie doktoratu jest jeszcze za mało.
Jednak nie zważając na to, w tzw. demokracji wszystkich traktuje się tak samo. W związku z tym nastała moda na powszechne kształcenie nawet na poziomie studiów trzeciego stopnia i na kupowanie lub rozdawnictwo dyplomów.
Wartość dyplomu
Wskutek utowarowienia wiedzy i wykształcenia powstał potężny rynek edukacyjny, wart wiele miliardów złotych. Jednym z efektów jego działania jest komodacja dyplomów studiów wyższych. Im więcej ludzi je posiada i im więcej jest ich w obiegu, tym mniejsza jest wartość dyplomu i bardziej lekceważący stosunek do niego.
U nas - w przeciwieństwie do innych krajów, na przykład USA, gdzie kryteria przyjęcia na studia doktoranckie są niezwykle wygórowane - kandydatów na doktorów rekrutuje się dosłownie z ulicy. Dlatego liczba studentów - doktorantów na jednym kierunku, albo specjalności, często przekracza 30, zaś na jednego promotora przypada nawet kilkunastu doktorantów. To niewątpliwie odbija się niekorzystnie na jakości dysertacji doktorskich i powoduje deprecjację dyplomu doktora.
W krótkim czasie może dojść do tego, że - podobnie jak w przypadku dyplomów licencjackich i magisterskich - dyplom doktora będzie wart tyle, ile kosztuje jego wydrukowanie. W konsekwencji stopień doktora pospolituje się tak, jak wcześniej skomodyzowały się świadectwa dojrzałości i dyplomy licencjackie oraz magisterskie i będzie tak, że jak „będziesz chciał kamieniem uderzyć psa, to prędzej trafisz w doktora”.
Finansowanie uczelni i uczynienie z nich organizacji usługowych lub produkcyjnych nastawionych na zysk nie byłoby możliwe bez parametryzacji funkcjonowania uczelni, nauczycieli akademickich oraz uczonych. Niczego głupszego nie dało się już wymyślić biurokratom ministerialnym! Chociaż w tym względzie można być optymistą, gdyż – jak mawiał Einstein – głupota ludzka jest nieograniczona.
Teraz wszystko punktuje się - pracę uczelni i osiągnięcia jej pracowników - według z góry narzuconych i nie zawsze rozsądnych szablonów i wylicza efekty na podstawie nieraz zawiłych i idiotycznych algorytmów. Podobno na tym ma polegać usprawnianie funkcjonowania uczelni, unowocześnianie systemu zarządzania nimi i ułatwienie kontroli.
Zmałpowano system amerykański łudząc się, że to zaowocuje u nas inkubacją wybitnych odkrywców, jak w USA. To tak, jakby ktoś wierzył, że herbata będzie słodsza od samego mieszania. Niestety, bez cukru nie będzie. Tak samo, nie przybędzie noblistów bez odpowiednio wysokich nakładów pieniężnych na naukę i oświatę, stworzenia klimatu społecznego, sprzyjającego pracy naukowej i stosownej motywacji do niej. Ale u nas myśli się za pomocą życzeń i zaklęć, a nie realiów.
>
Kształcenie „na siłę” coraz większej liczby studentów w uczelniach państwowych i prywatnych (tam również studenci otrzymują stypendia i korzystają z innych przywilejów) znacznie obciąża budżet państwa, czyli społeczeństwo. W gruncie rzeczy, odbywa się ono na koszt podatników. Rodzi się jednak wątpliwość, dlaczego mają oni opłacać rzesze studentów, z których większość nie nadaje się na studia z powodów subiektywnych i obiektywnych, wbrew ślubowaniu składanemu podczas inauguracji roku akademickiego lekceważy swoje obowiązki w zakresie zdobywania i pogłębiania wiedzy, a jedynym ich celem jest uzyskanie dyplomu traktowanego jak bilet wstępu do kariery zawodowej, politycznej i innej, albo w celu snobistycznej nobilitacji. Tym bardziej, że wiedza i umiejętności znacznej większości absolwentów są nieadekwatne do wymogów rynku pracy i oczekiwań pracodawców.
W wyniku przyrostu absolwentów uczelni nie zmniejsza się liczba bezrobotnych. Wprost przeciwnie, powiększają oni rzeszę bezrobotnych, wysoko kwalifikowanych ludzi, którzy nie chcą podejmować pracy nieodpowiadającej ich statusowi społecznemu i są w dalszym ciągu utrzymywani przez podatników. Z tej racji nie przyczyniają się też do wzbogacania dochodu narodowego, raczej do jego pomniejszania.
Niektórym udaje się znaleźć zatrudnienie, ale zazwyczaj na krótkoterminowe umowy śmieciowe i niezgodnie z ich wyuczoną specjalnością, przeważnie do wykonywania prymitywnych prac - na przysłowiowym zmywaku - do czego wcale nie potrzeba nawet średniego wykształcenia.
Czy nasze społeczeństwo stać na taką rozrzutność, wynikającą z kształcenia masowego i na jak długo? Dopóki korzysta się z rezerw kapitałowych wypracowanych przez poprzednie pokolenia, dopóty można sobie na to pozwalać, ale te rezerwy kurczą się drastycznie i z pewnością wyczerpią się w nie tak odległej przyszłości. I co wtedy - ogromne pogorszenie poziomu życia i świadczeń socjalnych, kierowanie się zasadami socjodarwinizmu i ewentualna rewolucja społeczna? Chyba politycy nie zastanawiają się poważnie nad tym. Ich myślenie ma znamiona prezentyzmu - skupia się na tym, co dziś, jak w modlitwie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” - na doraźnych sprawach i skierowane jest na przetrwanie (u żłobu) do kolejnych wyborów parlamentarnych.
Teraz, w innych warunkach obiektywnych (kryzysu gospodarczego oraz niżu demograficznego) - a chyba bardziej pod wpływem czynników subiektywnych (m. in. niechęci władz do zwiększenia nakładów na edukację i badania naukowe) - te uczelnie walczą dramatycznie o przetrwanie za wszelką cenę. Toczą walkę konkurencyjną na dwóch frontach: między sobą oraz z uczelniami publicznymi. Wiadomo, że w tej walce ktoś musi przegrać; z reguły przegrywają uczelnie słabe, mające złą opinię, pozbawione wizji i bez inicjatywy w świadczeniu atrakcyjnych usług edukacyjnych. A takich uczelni jest większość.
Faktycznie, ta walka konkurencyjna toczy się o jakość podmiotów gospodarczych-uczelni uczestniczących na rynku edukacyjnym, a nie o jakość przedmiotu transakcji rynkowych, jakim jest edukacja. Żeby ją łatwo sprzedać, trzeba obniżyć jej cenę, tzn. obniżyć koszty kształcenia. Najprościej - wskutek oszczędzania na dydaktyce, tj. w wyniku redukcji liczby godzin zajęć obowiązkowych z poszczególnych przedmiotów (także zwykłego oszustwa polegającego na wpisywaniu w indeksach studentów większej liczby godzin, aniżeli faktycznie realizowanych), wzrostu liczebności grup wykładowych i seminaryjnych, likwidacji obron prac dyplomowych itp.
Wskutek tego, w wyniku konkurencji jakość tego towaru-edukacji, nie poprawia się, lecz raczej pogarsza.
Uczelnia jak sklep
Co ciekawe, nabywcom tego towaru, studentom, wcale nie zależy na jego jakości, tylko na łatwości nabycia go i dostępu do niego. Tutaj, tak jak w przypadku towarów produkowanych masowo, liczy się niska cena i dostępność. Studenci najchętniej wpłacaliby czesne i nie chodzili na zajęcia - przecież im nie zależy na zdobywaniu umiejętności, ani na pogłębianiu wiedzy, tylko na otrzymaniu dyplomu. Świadczy o tym brak zainteresowania wykładami i ćwiczeniami, niechęć do studiowania literatury, ściąganie prac kontrolnych i kupowanie gotowych prac dyplomowych w Internecie. Płacą za studia nieraz ciężko zarobionymi pieniędzmi i nie domagają się od sprzedawców-nauczycieli wysokiej jakości usługi, na przekór powszechnie praktykowanej zasadzie rynkowej „płacę i żądam”. Nie zależy im na tym, by korzystać z wiedzy i mądrości wykładowców; chodzą na zajęcia, jeśli muszą, ale wcale nie bywają aktywni. Dziwne to i smutne, ale prawdziwe.
Komodyfikacja wiedzy i edukacji doprowadziła do zaistnienia i rozrastania się rynku edukacyjnego, na którym można kupować towary edukacyjne (prace dyplomowe, ściągi itp.) oraz usługi edukacyjne (studia, korepetycje itp.). Istnieje tu także szara strefa. Na tym rynku przedmiotem transakcji jest usługa edukacyjna nabywana poprzez umowę kupna - sprzedaży, gdzie kupującym jest student, a sprzedającym - uczelnia. Wobec tego, student traktuje uczelnię jak sklep, nauczycieli akademickich jak subiektów, a siebie jak klienta.
Co gorsze, jak klienta traktują go uczelnie i nawet w oficjalnych dokumentach używają nazwy „klient” zamiast „student”. Traci na tym powaga uczelni, prestiż nauczyciela akademickiego i pozycja studenta. Student nie tyle kupuje wiedzę w uczelni-sklepie, choć powinien to robić, ile wyższe wykształcenie w postaci dyplomu, czego chyba robić nie powinien. Szkoda, że nie domaga się jeszcze gwarancji, że ten dyplom da mu możliwość zatrudnienia w swoim wyuczonych zawodzie.
Transakcja handlowa między studentem-klientem i szkołą - marketem przypomina kupowanie przysłowiowego kota w worku: o wartości kupionego towaru-wiedzy dowiaduje się dopiero po skończeniu studiów, przede wszystkim wówczas, gdy konfrontuje swoje wykształcenie i swój dyplom z wymaganiami pracodawców. Ale wtedy jest już za późno. „Uczelnia - sklep” oferuje mu uzyskanie dyplomu po spełnieniu odpowiednich warunków, głównie finansowych, a „nauczyciel - sprzedawca wiedzy” zapewnia mu zaliczenie przedmiotu jak najmniejszym kosztem.
Przecież - jak przeczytałem w artykule Michała Szymańskiego, wykładowcy wielu uniwersytetów, zamieszczonym na stronie internetowej trójmiasto.gazeta.pl (3.12.2012) - studenta trzeba szanować i zabiegać o niego, jak o każdego klienta w handlu z prozaicznego powodu: „za studentem idą pieniądze dla uczelni, czyli innymi słowy są oni naszymi klientami”.
A klient ma to do siebie, że lubi grymasić. Toteż studenci-klienci grymaszą przy wystawianiu im ocen z zaliczeń i egzaminów, również przy ocenach pracy wykładowców. Z tymi ocenami liczą się bardzo władze uczelni, jakby student był kompetentny do wystawiania takiej oceny, oceniał obiektywnie i zgodnie z kryteriami merytorycznymi. Chwalą i kupują tych wykładowców, którzy najmniej od studiujących wymagają i wybierają przedmioty najłatwiejsze (n.b. w pewnym sensie sprzyja temu system punktowy ECTS; ważne, żeby zdobyć punkty, a nie wiedzę potrzebną).
Przedmioty trudne, chociaż ważne i niezbędne do edukacji w danej specjalności, nie są wybierane, albo ich wykładowców ocenia się źle. Jedno i drugie powoduje skreślenie takich przedmiotów z planu studiów. Coraz częściej ma się do czynienia z likwidacją trudnych przedmiotów nauczania, bo po co odstraszać studentów?
Wymagający wykładowcy nie są więc widziani i nikt się o nich nie troszczy. Mają oni dwa wyjścia: albo zaczną być „poprawni edukacyjnie”, czyli ulegli wobec władz i pajdokracji, i przede wszystkim szanować studentów, tzn. pobłażać ich nieróbstwu, wyglądowi oraz sposobowi zachowywania się, i tym samym przyczyniać się do zwiększania zysku uczelni, albo pożegnać się z pracą na uczelni. Wszak żyjemy w wolnym kraju, gdzie każdy jest kowalem swego losu i może wybierać wedle własnego uznania.
W tej sytuacji wybierają przeważnie mniejsze zło, mając na względzie własne interesy oraz będąc świadomi tego, że gwałcąc swoje zasady i wypuszczając niedouczonych absolwentów, wyrządzają szkodę sobie i społeczeństwu. Tym samym na własne życzenie kwalifikują się do kategorii ludzi głupich, ponieważ, według definicji M. Cippolego, głupi jest ten, kto szkodzi sobie i innym. Ale cóż, „klient-student to nasz pan” i trzeba mu schlebiać. Trzeba również podporządkować się władzy „niewidzialnej ręki” rynku edukacyjnego.
Skutki kształcenia masowego
Od pewnego czasu modne stało się posiadanie wykształcenia, a właściwie dyplomu. Idąc naprzeciw tej modzie, pojawiła się tendencja do podwyższenia wskaźnika skolaryzacji. Realizuje się ją dzięki upowszechnieniu edukacji i ułatwienia dostępu do szkół. Dlatego coraz bardziej dąży się do uczynienia edukacji masową i to na wciąż wyższych szczeblach nauczania.
Miarą powszechności kształcenia jest współczynnik skolaryzacji netto, który w Polsce w ciągu ostatnich 19 lat wzrósł w szkolnictwie wyższym ponad czterokrotnie – od 9,8 w roku akademickim 1990/1991 do 40,8 w roku akademickim 20010/2011. (Przewiduje się, że z około 300 uczelni niepublicznych pozostanie u nas do 2025 r. tylko 50).
Przyjmuje się, że wzrost współczynnika skolaryzacji świadczy o postępie społecznym. Jeśli tak, to jest tylko jednym z wielu takich wskaźników. Natomiast niewątpliwie ten przyrost pozostaje w związku z realizacją idei społeczeństwa informatycznego, albo społeczeństwa wiedzy. Za masowym i nieustannym (ustawicznym) kształceniem lobbują zwolennicy koncepcji społeczeństwa wiedzy i właściciele szkół, dla których wzrost liczby studentów przekłada się na maksymalizację zysku. Opowiada się też za tym wielu ludzi, którzy sądzą, że lepiej żyć wśród mądrych - a o wykształconych mniema się, jakoby byli mądrzy - niż pośród niewykształconych.
Jednak pomysł kształcenia masowego wszystkich, kto tego chce lub nie chce, wymuszone prawnie przez obowiązek szkolny czy nieformalnie przez uwarunkowania społeczne, nie jest zbyt dorzeczny, ponieważ implikuje wiele skutków negatywnych.
Po pierwsze, kształcenie masowe w przypadku niemożności zapewnienia potrzebnej ilości kadry nauczycielskiej i odpowiedniego instrumentarium dydaktycznego głównie z powodów finansowych odbija się negatywnie na jakości kształcenia. Produkt masowy i dlatego tani jest z reguły gorszej jakości. Słusznie zauważył Piotr Müller: „W Polsce jest więcej szkół wyższych niż np. w Niemczech i Wielkiej Brytanii razem wziętych.(…) Nie ma fizycznej możliwości zapewnianie wysokiego poziomu nauczania na 450 uczelniach. (…) Wielu studentów nieświadomie wybiera uczelnie słabe, ale są też tacy, którzy robią to celowo, by jak najłatwiej zdobyć dyplom. Powinniśmy skończyć z fikcją. Nie możemy pozwalać, by dewaluowano wartość dyplomu. Na tym tracą wszyscy”. (Piotr Müller: polskim uczelniom opłaca się łamać prawo)
Po drugie, skutkiem masowego kształcenia jest niedocenianie go. Zazwyczaj ceni się to, co pozostaje w sferze marzeń, co trudno zdobyć i czego jest niewiele. W miarę wzrostu ilości towaru na rynku i łatwości jego zakupu, obniża się jego atrakcyjność, a także jego cena sprzedaży oraz wartość moralna – postępuje zjawisko komodyzacji. W takim razie podnosi się sztucznie atrakcyjność towaru za pomocą różnych sposobów, np. poprzez zmianę opakowania. Ale tego nie da się zrobić z takim towarem, jakim jest wykształcenie czy wiedza.
Po trzecie, masowość kształcenia na studiach wyższych doprowadziła do tego, że pracodawcy żądają dyplomu ukończenia studiów wyższych od kandydatów do pracy nawet na takich stanowiskach, gdzie wystarczyłoby wykształcenie podstawowe lub co najwyżej zawodowe, np. na przysłowiowym zmywaku.
Po czwarte, w wyniku masowości kształcenia, głównie na kierunkach humanistycznych - a takie studia zazwyczaj wybierają studenci, bo błędnie uważają je za najłatwiejsze - ale też na najłatwiejszych kierunkach politechnicznych - powiększa się niedopasowanie edukacji do potrzeb rynku pracy. Tutaj liczy się wiedza konkretna i umiejętności użyteczne dla produkcji i usług, a nie wiedza powierzchowna i brak umiejętności praktycznych. Niestety, stale powiększa się rozziew między wymogami rynku pracy dla absolwentów szkół i ich wiedzą potwierdzoną formalnie przez dyplomy.
Po piąte, masowa edukacja utrudnia kształcenie jednostek wybitnie uzdolnionych. W przepełnionych grupach seminaryjnych ambitny student gubi się; nie ma też możliwości kształcenia indywidualnego w ramach bezpośredniej relacji mistrz-uczeń, jakie powinno przeważać w szkołach wyższych.
Poziomu zajęć oraz kryteriów ocen nie dostosowuje się przeważnie do najwyższego poziomu inteligencji i wiedzy studentów, nawet nie do średniego, lecz do najniższego, ponieważ kto rozpoczął studia, musi je ukończyć. Wskutek tego, mamy do czynienia z powszechną relatywizacją ocen, w konsekwencji czego ocena bardzo dobra w grupie słabych studentów może być równoważna ocenie dostatecznej w grupie bardzo dobrych. Ocena na dyplomie nie świadczy o wiedzy absolwenta. Ale gdyby posługiwać się bezwzględną skalą ocen, to zwiększyłaby się selekcja w wyniku odsiewu i odpadu słabeuszy, a to skutkowałoby zmniejszeniem liczby studentów z wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami, przede wszystkim redukcją etatów nauczycieli oraz zmniejszeniem finansowania szkół – pieniądze idą przecież za studentem!
A zatem, żaden rozsądny nauczyciel nie stosuje bezwzględnej skali ocen. Wobec tego, jednostka wybitna, zdolna i chcąca uczyć się na poziomie jak najwyższym nie jest w stanie realizować swych aspiracji na zajęciach w uczelni. Oprócz tego, taki student boi się wychylać ponad przeciętność swojej grupy wskutek silnej presji ze strony kolegów-średniaków i obiboków, w których interesie wcale nie leży wzrost wymagań, lecz raczej ich zaniżanie.
Po szóste, masowe kształcenie ułatwia plagiatowanie i kupowanie prac zaliczeniowych i dyplomowych, również rozpraw doktorskich. Konia z rzędem temu promotorowi, który mając 25-30 magistrantów, albo doktorantów potrafi wyłapać plagiaty, albo stwierdzić, że praca nie była pisana samodzielnie! Jest to fizycznie niemożliwe. Nie pomagają też specjalne antyplagiatowe programy, na które zresztą nie stać wielu małych, czy biednych uczelni. A z drugiej strony, po co miałby to robić i w imię czego? Zadawać sobie dodatkowy trud? Przecież promotorzy nie są na ogół masochistami, a za każdego wypromowanego doktora dostają niezłe wynagrodzenie dodatkowe, dzięki czemu mogą podreperować swój budżet domowy, na ogół skromny. Jasne, że studenci wykorzystują skwapliwie tę sytuację i pokaźnie zasilają szarą strefę rynku edukacyjnego.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trzeba stwierdzić, że transformacja studenta w klienta niczemu dobremu nie służy i nikt nie odnosi z niej korzyści, przede wszystkim sami studenci - przyszła generacja inteligencji, od której zależeć będą dalsze losy kraju.
Wiesław Sztumski
30 czerwca 2013
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1752
Katzen kratzen, Hunde beißen, Menschen töten.
(Monika Eichenauer)
Czym jest przemoc?
Powszechnie obowiązuje definicja przemocy podana przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) w 1996 r.: „Przemoc to celowe użycie siły fizycznej lub władzy, faktyczne lub w formie groźby, przeciwko sobie, innej osobie, grupie lub wspólnocie, które powoduje obrażenia, śmierć, szkody psychiczne, nieprawidłowy rozwój lub deprywację, albo jest wysoce prawdopodobne, że to spowoduje”.
Jeśli jest to działanie celowe, to można je stosować nie tylko dla osiągnięcia czegoś złego, ale i dobrego. Przemoc jest dobra i akceptowana, gdy np. służy dobru wspólnemu, bezpieczeństwu, utrzymaniu ładu, jakiemuś celowi wyższemu zdefiniowanemu przez etykę (szczęściu), religię (zbawieniu) lub ideologię (pokojowi, demokracji), a przede wszystkim ochronie życia i przetrwaniu. Pojęcie przemocy jest względne, ponieważ pojęcia dobra, szczęścia itp. są relatywne. Zmienia się ono w zależności od tego, z jakiego punktu widzenia rozpatruje się przemoc, w jakim okresie historycznym i w jakim kontekście społecznym.
Potocznie przez przemoc rozumie się wywieranie presji na proces myślowy, postawę, zachowanie się, stan fizyczny i psychiczny kogoś (bez jego zgody) w celu osiągnięcia zamierzonego celu związanego z szeroko rozumianą korzyścią. Polega ona na szykanowaniu ludzi za pomocą różnych środków i sposobów w celu zastraszenia ich i doprowadzenia do uległości.
Określenie przemocy przez WHO wymaga redefinicji, ponieważ w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zaszły duże zmiany w kulturze i warunkach życia. Między innymi w wyniku postępu nauki i techniki zmieniły się narzędzia i formy przemocy, a w wyniku postępu cywilizacyjnego, masowej transmigracji, mieszania się kultur itp. zjawisk związanych z globalizacją zmieniły się jej społeczne uwarunkowania, kryteria oraz sposoby odczuwania.
W zależności od tego co jest obiektem przemocy - jednostki czy zbiorowości (grupy społeczne) - ma ona wymiar indywidualny, lub zbiorowy. Formami przemocy są: agresja, przymus, znęcanie się (fizyczne i psychiczne) oraz poniżanie.
2. Rodzaje przemocy
• Przemoc fizyczna. (Intencjonalne uszkodzenie ciała lub działania, które mogą doprowadzić do tego w wyniku popychania, szarpania, ciągnięcia, szturchania, kopania, bicia przypalania, duszenia, krępowania ruchów itp.
• Przemoc psychiczna. (Naruszenie godności osobistej w wyniku zmuszania, gróźb, obrażania, wyzywania, fałszywego posądzania, straszenia, szantażowania, nieliczenia się z uczuciami, krzyku, oczerniania, naruszania prywatności, wyśmiewania, lekceważenia, itp.)
• Przemoc ekonomiczna. (Naruszenie własności prywatnej, celowe niszczenie czyichś rzeczy, pozbawianie środków niezbędnych dla przeżycia, kradzież, zaniedbywanie obowiązku opieki w stosunku do osób bliskich.)
• Przemoc seksualna. (Naruszenie intymności, zmuszanie do aktywności seksualnej za pomocą użycia siły lub szantażu.)
• Przemoc kulturowa. (Przede wszystkim stosuje ją państwo i partie rządzące lub pretendujące do władzy. Polega ona na narzucaniu przez elity rządzące uznawanych przez nie wartości, symboli, stereotypów, interpretacji wyrażeń i postrzegania rzeczywistości społecznej, po to, by legitymizować system państwowy i władze.
W przemocy kulturowej wykorzystuje się elementy religii, ideologii, języka, sztuki, nauk empirycznych i formalnych - wszechobecne w przestrzeni publicznej gwiazdy, półksiężyce i paski, krzyże i sierpy, flagi, hymny, parady wojskowe, marsze i wiece, imprezy kościelne i sportowe, portrety wodzów, podburzające przemówienia i plakaty. Symbole te są narzędziami przemocy instrumentalnej, które zazwyczaj przekształcają się w narzędzia przemocy bezpośredniej. Im większym kapitałem symboli dysponują elity rządzące, tym silniej oddziałują one na podwładnych (Dietrich Harth, Rund um der Erdball greifen Gewalt Und Terror um sich, Bayreuth 2015).
Przemocy kulturowej (symbolicznej) doświadcza sie w procesach socjalizacji, a w szczególności - edukacji. Jest ona jedną z form „przemocy miękkiej", czyli takiej, która dokonuje się w dużym stopniu za zgodą ofiary, a więc nie obejmuje jej definicja WHO.
Przemoc symboliczna nie pozostawia widocznych śladów, jak przemoc fizyczna, która jest „przemocą twardą", ale narzuca schematy myślenia grup sprawujących władzę pod przykrywką kultury, tradycji i innych elementów kultury, dzięki czemu przyczynia się do deformacji obrazu rzeczywistości społecznej, osłabienia krytycyzmu i maksymalizacji posłuszeństwa (Łukasz Krawętkowski, Przemoc symboliczna, w: „Doradca w Przemocy Społecznej", Nr 73, 2020 oraz Wioletta Jedlecka, Formy i rodzaje przemocy, w: „Wrocławskie Studia Erazmiańskie" z. XI, 2017).
• Przemoc wirtualna. (Cyberprzemoc występuje w przestrzeni wirtualnej. Jest ona celowym, systematycznym i zwykle długotrwałym agresywnym działaniem wobec innych osób korzystających z cyfrowych środków komunikacji. Polega ona na znieważaniu, ubliżaniu i zastraszaniu (szantażu) za pośrednictwem wiadomości przekazywanych na czacie, na rozpowszechnianiu kłamstw i plotek w grupach komunikatorów, a także publikowaniu prywatnych często zmanipulowanych zdjęć i filmów osób, których dotyczy ten rodzaj przemocy, w sieciach społecznościowych. Sprawcy cyberprzemocy używają smartfonów, tabletów, komputerów lub konsol do gier - a więc wszystkich urządzeń z dostępem do Internetu.
Cyberprzemoc stosowana jest w większym stopniu w kręgach młodzieży, ale dorośli również stają się coraz częściej jej sprawcami lub ofiarami. Ten rodzaj przemocy stosuje się w celu ośmieszenia (często bezmyślnie dla głupiej rozrywki), wymuszenia okupu lub uległości. Sprawcy cyberprzemocy są najczęściej anonimowi i dlatego działają bezkarnie.)
3. Naturalne przyczyny przemocy
3.1. Przemoc i agresja w przyrodzie
W przyrodzie występuje niemal wyłącznie przemoc fizyczna. Jest ona orężem, który rozstrzyga w walce o byt, a więc sposobem na przetrwanie. Obserwuje się ją głównie wśród zwierząt, ale także w pewnym stopniu i w innych formach u roślin. Pojawia się ona na dwóch poziomach: międzygatunkowym i wewnątrzgatunkowym.
W pierwszym przypadku chodzi o przemoc stosowaną przez drapieżniki zmuszone do żerowania na innych gatunkach. Ewolucja wyposażyła je w odpowiednie narządy przemocy - siłę mięśni, ostre kły, pazury i dzioby. Przemoc międzygatunkowa występuje też w przypadku samoobrony przed napastnikami i - głównie przez samice - w obronie potomstwa. Taka przemoc jest powszechnie usprawiedliwiana.
W drugim przypadku chodzi o zdobywanie pokarmu, (gdy wyczerpują się jego zasoby), o zdobycie terytoriów (przestrzeni życiowej) i partnerów seksualnych. Przemoc w celu zdobycia pożywienia nie występuje u roślinożerców, którzy zwykle mają dość jadła i nie muszą o nie walczyć; wystarczy przemieszczać się na inne terytoria.
Przemoc wewnątrzgatunkowa przejawia się w dzieciobójstwie (niemożliwość wykarmienia dzieci i chęć dominacji u samców alfa), rodzeństwobójstwie (kwestia dominacji w stadzie i możliwości przeżycia) i przemocy seksualnej (u wielu gatunków zwierząt jest więcej samców niż samic). Dzieciobójstwo ma miejsce głównie u drapieżników. Ten rodzaj przemocy często ocenia się negatywnie, chociaż ma ona sens ewolucyjny. (Michael Wink, Gewalt in der Natur, Heidelberg 2020).
Normalnym zjawiskiem u zwierząt jest rodzeństwobójstwo. W przypadku braku pokarmu starsze rodzeństwo - przeważnie silniejsze, bo zazwyczaj matki karmią największe i najsilniejsze dzieci - zabija młodsze. W ten sposób w przyrodzie dokonuje się biologiczna selekcja naturalna - przeżywają tylko osobniki silne i zdrowe, które są w stanie zapewnić przetrwanie gatunku.
Takie same cele przemocy maję też ludzie, którzy są przecież produktem ewolucji biologicznej - przedłużeniem hominidów.
Do naturalnych przyczyn przemocy należą też przyczyny psychiczne, które wywodzą się z biologii mózgu. Przyczyny neurobiologiczne przemocy tworzą się na gruncie filogenezy oraz dziedziczenia strukturalnych, funkcjonalnych i neurochemicznych korelatów mózgu, dysfunkcji mózgu i chorób psychicznych (Bernhard Bogerts, Neurobiologische und soziale Ursachen von Gewalt: Ein integrativer Ansatz, w: Bogerts B., Häfele J., Schmidt B. (red.), Verschwörung, Ablehnung, Gewalt. Springer VS, Wiesbaden 2020).
Naturalne przyczyny przemocy znajdują się również w rzeczywistości społecznej, w której przebywanie jest tak samo naturalne, jak w przyrodniczej. Jedną z psychospołecznych przyczyn przemocy jest coraz szybszy wzrost gęstości społecznej. Wskutek gwałtownego przyrostu demograficznego, nadmiernej urbanizacji i uszczuplania terenów nadających się do zamieszkania w efekcie rozbudowy infrastruktury komunikacyjnej i przemysłowo-usługowej przestrzeń społeczna staje się coraz ciaśniejsza, bo zmniejszają się odległości społeczne między ludźmi i coraz więcej osób musi tłoczyć się w jednym miejscu. Nie tylko u ludzi, ale i u zwierząt nadmierna redukcja indywidualnej przestrzeni życiowej i swobody ruchów wywołuje stres, postawy agresji i rodzi przemoc.
4. Przyczyny sztuczne
Przemoc ma nie tylko przyczyny naturalne, ale też sztuczne. Są one tworem kultury i człowieka będącego istotą społeczną. Do sztucznych przyczyn przemocy zalicza się strukturalne, związane z ustrojem społecznym i gospodarczym, (dezintegrację, nierówności, sprzeczności wewnętrzne, dyskryminacja, wykluczenie), kulturowe (religijne, ideologiczne, polityczne, obyczajowe), sztukę promującą przemoc, eskalację i potęgowanie mowy nienawiści oraz charakterologiczne (zachowania agresywne, sadyzm, mobbing, wandalizm i chęć niszczenia). Dziełem kultury są ufundowane na przemocy ideologie, religie, modele rodziny, normy obyczajowe, a także zjawiska ksenofobii, rasizmu, szowinizmu, fundamentalizmu religijnego, faszyzmu, niewolnictwa, liberalizmu graniczącego z samowolą, antyfeminizmu, alkoholizmu i narkomanii, pogardy dla mniejszości etnicznych, braku tolerancji dla ludzi o odmiennych poglądach oraz wrogości w stosunku do homoseksualistów, biseksualistów, transseksualistów,.
Wpływ kultury na przemoc rósł proporcjonalnie do rozwoju cywilizacyjnego, wskutek czego postępowała redukcja roli przyczyn naturalnych. W epoce antropocenu i systemu kapitalistycznego, kultura coraz bardziej przyczynia się do rozwoju przemocy, niż przyroda. Narzuca ona człowiekowi odpowiednie normy i standardy, za pomocą których utrzymuje się ład społeczny, reguluje się relacje interpersonalne i kształtuje się postawy oraz sposoby odnoszenia się do innych ludzi. W szczególności jest się zmuszonym do stosowania przemocy, gdy to konieczne, np. w celu obrony, wykonywania rozkazów i przestrzegania porządku publicznego. Ale stwarza się też warunki do stosowania przemocy, nawet wtedy, gdy jest ona zbyteczna.
Ludzie stosują przemoc coraz częściej z pobudek subiektywnych - nieuzasadnionych, niedorzecznych, sadystycznych i hedonistycznych. Stale przyspieszany postęp techniczny (zwłaszcza dzięki nanotechnice i inżynierii komputerowej) mnoży i doskonali środki (instrumenty) przemocy, a naukowy - sposoby dokonywania jej (głównie dzięki informatyce i sztucznej inteligencji).
W miarę rozwoju kultury i cywilizacji współczesnej postępuje degeneracja obszarów kultury i życia społecznego, wartości etycznych, norm obyczajowych, demokracji, sztuki, estetyki, języka, postaw i zachowań, które wcześniej powszechnie uznawano za pozytywne. Zaczęliśmy żyć w „świecie odwróconym" - w jakimś antyświecie, kształtowanym na modłę głupków, oszołomów i dewiantów, którzy dorwali się do władzy i usiłują budować świat na fundamencie swoich patologicznych pomysłów i antywartościach. W takim świecie narastają i szerzą się zachowania agresywne, ataki terrorystyczne oraz wojny lokalne, a przemoc jest moralnie sankcjonowana. Postępuje umasowienie i potęgowanie mowy nienawiści, zwłaszcza nowej w postaci hejtowania. W niekontrolowanej rzeczywistości medialnej roi się od pejoratywnych i kłamliwych wypowiedzi oraz pogróżek.
Każdy hejtuje przeciw każdemu, kto się nie podoba i przeciw wszystkiemu, czego nienawidzi. Często hejt zastępuje przekleństwo w stanie zdenerwowania, albo jest odreagowaniem na stres.
Przemoc nie jest skutkiem tylko jednej przyczyny, ale ich kompleksu oraz kontekstów społecznych sprzyjających jej występowaniu.
5. Przykłady wzrostu przemocy we współczesnej cywilizacji
Każda przemoc budzi oburzenie i sprzeciw ludzi wrażliwych na cudzą krzywdę, także krzywdę zwierząt. Jednak „bicie się w piersi” oprawców (czy ich potomków) zwykle odbywa się po dziesiątkach, a nawet setkach lat, w zmienionym cywilizacyjnie świecie, w którym obowiązują inne stosunki społeczne, polityczne i normy etyczne oraz prawne.
Najbardziej te zmiany widać w zmianie stosunku człowieka do zwierząt, które przestały być traktowane przedmiotowo i zyskały podmiotowość, chronioną prawnie. Niemniej ciągle jeszcze nie zlikwidowano haniebnych praktyk myśliwych strzelania do przelatujących ptaków. W Libanie zabijają bociany lecące na lęgi, w Polsce rozrywką myśliwych jest strzelanie do gęsi na rozlewiskach Warty (park narodowy), w Hiszpanii odbywają się korridy, a w Afryce - krwawe safari doprowadzające do wyginięcia gatunków.
Przemoc międzygatunkowa wobec zwierząt, mimo wszystko, blednie na tle przemocy wewnątrzgatunkowej i jej rodzajów, jaką ludzie stosują wobec siebie. Dominuje najgorszy rodzaj przemocy, jakim są morderstwa, zwłaszcza masowe w XX wieku, choć prawdopodobnie pierwsze ludobójstwo (66-90 tys. ofiar) odbyło się w 614 roku w Mamilli (tzw. sadzawce), co potwierdzono dopiero w 1989 roku, po odkryciu masowego grobu chrześcijan zabitych przez Żydów.
Wieki XI- XIII to czas krucjat i rozpraw papieży z innowiercami (w głośniej rzezi w Béziers zginęło ok. 20 tys. mieszkańców), ale i czasy krwawych jatek, jakie zgotowali Chińczykom Mongołowie pod dowództwem Czyngis-chana i jego następców – zginęło wówczas ok. 60 mln Chińczyków.
Na kontynencie europejskim w XVII wieku z krwawych podbojów zasłynął Cromwell, którego kampania w Irlandii (1649 – 53) pochłonęła 400 – 620 tys. ofiar, czyli 1/3 populacji Irlandczyków.
Kolonialny wiek XIX zdaje się przygrywką dla zbrodni ludobójstwa w XX wieku. Na Kubie, w 1896 roku hiszpański gen. Valeriano Weyler, założyciel pierwszego w historii obozu koncentracyjnego, doprowadził do eksterminacji ok. 170 - 400 tys. ludności wiejskiej, czyli 1/3 populacji wyspy; w latach 1885-1908 Belgowie w Kongo zamordowali
10 mln tubylców, a USA na Filipinach w latach 1899-1902 – 5-15 mln ludzi. W prowadzonych przez Brytyjczyków wojnach burskich zginęło „tylko” 28 tys. rdzennej ludności (z tego 22 tys. dzieci), a 117 tys. osób zostało internowanych.
Wiek XX rozpoczęło ludobójstwo w Niemieckiej Afryce Południowo-Wschodniej (dzisiejszej Namibii). W 1904-07 wojska Cesarstwa Niemieckiego prawie unicestwiły lud Herero, zabijając 110 tys. ludzi. „Przy okazji” niemieccy lekarze przeprowadzili tzw. rasowe badania na 778 odciętych głowach ludzi tego plemienia i plemienia Nama.
W wyniku I wojny światowej zginęło ok. 14 mln ludzi, ale to nie cały rachunek. Imperium Osmańskie w latach 1915-17 zgładziło 1,5 mln Ormian (Turcja do dzisiaj nie uznaje tego za ludobójstwo), a w 1914-23 wymordowało 450-750 tys. Greków pontyjskich i do 300 tys. Asyryjczyków(1914-17).
Lata 30. XX w. krwawo rozpoczęła Japonia, której tajna Jednostka 731 w obozie k/Harbinu w Mandżurii w 1932 roku wymordowała 300 – 750 tys. Chińczyków, Rosjan, Koreańczyków, Mandżurów, przeprowadzając na nich bestialskie eksperymenty „medyczne” (w masakrze nankińskiej pięć lat później zabili ok. 400 tys. Chińczyków). Co ciekawe, po II wojnie naukowcy-kaci zostali bezpiecznie wywiezieni do USA w zamian za wyniki badań, jakie przeprowadzali. Nazwiska zbrodniarzy (3607) zostały ujawnione dopiero w 2018 roku!
W roku 1935 do wojny przygotowywali się już Niemcy, budując i zapełniając m.in. przeciwnikami politycznymi obozy koncentracyjne na własnym terytorium (pierwszy był w Dachau, 1933).
Podczas II wojny, w której zginęło 50-80 mln ludzi (3% ówczesnej ludności świata), Niemcy tworzyli obozy zagłady we wszystkich okupowanych państwach Europy - w sumie ok. 12 tysięcy. Osadzono w nich ok. 18 mln ludzi, z których zginęło ok. 11 mln. W największym z nich, Auschwitz-Birkenau zgładzili 1,3 mln ludzi, głównie Żydów, ale podobnego losu nie uniknęli też Romowie, których w latach 1939-45 w tzw. holokauście romskim (Porajmos), zgładzono ok. 500-600 tys. Niemcy nie wahali się mordować nawet jeńców wojennych – w latach 1941-45 z 5,7 mln jeńców radzieckich przeżyło tylko 3,3 mln.
Ale tworzenie obozów koncentracyjnych i ludobójstwo nie są cechami szczególnymi tylko jednej nacji – praktycznie wszystkie państwa znają te „wynalazki”. W latach 30. obozy koncentracyjne tworzyli Hiszpanie (Franco), Portugalczycy (Salazar), a czasie wojny – także Włosi. W ZSRR NKWD odpowiedzialne było za mord w Kuropatach (ok. 250 tys. ofiar) w latach 1937-41 (obecnie Białoruś), w Bykowni (1937, obecnie na Ukrainie) – 120 tys. ofiar, czy Miednoje, w którym zabito 50 tys. ludności ZSRR i 4 tys. Polaków. W faszystowskiej Chorwacji (Niezależne Państwo Chorwackie) ustasze zamordowali ok. 200-500 tys. Serbów (w samym obozie w Jasenovacu – jugosłowiańskim Auschwitz –ok. 99 tys. osób).
Co ciekawe, tragiczne doświadczenia wyniesione z II wojny niczego ludzi nie nauczyły. Już w latach 1952-55 Anglicy utworzyli obozy koncentracyjne w Kenii, gdzie zginęło 300 tys. osób, w 1972 roku w Burundi doszło do ludobójstwa Hutu (200-300 tys. ofiar), w 1975-79 reżim Pol Pota w Kambodży wymordował 1,7-2,3 mln swoich obywateli (z 7 mln). Obozy koncentracyjne i masowe mordy zna Chile (za Perona) i Argentyna Pinocheta, Korea Północna, Wietnam i Chiny.
1982 to rok masakry palestyńskich uchodźców w Sabrze i Szatili (płd Liban) dokonanej przez Izraelczyków (3,5 tys. ofiar), sześć lat później w tym regionie Saddam Husajn niszczy 3 tysiące miejscowości kurdyjskich a wskutek operacji Al-Anfal ginie 50-200 tys. Kurdów. Lata 90. to ludobójstwo w Rwandzie (1994) - ginie ok. 1 mln Tutsi.
Wiek XX kończy się (1989 r.) masakrą na Placu Tiananmen w Pekinie (2,6 tys. zabitych), a wiek XXI zaczyna wznowienie(2003) największego kryzysu humanitarnego na świecie – wojny domowej w Darfurze, który pochłonął ponad 2 mln ofiar (4,5 mln zmuszonych do emigracji).
Powyższe zbrodnie nie wyczerpują jednak innych form przemocy, jakie ludzie sobie fundują. Równie bogata w fakty jest historia polityki eksterminacji chorych, zwłaszcza psychicznie (np. Akcja T4 w 1939-44), przymusowej sterylizacji kobiet i mężczyzn (USA, Japonia, Szwecja, Szwajcaria, Niemcy, Peru, Indie, Chiny, ZSRR, Czechosłowacja, Czechy, Kanada oraz przymusowej asymilacji (tzw. skradzione pokolenia) – w Kanadzie, Australii (rządy te przeprosiły w 2008 i 2017 r.) i przymusowych przesiedleń (m.in. Kanada, ZSRR). A to jeszcze nie wszystko i nie koniec, bo wiek XXI rysuje się pod tym względem jak najgorzej.
6. Refleksja końcowa - co czeka ludzkość?
Przemoc towarzyszyła ludziom od zarania. Zawsze, wszędzie i we wszystkich warstwach przemoc stała się nieodłącznym atrybutem współczesnej kultury. Jest modelem stylu życia, coraz bardziej akceptowanym i upowszechnianym, głównie za pomocą środków masowego przekazu. Na wszystkich kanałach telewizyjnych, z wyjątkiem religijnych, emituje się filmy i seriale ukazujące różnego rodzaju przemoc, a ich pierwszoplanowymi bohaterami są kryminaliści, bandyci, gwałciciele i dewianci. Po pierwsze, dlatego, że produkcja takich filmów jest tania i nie wymaga wysiłku intelektualnego od ich twórców i wykonawców, a po drugie, bo te filmy szokują, dzięki czemu rośnie ich oglądalność. A o to chodzi w skomercjalizowanej telewizji. A potem dziwią się ludzie, że szerzy się przemoc, nawet wśród najmłodszych dzieci.
Agresja i przemoc - jedno wiąże się z drugim - typowe dla zachowań kryminalistów i żołnierzy, wyszła z więzień i koszar i dotarła do coraz większej liczby instytucji i szerszej publiczności. Ich zachowania stały się powszechnym wzorem do naśladowania i wyróżniania się. Przemoc postrzega się jak coś normalnego, chociaż jeszcze w pewnych przypadkach budzi jeszcze odrazę u niektórych osób, które manifestują brak przyzwolenia na jej stosowanie. Ciągłe nękanie ludzi coraz bardziej drastycznymi scenami i przykładami przemocy wypacza ich osobowość i czyni potencjalnymi chuliganami, mordercami, gwałcicielami, dzieciobójcami, terrorystami oraz krzywdzicielami słabych i bezradnych. Tym bardziej, że przemoc stała się powszechną i atrakcyjną formą ekspresji, której każdy może użyć w dowolnym momencie i w odpowiednich okolicznościach. Dziś każdy może stać się tym, kim chce i może być - również sprawcą lub ofiarą przemocy.
Zawiedli się ci, którzy wierzyli, że rozwój cywilizacji i kultury będzie stopniowo eliminować przemoc z naszego życia. Doświadczenie historyczne pokazuje, że przemoc wcale nie zmalała w miarę postępu cywilizacyjnego, choć wydawałoby się, że powinna. Przeciwnie, w XXI wieku wykazuje tendencję wzrostową. W ubiegłym stuleciu w czasach wojen światowych i rewolucji w środku Europy zginęły setki milionów ludzi, dokonano holocaustu Żydów, wiele miast legło w gruzach, zgwałcono wiele kobiet i wymordowano miliony ludzi w obozach koncentracyjnych. W ciągu siedemdziesięciu lat po II Wojnie Światowej zginęło jeszcze więcej ludzi w wojnach lokalnych w krajach byłej Jugosławii, Wietnamie, Kambodży, Laosie, Czeczeni, Afganistanie i na Bilskim Wschodzie. Nadal ginie wielu ludzi w atakach terrorystycznych w Ameryce Północnej i Europie oraz na wieli wojnach etnicznych w Afryce i krajach arabskich.
A supermocarstwa chwalą się nową „inteligentną" bronią, coraz bardziej masowego rażenia, za pomocą której można już kilkakrotnie uśmiercić całą populację ziemską, i nadal trwa nieokiełznany wyścig zbrojeń, jakby tego nie było już dość. Nieważne, ilu ludzi zginie od tej broni. Liczy się tylko zarobek jej producentów i eksporterów, którzy naiwnie wierzą, że dzięki pieniądzom uda im się przeżyć. Prawdą jest, że teraz, zgodnie z „ekonomicznym prawem selekcji", przeżywają jednostki najbogatsze, ale w czasie pokoju, a nie wojny. Miliony ludzi ginie z głodu m.in. wskutek przemocy ekonomicznej.
Przemoc jest produktem społeczeństwa i kultury. (Markus Schroer, Gewalt ohne Gesicht. Zur Notwendigkeit einer umfassenden Gewaltanalyse, w: Heitmeyer W., Soeffner H.-G., Gewalt. Entwicklungen, Strukturen, Analyseprobleme, Frankfurt a. M. 2004). Zaostrza się proporcjonalnie do rozwoju współczesnej cywilizacji śmierci i kultury przemocy budowanej na antywartościach, antybohaterach, pseudoautorytetach, subkulturach marginesu społecznego, popkulturze, szmirze, wulgaryzmach, slangach łobuzerii i brzydocie. W warunkach powszechnej komodyfikacji przemoc przekształciła się w dobrze sprzedawany i chętnie oraz łatwo nabywany towar. Dlatego zamiast redukcji przemocy postępuje jej eskalacja.
Zwykle na przemoc odpowiada się większą i gorszą przemocą. W zasadzie przemocy nie likwiduje się, tylko zastępuje się inną. W ten sposób nakręca się spiralę przemocy i tworzy pułapkę przemocy, z której trudno się wydostać. Przemoc została wkomponowana w obecne ustroje państwowe, nie tylko autorytarne. Występuje w postaci strukturalnej, tworzonej przez aparat państwowy. „Władza to ciągłe zagrożenie, że w każdej chwili może dokonać się przemoc" (Jan Philipp Reemtsma, Die Gewalt spricht nicht. Drei Reden, Stuttgart 2000, s. 46).
A mimo to, chciałoby się żyć w świecie bez przemocy, która przestałaby decydować o naszym życiu. Wielu ludziom wydaje się to już niebawem osiągalne w wyniku rozwoju kultury. Przecież szerzy się cywilizacja, rośnie liczba osób wykształconych, coraz więcej krajów ma „najlepszy z możliwych" ustrój demokracji, ludzkość (z wyjątkiem garstki oszołomów) ma dość wojen, rewolucji i cierpień związanych z nimi i chce żyć w pokoju, rozwija się sztuczną inteligencję i technikę, które wyzwalają ludzi z przemocy sił przyrody, kształtuje się świadomość ekologiczną przeciwstawiającą się przemocy w stosunku do środowiska, większość wyznań głosi zasadę miłości bliźniego, u podstaw idei humanizmu leży zasada poszanowania człowieka, postęp medycyny wydłuża średni czas życia, a osiągnięcia w dziedzinach gospodarowania i zarządzania są w stanie zapewnić powszechny dobrobyt.
Niestety, kultura gra ambiwalentną rolę w zwalczaniu przemocy. Z jednej strony, stwarza nadzieję na życie w świecie bez przemocy, a z drugiej - utrwala i rozwija ją. Cywilizowaniu towarzyszy wzrost zdziczenia, które przejawia się przede wszystkim w stosowaniu przemocy. Przeciwstawianiu się nakazom etycznym kultury pomaga natura, która obdarzyła ludzi zdolnością do myślenia kreatywnego i abstrakcyjnego oraz wyobraźnią (Wolfgang Sofsky, Traktat über die Gewalt, Fischer (S.), Frankfurt a.M. 2000).
Jedno i drugie - obce innym gatunkom zwierząt - są potężnymi źródłami przemocy i autodestrukcji gatunku ludzkiego. Wyobraźnia nie ma ograniczeń, wymyśla nowe formy przemocy, uwalnia człowieka od jego warunków życia i zakorzenionych przyzwyczajeń, pozwala mu przekraczać siebie i stać się kimś innym od tego, kim jest, np. mordercą lub samobójcą. Teraz „człowiek może nie tylko myśleć o wszystkim, ale robić wszystko, o czym myśli" (Zygmunt Bauman, Moderne und Ambivalenz. Das Ende der Eindeutigkeit, Frankfurt a. M. 1996, s. 45).
Człowiek może wykorzystać nie tylko konstruktywny potencjał myślenia kreatywnego wspomaganego sztuczną inteligencją, ale też destrukcyjny. Może tworzyć to, co sprzyja jego życiu, ale również to, co niszczy je.
Pocieszające jest to, że natura nie poddaje się kulturze i chyba nigdy nie ulegnie jej. Wykorzystuje swoje zasoby broni do walki z kulturą, np. ostatnio koronawirusy, by nie pozwolić zgwałcić się przez kulturę. To oczywiście budzi uzasadnioną obawę o dalszy los ludzkości. Ale może ludzkość zdoła wybawić się od przemocy tylko dzięki doprowadzonej do końca autodestrukcji. Przecież istnienie ludzi na Ziemi jest tylko niewielkim epizodem w jej dziejach. Wiele milionów lat świat obywał się bez ludzi i obejdzie się bez nich w ciągu dalszych milionów lat. Proponowane rozwiązania uwolnienia się od przemocy, jak np. w wyniku metanoi, zgodnie z ideałami społeczeństwa bez klas i wyzysku (komunizm), albo społeczeństwa zbudowanego na kanonie powszechnej miłości bliźniego (chrześcijaństwo) są nierealne i złudne. Kto wierzy w ostateczne zwycięstwo w walce z przemocą, oddaje się niemożliwym do spełnienia marzeniom oraz tęsknocie za wiecznym pokojem, czyli mrzonkom.
Wiesław Sztumski
Anna Leszkowska
*"Koty drapią, psy gryzą, ludzie zabijają" - tak odpowiedziała Ruth Klüger, ocalała z obozu zagłady Auschwitz, na pytanie Jana Philippa Reemtsmy, jak ludzie mogą zabijać innych ludzi tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. (M. Eichenauer, Für ein Leben unter den Flügeln der Seele - Die heillose Kultur, Berlin,js epubli GmbH 2012 )
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6610