Humanistyka el
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2846
Rozum w niełasce
Upadły złe odpowiedzi, pozostały dobre pytania.
Octavio Paz
Motto otwierające niniejszy tekst pochodzi z wystąpienia Octavio Paza, meksykańskiego eseisty i pisarza, podczas wręczenia mu w 1990 roku literackiej Nagrody Nobla. Dotyczy ono historycznej chwili: zawalił się akurat bipolarny podział świata i upadł globalny system komunizmu (raczej winniśmy mówić o realnym socjalizmie) wraz z implozją imperium radzieckiego. Sens oraz istota tej wypowiedzi są szczególnie ważkie po tym, co się wydarzyło 05.07.2015 w Grecji.
W dzisiejszym świecie zachodnim, którego Oświecenie stanowić winno rudyment, rozum znalazł się w niełasce, jakby na wygnaniu, o czym pisze A. C. Robert („Co się stało z Oświeceniem (rozum w niełasce)?”, Le Monde diplomatique, nr 2/15). Nie używamy już pojęcia „lud” – którego wstydliwie się unika, a które – wespół z rozumem - stanowi podstawę Oświecenia. Chodzi przede wszystkim o dyskurs i narrację elit, medialny przekaz oraz pewien klimat intelektualnej podejrzliwości – lub nawet wrogości – wobec tych kategorii porządkowania rzeczywistości.
Ale jeśli fundamentalistyczne religie, namiętności, mętna duchowość, pospolity szamanizm, charyzmatycy w rodzaju Bashobory stają się z dnia na dzień przewodnikami myśli europejskiej, gwiazdami narracji i mediów, trudno się temu dziwić. I nie wszystko można zwalić tu na postmodernizm oraz formę niezobowiązującej narracji.
Zamiast ludu - konsumenci
20.09.1792 roku pod miejscowością Valmy (francuski departament Marna-Ardeny) starły się w bitwie dwie armie: rewolucyjna i interwencyjna - europejskich monarchów - mająca bronić starego porządku. Norman Davies (Europa) pisze o tym: „tu i teraz zaczyna się dla świata nowa era”. Armia ochotnicza, niewyszkolona, obdarta i źle uzbrojona - ale wyposażona w ideę - powstrzymuje obcych interwentów i francuskich rojalistów.
Dzień po bitwie, podczas otwarcia obrad Konwentu Narodowego w Paryżu, padły po raz pierwszy słowa: „My, naród….”, które w kontekście oświeceniowego dorobku myślicieli francuskich oraz słynnej triady liberté, égalite, fraternité zmieniają optykę spojrzenia i funkcjonowania świata. Przynajmniej w zachodnio-europejskim wymiarze. Rządzić i decydować winien lud (tu: „my, naród”).
Zaczynają się tworzyć podwaliny pod porządek demokratyczny i państwo prawa stanowionego przez lud - nie w oparciu o urodzenie, majątek czy rodowe koneksje. Lud – przy wsparciu rozumu – staje się zasadniczym i jedynym suwerenem.
Bitwa nie została rozstrzygnięta, lecz interwencja prusko-austriacka (wspierana finansami i poparciem moralnym Szwecji, Rosji i Hiszpanii) się załamała. Rewolucja i Republika przetrwały. Wojska rewolucyjne wraz z niesionymi ideami rozlewają się od Atlantyku po Moskwę i Ural, powodując zamieszanie, chaos pojęciowy (wedle postfeudalnego porządku rzeczy), rewolty i irredenty. Triada: liberté, égalite, fraternité okazuje się mieć moc wybuchową. To pewien symbol i rudyment Oświecenia – tak, jak Rewolucja Francuska.
Greckie referendum z lipca 2015 ma podobny - moim zdaniem - wymiar: to symboliczne przywrócenie znaczenia i rangi pojęciu „lud”, naród w oświeceniowo-rewolucyjnym, XVIII- i XIX – wiecznym, wymiarze. Bo demokracja – wedle tego, co powiedział kilka dekad po bitwie pod Valmy, Abraham Lincoln – to „władza ludu, dla ludu, sprawowana przez lud”.
Dziś naród należy traktować jako wspólnotę globalną, ponadgraniczną, ponadkontynentalną, ponadkulturowo-cywilizacyjną i transreligijną. Za Julianem Huxleyem (p. E. Drewermann, Chrześcijaństwo i przemoc) możemy myśleć, iż ta „światowa wspólnota, którą widzimy przed nami i którą mamy nadzieję urzeczywistnić, jest wielością w jedności. Proces ludzkiego rozwoju jest dzięki swej zdolności do przezwyciężania zróżnicowań na drodze konwergencji zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju”.
Słowo „lud” zdewaluowało się dziś nie tylko z racji ideologiczno-historycznych doświadczeń, konserwatywno-prawicowych manipulacji czy antyoświeceniowej agitacji. „Lud” w narracji oświeceniowej znaczy suwerena, racjonalnego i realistycznego, a współcześnie, „w kulturze płynnej nowoczesności nie ma miejsca dla ludu, który musi być przedmiotem kulturalizacji. Istnieją tylko klienci, których należy uwieść”, jak pisze Z. Bauman w 44 listach ze świata płynnej nowoczesności.
„Lud” to również społeczność „kulturalizująca” (nieustanny i nieuchronny proces ewolucji). Stoi to na antypodach czegoś, co jawi się klientem, konsumentem, uczestnikiem zakupizmu, jak mówi B. R. Barber („W mackach Mc Świata”, Gazeta Wyborcza, 14-15.05.89). Tę zbiorowość trzeba poddać działaniom emocji - wzbudzić afekt, podgrzać namiętności, spowodować mentalną onanizację zbliżającymi się (i możliwymi) zakupami, co czyni m.in. reklama.
Byt sprowadzono tym samym do „nieustannego podtrzymywania własnego istnienia poprzez nadawanie tymczasowego charakteru wszystkim aspektom życia dawnych podopiecznych i świeżo nawróconych wyznawców, którzy narodzili się na nowo w postaci klientów” i funkcjonowania w stanie ciągłego podniecenia, euforyczności. Doświadczenie i racjonalizm – niczym. Chaos i przypadkowość oraz emocje – wszystkim. Rozum musi tym samym udać się na spoczynek.
Nowa wiara
Czy mamy więc mówić o epoce postoświeceniowej? Jeśli tak, to rzeczywiście rozum należy odstawić do lamusa, a w jego miejsce niech wchodzą owi Kaszpirowscy, Bashobory, teleewangeliści, taroty, homeopatia, pospolite szamaństwo i horoskopy. Niech emocje -namiętności, fobie i stereotypy zawładną do reszty naszą świadomością, reakcjami, naszym oglądem świata. Neoliberalna narracja obiecująca wszystkim, którzy się jej poddadzą i jej uwierzą, zbawienie w postaci doczesnego szczęścia, popularność, czyli swoiste dopuszczenie „do stołu Pańskiego”, jest tym samym, co każdy dogmat i doktrynerstwo - pewną formą wierzenia religijnego.
Neoliberalna narracja nie mówi, iż to szczęście, owo zadowolenie, ów prymitywny hedonizm (wszystko chwilą, jutro nieważne, dziś na Olimpie, jutro – w Hadesie), w rzeczywistości opanowanej przez chaos i emocje, może nieść tylko wieczne zagrożenia, powodować stres i obawy o przyszłość. A ona istnieje, mimo wyparcia jej ze świadomości i mimo zapewnień prestidigitatorów i kapłanów liberalizmu, że istnieje tylko dzisiaj.
To wizja religijnego – judeochrześcijańskiego na wskroś – chowu. To wizja, w której kapitał jest przed jednostką, dzisiejszy sukces przed szczęściem rozumianym nie tylko w kategoriach materialnych i poczuciem bezpieczeństwa, konkurencja przed współpracą i kolektywnym współdziałaniem na rzecz szeroko pojętego bonum communae, „wyścig szczurów” przed humanizmem i empatią, jałmużna i charytatywne bale przed zorganizowaną i usystematyzowaną pomocą społeczną, egotyzm przed solidarnością.
Wolność, tak wynoszona na piedestał przez neoliberałów, nie jest bowiem dogmatycznie widzianym totemem i bez pozostałych elementów oświeceniowej narracji – fraternité i égalite – staje się wykastrowanym sloganem pozbawionym jakiegokolwiek uniwersalizmu, mało mówiącym o tamtych ideach i niewiele wnoszącym do naszego poznania. O humanizowaniu rzeczywistości i nas, ludzi, nie wspominając.
Neoliberalna destrukcja
Ale jeśli tak ma być, jeśli nad przestrzenią medialną i publiczną narracją mają królować znów jak w średniowieczu, baroku czy romantyzmie uczucia i emocje, a neoliberalny dogmatyzm i retoryczne doktrynerstwo z nimi związane wyjaśniać mają wszystko, poczynając od aksjologii, postaw życiowych, poprzez psychologię, wzorzec osobowy i filozofię, po ekonomię oraz politykę, to po co rozum? Po co racjonalność?
Taka degeneracja i zawężenie szczytnej, humanistycznej i uniwersalnej idei liberalizmu do postrzegania człowieka wyłącznie w kategoriach homo oeconomicus wyrządziła już niepowetowane szkody na całym świecie. Szkody w świadomości i mentalności ludzi. Zakodowano liberalizm jako przyzwolenie na oligarchizację życia, pozbawiającą ludzi poczucia bezpieczeństwa, tworzącą chimerę, w której rządzą chaos i zasady bezwzględnej walki zwanej eufeministycznie potrzebą konkurencji „wszystkich ze wszystkimi” (T. Hobbes, Lewiatan). Chimerę, która wiąże się bezpośrednio z późnonowoczesnymi przyczynami drogi cierniowej epigonów Oświecenia (Z. Bauman, Ponowoczesność jako źródło cierpień).
Zawładnęły nami bowiem wszechogarniający egzystencjalny niepokój, niewiara w człowieka jako pozytywnego kreatora rzeczywistości oraz pesymizm teoriopoznawczy. A przy tym nastąpiła deprecjacja humanizmu oświeceniowego i poczucia globalnej wspólnotowości.
Na ciekawą sprawę zwraca uwagę klasyk liberalnej myśli zachodnioeuropejskiej Isaiah Berlin (1909-1997). Pokazuje jak ewolucja tradycji liberalnej, z lewicowo-liberalnych idei welfare state (i związanym z nią „pluralizmem wartości”) ku neoliberalnej prawicy, (czyli do autokracji rynku i nadrzędności prawa własności nad instytucjami demokratycznymi), zniszczyła zasadnicze idee wiązane do tej pory z pojęciem liberalizmu i liberalnej myśli. I jakie ten proces poczynił spustoszenia w świadomości ludzkiej.
Uczeń i przyjaciel Berlina, prof. Andrzej Walicki, wspominając dorobek tego giganta XX-wiecznej myśli europejskiej – cytując przewrotnie Leszka Balcerowicza – zauważa, że w związku z tym „liberalizm i demokracja nie dadzą się pogodzić jako zasady organizacyjne, a termin liberalna demokracja to termin wewnętrznie sprzeczny” („Spotkanie z Isaiahem Berlinem”, Zdanie, 3-4/14). Autorytet Berlina jako przedstawiciela tradycji liberalno-humanistycznej dziś wyraźnie wzrasta w zderzeniu z neoliberalnie vel konserwatywno-liberalną rzeczywistością. Na tej podstawie m.in. Marcin Król mógł zauważyć, że współczesna demokracja jest bez serca, a dzisiejszy liberalizm nie wyczuwa czym jest naprawdę wolność.
Walicki tłumaczy owo zjawisko w następujący sposób: „Słowo liberalizm bowiem zawłaszczone zostało przez wyznawców liberalizmu jednostronnie ekonomicznego, dla którego właściwym podmiotem wolności nie jest człowiek, lecz rynek. Demokracja zaś traktowana jest jako populizm próbujący wymusić na ustawodawcach ograniczenie wolności rynku w imię respektowania tzw. roszczeń czy przywilejów takich czy innych grup społecznych choćby nawet były to postulaty społecznie i moralnie uzasadnione.
Do kluczowych słów tak pojętego liberalizmu należą oczywiście prywatyzacja, reprywatyzacja i deregulacja” („Neoliberalna kontrrewolucja”, Gazeta Wyborcza, 30.11.- 01.12.13).
Mówiąc kolokwialnie: to jest prosta droga wywiedziona ze znanego powiedzenia (i takiego też sposobu myślenia) Margaret Thatcher, że czegoś takiego jak społeczeństwo nie ma, są tylko wolne i przedsiębiorcze jednostki.
To clou takiego rozumowania i każdy, kto neguje istnienie zbiorowości jako takiej, jej wpływ na kształtowanie świadomości i bytu człowieka, musi nosić miano neoliberała. Szkodnika idei oświeconego racjonalizmu i realizmu w codziennym działaniu. De facto pracującego usilnie nad oddaniem pola emocjom, afektom, namiętnościom.
Refreny współczesnej pieśni
Jeśli w obiegowej narracji europejskich elit synonimem współczesnych czasów – mających egzemplifikować ostateczne zwycięstwo wolności, demokracji i liberalizmu (czyli Oświecenia) – stał się dogmatyczny schlagwort (także autorstwa b. premier Wielkiej Brytanii) TINA, (There is not altenative – z ang. nie ma alternatywy), będący swoistą mantrą, wytrychem dla dogmatyzacji i doktrynerstwa tego, co zwano wcześniej liberalizmem, to trudno nie mówić o schyłku Oświecenia, którego jedną z podstawowych zasad był zawsze sceptycyzm i dystans poznawczy.
W tak skonstruowanej przestrzeni i w tak prowadzonej narracji nie ma miejsca na bezpieczeństwo socjalne, przewidywalność, stabilizację, solidarność, braterstwo, empatię, humanizm, równość, itd. Wolność jednostki w humanistycznym, oświeceniowym mniemaniu jest tym samym zagrożona i sprowadzona do jednego modelu funkcjonowania. Podczas gdy wolność, to przede wszystkim wybór! Andrzej Walicki zauważa, iż gloryfikacja głównego twórcy spod znaku neoliberalizmu, Friedricha von Hayeka, sprzyja środowiskom konserwatywnym, tradycjonalistycznym, prawicowym i nie ma absolutnie związku z liberalizmem pojmowanym jako wielka, europejska, wolnościowa tradycja, jako apoteoza modernizmu i ewolucjonizmu.
Hayekowska koncepcja tzw. klasycznego liberalizmu nie może być z racji empirycznych łączona z racjonalizmem i modernizmem, gdyż liberalizm ekonomiczny nie jest i nigdy nie był tożsamy z liberalną tradycją etyczno-polityczną.
Na potwierdzenie tej tezy cytuje Friedricha von Hayeka mówiącego, iż „prawdopodobnym losem ludzi starych, niezdolnych do samodzielnego utrzymania się i zawdzięczających swe dochody przymusowi wywieranemu na młodych są obozy koncentracyjne” („Ideolog epoki postchlubnej”, Gazeta Wyborcza, 08-09.11.03 i 15-16.11.03). Wielce humanistyczna, empatyczna i liberalno-pro wolnościowa to wizja (oraz koncepcja).
Neoliberałowie każdą krytykę rynku – postrzeganego jako jedynego sposobu opisu i oceny całej rzeczywistości - kwalifikują jako zamach na ich prawdę, na ich dogmaty, na ich doktrynę (absolutną i niepodważalną). To kolejny powód, że przy totalnej medialnej agitacji za tylko jedną – właśnie taką – formą patrzenia na rzeczywistość (i człowieka) rozum i jego racje odstawiane są do lamusa. Brać muszą górę emocje, płaska retoryka oparta o inwektywy i epitety (za którymi nic nie stoi, oprócz chęci poniżenia i dyskredytacji Innego), tani populizm. A rynek przecież - to jest właśnie tradycja Oświecenia i zasadniczy kanon racjonalizmu – podlega krytyce i sceptycznemu oglądowi.
Prof. Jerzy Jedlicki, humanista i intelektualista, na pytanie czy krytyka wolnego rynku będzie się nasilać odpowiada: „Z pewnością. Jeżeli przyjmiemy doktrynę radykalnie wolnorynkową, to właściwie człowiek nie ma wiele do roboty. Ma urządzić sobie życie i tyle. Bank centralny ma regulować strumień pieniądza, który wpływa na rynek i stopy procentowe. Policję, pocztę, więzienia można sprywatyzować. Szkoły różnego typu – także. To jest doktryna, która prowadzi do publicznej bierności, podczas gdy scedowanie sporej odpowiedzialności na demokratyczne państwo zmierza – w założeniach – do uobywatelnienia przynajmniej tej części społeczeństwa, która zechce śledzić debatę nad tym, co to państwo ma robić, jakie ma sobie stawiać zadania i w imię jakich celów” („Jak ogarnąć świat?”, Gazeta Wyborcza, 31.12.12-01.01.14)
Opisywane przez Jedlickiego procesy prowadzą więc nie tylko do bierności, ale też infantylizują społeczeństwo, czynią ludzi egoistami, nadętymi egotykami, zapatrzonymi w siebie narcyzami. Zajmij się sobą, coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, współczucie i empatię załatwi jałmużna lub charytatywny bal (a przy okazji – spokój sumienia).
To kolejny czynnik promujący emocje (w tym przypadku – złe) kosztem rozumu, realizmu i związanym z nimi nieodłącznie – humanizmem oraz poczuciem wspólnotowości.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2804

Doktryner (fr. doctrinaire, czyli nauka, z łac. doctrina) to osoba zawzięcie broniąca wąskiego, często nieaktualnego lub subiektywnie wyolbrzymionego fragmentu wiedzy, mająca przekonania oparte na ściśle określonej doktrynie, nie uwzględniająca upływu czasu. Z owym pojęciem związane są takie terminy jak agitator, czciciel, fanatyk, fundamentalista, idealista, ideolog, konserwatysta, purytanin, propagandzista. Także pojęcie dogmatyka, czyli osoby o niezmiennych, stałych poglądach, przekonanej w zupełności o swych racjach, jest niezwykle pomocne w zakreśleniu ram tego dyskursu. W sferze filozoficznej mianem dogmatyka określa się człowieka fanatycznie oddanego swoim przekonaniom, wroga sceptycyzmu. W kwestiach religioznawczych jest to osoba bezgranicznie oddana pewnikom swojej religijnej wiary, czyli fundamentalista. Dogmatyczny neoliberalizm sam stał się współczesną formą sekularnej religii ze swoiście pojmowanym kościołem, świątyniami, kapłanami, rytuałami, liturgią oraz określoną retoryką doktrynersko-fundamentalistycznego chowu. Kojarzony z liberalizmem przyczynia się do jego kompromitacji poprzez propagowanie wszelkich dogmatycznych idei i sposobów opisu świata, w tym - religii. Religia, zwłaszcza monoteistyczna, chce czystości w każdym wymiarze, tępiąc przy tym herezje, inności, pluralizm. Czystość idei religijnego chowu to odzwierciedlenie doskonałego stanu materii, stanu, gdzie już nic dodać, nic ująć nie będzie trzeba. Bez takiej dogmatycznej wizji, czystość nie ma sensu. Czystość zawsze wymagała i wymaga ingerencji, pielęgnacji, pouczenia, ale i wykluczenia, piętnowania Innego: heretyka, schizmatyka, sceptyka, prześmiewcy, dysydenta, czy tylko tego, co nie chce się poddać powszechnie obowiązującej narracji.
Jak zauważył Piotr Kuczyński, (pisze to na przykładzie sprawy ukraińskiej i jej percepcji w Polsce), trzy czwarte populacji ulega przeważnie opinii większości i „zaprzecza własnym oczom czy interesom” („Jeśli chcemy, by wszytko pozostało tak jak jest, wszystko musi się zmienić”, Studio Opinii, 24.02.14).
Czystość idei religijnego chowu połączona jest zawsze z doktrynerstwem i dogmatyzmem, co wymaga jednocześnie posłuszeństwa, pokory i poddania autorytetowi kapłana, guru, przewodnika czy egzegety ksiąg świętych (i idei w nich zawartych). Dziś są nimi agencje ratingowe, fundusze hedgingowe, konsultanci i doradcy różnej maści przewijający się przez media, znani żurnaliści (teoretycznie niezależni, acz pozostający na żołdzie – finansowym, bądź mentalnym - korporacji i owych agencji czy funduszy) i tzw. autorytety szerzące kult tej doktryny i jej teoretyków.
Gustaw Le Bon (1841-1931) w Psychologii tłumu zwrócił uwagę na zadziwiające zjawisko: w „Galii za panowania rzymskiego Rzymianie dzierżyli swą władzę nie dzięki sile, lecz religijnemu uwielbieniu, jakie potrafili wzbudzić. W całym państwie rzymskim powstała religia, w której bogami byli cesarze. Na długo przed zapanowaniem chrześcijaństwa 60 plemion galijskich wybudowało wspólnie w okolicy Lyonu świątynię ku czci Augusta. Kapłani tej świątyni, wybrani przez zgromadzenie plemion galijskich, zajmowali pierwsze miejsce w kraju”.
Każdy kult, obojętnie czy to „Kult Stalina, Hitlera, Mao, Jezusa (w ruchu Jesus People), Bhagwana, Rona Hubbarda (w Scientology Church), Yogi, maharadży Mahesha (medytacja transcendentalna), Wojtyły – podobnie jak kult Chomeiniego – był i jest jednak podporządkowany prawidłowościom fundamentalistycznym” (H. Mynarek, Zakaz myślenia). Te zachowania i mentalność odnieść można do współczesnych propagatorów i akolitów neoliberalizmu.
Obowiązująca narracja Taką jest neoliberalna, powszechnie obowiązująca, narracja. Takie też niesie ze sobą rezultaty. Kapłani tej formy religijności przekształcili człowieka (i on sam temu ochoczo się poddał) w towar i traktują jego życie jak kapitał inwestowany z zyskiem, ale dla właścicieli kapitału prawdziwego, finansowego. Jeśli człowiekowi się powiedzie – mówi się mu, że odniósł tzw. sukces, bo stworzono mu możliwości, jeśli nie – jest gorszym, niedostosowanym, wykluczonym, patrzy się nań z politowaniem. Bo jak w świecie tylu szans nie można odnieść sukcesu, jak można nie być cool, nie być (choć na chwilę) na szczycie? I jak można nie oddawać czci i nie poddać się tej bezalternatywnej doktrynie, tej jedynie słusznej ideologii, która jest Samą Prawdą? Jak wskazuje Erich Fromm, wynika to ze sprowadzenia wartości człowieka do atrakcyjności rynkowej, a nie wartości humanistycznych. Sytuuje się go wyłącznie w kategoriach komercyjno-materialno-biznesowych.
Ale przecież, jak pisze M. Doenhoff: „gospodarka rynkowa nie może być treścią i sensem życia. Tymczasem na pierwszym miejscu znalazły się pieniądze i kariera, pogłębiająca się przepaść między bogactwem, a biedą, prezenty dla bogaczy w postaci poważnego obniżenia podatków. Zamiast społeczeństwa o wysokim poziomie cywilizacyjnym wyrasta społeczeństwo czysto konsumpcyjne, pazerne” („Ziviliziert den Kapitalismus”, Grenzen den Freiheit). Tzw. sukces zależy od czynników zewnętrznych, często od człowieka absolutnie niezależnych, takich jak przypadek, dobre urodzenie, przychylność mediów. Często chwilowe poczucie bezpieczeństwa i komfortu wewnętrznego jakie on daje (zagłuszającego głos sumienia, wyznawane wartości i głoszone wcześniej poglądy) wynika z konformizmu. Z bojaźni oddalenia się od swego stada, z akceptacji obrazu rzeczywistości stworzonej przez możnych tego świata - banksterów, serwilistyczne media. Erich Fromm w książce O byciu człowiekiem ponad pół wieku temu pisał, że człowiek umarł, niech żyją rzeczy, towary. Dziś można to powtórzyć, jedynie zamiast rzeczy i towary wstawić – banki (i wszystko to co się z nimi wiąże). Dogmat zabija. Z dogmatem w głowie nie możemy w żaden sposób mówić o wolności. Dogmatyzm (a tym samym – doktrynerstwo będące zaprzeczeniem wolności myśli i wypowiedzi) znów święci triumfy w starej Europie. Dogmatyzm sugeruje, że istnieje gdzieś jakaś Prawda Absolutna, niepodważalna, której trzeba się bez dyskusji podporządkować. Trzeba do niej dostosować porządek i ład społeczny, a w razie możliwości (to ideał wszystkich dogmatyków i doktrynerów) doprowadzić zbiorowość do Benthamowskiego Panoptikonu lub rzeczywistości orwellowskiej, gdzie nadzorcy mogą kontrolować nawet myśli inwigilowanych jednostek, dbając tym samym o homogeniczność społeczeństwa w każdym wymiarze.
Kapitalizm a demokracja
Georg Soros, prominentny przedstawiciel elity światowych rekinów finansowych w skali globalnej, nazywający siebie filantropem, zajmujący się dziś już tylko promocją wolności, demokracji i idei „społeczeństwa otwartego”, stwierdził u schyłku swego życia (Kryzys światowego kapitalizmu), iż „związek demokracji z kapitalizmem jest co najwyżej wątły”. Rozbieżności te materializują się np. w celach zaspokojenia potrzeb.
Celem kapitalizmu jest dobrobyt, w demokracji – polityczny autorytet. W kryteriach, jakimi mierzone są oba pojęcia: w kapitalizmie to pieniądze, w demokracji – głos wyborczy obywatela. W interesach - w kapitalizmie to interes prywatny, indywidualny, w demokracji – interes publiczny. Ową bezwzględną kompatybilność kapitalizmu z liberalną demokracją ukuły elity europejskie en bloc (i bezrefleksyjnie) na podstawie epoki złotego wieku kapitalizmu (1945-89). W tym czasie welfare state na Zachodzie funkcjonowało w najlepsze, dając pokój społeczny, rozwój i postęp, a także znaczny wzrost jakości życia tamtym społeczeństwom (E. Hobsbawm, Wiek skrajności). Mogło się wydawać, że ideały Oświecenia i Rewolucji Francuskiej (z całym późniejszym dorobkiem intelektualno-jurydyczno-mentalnym) ostatecznie uległy materializacji i będą jedynie ugruntowywane. Fundamentaliści rynkowi – to pojęcie ukute przez G. Sorosa – tak obficie zaludniający współczesną przestrzeń publiczną, zawsze chcą wartości społeczne zdyskredytować, sprowadzając je wyłącznie do zjawisk rynkowych. To droga donikąd. Bo tu rządzi pogoń za zyskiem, prywata, drapieżność, egoizm, zaborczość, wyrachowanie, komercja i egotyzm.
Anonimowy uczestnik rynków finansowych nigdy nie musi rozważać pozaindywidualnych skutków swoich działań. To, iż są one bolesne dla innych nie ma znaczenia, gdyż obowiązują zasady skuteczności i konkurencji rynkowej. Nie można brać pod uwagę żadnych - poza komercyjnymi - względów, gdyż wstrzemięźliwość, czy moralne opory powodują, iż miejsce wahającego się zajmie ktoś inny.
A decyzje na rynku – zwłaszcza na globalnym rynku finansowym – zawsze mają skutki społeczne. Niewielu wygrywa, większość jest przegranych.
Demonizowanie rynku powoduje jednak więdnięcie demokracji, interesów publicznych, dobra wspólnego. Powoduje to agonię Oświecenia opisanego triadą: liberté, fraternité, égalite, a z nim – racjonalizmu i realizmu.
Dlatego ten wspaniały system uchodzi za „instrument retoryczny: pokój jest wieczną wojną, globalny oznacza imperialny. Niegdyś pełne nadziei pojęcie reform teraz jest synonimem regresu, a nawet destrukcji. Oszczędności są narzuceniem ekstremalnego kapitalizmu biednym oraz podarowaniem socjalizmu bogatym.
Pomysłowy system, w którym większość obsługuje zadłużenie mniejszości”, jak pisze J. Pilger, znany dziennikarz i publicysta australijski („Świat, który stworzyliśmy wykracza poza koszmar Georga Orwella”, Exignorant’s blog, 16.07.14).
Zatem to także tutaj trzeba szukać powolnej śmierci Oświecenia i jego ideałów. Bo gdzie w takim przypadku miejsce dla narzędzia potrzebnego i użytecznego przede wszystkim w „moralnym kształtowaniu się ludzkości”? (A.C. Robert, „Co się stało z Oświeceniem (rozum w niełasce)?”, Le Monde diplomatique, 2/15)
Nowa religia
Prof. Paweł Kozłowski – ekonomista, socjolog (Uniwersytet Warszawski), współpracownik prof. Grzegorza Kołodki – uważa, iż dzisiejszy „kapitalizm jest podobny do religii („Debata dialogowa”, Res Humana, 4/137/15). Związek Boga z życiem ziemskim wyraża Opatrzność. W kapitalizmie jest nią rynek. Jego propagatorzy już dawno podkreślali tworzony przez niego pokój i przyjazne stosunki miedzy ludźmi. Później dodano inną, nadprzyrodzoną właściwość: doskonałość wynikającą z samoregulacji. Rynek się opiekuje, rynek prowadzi do sukcesu. Tylko on. Tym, którzy się mu oddali.
Nie ma zbawienia poza Kościołem, tak jak nie ma udanego, wartościowego życia poza rynkiem. Ma swoje budowle sakralne. Należy je odwiedzać, szanować i w ich wnętrzach pokornieć. To banki. Jak wszystkie świątynie wyrastają z wiary. Odnosi się ona do ich wyobrażonej zawartości, a więc pieniądza.
Jego siła, znaczenie i ekspansja opiera się na zaufaniu i na wierze, a nie na doświadczeniu, zwłaszcza gdy zrezygnowano z wiązania pieniądza ze złotem i uniezależniono od wielkości zgromadzonego bogactwa materialnego.
Religia ma (w każdym razie powinna mieć) wyraz intelektualny. Nadaje mu ją teologia. We współczesnym kapitalizmie tę rolę pełni zarządzanie oraz inne nie mniej ważne, również akademickie dyscypliny, jakimi są wspomniany PR oraz marketing.
Zarządzanie staje się, zostańmy przy religijnej analogii, integrystyczne. Dąży do objęcia wszystkiego: życia prywatnego, zdrowia, stanu uczuciowego, relacji z małżonkiem, relacji z dziećmi, spędzania wakacji czy słuchania muzyki. Także rozwiązywania konfliktów wartości, gdyż również na to oferuje odpowiednie przepisy.
Kapitalizm jak religia – osądza. Ma do tego specjalne instytucje, w których pracują interpretatorzy woli nadrzędnej istoty, otrzymujący wynagrodzenie z agencji ratingowych, centrów analiz, firm konsultingowych, a także z budżetu państwa.
Rozbudowaną sieć instytucji tworzą rozmaite ciała wymierzające wartość, wyznaczające pozycje i znające w sposób równie niepodważalny, przyszłość. Należą do nich m.in. duże banki i międzynarodowe fundusze. Za podstawę swego sądzenia wskazują zawsze coś obiektywnego i zewnętrznego, nie podlegającego krytyce i niemożliwego do zakwestionowania przez wiernych.
Jest wszakże cecha specyficzna kapitalizmu jako religii. Nie ma w nim miłosierdzia, brakuje także miejsca na odkupienie. Życie to gra, w której liczy się sukces, albo porażka. Nie przewidziano odwołań. Nad tym światem nie ma innego: wszystko jest w nim ostateczne, również to, co zmienia się z dnia na dzień. Dodajmy, by nie tracić nadziei, jeszcze jedną rzecz upodabniającą: herezje. Należy je doceniać – bo kruszą ortodoksje”. Doktryna chrześcijańska zawiera prawdy objawione uwierzytelnione przez autorytet instytucji Kościoła. W neoliberalnym porządku rynku, królującego niepodzielnie we współczesnym świecie, też mamy do czynienia z prawdami objawionymi, niepodważalnymi, nie podlegającymi kwestionowaniu. Czyli z dogmatami. Celem naszym – tak zawsze twierdzą fundamentaliści, dogmatycy i ortodoksi różnej proweniencji - jest stworzenie takiego porządku rzeczy, który utwierdzi powszechną skłonność do dobra. Ale to dobro jest przez nas wyłożone, przez nas opisane, przez nas zadekretowane, jak pisał A. Camus w Człowieku zbuntowanym.
Stworzymy nowego boga na powrót (jak w XIX-wiecznym kapitalizmie) - liczy się tylko kasa, zysk, obrót kapitałem. Każda rewolucja (i każda kontrrewolucja i z nią związana, restauracja) po części ma w sobie pierwiastek irracjonalności, emocji i mistycznego mesjanizmu. I to samo stało się z liberalizmem, który przybrał neoliberalne szaty, moszcząc drogę neokonserwatyzmowi. To z kolei implikuje odchodzenie i porzucanie kanonów Oświecenia w coraz to nowych przestrzeniach. Oświecenia, które przecież skompromitować miało – i skompromitowało na moment, jak widać - konserwatyzm jako ostoję monarchii i feudalnego, statycznego i gnuśnego porządku, intelektualnej inercji.
Egzystencjalny banał
Jednym z podstawowych elementów tej neoliberalnej (vel – liberalnej) religii jest konsumpcjonizm. Jak podaje Z. Bauman (44 listy ze świata płynnej nowoczesności), jest on wytworem na wskroś społecznym, a nie częścią naturalnego jestestwa człowieka, biologicznie „wiecznie przyrodzonym” prawem i potrzebą.
Jak to się ma do zaklęć neoliberałów nad niebytem zagadnień zwanych społecznymi? Jak to się ma do thacherowskiego szlagwortu mówiącego, że czegoś takiego jak społeczeństwo nie ma i nigdy nie było?
Apel G. W. Busha jr. po 9/11: „Wracajcie na zakupy”, to apel o normalność, ale świadczący o tym, iż normalnością jest zakupizm. On i tylko on – funkcja dobrobytu i perspektyw rozwoju (B. R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Skonsumowani). To clou tej formy gospodarowania, tej formy funkcjonowania społeczeństw, tej mentalności elit. Trzeba przyznać – koncepcja nader uboga intelektualnie, funkcjonalnie płaska, nie posiadająca niczego ze wzniosłości rudymentarnych kanonów Oświecenia. To aspekt sprowadzający egzystencję ludzką do banału, wiecznej zabawy i pogoni za nowym dobrem, nową zabawką. A miała być ona wg Oświecenia - przede wszystkim u elit - „oświecona”, świadoma, racjonalna i prowadzić ku obywatelskości. Tymczasem objawia się w prozaiczny i prostacki sposób: kupujcie, bądźcie szczęśliwi, bo kupiliście coś nowego. Jak w reklamie – oddajcie się emocjom. A emocje sprzyjają rozwojowi i szerzeniu się kultów religijnych. Bo te na emocjach, afektach, namiętnościach, na łatwych receptach szczęścia żerują, pasą się nimi, budują na nich swe jestestwo. Według recepty prezydenta USA wypowiedzianej w obliczu traumy 9/11: idźcie na zakupy. Ta recepta poraża brakiem empatii, płytkością myślenia. I to właśnie jest exemplum tego, co uważam za kulturę neoliberalną i wizję człowieka przez nią preferowaną. Bo każda religia z jednej strony przedstawia człowiekowi własny wizerunek raju, mówiąc mu: uwierz tylko nam, zaufaj (bo tylko my mamy rację i tylko my cię doprowadzimy do tego raju), my cię zbawimy. Ale z drugiej strony, totalnie kolonizuje jego jaźń. Nie tylko kolonizuje formalnie (czyli ciało), ale zaprzęga jego świadomość w służbę tego nowego boga, jakiego proponuje. Oczywiście, innych bogów deprecjonując, brutalnie depcząc, odmawiając im jakichkolwiek wartości i przymiotów w aureoli zapewnień o wolności, prawdzie, dobru i szczęściu powszechnym. Każda świętość, a tak traktują neoliberalizm jego liczni akolici, jest elementem rzeczywistości apriorycznej niebiańskiego chowu, nie podlegającej dyskusji. Religijność owego patrzenia na świat precyzyjnie pokazuje Rudolf Otto (Świętość), przypisując każdej świętości przejaw zdolności widzenia rzeczywistości w kategoriach „wszechogarniającego dobra”. Owa zdolność widzenia (czyli rozpoznawalność czegoś jako znaku) jest dogmatem, który jest przypisany tylko naszej interpretacji tej Prawdy, objaśniającej ów znak. Człowiek, a zwłaszcza tłum (czyli ludzie bez świadomości jednostkowej), potrzebuje religii dla emocjonalnego karmienia swej jaźni. Potrzeba do umiejscowienia siebie w jakiejś zbiorowej tożsamości jest na tyle silna, iż zagłusza niedostatecznie wykształconą zdolność sceptycznego myślenia, czym osłabia ich racjonalizm (choć oni uważają się za super racjonalistów). Pomaga im w tym towarowość, zakupizm i konsumpcjonizm neoliberalizmu. Materialne, doczesne elementy tej rzeczywistości stają się czymś na kształt sacrum, totemu, fetyszu. Fundamentalizm rynkowy to połączenie religii i rynku: tu i tu mamy do czynienia z prezentacją rzeczywistości doskonałej, do której można dojść jedynie drogą konkurencji doskonałej, bezwarunkowemu oddaniu się pracy zawodowej, bo tylko doskonałość uczni nas lepszymi, sprawniejszymi (na rynku zorganizowanym wg doskonałej neoliberalnej konkurencji). Rodzi się jednak dylemat. Jeśli człowiek spędza w pracy 280-300 godzin w miesiącu, to jak może się doskonalić w „obywatelskości”? W demokracji to jednostka świadoma decydować ma o jej jakości. I jak to ma uczynić człowiek, który za 280-300 godzin pracy otrzymuje wynagrodzenie około 1200-1400 złotych netto? Steven Bruce (prof. socjologii, Uniwersytet w Aberdeen) ujmuje wszelkie fundamentalizmy jako twory oparte o „pewne źródło idei, zazwyczaj jakiś tekst” (Fundamentalizm), które jest nieomylne i kompletne. Towarzyszy im zawsze coś w rodzaju premillenaryzmu czy profetyzmu połączone z silną wiarą w swoją misję i nieomylność. Nieomylność daną od Boga.
Ironią jest jego zdaniem fakt, iż wyznawcy takich idei i poglądów łączą z nimi (wybiórczo co prawda) jednocześnie silne zafascynowanie nowoczesnymi technologiami. Przy neoliberalnym światopoglądzie widać to wyraźnie: egzemplifikacją złotego wieku jest dla jego akolitów apologetyczny stosunek np. do idei Friedricha von Hayeka i Miltona Friedmana, do rynku i konkurencji jako pojęć traktowanych w sposób sakralny, z równoczesną idolatrią wobec pomysłów Margaret Thatcher czy Ronalda Reagana, a nawet „osiągnięć” wolnorynkowych reform Pinocheta.
A jednocześnie nie przeszkadza owym akolitom i medialnym suflerom neoliberalizmu deklarować się po stronie szczerych demokratów, propagatorów wolności, a nawet zwolenników i sukcesorów Oświecenia, tudzież racjonalizmu (co zakrawa na kpinę i groteskę).
Krok wstecz Na zakończenie warto wrócić do refleksji z początkowej części tekstu*, a dotyczącej pojęcia „lud”. Jean Jaures, socjalista i założyciel znanej gazety l’Humanite, zamordowany przez nacjonalistę i militarystę Raoula Villaina w 1914 roku, twierdził również, że nie ma innego władcy w kraju niźli „lud”. Nawiasem mówiąc, przypadek Jauresa to uniwersalne ostrzeżenie przed jakimikolwiek zorganizowanymi akcjami opluwania Innego, przy użyciu obelżywych określeń, knajackich pomówień czy niskich skojarzeń, w których media robią polowanie z nagonką. Krucjata antylewicowa, antyoświeceniowa, antyracjonalistyczna ma zawsze moc dehumanizującą, odczłowiecza ludzi i przestrzeń, w jakiej egzystują. Degeneruje myśl, sprowadzając wszystko do jednego wymiaru. W taki też sposób, obrzucając inwektywami, obarczając go popełnionymi (i nie popełnionymi) w jego imieniu mordami i ludobójstwem, odsądzając od czci i jakiejkolwiek wiary, deprecjonując jego wartości, zamordowano rozum. A wraz z nim racjonalność, realizm oraz balans, jaki wnosił on do ludzkiej codzienności. Konserwatyści, tradycjonaliści, ruchy skrajnie prawicowe, od samego początku pracowali nad jego unicestwieniem i przywróceniem porządków opartych na Bogu, Honorze i Ojczyźnie, gdzie jednostka jest (musi być) tylko elementem wąsko pojętej wspólnoty. To wspominana pogoń wszelkiej maści religiantów, fundamentalistów, reakcjonistów za ową czystością, homogenicznością.
Społeczeństwa jako suwerena – czyli oświeceniowo-rewolucyjnego „ludu” - nie ma, są tylko rozproszone jednostki. Spajają je w zbiorowość wyłącznie symbole, które serwują im tzw. autorytety, kapłani, guru, nowocześni magowie, bądź medialni czarownicy. Rządzą emocje. Oto co spowodowało, iż Oświecenie osunęło się w cień rzucany przez owe tendencje i współczesny, heglowski „duch czasów”. Ten „pra-faszyzm” - obecny „od zawsze w kulturze Zachodu” – jak mówi Umberto Eco – dziś bierze górę, idąc do zwycięstwa pod innymi zgoła sztandarami. Odziany w inne barwy bojowe i używając (o zgrozo) często oświeceniowo-modernistycznej retoryki. My, XX- i XXI-wieczni sukcesorzy Oświecenia na to sami zezwoliliśmy. Radosław S. Czarnecki
*Pierwszą część eseju zamieściliśmy w SN Nr 1/16 - Rozum w niełasce, czyli porażki Oświecenia (1)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2247
Amerykanie nie powinni zawsze tak się denerwować, kiedy inne państwa mają poglądy odmienne od amerykańskich.
Indira Gandhi
Zacytowany bon mot Indiry Ghandi, pierwszoplanowej osobistości w hinduskiej polityce II połowy XX wieku, córki pierwszego premiera suwerennych Indii po ustąpieniu brytyjskich kolonizatorów, Jawahariala Nehru oddaje clou rozumowania polityków z kręgu kultury Zachodu wobec reszty świata. Megalomania i kult wyższości własnych dokonań, kultury, cywilizacyjnych osiągnięć, poparty do końca nieprzezwyciężoną świadomością kolonialną i postkolonialną oraz postreligijną misjologią dały i dają o sobie znać wielokrotnie po dziś dzień.
Współcześnie – w wyniku utylitarnie i w stylu kolonialnym uprawianej polityki z pozycji hegemona – odnieść to możemy do promocji „praw człowieka”, idei (i sposobów jej szerzenia) wolności i demokracji, liberalizmu (w euroatlantyckim stylu), które mimo swej wzniosłości, wartości i humanizmu nie ogarniają jednak jednego z podstawowych elementów cywilizacji naszego gatunku: różnorodności kulturowej, doświadczeń i tożsamości poszczególnych społeczeństw, narodów, zbiorowości i plemion zamieszkujących Ziemię.
Regis Debray, francuski filozof i publicysta, zauważa, iż „nie zrozumie wydarzeń i nastrojów w XXI wieku ten, kto nie dostrzeże, że dziś żyją obok siebie dwa rodzaje ludzi, którzy wzajemnie siebie nie widzą: upokarzający i upokorzeni. /…/ Upokarzający uwielbiają krzyżowe miecze, ale nie chcą skrzyżować spojrzenia ze wzrokiem upokarzanego”. Zdjęli już co prawda swój hełm, ale umysł pozostaje nadal kolonialny.
Bo „Zachód, a zwłaszcza USA, które zawsze miały poczucie posłannictwa, jest przekonany, że inne narody powinny przyjąć zachodnie wartości demokracji, wolnego rynku, ograniczonego rządu, praw człowieka, indywidualizmu i praworządności oraz oprzeć na nich swoje instytucje. W innych cywilizacjach mniejszość przyjmuje i propaguje te wartości, ale przeważające postawy są całkiem inne – od rozpowszechnionego sceptycyzmu po zaciekły opór. To co dla Zachodu jest uniwersalistyczne, innym kojarzy się z imperializmem” – pisze Samuel P. Huntington w „Zderzeniu cywilizacji”.
Współcześnie Zachód – według Fernanda Braudela – to definiowanie się przede wszystkim przez sposób produkcji, czyli formę gospodarki rynkowej w wersji neoliberalnego kapitalizmu. „Bardziej niż kiedykolwiek spojony jest on dążeniem do zdominowania świata. Opiera się na monopolu praw i czynów, nawet jeśli – mimo globalizacji – nie zajmuje całej przestrzeni społecznej ani na terytoriach zdobytych, ani w miejscu pochodzenia”.
Zajścia w Rotterdamie, płonące suburbia Paryża, katastrofa humanitarna na Lampedusie i Lesbos, zamachy w różnych miastach Europy Zachodniej, radykalni mułłowie zdobywający coraz szersze uznanie i posłuch w społecznościach Hindusów i Pakistańczyków na Wyspach Brytyjskich, zabójstwo Theo van Gogha w Hadze, mroczna sława brukselskiej dzielnicy Molenbeek, szturmowane płoty na granicy Hiszpanii i Maroka w Ceucie czy Tangerze, setki tysięcy uchodźców w obozach na terenie Turcji, Libanu i Jordanii, którzy tylko marzą, aby dostać się do mitycznej Unii Europejskiej, zamachy w Zachodniej Europie - to obrazki często widziane na ekranach TV różnych stacji, w różnych krajach i częściach świata. Do tego dodać trzeba – choć to na razie nie konfliktowy i nie agresywny problem – ok. 1 mln obywateli Ukrainy w Polsce (wg danych rządzących) i ponad 2 mln takich samych ludzi w Rosji.
Tu akurat zagadnienie jest trochę inne, gdyż zależy to głównie od regionu Ukrainy, z jakiego emigrują ludzie, a ten kraj jest niesłychanie złożony tak kulturowo, jak i językowo i mentalnie, czego w Polsce nie potrafimy sobie uzmysłowić. W dodatku sporo rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy utożsamia się silnie z cywilizacją prawosławno-rosyjską. Zresztą w Federacji Rosyjskiej, na olbrzymim terytorium i pośród prawie 150 mln populacji, przebywa aktualnie ok. 10-12 mln gastarbeiterów, głównie z azjatyckiej części dawnego ZSRR, a także z Iranu, Afganistanu czy Mongolii.
Dzieła „białych ludzi”
Jeszcze w latach 60-tych XX w. na Zachodzie rozpowszechniony był pogląd (głosił go m.in. Raymond Aron), że „Europa widziana z Azji nie składa się z dwóch zasadniczo różnych światów, świata radzieckiego i świata zachodniego. Stanowi jedną rzeczywistość: rzeczywistość cywilizacji przemysłowej. Społeczeństwo radzieckie i kapitalistyczne są tylko dwiema odmianami tego samego gatunku – albo dwiema wersjami tego samego typu społecznego – postępowego społeczeństwa przemysłowego” („18 Lectures on Industrial Society”).
Podobnie sądziło wielu, pozaeuropejskich myślicieli i komentatorów.
Jeden z najwybitniejszych współczesnych socjologów, profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, Szlomo N. Eisenstadt zauważył, iż „komunizm (…) to silny projekt modernistyczny, wywodzący swe korzenie z Oświecenia i Rewolucji Francuskiej. Podstawowym celem komunizmu była przemiana niemal feudalnych społeczności środkowo- i wschodnioeuropejskich w nowoczesne zbiorowości przemysłowe. Z tym bezpośrednio trzeba wiązać wizję nowej kultury, którą miał wprowadzić ten ustrój” („Nowoczesność ma wiele twarzy”, Gazeta Wyborcza, 5-6. 11. 2005).
Przykłady te potwierdzają zgodność ludzi pozaeuropejskich kultur w ocenie tego, co niesie ludom tzw. Trzeciego Świata Europejczyk, „biały” Amerykanin (czyli WASP) i … Rosjanin (nie „Ruski”).
Także prezydent Indonezji (od 1950 roku) Ahmed Sukarno wielokrotnie podczas swoich wystąpień (m.in. w czasie inauguracyjnego posiedzenia Konferencji Państw Niezaangażowanych w Bandungu 18-24.04.1955) używał terminu „biali ludzie”, dając do zrozumienia, iż nie uważa, by ZSRR prowadził zasadniczo różną w tej materii politykę niż kraje Zachodu.
Najlepszym tego przykładem była sytuacja w Afganistanie, gdzie dla walczącej w latach 80-tych z radziecką interwencją koalicji różnych sił i plemion po wycofaniu Armii Czerwonej, takim samym priorytetem stała się walka z Zachodem. Dla trzonu współczesnej opozycji antyzachodniej w tej części Azji, jakim jawią się afgańsko-pasztuńscy talibowie – współczesna wojna z interwencją koalicji pod egidą USA (trwająca od 7.10.2001) jest przedłużeniem walki z radzieckim komunizmem.
To wszystko sprawia wrażenie, iż jesteśmy - Europejczycy („biali ludzie”) - o krok od jakiejś Apokalipsy, zapowiadanego, biblijnego Armagedonu, w czym utwierdzają „konsumentów produkcji medialnych” wolne i demokratyczne media. Wolne – chciałoby się zapytać - od czego? Na pewno od zdystansowania, poważnych analiz, a przede wszystkim starających się odpowiedzieć na zasadnicze dla człowieka od początku jego istnienia jako gatunku pytanie: dlaczego?
Ale nie zdajemy sobie sprawy (zapominając o tym przez ignorancję, lub cywilizacyjno-kulturowe zadufanie, megalomanię czy intelektualne lenistwo spowodowane dobrobytem i latami pokoju na Starym Kontynencie), iż za racjami naszych postępowań, za decyzjami naszych polityków i niczym nieograniczanej chciwości naszego kapitału, owego Armagedonu doznają dziesiątki milionów ludzi na świecie: Jemen, Palestyna, różne rejony Czarnej Afryki, Meksyk, Kolumbia, Afganistan, Syria, Irak, Libia, pogranicze Armenii i Azerbejdżanu, wschodnia Ukraina, Kaszmir, pogranicze afgańsko-pakistańskie, wschodnie Indie (tzw. „7 siostrzanych stanów”) czy zachodni Myanmar.
Nowa „wędrówka ludów”
Jesteśmy w związku z tym świadkami nowej „wędrówki ludów”. Europa przeżyła już taki ciąg wydarzeń w swej historii (I tysiąclecie n.e.), który spowodował diametralną zmianę całego układu sił w Imperium Romanum tworzącym podstawowe wartości, zasady polityki, kultury, nauki etc. Zapanował na wieki chaos, cywilizacyjna degrengolada (w stosunku do tego, co niosło panowanie Rzymu), kulturowa zapaść, pogorszenie się jakości i poziomu życia.
Rzymskie prawo i takaż jurysprudencja zostały zastąpione przez plemienne, klanowe zwyczaje najeźdźców stojących cywilizacyjnie u progu tego, co reprezentowali ich rzymscy poprzednicy. Nastały tzw. wieki ciemne.
Współczesna „wędrówka ludów” wynika jednak z innych przesłanek i zasadza się na innych warunkach niż te sprzed ponad 1500 lat. Doświadczają tego procesu wszystkie kraje uznawane przez migrantów za tereny stwarzające lepsze warunki codziennej egzystencji. Jak widzimy dotyczy to całej cywilizacji tzw. białego człowieka (czyli za Huntingtonem jest to Zachód i tzw. cywilizacja prawosławna, de facto chodzi o poradziecką Rosję).
Ta nowa „wędrówka ludów” jest też późnym efektem, odłożonym w czasie memento, epoki kolonialnej, która nie do końca została przez cywilizację „białego człowieka” przemyślana i skonsumowana (intelektualnie). Cywilizację klasyfikującą siebie samą w kategoriach tzw. korzeni judeochrześcijańskich.
Ale de facto – starożytni Izraelici, wyprowadzeni z Egiptu przez Mojżesza (jak podaje Biblia) też podbijają Kanaan, stając się kolonizatorami tych ziem, przy okazji dokonując eksterminacji autochtonicznych mieszkańców na masową skalę. Wystarczy sięgnąć po Pismo Św. i przekartkować Stary Testament. Cywilizowani, chrześcijańscy Europejczycy nie różnili się wiele w tej mierze, postępując kilka tysięcy lat później podobnie: w Ameryce Płn.(wszyscy kolonizatorzy), w Australii (Brytyjczycy), w Ameryce Płd. (Hiszpanie i Portugalczycy), czy w Kongo (Belgowie).
„Tylko w miastach należących do narodów, które ci daje Pan, twój Bóg, jako dziedzictwo, niczego nie zostawisz przy życiu. Gdyż klątwą obłożysz Hetytę, Amorytę, Kananejczyka, Peryzzytę, Chiwwitę i Jebusytę, jak ci rozkazał Pan, Bóg twój, abyście się nie nauczyli wszystkich obrzydliwości, które oni czynią ku czci bogów swoich i byście nie grzeszyli przeciw Panu, waszemu Bogu” („Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Księga Powtórzonego Prawa”).
Misyjność neoliberalizmu
Misja, szerzenie przez podbój swej kultury, a przede wszystkim – rozszerzanie rynków oraz zdobywanie siłą nowych terenów, niewolników, pracobiorców etc. dla osiągania kolejnych zysków, uzasadniana bądź religią, osiągnięciami cywilizacyjnymi, wyższością rasową czy zdobyczami rozwoju i postępu (vide – tzw. prawa człowieka, wolność i demokracja) stała się immanencją tej cywilizacji i kultury. Neoliberalizm, jaki zapanował w umysłach elit świata zachodniego jest kolejnym etapem tego ciągu zdarzeń.
Możemy jasno stwierdzić, że „międzywojenny język świętej wiary w cywilizację” z okresu kolonialnego i międzywojennego zastąpiono – i wzmagają ten przekaz bezrefleksyjnie i schematycznie globalne media – takimi terminami jak społeczeństwo obywatelskie, przeciwdziałanie klęskom humanitarnym, pomoc w tworzeniu zrębów państwa prawa, w zaprowadzeniu demokracji, odnośnie praw człowieka itd. To wszystko w połączeniu z fetyszem wolnego rynku tworzy jednoznaczne wrażenie opresji tzw. liberalnego imperium, czyli nowej wersji epoki kolonialnych podbojów (p. A. Colas, „Imperium”).
Jacek Kuroń u schyłku życia zauważył, porzucając chyba ostatecznie bezgraniczną wiarę w absolutną wyższość kultury zachodniej (na kanwie NATO-wskiej interwencji w Iraku), że zapewnienia o szerzeniu demokracji i wolności w stylu zachodnim nad Tygrysem i Eufratem tak, „aby Irakijczycy przyjęli nasze warunki” może się powieść tylko pod warunkiem: jeśli zastosujemy bezwzględny terror. „Jeśli zatem nie będziemy mogli ich nawrócić, pozostanie nam ich zabić” (J. Kuroń, „Rozpętaliśmy wojnę cywilizacji”, Gazeta Wyborcza, 5-6.04.2003).
Cała ta cywilizacja od mniej więcej 1300 lat jest oparta na idei kolonizacji polegającej nie na przyjaznej absorpcji i powiększaniu własnych walorów przez korzystanie z różnorodności pozaeuropejskich kultur, a tylko na opcji „nawracania”, bądź narzucania swych rozwiązań, swych sądów i swoich racji. Tym przedsięwzięciom towarzyszą stale rzezie, ludobójstwa, niszczenie – świadome, bądź nie - innych niż europejsko-chrześcijańskich kultur. A uzasadnienia i argumentacja zawsze się znajdywały w zależności od potrzeby, Zeitgeistu, mody, interesu, poprawności politycznej czy tzw. wyższych celów.
Przytoczone na wstępie wydarzenia, jakich doświadcza dziś świat „białego człowieka” są więc jak albedo wszystkich trudnych, dramatycznych i traumatycznych przeżyć: zarówno zbiorowości kolonialnych jak i kolonizowanych. Co prawda, studia postkolonialne w krajach Zachodu są o wiele bardziej zaawansowane niż w Polsce - gdzie de facto intelektualnej zadumy nad naszą kolonialną przeszłością absolutnie brak – lecz wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, iż bogactwo, stabilizacja i spokój, jakich od dekad doświadczają jest efektem właśnie epoki kolonialnej.
Tylko dla wybranych
Nie dość przerobionym w tym kontekście zagadnieniem jest istota pojęcia narodu wybranego. Ten biblijny termin immanentnie związany z tradycją judeochrześcijańską został implantowany w całości i totalnie do świadomości (i podświadomości) europejskich elit jak i „gminu”.
Koncepcja ta zawarta najpełniej w słowach z Pisma Świętego: „Pan was wybrał i znalazł upodobanie w was” jest obecna w wielu miejscach tak Starego jak i Nowego Testamentu. Chrześcijaństwo, jako „Nowy Izrael”, powiela ów schemat w narracji religijno-teologicznej, który potem znajdujemy w myśli oświeceniowej. Znaleźć go można tak w katolicyzmie jak i we wszystkich ogniwach protestanckiej galaktyki wyznań, sekt, zborów i wspólnot, w różnych epokach i czasach.
Do tej koncepcji, niosącej paternalizm, podporządkowanie i uzasadnienia do podbojów, odwołują się wszelkie ruchy charyzmatyczne, apokaliptyczne i milenarystyczne. Te same akcenty i myśli znajdujemy w retoryce oraz uzasadnieniach Juana G. de Sepulvedy (podczas sławnej dysputy na Uniwersytecie w Valladolid 1550-51 z Bartolomem de Las Casasem) jak i w literaturze zachodnio-europejskich myślicieli, filozofów, polityków XIX i pierwszej połowy XX wieku. Wystarczy poczytać komentarze do dyskusji na temat uzasadnienia kolonizacji, eksterminacji autochtonów, eugeniki, podbojów itd. z „wieku pary i żelaza”.
To państwa Zachodu na przełomie XIX i XX w. w eksterytorialnych faktoriach zlokalizowanych w Chinach, wymusiły na rządzie cesarskim w Pekinie, aby w restauracjach, kawiarniach i innych lokalach publicznych umieszczona była przy wejściu informacja: „Psom i Chińczykom wstęp wzbroniony”. Czyż nie ma tu analogii z kilkadziesiąt lat późniejszym: „Nur für Deutsche”?
To stąd czerpie swe ożywcze soki idea, cały czas żywa i się odradzająca w kolejnych postaciach, jakoby z tytułu swych osiągnięć cywilizacyjnych i kulturowych (dziś ta narracja zastąpiła średniowieczną mowę o prawdzie, miłości i nawróceniu „barbarzyńców i pogan” na naszą „jedynie prawdziwą wiarę religijną”) - Zachód był jednoznaczny z terminem „ludzkość” i tego co w niej najlepsze (I. Wallerstein, „Europejski uniwersalizm. Retoryka władzy”).
Schyłek dobrobytu?
Tę nową „wędrówkę ludów” stymuluje też rozwój nowych technologii, zwłaszcza w sferze komunikacji, upowszechnianie się znaczenia wirtualnej przestrzeni i łączności satelitarnej. Czyli – globalizacja mediów (poprzez koncentrację kapitału, bez narodowych barw). Nie może dziwić widok nomadów wędrujących ze swoimi stadami w Sahelu czy na pustynnych stepach Arabii, którzy w namiotach obok zasilacza w prąd mają telewizor z satelitarną anteną i laptop. O smartfonach i telefonach komórkowych nie wspominając.
Zygmunt Bauman stworzył w swej koncepcji płynnej ponowoczesności pojęcie „nomadycznego kapitału”. Czy nowoczesne, demoliberalne (a de facto demoneoliberalne) imperium nie jest także „nomadycznym”? Ale jeśli kapitał jest nomadyczny, to nomadami „za pracą”, jakością życia i lepszą wizją przyszłości muszą być podążający za nimi ludzie. Przynajmniej teoretycznie nazywani i traktowani jako potencjalni „pracobiorcy”. Podążający za (znikającą) pracą oraz oglądaną „na żywo” na ekranach TV, laptopów czy smartfonów, inną jakością życia.
Zachód jako formacja kulturowo-cywilizacyjna, wykorzystująca ideę kolonialnego podboju i rozszerzania swego władania w imię różnych uzasadnień, na tereny niepodlegające nigdy Imperium Romanum, de facto po dziś dzień rządzi światem. Poczynając od rządów Karola Wielkiego, które są najlepszym przykładem owego „pęcznienia” na zewnątrz. Potem był „Drang nach Osten” niemieckich książąt i możnowładców, ale w imię wiary stanowiącej lepiszcze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego: podbój Połabia i krucjaty północne zawsze w imię szerzenia wiary rzymskiej, a w międzyczasie – hiszpańska reconquista, wyprawy krzyżowe do Lewantu (od 1098 r.), no i rozpoczęcie właściwej epoki podbojów - odkrycie Ameryki przez Kolumba itd.
Clou tego procesu stał się eksport tradycji europejskiej za ocean i stworzenie hybrydy tej kultury w postaci Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej co wraz z podziałem świata nieeuropejskiego na terytoria zależne i zwasalizowane zakończyło w zasadzie podbój globu przez tę formację kulturowo-cywilizacyjną.
Ów napór ludów z krajów do niedawna tzw. Trzeciego Świata (źródłosłów tego terminu pochodzi z ery kolonialnej) jest też wynikiem wieków określonej polityki i grabieży, która zapewniała ludziom Zachodu dobrobyt, spokój, bezpieczeństwo (o ile sami się między sobą nie „wzięli za łby” – wspólne interwencje i podboje, uśmierzanie „niepokornych” i buntujących się „barbarzyńców” najlepiej widać, studiując historię XIX i XX-wiecznych Chin).
Kryzys i schyłek Imperium wiąże się zawsze z niepokojami, wzrostem zagrożeń (różnego rodzaju), upadkiem wartości, negacją dotychczasowej tożsamości, pesymizmem i dekadencją. Brak dalekosiężnych projektów, utopijnych (zdawałoby się) wizji i „dojutrkowość” elit rządzących dopełniają klimat zgorzknienia i defetyzmu. Obserwowano te procesy zarówno w Rzymie, Imperium Majów czy Osmanów, monarchii austrowęgierskiej, Rosji Romanowów (tuż przed Rewolucją) czy epoką zastoju w ZSRR. Są to elementy uniwersalne. I na ich podstawie można wiele rzeczy wywnioskować, opisać i ewentualnie pewne wydarzenia przewidzieć. Tylko czy w epoce tak dogłębnie skomercjalizowanej i wykastrowanej z jakiegokolwiek pozaekonomicznego i zyskownego myślenia jest to możliwe?
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1219
Ab alio expectes, alteri quod feceris*
Seneka Młodszy
Prof. Janusz Sztumski, socjolog i myśliciel uważa, że będąc istotą myślącą, zdolną do przekształcania świata wedle swoich zdolności i możliwości, człowiek nie może się obyć bez wartościowania, a tym samym bez pojęcia wartości. Muszą one jednak być skorelowane z cywilizacyjnym rozwojem, co nie jest jednak immanencją kultury Zachodu uzurpującej sobie miano wiodącej i z wielu względów modelowej dla wszystkich pozostałych cywilizacji na Ziemi. Dziś i w przeszłości.
Jednocześnie obserwuje się chęć ludzi Zachodu do ucieczki, do zapomnienia czy zminimalizowania swej tragicznej roli w historii świata. Kolonialnej, krucjatowej, imperialistycznej w epoce rozpoczętej wyprawami krzyżowymi, rekonkwistą i odkryciem Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Także udziału nie tylko intelektualnego, ideowego, kulturowego ale i politycznego w rozwoju faszyzmu i nazizmu. Gdyż to określone praktyki kolonialne na pozaeuropejskich teatrach działań, narracja i głoszone publicznie idee przez cały XIX wiek przygotowywały dramat Holocaustu w Europie.
Problem „ostatecznego rozwiązania” dojrzewał długo w głowach Europejczyków i dopiero najbardziej cywilizowany, rozwinięty technologicznie i kulturowo naród jakim byli (i są) na Starym Kontynencie Niemcy potrafił wdrożyć te metody i formy in situ. I Europejczycy się przerazili mimo, iż od dekad podobne lub tożsame metody stosowano w koloniach wobec tamtejszych, nieeuropejskich autochtonów. Na kanwie ostatnich wydarzeń po śmierci Georga Floyda jakie wstrząsnęły Zachodem widać to doskonale.
To wiąże się z tym, co uczyniono tym Innym, nie zachodnim kulturom, cywilizacjom, a przede wszystkim populacjom je tworzącym. Dlatego – w imię spokoju sumienia, tzw. praw człowieka, które dziś są sztandarem „europejskości” - „Europejczycy chcieliby uciec od własnej historii, owej wielkiej historii pisanej krwią. Jednak inne ludy, liczone w setkach milionów, po raz pierwszy się z własną historią konfrontują, albo do niej wracają” – pisze w książce Brzemię odpowiedzialności amerykańsko-brytyjski historyk, prof. Tony Judt. Te ludy chcą równouprawnienia, choćby symbolicznie, choćby właśnie w imię owych praw człowieka, bo ich współczesna mizeria gospodarcza, gigantyczne problemy społeczne a przede wszystkim – bieda rzesz ich obywateli, są echem wielkiej historii „białego człowieka” euroatlantyckiego chowu.
Kolonializm i rasizm
Kolonializm jest nieodłącznie sprzężony z rasizmem i wszelkimi jego hybrydami. Mówił m.in. na ten temat w swej słynnej mowie w siedzibie UNESCO Claude Levi-Strauss (p. Zeszyty Etnologii Wrocławskiej 2011/1-2). Bez rasizmu nie byłoby kolonializmu. I na odwrót. Kolonializm XIX i XX- wieczny były efektem rozpoczętych procesów społecznych – wraz z I wyprawą krzyżową. Podbojom, eksploatacji, zyskom nadawano tylko różne uzasadnienia: od religijnych, typowo mitycznych, przez rasowe, kulturowe i cywilizacyjne. W dzisiejszych czasach sięga się po uzasadnienia humanitarne – interwencja humanitarna czy uniwersalistyczne (w imię demokracji, wolności, praw człowieka). Efekty są zazwyczaj mizerne - np. interwencja USA i ich koalicjantów w Afganistanie trwa już prawie 20 lat, nie mówiąc o Iraku, Libii, Syrii czy wcześniej Somalii.
Jednak zderzenie rzeczywistości politycznej, rynku wraz z kryjącym się za nim mega kapitałem oraz medialnej klaki na temat profanowanych na różne sposoby praw człowieka jest dramatyczne. Uniwersalność praw człowieka jest w innych kulturach podważana. Właśnie z racji historii i manipulacji z uzasadnianiem współczesnych interwencji, de facto będących nową formą kolonializmu i zniewolenia. „Amerykanie nie mają wyrzutów sumienia, gdy koncerny naftowe wypłacają władcom feudalnym miliony dolarów, wspierając ich nikczemne reżimy, ale czuliby się źle, gdyby ich wpływy, albo ich pieniądze przydały się mieszkańcom Afryki Północnej (frankofonom i muzułmanom) przy tworzeniu wspólnoty formowanej w duchu zachodniej cywilizacji” (Tony Judt).
W całej tej narracji mówiącej o postdemokracji, postprawdzie, postmodernizmie, człowiek staje się postobywatelem, kultura zachodnia – post-Zachodem, a swoboda wyrażania myśli i przekonań - postwolnością. Stempel „post” niweluje wszystko, co do tej pory miało jakiekolwiek znaczenie, jakąkolwiek wartość. Zostają tylko zyski, dochody mega korporacji i rekinów finansjery.
Jak to się stało?
John Pilger, australijski dziennikarz, dokumentalista i pisarz współpracujący z renomowanymi periodykami na różnych kontynentach zauważa (Exignorant's Blog, 11.07.2014), iż „kiedy zaawansowane społeczeństwa stają się odpolitycznione, zmiany są w równej mierze subtelne i spektakularne. W codziennym dyskursie język polityczny zostaje postawiony na głowie, zgodnie z przepowiednią Orwella w Roku 1984. Demokracja uchodzi obecnie za instrument retoryczny. Pokój jest wieczną wojną, globalny oznacza imperialistyczny, a niegdyś pełne nadziei pojęcie reformy teraz jest synonimem regresu - nawet destrukcji. Oszczędności są narzuceniem ekstremalnego kapitalizmu biednym oraz podarowaniem socjalizmu bogatym: pomysłowy system, w którym większość obsługuje zadłużenie mniejszości”.
Zasadniczymi wydarzeniami w historii, które wpłynęły na współczesną kulturę i świadomość ludzi Starego Kontynentu na sposób postrzegania świata i człowieka, były: Renesans, Reformacja, Oświecenie, Rewolucja Francuska i Rewolucja Październikowa. Ten optymizm i wiara w człowieka jako „miary wszechrzeczy” załamały się w XX wieku po dwóch wojnach światowych, toczonych głównie w Europie. Choć gdy patrzymy na dzieje epoki kolonialnej i jej wynaturzenia, możemy zadawać pytania: jak to się stało, jak to się ma do ideałów i kanonów Oświecenia? Osoby Thomasa Jeffersona, Victora Hughesa czy Jacquesa Billaud-Varenne’a są tego najlepszym (a może diabolicznym) przykładem.
W wyniku tych dwóch wojen światowych zostało zabitych dziesiątki milionów ludzi. I to nie faszyzm czy demonizowany dziś komunizm są źródłem tych zawodów, pesymizmu czy kryzysu tzw. wartości europejskich. Bo i faszyzm, i komunizm są produktami na wskroś europejskimi. Masowość ofiar tego stulecia (podobnie jak ofiary epoki kolonialnej o których skwapliwie się milczy lub mówi półgębkiem) jest wpisana w europejskość i jej historię.
Mimo tych traumatycznych doświadczeń, wspartych informacjami o tym, co wyczyniano na terenach podbitych przez europejskie imperia kolonialne i w okresie handlu niewolnikami, „ludzie Zachodu, w tym Europejczycy, są w istocie znacznie bardziej przekonani o swej cywilizacyjnej wyższości, niż dają temu wyraz, zwłaszcza publicznie” (Krzysztof Pomian, Europa i jej narody). W tym mniemaniu wyrastał w latach 20-tych ub. wieku w całej Europie faszyzm, z którego urodziło się potem jego najtrwalsze jądro – niemiecki nazizm. To dziś widać wyraźnie, zwłaszcza po obaleniu Muru Berlińskiego i triumfalizmu, jaki ogarnął po tym fakcie cywilizację i kulturę Zachodu.
Leopold II (w Kongu), von Trotha (w Namibii) i Churchill (pod Omdurmanem czy w Bengalu), krzyżowcy na Bliskim Wschodzie, a także Pizzaro (w Peru) czy Cortez (w Meksyku), koloniści i awanturnicy zdobywający dla Stanów Zjednoczonych Dziki Zachód Ameryki Płn. i dziesiątki, setki miejsc kolonizowanych dla powiększania dobrobytu Starej Europy (i jej klonu, jakim stały się Stany Zjednoczone Ameryki Północnej) przygotowywało na świecie to, co dotknęło Europę dopiero w XX wieku: wojnę, masową śmierć, ludobójstwo, często w przemysłowym wymiarze. Tak jak na taśmie u Forda produkowano popularne samochody, tak i na frontach obu wojen masowo ludzie szli do ataków czy siedzieli w okopach, ginąc od śmiercionośnej broni. A np. rasizm, wpierw zastosowany masowo podczas epoki kolonialnej w Afryce i Azji wobec autochtonów, stał się podglebiem dla zbudowania i zastosowania tego samego przez nazistów wobec Słowian, Żydów, Romów. Po prostu karma zbrodni, przemocy, agresji dokonywanych przez cywilizowanych Europejczyków wobec innych mieszkańców globu przez stulecia wróciła bumerangiem hekatomby obu wojen światowych.
Ofensywa konserwy
Zjawiskiem groźnym, niebezpiecznym, jakie zwraca uwagę w dzisiejszym świecie jest religijny fundamentalizm. Nawrót po dekadach laicyzacji ku religii jest efektem zniszczenia sekularnych, socjalistycznych projektów, jakie wyzwalające się z kolonializmu kraje próbowały wprowadzić do postkolonialnej egzystencji. Dziś jest to głównie islam -najbardziej prężne i rosnące liczbowo wyznanie globalne. Jest to odpowiedź na nowe, już w wersji postkolonialnego bytu państwowego, uzależnienie od dawnych metropolii. Nie ma nadziei, nie ma utopii, wracamy do dawnych wierzeń i kultów.
Jest to jednak problem znacznie szerszy, wykraczający poza ramy metropolia – kolonia (czy półkolonia w rzeczywistości postkolonialnej). On tkwi także w samej kulturze Zachodu, gdzie obserwuje się od kilku dekad, na kanwie zafascynowania ideami neoliberalnymi i konserwatywnymi, powrót do tradycjonalizmu, zachowawczości, imperializmu i protekcjonizmu (mimo haseł o globalizacji i multikulturalizmie). Kryzys imigracyjny czy pandemia koronawirusa (i towarzyszące im zachowania czy postawy społeczne) są kolejnymi elementami potwierdzającymi te tendencje pogłębiające się od lat.
Zachowując się jak rycerze krzyżowi, nietolerancyjnie, wrogo wobec wolności i wybiórczo traktując pojęcie demokracji, mimo woli wywołano wilka z lasu we własnym domu. Teraz dorobek Oświecenia - postęp, rozwój, otwartość są atakowane z dwóch stron – od wewnątrz i z zewnątrz. Ofensywa wszelkiej konserwy jest o tyle niebezpieczna, że elity są wyalienowane ze społeczności lokalnych, narodów czy innych większych grup społecznych. Poczuwają się raczej do ponadnarodowych, ponadklasowych, ponadrasowych czy ponadkonfesyjnych więzi korporacyjnych czy klanowych. To, iż po swej stronie mają media, o niczym jeszcze nie świadczy i nic nie znaczy. Bo przeciwnik też okopał się na tych samych pozycjach.
Dżihad, walcząc z McŚwiatem (p. Benjamin Barber, Dżihad kontra McŚwiat), posługuje się skutecznymi metodami utożsamianymi do tej pory jednoznacznie z nowoczesnością. I dlatego to jest podwójnie niebezpieczne. A krucjata jest jedną (i nieodłączną) z form prozelityzmu czy apostolstwa immanentnych chrześcijaństwu, islamowi czy hinduizmowi. To połączenie walki i wiary religijnej: cnót rycerskich, męskich i sił witalnych z bogobojnością, idealizmem, potrzebą transcendencji i poddaństwem.
Rewitalizacja wierzeń religijnych, wzrost liczby ortodoksyjnych adherentów i fanatycznych wyznawców grozi – przy równoczesnym postponowaniu wszystkiego co nowoczesne, czy neutralne światopoglądowo – powrotem krucjat, ostracyzmu wobec Innego czy aktami przemocy w stosunku do niewiernych, bądź inaczej myślących, wyznających inne idee i wartości. Zwłaszcza, gdy do tego dochodzi wszechobecny uwiąd racji rozumu i deprecjacja empirii w stosunku do mistyki, ezoteryki, okultyzmu, osjanizmu czy zwykłego transcendentalnego szaleństwa. Tak postkolonialnym, imperialnym i paternalistyczno-dogmatycznym postępowaniem Zachód „wywołał” recydywę sił wrogich ideom, które sam chciał eksportować, uznając w swym egocentryzmie i egotyzmie za szczyt, za clou rozwoju ludzkości.
Pomysły kolonizacji świata na nowo
Jednak samo zjawisko fundamentalizmu jest bardziej ideologią niż religijnym fenomenem, a tak go właśnie zakodowano w mentalności przeciętnego Europejczyka w wyniku manipulacji prasowych i medialnych sztuczek: polityki i celów kapitału zachodniego, który dziś w wersji globalistyczno-neoliberalnej realizuje stare, zwietrzałe zdawałoby się, pomysły kolonizacji świata na nowo. Jasno spersonifikowany wróg jest bowiem w takiej opcji najlepszym sojusznikiem w odwróceniu uwagi społecznej od zasadniczych zamiarów i dążeń możnych tego świata, którzy często swymi działaniami w niedalekiej jeszcze przeszłości sami przyczyniali się do rozwoju tak fundamentalizmu o podłożu religijnym jak i związanego na tej bazie islamistycznego terroryzmu. Okazali się uczniami czarnoksiężnika, tak jak mudżahedini z Afganistanu podczas wojny z ZSRR, islamiści od Izetbegovicia w Bośni, UCK w Kosowie czy al-Kaida w Syrii czy Iraku. O Libii i otwarciu masowego, niekontrolowanego eksportu broni do Azawadu i innych afrykańskich krajów leżących na południe od Sahary nie wspominając.
Islam w opcji powszechnej beznadziei, biedy i przeraźliwej nędzy, upodlenia, braku perspektyw dla jednostek i zbiorowości, masowej śmierci z głodu i pragnienia, chorób i braku higieny oraz wszechogarniającej korupcji lokalnych elit „proponuje alternatywny światopogląd, który ma być odpowiedzią na kryzys wartości w cywilizacji Zachodu” (Basam Tibi, Fundamentalizm religijny).
Islam jest w swej doktrynie wobec kolonializmu, sprzęgniętego z nim rasizmu, wyzysku słabszych i wykluczaniu tych Innych (ale nie swoich - to swoista rynkowa i kapitalistyczna plemienność), nie dopuszczonych do koryt postępu, rozwoju i braku kapitału ideą rewolucyjną. W swej ortodoksyjnej wersji proponuje bowiem zniesienie określonych, na zachodnią modłę, stosunków społecznych.
Doskonale ten problem pokazują prace takich teoretyków islamizmu jak Sayyid Qutb, Syed Abul'Ala Maudoodi czy Hasan al-Banna. Dlatego też wzrost znaczenia ilościowego i jakościowego różnych ugrupowań islamistycznych poczynając od lat 70. XX wieku można także wiązać z działaniami specjalnych służb państw Zachodu (oraz Izraela) jako antidotum na ową rewolucyjność islamu w kwestiach społecznych i antykolonialnych. Zwłaszcza, iż gdy przyjrzy się ofiarom terroru islamistycznego, to gros ofiar stanowią właśnie muzułmanie różnych denominacji, w różnych częściach świata.
I jeszcze jeden aspekt domniemanej wyższości Zachodu nad resztą świata i przekonania, iż wszyscy muszą, mają obowiązek, przyjąć rozwiązania uznawane przez Zachód za uniwersalne, będące clou rozwoju kultury i cywilizacji ludzkości. Tylko Zachód, konkretnie europejski klon polityczno-kulturowy – Stany Zjednoczone Ameryki Płn. – użył atomu (Hiroszima i Nagasaki). I abstrahuję tu od militarnej konieczności użycia tej śmiercionośnej broni wobec bezbronnej ludności. Nie na polu walki przeciwko żołnierzom, a wobec cywilów. Chodziło o jawną demonstrację swej siły w poczuciu bezkarności (USA były w tym momencie jedynym posiadaczem bomby atomowej na Ziemi).
I kolejny kwiatek z tego podwórka: Zachód praktykował podczas II wojny światowej dywanowe naloty na niemieckie miasta, burząc je w totalny, metodyczny sposób, zabijając tym samym setki tysięcy ludzi, powodując gigantyczne pożary z racji zrzucania bomb fosforowych (tzw. burza ogniowa niszcząca całe miasta nie tylko jego bombardowaną część) itd. I znów asymetria komentarzy, wybiórczość i selektywność wobec najszerzej pojmowanego Wschodu - obecnie pokazuje się palcem Armię Czerwoną, jednego z członków koalicji antyhitlerowskiej, że wchodząc na tereny dawnej III Rzeszy gwałciła kobiety, niszczyła niemiecką substancję materialną, obracała w perzynę miasta. Bombardowania Drezna, Hamburga, Kolonii czy Bochum są tłumaczone „zemstą” i „zastraszeniem przeciwnika” poprzez dezorganizację społeczeństwa niemieckiego i jego przemysłu. Zaś sytuację z frontu wschodniego się piętnuje, pokazując wschodnie bestialstwo i komunistyczne zezwierzęcenie.
W ostatnich dwóch dekadach Zachód użył, po raz kolejny, broni masowego rażenia podczas swych licznych interwencji w imię demokracji, wolności i absolutystycznie pojmowanych tzw. wartości Zachodu. To zrzucenie bomb ze zubożonym uranem podczas interwencji w Iraku i podczas bombardowań Serbii w czasie konfliktu o Kosowo. Iracka Faludża i serbski Nisz są tego niemymi, tragicznymi świadkami – świadectwem przekonania o wyższości wartości niesionych przez Zachód wobec reszty świata.
Władza w ręce kapitału
Kolejny przykład, tym razem mentalnego imperializmu Zachodu i paternalizmu, (który temu zjawisku zawsze towarzyszy), to współczesna Unia Europejska, rozrośnięta do rozmiarów niesterowalnego i niedookreślonego molocha, lewiatana, mitycznego krakena. Stało się tak po upadku Muru Berlińskiego i rozszerzenia jej na wschód bez jakiejkolwiek refleksji co za tym ma iść w przestrzeni organizacyjno-kulturowej, jak ma ona funkcjonować.
Z wzniosłych haseł o wartościach i kulturze został tylko neoliberalny, bankowo-finansowy łabędzi śpiew o pieniądzach, zyskach, lokatach, dobrostanie banków i agencji finansowych oraz tzw. austerity. Polska weszła do Unii rządzonej już przez zbuntowane pokolenie 1968 r., wnuków ojców założycieli, stosujących taktykę długiego marszu przekształcania UE poprzez tworzenie kolejnych instytucji. Ci ludzie patrzyli na świat przez pryzmat czegoś, co nazywali – błędnie zresztą - filozofią marksizmu kulturowego, terminu zapożyczonego od tzw. nowej lewicy. Czyli tworu neoliberalnego, przykrytego niby-lewicową retoryką i przypudrowanego niby-lewicowymi rozwiązaniami. Najlepszym tego symbolem jest powiedzenie b. kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, że nie ma ekonomii kapitalistycznej, bądź socjalistycznej. Jest tylko ekonomia dobra lub zła (oczywiście w podtekście brzmi myśl, iż tę dobrą ekonomię utożsamiać można wyłącznie z kapitalistycznymi rozwiązaniami).
Według nowej lewicy klasyczny rewolucyjny marksizm kompletnie się nie sprawdził. Ekonomicznie komunizm zawiódł, także w wymiarze teoretycznym, naukowym. Na Zachodzie kapitalizm stworzył masy nie rewolucyjnych robotników, ale konsumentów, którzy mieli mieć w nosie pomysły obalenia społeczeństwa burżuazyjnego. Lecz liberalizm w klasycznym wydaniu (a w zasadzie neoliberalizm) wtedy właściwie już dogorywał. Nie był co prawda odpowiedzialny za totalitaryzmy i ich zbrodnie XX wieku – te powstały w kontrze do niego – ale do nich dopuścił. Sponsorował. Kopulował z nimi wedle kanonu „zysk przede wszystkim”. To go skompromitowało. Bo faszyzm i komunizm są odpowiedzią, alternatywą na zwyrodnienia immanentne demokracji liberalnej i kryzysy, w jakie ten system periodycznie popada, tworząc zastępy wykluczonych, biednych, zgnojonych i wyrzuconych na śmietnik historii ludzi. „Ludzi na przemiał” – jak ich określał Zygmunt Bauman.
Znana belgijska feministka i myślicielka Chantal Mouffe powiedziała w 1990 r., że po wyzwoleniu z komunizmu mamy teraz do wykonania gigantyczną pracę nad społeczeństwami Europy Środkowo-Wschodniej, które należy wyzwolić z opresji państwa narodowego, religii, rodziny i innych tradycyjnych struktur. Czy więc stać się mamy wyłącznie konsumentami, tylko wybierać w zależności od indywidualnie zdefiniowanych potrzeb, gustów i mniemań? Emancypacja prawa oznacza, że skoro uznaliśmy prawa człowieka, to prędzej czy później relacje międzyludzkie będą się opierały wyłącznie na nich. Także i prawo stanowione.
Konsekwencją – stojącą de facto w sprzeczności z tak rozumianym pojęciem praw człowieka jako universum - postępującej emancypacji jednostki jest to, że nie ma uniwersalnej i obiektywnej moralności, lecz jedynie subiektywne systemy wartości. Bo wszystko sprowadzać się ma do subiektywnego wyboru. Cóż więc pozostaje dla polityki? Jej zadaniem może więc pozostać jedynie administrowanie tymi sferami i balansowanie pomiędzy tymi sprzecznościami. Resztę oddaje się w ręce kapitału i niczym nie ograniczonych sił rynku, będących tak naprawdę jego mackami i narzędziami do pomnażania zysków. Sił autorytarnych, bezwzględnych, egoistycznych, za nic mających empatię, współczucie, dobro wspólne i kolektywną pracę oraz sukcesy uzyskane z jej efektów. Takie spojrzenie na świat, rzeczywistość i człowieka prowadzi do jednowymiarowości oraz zawężenia naszego bytu do jednej sfery i jednego wymiaru. Zarówno w spojrzeniu na doczesność jak i tzw. sferę duchowości, mentalność, świadomość.
Kanonicznie ujął to wpływowy myśliciel ze szkoły frankfurckiej Theodor Adorno, definiując patologiczny system kultury konserwatywnej, związanej zawsze z hierarchicznością, jako efekt metod wychowawczych opartych na surowej dyscyplinie, karach za niepożądane zachowania i niezmiennym autorytecie. Tego typu metody i klimat w kulturze prowadzą do silnych postaw antyspołecznych względem różnych grup mniejszościowych i wysokiego poziomu poczucia zagrożenia z ich strony. Jednostka, przejawiając autorytarną agresję, przemieszcza poczucie krzywdy z rodziców, z najbliższego środowiska na grupy mniejszościowe.
Otwarta agresywna reakcja skierowana przeciwko powszechnym autorytetom odmiennym od naszego światopoglądu i doświadczenia kulturowego wiąże się bowiem z negatywnymi konsekwencjami różnego wymiaru. Np. przemieszczenie agresji na Innych pozwala takiej jednostce eksponować swoje tłumione uczucia bez zwiększania poziomu zagrożenia. Hegemoniczna narracja europejska pozostająca jak u Adorno „hierarchiczną” i paternalistyczną wobec poza zachodniego świata stała się etnocentryczną, monocentryczną, pełną uproszczeń i autorytaryzmu hybrydą Oświecenia.
Racjonalizm oświeceniowy bazował w swej istocie i immanencji na poszukiwaniu wolności, sprawiedliwości i równości. I to grunt kultury politycznej, jakim szczyciła się Europa, a także Bruksela – siedlisko polityków „znikąd” i takich samych urzędników (de facto nie podlegający demokratycznym procesom technokraci i odarci nawet ze szczypty utopii humanizmu cyborgi) - uosabiająca Unię Europejską jako clou tego związku, asocjacji, konglomeratu państw, społeczeństw, zbiorowości, grup społecznych itd.
Ta Unia w 2004 roku, powiększona o wiele krajów z byłego „Ost bloku”, dokonała tego wyłącznie w przestrzeni gospodarczo-ekonomicznej i jurydycznej. Zakładając naiwnie i irracjonalnie, iż tak jak w społecznościach dawnego Zachodu, podlegających od wieków innym procesom i posiadającym diametralnie różne doświadczenia społeczno-historyczne, to wystarczy do scalenia, do zbalansowania się wzajemnego, tych dwóch zasadniczo różnych kulturowo części Starego Kontynentu. Te antynomie (przede wszystkim w kulturze) w miarę dobrze określa i opisuje – co prawda w retoryce teologiczno religijnej więc nie do końca - encyklika Jana Pawła II Slavorum Apostoli.
Ukryte wyrachowanie
Społeczeństwa krajów „Ost bloku” wchodzące do Unii Europejskiej en masse w 2004 (i później) w klimacie euforii, nadziei, zauroczenia i wniebowzięcia nie widziały, a może nie chciały wiedzieć, że idealizowana Unia nie istnieje. Tę naiwność i irracjonalizm najlepiej opisuje myśl bułgarskiego politologa i współpracownika Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu Iwana Krastewa, mówiąca, iż społeczeństwa krajów postkomunistycznych wchodzących do Unii Europejskiej przyłączały się do czegoś, czego już nie było. Wirus neoliberalizmu, amerykanizacji, od dawna toczył ten twór, ale po upadku Muru Berlińskiego niesłychanie przyśpieszył i w początkach XXI wieku był niesłychanie zawansowany. A państwa byłego RWPG (oraz kraje postjugosławiańskie) nie zamierzały absolutnie niczego nowego wnosić do tej wspólnoty. Zwłaszcza w kontekście wspólnotowości, kolektywności i rozwiązań socjalnych grupowych.
„Przepaść między pięknym deklaracjami a rzeczywistością nigdy nie była tak żyznym podłożem dla nienawiści jak w chwili obecnej” (Jean Ziegler, Nienawiść do Zachodu). Ludzie stali się konsumentami, nie obywatelami, nie osobami, nie racjonalnymi i krytycznymi jednostkami, a marionetkami w rękach reklamy i mediów - pozostających na smyczy kapitału – żyjącymi tylko by konsumować, jak najwięcej żreć i pławić się w tym cywilizacyjnym sybarytyzmie (jak w filmie Marco Ferreriego „Wielkie żarcie”).
Tak, wszystkie cywilizacje dokonywały w dziejach masowych rzezi podbijając nowe terytoria, ale nikt tego nie uzasadniał wyższością kulturową, rasową, religijną w taki sposób jak dokonali tego Europejczycy. Nikt do tego haniebnego procederu – jak np. eugenika czy rasizm – nie zaprzągł nauki, bądź kultury chwalącej wyższość rasy białej nad resztą świata. Tak jak np. ludzkie ZOO w Brukseli jeszcze w latach 50- i 60-tych XX wieku, gdzie w klatkach niczym zwierzęta pokazywano Pigmejów z Konga, belgijskiej kolonii. W Brukseli, stolicy Europy, stoi do dziś pomnik największego rzeźnika – do niedawna reklamowanego jako reprezentanta „europejskości” i kultury Starego Kontynentu – króla Belgów Leopolda II. A jeszcze w 60-,70-tych latach ub. wieku odbierano przymusowo dzieci Inuitom, Indianom i Aborygenom w Kanadzie czy w Australii – tych klonów pokolonialnych europejskiej cywilizacji – w celu ich europeizowania.
Radosław S. Czarnecki
*co zrobisz drugiemu, oczekuj od niego