Listy do redakcji
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 580
Nadszedł czas, aby społeczność naukowa przyznała, że myliliśmy się co do COVID i że kosztuje to życie – pisze Kevin Bass, doktorant w szkole medycznej w Teksasie (z VII roku).
Jako student medycyny i badacz gorąco wspierałem wysiłki władz zdrowia publicznego w związku z COVID-19. Wierzyłem, że władze zareagowały na największy kryzys zdrowia publicznego w naszym życiu ze współczuciem, starannością i wiedzą naukową. Byłem z nimi, gdy wzywali do blokad, szczepionek i dawek przypominających.
Myliłem się. My w środowisku naukowym myliliśmy się. I to kosztowało życie.
Widzę teraz, że społeczność naukowa, od CDC, przez WHO, po FDA i ich przedstawicieli, wielokrotnie przeceniała dowody i wprowadzała opinię publiczną w błąd co do własnych poglądów i zasad, w tym dotyczących naturalnej i sztucznej odporności, zamykania szkół i przenoszenia chorób, rozprzestrzenianie się aerozoli, nakazów stosowania masek oraz skuteczności i bezpieczeństwa szczepionek, zwłaszcza wśród młodzieży.
Wszystko to były błędami naukowymi w tamtym czasie, a nie z perspektywy czasu. Co zdumiewające, niektóre z tych zaciemnień trwają do dnia dzisiejszego.
Ale być może ważniejsze niż jakikolwiek pojedynczy błąd było to, jak błędne było i nadal jest ogólne podejście społeczności naukowej. Był wadliwy w sposób, który podważył jego skuteczność i doprowadził do tysięcy, jeśli nie milionów zgonów, którym można było zapobiec.
Czego nie doceniliśmy właściwie, to to, że preferencje decydują o tym, w jaki sposób wykorzystywana jest wiedza naukowa, i że nasze preferencje mogą – w istocie były – bardzo różne od preferencji wielu ludzi, którym służymy. Stworzyliśmy politykę w oparciu o nasze preferencje, a następnie uzasadniliśmy ją danymi. A potem przedstawialiśmy tych, którzy sprzeciwiali się naszym wysiłkom, jako nierozważnych, nieświadomych, samolubnych i złych.
Uczyniliśmy naukę sportem zespołowym, a czyniąc to, przestaliśmy być nauką. Stało się to my kontra oni, a „oni” zareagowali w jedyny sposób, jakiego można by się po nich spodziewać: przez opór.
Wykluczyliśmy ważne części populacji z opracowywania polityki i potępiliśmy krytyków, co oznaczało, że wdrożyliśmy monolityczną reakcję w wyjątkowo zróżnicowanym kraju, wykuwając społeczeństwo bardziej podzielone niż kiedykolwiek i pogłębiając długotrwałe różnice zdrowotne i ekonomiczne.
Nasza reakcja emocjonalna i zakorzeniona stronniczość uniemożliwiły nam dostrzeżenie pełnego wpływu naszych działań na ludzi, którym mamy służyć. Systematycznie minimalizowaliśmy wady narzuconych przez nas interwencji – narzuconych bez udziału, zgody i uznania osób zmuszonych do życia z nimi. Czyniąc to, naruszyliśmy autonomię tych, na których nasza polityka miałaby najbardziej negatywny wpływ: biednych, klasy robotniczej, właścicieli małych firm, Czarnych i Latynosów oraz dzieci. Te populacje zostały przeoczone, ponieważ stały się dla nas niewidoczne przez ich systematyczne wykluczanie z dominującej, korporacyjnej maszyny medialnej, która zakładała wszechwiedzę.
Większość z nas nie opowiadała się za alternatywnymi poglądami, a wielu z nas próbowało je stłumić. Kiedy silne głosy naukowców, takie jak światowej sławy profesorowie Stanford John Ioannidis, Jay Bhattacharya i Scott Atlas, czy profesorowie Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco, Vinay Prasad i Monica Gandhi, podnieśli alarm w imieniu wrażliwych społeczności, spotkali się z surową krytyką ze strony nieustępliwych tłumów krytyków i krytyków w społeczności naukowej – często nie na podstawie faktów, ale wyłącznie na podstawie różnic w opiniach naukowych.
Kiedy były prezydent Trump zwrócił uwagę na wady interwencji, został publicznie odrzucony jako błazen. A kiedy dr Antony Fauci sprzeciwił się Trumpowi i został bohaterem społeczności zajmującej się zdrowiem publicznym, daliśmy mu nasze wsparcie, aby robił i mówił to, co chciał, nawet jeśli się mylił.
Trump nie był choćby w najmniejszym stopniu doskonały, podobnie jak akademiccy krytycy polityki konsensusu. Ale pogarda, jaką im okazaliśmy, była katastrofą dla publicznego zaufania do reakcji na pandemię. Nasze podejście zraziło duże segmenty populacji do tego, co powinno być ogólnokrajowym projektem opartym na współpracy.
I zapłaciliśmy cenę. Wściekłość osób marginalizowanych przez klasę ekspercką eksplodowała i zdominowała media społecznościowe. Wobec braku naukowego leksykonu do wyrażenia swojego sprzeciwu, wielu dysydentów zwróciło się do teorii spiskowych i chałupniczego przemysłu naukowego awanturników, aby przedstawić swoje argumenty przeciwko konsensusowi klasy ekspertów, który zdominował główny nurt pandemii. Nazywając tę narrację „dezinformacją” i obwiniając za nią „analfabetyzm naukowy” i „ignorancję”, rząd spiskował z Big Tech, aby agresywnie ją stłumić, usuwając uzasadnione obawy polityczne przeciwników rządu.
I to pomimo faktu, że polityka pandemiczna została stworzona przez cienki jak brzytwa skrawek amerykańskiego społeczeństwa, który namaścił się na przewodnictwo klasie robotniczej – członkom środowiska akademickiego, rządu, medycyny, dziennikarstwa, technologii i zdrowia publicznego, którzy są dobrze wykształceni i uprzywilejowani. W komforcie swojego przywileju ta elita ceni paternalizm, w przeciwieństwie do przeciętnych Amerykanów, którzy chwalą samodzielność i których codzienne życie rutynowo wymaga od nich liczenia się z ryzykiem. To, że wielu naszych przywódców zaniedbało wzięcie pod uwagę doświadczenia osób z różnych klas jest nie do przyjęcia.
Nie rozumiejąc tego z racji podziału klasowego, surowo oceniliśmy krytyków lockdownu jako leniwych, zacofanych, a nawet złych.
Odrzuciliśmy jako „oszustów” tych, którzy reprezentowali ich interesy. Wierzyliśmy, że „dezinformacja” dodaje energii ignorantom i nie chcieliśmy zaakceptować faktu, że tacy ludzie mają po prostu inny, ważny punkt widzenia.
Opracowaliśmy politykę dla ludzi bez konsultacji z nimi. Gdyby nasi urzędnicy ds. zdrowia publicznego wykazali się mniejszą pychą, przebieg pandemii w Stanach Zjednoczonych mógłby mieć zupełnie inny wynik, z dużo mniejszą liczbą ofiar śmiertelnych.
Zamiast tego byliśmy świadkami masowej i ciągłej utraty życia w Ameryce z powodu braku zaufania do szczepionek i systemu opieki zdrowotnej; masowej koncentracji bogactwa przez już zamożne elity; wzrostu liczby samobójstw i przemocy z użyciem broni, zwłaszcza wśród biednych; prawie podwojenia częstości występowania depresji i zaburzeń lękowych, zwłaszcza wśród młodych; katastrofalnej utraty osiągnięć edukacyjnych wśród dzieci już znajdujących się w niekorzystnej sytuacji; a wśród osób najbardziej narażonych na masową utratę zaufania do opieki zdrowotnej, nauki, autorytetów naukowych i szerzej przywódców politycznych.
Moja motywacja do napisania tego jest prosta: jest dla mnie jasne, że aby przywrócić publiczne zaufanie do nauki, naukowcy powinni publicznie dyskutować, co poszło dobrze, a co źle podczas pandemii i gdzie mogliśmy zrobić lepiej.
W porządku jest się mylić i przyznać, gdzie się myliło i czego się nauczyło. To centralna część sposobu, w jaki działa nauka. Jednak obawiam się, że wielu jest zbyt głęboko zakorzenione w myśleniu grupowym i zbyt boi się publicznie wziąć na siebie odpowiedzialność, aby to zrobić.
Rozwiązanie tych problemów w dłuższej perspektywie wymaga większego zaangażowania na rzecz pluralizmu i tolerancji w naszych instytucjach, w tym włączenia krytycznych, choć niepopularnych głosów.
Intelektualny elitaryzm, referencjalizm i klasism muszą się skończyć. Od tego zależy przywrócenie zaufania do zdrowia publicznego i naszej demokracji.
Kevin Bass
31.01.23
- Autor: Waldemar Korczyński
- Odsłon: 2047
W portalu „Wszystko co najważniejsze” przeczytałem ostatnio wymieniony wyżej artykuł prof. Leszka Pacholskiego o kodeksie honorowym naukowców i pracowników szkolnictwa wyższego i trochę mnie zatkało. Profesor Pacholski od wielu lat pisuje, ciekawe na ogół, teksty o kondycji nauki i szkolnictwa wyższego, a naukowo „pochodzi” z matematyki, gdzie osiągnął prawie wszystko, co osiągnąć można. Pełnił też w nauce i szkolnictwie wyższym wiele ważnych funkcji, więc trudno podejrzewać Go o nieznajomość akademickiego środowiska. A tu mamy niespodziankę.
Jeśli dobrze tekst zrozumiałem, Autor dostrzega we wspomnianym środowisku, widzianym en masse, coś na kształt honoru. W tekście nie podano jak dokładnie honor ów jest rozumiany, ale jeśli dobrze go (tekst, nie honor) przeczytałem, chodziło o prawdomówność i zaufanie. Autor wyeksponował też pewne „naukowe” aspekty honoru i zaproponował ciekawą modyfikację sposobu oceniania ludzi związanych z nauką, w tym chyba i studentów oraz absolwentów uczelni. O tym ostatnim pomyśle niżej.
Na ile intencje Autora pojąłem, to „honor naukowy” ma być częścią tzw. etosu naukowców, jako - wyróżniającego ich z reszty społeczeństwa - pomysłu na życie „plemienne”, podobnie jak więzienny kodeks więźniów, tatuujących sobie na ramionach oficerskie gwiazdki, wyróżniające ich z grupy pozostałych więźniów. Zaszokował mnie w ogóle pomysł poszukiwania dziś honoru jakiejkolwiek większej grupy społecznej, szczególnie prezentowany przez tego właśnie Autora. O zmierzchu elit socjologowie i psychologowie piszą od lat, a oglądanie rozmaitych elit w telewizji jest przyczyną wielu patologii, bo konfrontacja ich wypowiedzi oficjalnych z nieoficjalnymi, lub czynami wywołuje u młodych moralne wątpliwości, a u starszych wstręt lub zażenowanie. Honor w telewizji widuję raczej rzadko, a honor akademicki w mediach kojarzę raczej z nadętością. W moim, nieszczególnie ciekawym, życiu akademickim spotykałem naukowców, których z przekonaniem określiłbym jako ludzi honoru, ale myślę, że co najmniej tyle samo innych znanych mi „uczonych” pojmowało honor jako coś, co brzmi podobnie jak „nasza sprawa” (po włosku cosa nostra).
Jeśli uwierzyć w powiedzenie, że „punkt siedzenia determinuje sposób widzenia”, to mój pogląd na honor w nauce byłby zasadniczo inny niż Autora artykułu. Może jednak nie do końca tak jest, bo łączy nas chyba coś w rodzaju marzeń, choć na ich realność poglądy mamy zupełnie odmienne.
Jak rozumieć można honor? W potocznym rozumieniu honor to chyba jakaś mieszanka (rozmaicie rozumianej!) uczciwości i gotowości do jej obrony. No i tu jest główny kłopot: tej ostatniej jakoś w środowisku akademickim nie widać. Nieliczne wyjątki (por. tekst „Prokurator nas nie zastąpi” tegoż Autora w tym samym miejscu co omawiany) raczej potwierdzają regułę. Nie pretendując do jakichkolwiek prób definiowania honoru w nauce i szkolnictwie wyższym, pozwolę sobie opisać pewne aspekty rozumienia honoru przez przeciętnego człowieka, które trochę nie pasują do dobrego wypełniania obowiązków naukowca, co każe wątpić w realność, trzeba przyznać pięknego, pomysłu prof. Pacholskiego.
Każdy honor jest inny. To stwierdzenie jest raczej trywialne, ale warto pomyśleć, jaki jest dla zwykłych ludzi najlepszy, czyli najbardziej użyteczny społecznie. Ja myślę, że taki, który jest najłatwiejszy do zrozumienia i wymaga najmniej myślenia w przestrzeganiu tytułowego kodeksu honorowego. Odpowiedni kodeks honorowy powinien być więc prosty i zarazem trudny do „rozmiękczenia” czy obejścia, jak zastrzeżenie patentowe maszyny do szycia („otwór na nitkę na ostrzu, nie końcu, igły”).
Najlepszym chyba przykładem tak widzianego dobrego kodeksu honorowego był wyryty na sztyletach SS napis „Meine Ehre heisst Treue”, co tłumaczy się zwykle na „Moim honorem jest wierność”. I esesmani swojego honoru bardzo skutecznie bronili, więc honornymi niewątpliwie byli. No i tu jest pierwszy problem: nie bardzo wyobrażam sobie tak prosty jak wspomniany wyżej kodeks honorowy SS, opis tego, co w nauce jest, a co nie jest honorowe. Żaden ze znanych mi naukowych kodeksów etycznych (a jest ich naprawdę kupa wielka) nie zawiera mniej niż kilkanaście stron tekstu opisującego etykę naukowca. Jedną z większych wad każdego kodeksu honorowego pracowników nauki jest założenie o znacznie większej niż mieli esesmani samodzielności w podejmowaniu decyzji przez naukowców.
Wiadomo, że najuczciwsze, więc pewnie i najbardziej honorowe, są oceny zakładające jakąś równość ludzi. W dobrej rodzinie dziecko zapytane czy bardziej kocha tatę czy mamę powinno się rozpłakać, bo nie potrafi pod tym względem rodziców porównać. Do podejmowania decyzji najlepsze są tzw. porządki dobre, gdzie z każdego zbioru alternatyw wybrać potrafimy element najlepszy. Taką fajną sytuację miał np. esesman, bo wiedział, że zawsze najlepsze jest dobro narodu zdefiniowane przez führera.
O tak dobrze określonym honorze naukowcy pomarzyć nawet nie mogą. Bycie „honornym” w nauce wymaga uwzględniania wielu parametrów, z których większość daleka jest od bycia porządkiem dobrym. Wypadałoby więc posądzać ich o wynikającą zwykle z genów, starannego wychowania i wyjątkowego szczęścia na tzw. ścieżce kariery, dużą przewagę moralną (skądś te uporządkowania „honorowo ważnych” parametrów trzeba wziąć) i intelektualną (trzeba dokonać wielu porównań i „uzgodnić” ich wyniki) przewagę nad resztą społeczeństwa.
Boję się, że posądzenie takie jest dla wielu uczonych krzywdzące.
Pojęcie honoru zawsze dotyczy relacji jednostki do grupy. Być może grupy jednoosobowej, np. suwerena. Nie da się być honorowym na bezludnej wyspie. Zazwyczaj chodzi o to, że zachowania honorowe są dla grupy jakoś pożyteczne lub kiedyś takimi były (np. sepuku po skompromitowaniu się), a my myślimy, że jeszcze są. I odpowiednio czytelny i prosty kodeks etyczny takie właśnie zachowania jakoś (dobrze byłoby precyzyjnie) kodyfikuje. No to o jaki mianowicie honor może chodzić w przypadku naukowców? W stosunku do jakiej grupy? Gdyby miało to być naukowo-uczelniane środowisko, to należałoby oczekiwać, że uzna ono, iż „naukowość zobowiązuje” i w obawie o swą (środowiska) pozycję usuwać będzie tych „niehonornych”.
Warunkiem koniecznym takiej postawy jest jednak wspomniana obawa o wspólne (tego środowiska) interesy. W nauce nie jest on spełniony. Chyba nie tylko polskiej, choć u nas chyba jest to lepiej widoczne niż np. w Anglii, czy USA. Naukowa elita zapewniła sobie przywileje (np. tzw. minima kadrowe) niwelujące ewentualne szkody powstałe przez demoralizację nawet sporej części uczonych. Człowiek honorowy w sensie prof. Pacholskiego może być dla takiej grupy co najwyżej wygodnym, ale nie niezbędnym, parawanem. Zbyt wiele parawanów tworzy jednak labirynt, gdzie normalny człowiek mógłby pobłądzić.
Przywołanego przez prof. Pacholskiego honoru raczej nie da się odnieść do naukowych, szczególnie polskich, realiów. Może najbliżej byłoby do tego profesorowi Sonnenbruchowi z dramatu (Niemcy) Kruczkowskiego, ale tego uczonego drogo to kosztowało. Wydaje mi się, że prof. Pacholski myślał o jakimś pączkowaniu grupy takich jak On ludzi, która rzeczywiście istnieje. Honor jest jednak trochę podobny do fraka i cylindra, o których mówią, że dobrze leżą dopiero w trzecim pokoleniu. Wątpię czy tego doczekamy.
Dyplom można kupić łatwo, dobrą opinię wielu, szczególnie wybitnych, osób trudniej. Poza tym nieszczęsnym honorem, w artykule zaproponowano jednak znakomity i absolutnie realny pomysł na, przynajmniej częściową, poprawę adekwatności ocen ludzi związanych z nauką. Zastąpienie anonimowych tak naprawdę dyplomów opiniami jak najbardziej konkretnych osób.
Nie wiem jak najlepiej, czy choćby dobrze, go zrealizować. Być może na początek dołączać do dyplomu jakieś opinie, potem robić podobnie, np. z wybitnymi ocenami; może publikować (za pisemną zgodą zainteresowanych, oczywiście) to w Internecie, ale tu akurat da się coś wymyślić. Gdyby udało się wymusić na dużej części pracowników uczelni (na wszystkich pewnie się nie da) pisanie takich opinii, to w dłuższej perspektywie, np. 20 lat, przyniosłoby to ogromny, może większy niż dla studentów, zysk dla całego środowiska akademickiego.
Wymusiłoby to pewną odpowiedzialność w ocenianiu. Nie wiem jak dużą, ale przecenić się tego nie da, bo to, co realnie mamy, jakie jest - każdy widzi. Jest też i niebezpieczeństwo wygenerowania jakiejś grupy ludzi trochę inaczej pojmowanego honoru (v. cosa nostra), którzy mogą dogadać się szybciej niż tacy jak prof. Pacholski i przekonać społeczeństwo do swojej wartości. To wcale nie jest nierealne.
Jest jeszcze sporo innych wątpliwości związanych z pomysłem prof. Pacholskiego. Niżej tylko o czterech, ale o honorze to my, w Polsce, rozmawiać możemy długo.
- Kiedy czyta się o liczbie studentów wymienianych przez Niego kalifornijskich uczelni rodzi się podejrzenie, że wspomniany kodeks honorowy, chciałby on widzieć w jakiejś równie licznej polskiej uczelni. No to policzmy: CalTech ma, jeśli dobrze zrozumiałem, jakieś 5 – 10 tys. studentów, co daje (por. artykuł Glaya Shirky „Szkolnictwo wyższe epoki nowych mediów” na w/w portalu) poniżej połowy tysięcznej części studentów w USA.
W Polsce mamy dziś ok. 1,5 mln studentów. Tych „honorowych” byłoby tak z 700. Czy Autor zna choć jedną tak dużą państwową uczelnię w Polsce? O podziale tych 700 studentów na dwie lub więcej uczelni nawet myśleć strach. Jak w istniejącym systemie prawno-finansowym technicznie taki pomysł zrealizować? Który polityk będzie miał odwagę to zaproponować?
No i jeszcze jedna, niemniej ważna kwestia. Każde wyodrębnienie bardzo małej, ale dobrze finansowanej (inaczej się nie da) grupy ludzi wygeneruje protesty naukowców, których trzeba będzie uznać za „niehonornych”. I uczciwie, jasno – pod groźbą, nieakceptowalnej dla człowieka honoru, hipokryzji - im to powiedzieć. No i kto miałby to zrobić? Czy nie musiałby czasem szybko zmieniać zdania, kraju lub zawodu?
Ja tego wszystkiego nie widzę. Bardzo dobrze, że taki tekst w ogóle w przestrzeni publicznej – jak kij wsadzony w mrowisko - jest, ale zawarte w nim sugestie, że amerykańskie rozumienie egalitaryzmu da się przenieść na nasz grunt, to chyba nadmierny optymizm. A może prowokacja do dyskusji lub dobry żart?
- I jeszcze jedna, daleka, niestety, od żartów uwaga. Czy ktoś ma pomysł na uchronienie absolwentów tych „niehonorowych” uczelni od wpadania w objęcia rosnącej liczebnie klasy ludzi bez żadnego zakotwiczenia (stałej pracy, rodziny, itp.) w systemie społecznym, gdzie żyją? Chodzi o prekariat, którego istnienie i gwałtowny rozwój zaczyna być dostrzegany na całym chyba świecie.
Rola tej grupy może być problemem nawet dla rządów już następnej kadencji. Złudzenia co do wartości dyplomu i sposobu na życie absolwenta uczelni pozwalają (choć już coraz mniej) „przepychać” problem o te kilka lat do przodu.
Istnienie uczelni „honorowej” byłoby tym złudzeniom trochę wspak. To tak, jakby sporej części młodych ludzi jasno powiedzieć: jesteście jak „druga świeżość” u Bułhakowa. Nie mówię, że istniejąca obłuda jest przepisem na rozmaite poczucia „równej wartości”, ale czy każdy powinien mieć lustro?
- W Niemczech pojawił się ostatnio (?) problem niedostatecznego (jak rozumiem w stosunku do liczności grupy) procentowego udziału dzieci imigrantów wśród studentów niemieckich uczelni. Przyczyny upatrywane są w różnicy przeciętnego poziomu intelektualnego abiturienta Niemca i abiturienta nie-Niemca.
Zdaje się, że nie do końca wiadomo (a może tylko niepolitycznie jest o tym mówić?) dlaczego tak jest, ale pomysł na naprawę jest prosty: obniżyć poziom nauczania w niemieckich szkołach. Ja akurat uważam, że tzw. poziom nauczania to bzdura i w Polsce też warto by go obniżyć, ale ta akurat motywacja nie bardzo mi się podoba. Czy Autor nie obawia się, że coś podobnego przydarzyć się może „poziomowi honoru”?
- Trochę podejrzewam, że pisząc o honorze uczonych, Autor miał na myśli tę szczególną atmosferę w środowisku ludzi zajmujących się nauką nie tyle w klasycznych, „bolońskich”, uniwersytetach, co różnych towarzystwach i akademiach królewskich, a rozkwitającą dzięki reformom Humboldta w nowoczesnych uniwersytetach Europy i częściowo USA w XIX i pierwszej połowie XX wieku. To podoba się chyba wszystkim.
Ale z honorem to i wtedy bywało różnie. Wybitny niewątpliwie Cauchy zwyczajnie okradł mało znanego Grassmana, a jedna z plagiatołowczyń, Deborah Wulff, nazywa Einsteina wielkim plagiatorem. I wszystko to działo się w „złotej” (etycznie) epoce nauki.
Określeń tych nie odnoszę do Autora, bo On o poprawianiu nauki pisuje już parę lat, ale do wielu Jego kolegów „po tytule i stanowiskach” pasują one dość dobrze. Powie ktoś, że lepiej być śpiochem niż np. oszustem. Pewnie i tak, ale czy w tłumie oszustów zwykli ludzie takiego marudera w ogóle zauważą? Byłoby chyba lepiej, gdyby ci maruderzy założyli jakąś partię i wspólnie krzyczeli, że w amokowym wyścigu szczury coś pogubiły. Ale to jest równie realne jak współpraca wszystkich posłów naszego Sejmu dla dobra ludzi, którzy ich wybrali. Niestety.
Przepraszam za emocjonalność niektórych wypowiedzi. To efekt moich osobistych doświadczeń na styku nauka i dydaktyka z niezupełnie normalnymi stosunkami międzyludzkimi. Podobne doświadczenia ma sporo osób. I większość z nich podobnie się o etyce w nauce i jej kodyfikacji wypowiada. Waldemar Korczyński *https://wszystkoconajwazniejsze.pl/prof-leszek-pacholski-polska-nauka-a-gdybysmy-wprowadzili-kodeks-honorowy/
- Autor: red.
- Odsłon: 4893
Poniżej, na prośbę Lesława Michnowskiego ze Stowarzyszenia Forum Spoleczeństwo Informacyjne Trwałego Rozwoju, zamieszczamy list, jaki wystosowało kilku naukowców do Prezydenta RP w sprawie stworzenia informacyjnych podstaw polityki i gospodarki trwałego rozwoju.