Myślę, że decydenci ciągle jeszcze postrzegają ekonomię społeczną jako formę utopii społecznej, a utopią nie ma się co zajmować.
Z Tomaszem Schimankiem, ekspertem Instytutu Spraw Publicznych rozmawia Krystyna Hanyga.
- Może zacznijmy od tego, czym jest ekonomia społeczna, czym – wbrew oczekiwaniom niektórych - nie jest, a czym być powinna? Na pewno jest dziedziną związaną z sektorem obywatelskim i aktywizacją na poziomie lokalnym ludzi wykluczonych społecznie.
- Rzeczywiście, różni ludzie różnie ją rozumieją, czasami zbyt szeroko. Ekonomia społeczna to wykorzystanie działalności gospodarczej do realizacji nadrzędnych nad nią celów społecznych. Przy czym robią to dobrowolnie ludzie, nie instytucje, choć te ostatnie mogą wspierać ludzi w ich działaniach. To jest najprostsza i najogólniejsza definicja. Czasem słyszę, że na przykład działalność ośrodków pomocy społecznej to ekonomia społeczna, podczas gdy to wsparcie instytucji, a nie działalność obywateli. Albo gdzieniegdzie mówi się, że społeczna odpowiedzialność przedsiębiorców to także ekonomia społeczna, choć przecież celem biznesu jest biznes. Nie jestem za szufladkowaniem, ale nie można przesadzać. Zaczyna się więcej mówić o ekonomii społecznej, więc różne instytucje, firmy czy organizacje chcą się pod pojęcie podłączyć, oczywiście licząc na różne korzyści.
- Na zachodzie ekonomia społeczna rozwinęła się wcześniej, w innej sytuacji gospodarczej. Do Polski dotarła niedawno i rozwija się bardzo nieśmiało.
- W Polsce o ekonomii społecznej zaczęto mówić gdzieś w latach 2003 – 2004, głównie za sprawą Inicjatywy Wspólnotowej EQUAL, programu, z którego mogliśmy korzystać po przystąpieniu do Unii Europejskiej. Jednym z ważnych obszarów tego programu było wspieranie ekonomii społecznej, zmniejszanie nierówności na rynku pracy i aktywizacja zawodowa tych grup, które znalazły się na marginesie społeczeństwa. Unia Europejska w ten sposób chciała upowszechnić ekonomię społeczną, korzystając z doświadczeń takich krajów, jak Włochy, Francja czy Wielka Brytania, bo generalnie ekonomia społeczna nie jest codziennością w krajach europejskich. U nas też nie, choć nie powinniśmy zapominać o tym, że mieliśmy w tym zakresie piękne tradycje. Jej wielkim propagatorem był Stanisław Staszic, żeby poprzestać na tym jednym nazwisku. A ruch spółdzielczy, którego Polska była jednym z liderów w okresie międzywojennym? A ówczesny Lisków koło Kalisza, symbol sukcesu ekonomii społecznej, pokazywany w całej Europie? Niestety, po II wojnie światowej kwitnąca polska przedsiębiorczość społeczna, podobnie jak inne formy dobrowolnej aktywności, została zniszczona i teraz musimy odbudowywać ją od podstaw. EQUAL jest dowodem na to, że Unia upatrywała w ekonomii społecznej sposobu na radzenie sobie z osobami wykluczonymi społecznie, bo okazało się, że niezbyt skuteczne są dotychczasowe działania instytucji publicznych finansowane z Europejskiego Funduszu Społecznego. Stąd wsparcie ekonomii społecznej w ramach EQUAL, dzięki któremu i w Polsce zaczęło się mówić o ekonomii społecznej, a także robić coś konkretnego w tym kierunku.
- Z publikowanych danych wynika, że na Zachodzie przedsiębiorstwa społeczne różnego typu wytwarzają prawie 10% PKB europejskiego i zatrudniają prawie 11 mln osób. Dlaczego w Polsce ta idea nie może zakorzenić się?
- Pierwszym powodem jest to, że przez lata w naszym społeczeństwie były tłumione wszelkie formy swobodnej aktywności i teraz trzeba odbudowywać w ludziach osobistą zaradność i przedsiębiorczość. Po drugie, w społeczeństwie słabo zakorzenione są wartości solidaryzmu społecznego i zasady działania wspólnotowego. Te elementy to grunt dla rozwoju ekonomii społecznej, stąd tak trudno jej się na razie zakorzenić.
- Trudno liczyć na taką inicjatywę i zaradność tam, gdzie nie ma od dawna pracy, a ludzie żyją w izolacji, z dala od miast i szlaków komunikacyjnych, są zasklepieni w swej biedzie i beznadziei.
- To jest podstawowa bariera, choć mamy przykłady, że można dużo zrobić i w takich środowiskach, zwłaszcza przy współpracy obywateli i państwa. Choć to są na razie pojedyncze przykłady, właśnie dlatego, że nie ma gruntu społecznego. A stworzenie takiego gruntu, zmiana postaw i sposobów myślenia i działania wymaga czasu. Dlatego, aby go nie tracić, trzeba przede wszystkim przekonywać i edukować ludzi. Tego zadania nie udźwigną organizacje społeczne, potrzebna jest powszechna edukacja w polskich szkołach..