Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3659
W ciągu ostatnich lat pojawia się coraz więcej problemów zdrowotnych społeczeństwa - przede wszystkim wskutek wzrostu uprzemysłowienia, urbanizacji, degradacji środowiska oraz nieodpowiedniego trybu życia. Doświadczenie życiowe potwierdza hipotezę, że środowisko życia staje się coraz bardziej patogenne, proporcjonalnie do postępu cywilizacji zachodniej. A postęp techniki, farmacji i medycyny przyczynia się nie tylko do coraz lepszych efektów terapii, ale równocześnie do gwałtownego wzrostu liczby ludzi chorych oraz niepełnosprawnych z różnych względów.
Trudno udzielić jednoznacznej i obiektywnej odpowiedzi na pytanie, czy skutki korzystne tego postępu dla zdrowia ludzi bilansują się ze szkodliwymi. Jednak, jeśli uwzględni się znaczny przyrost ludzi chorych (nie tylko w wyniku postępów w diagnostyce) oraz niesprawnych, jak i gwałtowny wzrost spożycia leków oraz parafarmaceutyków w ostatnich dziesięcioleciach, to z wysokim prawdopodobieństwem można opowiedzieć się za przewagą skutków szkodliwych.
Postęp techniki, uzależnianie się od urządzeń technicznych i wzrost komfortu życia czynią z ludzi kaleki pod względem cielesnym, mentalnym i duchowym. Kolejne pokolenia są coraz słabsze fizycznie, mniej sprawne umysłowo i niedorozwinięte duchowo. Nie może być inaczej, jeśli:
- Naturalną siłę mięśni i wysiłek człowieka zastępują urządzenia techniczne o coraz większej mocy i wydajności;
-
Ludzie coraz częściej poruszają się różnymi środkami lokomocji zamiast chodzić pieszo;
- Komputeryzacja wciąż zmniejsza wysiłek umysłowy;
- Człowiek jest redukowany do przedmiotu;
- Stosunki międzyludzkie są odczłowieczane;
- Sfera emocji jest redukowana do fizjologii;
- Sfera duchowości jest coraz bardziej ograniczana i sprowadzana do cielesności.
Choroba z definicji
Światowa Organizacja Zdrowia przyjęła następującą definicję zdrowia: „Zdrowie jest stanem pełnego komfortu dobrego samopoczucia fizycznego, psychicznego i społecznego, a nie tylko brakiem choroby lub kalectwa”. Jest ona zawarta w Preambule do Konstytucji tej organizacji.
Bardzo mocno podkreśla się w niej związek zdrowia z życiem wewnętrznym i społecznym człowieka oraz jego osobistą troskę o kondycję fizyczną. W związku z tym ważna rola powinna przypadać prewencji – należy bardziej dbać o profilaktykę aniżeli o zwalczanie chorób. W tym celu zaleca się prowadzić odpowiedni (zdrowy) tryb życia, właściwie odżywiać się, ruszać się, myśleć kategoriami ekologii oraz radzić sobie z emocjami i stresami.
To wszystko zostało pięknie powiedziane. Gorzej jest z realizacją tych powinności. Niemniej jednak ta definicja zdrowia jest za szeroka – odwołuje się do subiektywnego odczuwania przez jednostkę pełnego komfortu czy dobrostanu, przy czym oba te pojęcia nie zostały dostatecznie jasno określone. W związku z tym, każdy może je interpretować na swój sposób i mimo, że nic mu właściwie nie dolega, może czuć się z różnych powodów niekomfortowo, ergo - być chorym. Na dobrą sprawę, chyba nikt nie jest w pełni zadowolony z tego co ma, a w związku z tym wszyscy są, mogą i mają prawo czuć się chorzy.
Inaczej mówiąc, społeczeństwo jest chore na mocy obowiązującej definicji zdrowia, skoro brak zdrowia oznacza chorobę. Społeczeństwo jest chore również z innych przyczyn.
Z definicji zdrowia wynikają wymienione wcześniej zalecenia dla każdego; od ich realizacji zależy jego zdrowie. Zdrowie jednostek leży w ich rękach. To wynika z filozofii i ideologii indywidualizmu („każdy człowiek jest kowalem swego losu”), na których wspiera się filozofia i kultura amerykańska i – w konsekwencji – cywilizacja Zachodu.
Kowale naszego losu
Nie ulega wątpliwości, że każdy powinien dbać o siebie i swoje zdrowie. Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą stronę stanowią czynniki zewnętrzne, obiektywne czy środowiskowe, na które jednostka praktycznie nie ma żadnego wpływu, nawet w wysoko rozwiniętych demokracjach. Najwygodniej zrzucić odpowiedzialność za stan zdrowia społeczeństwa na jednostki, a nie na organizacje, rząd, państwo i ustrój. A przecież degradacji środowiska, chemizacji żywności, spożywania produktów genetycznie modyfikowanych itp., nie są winne jednostki, tylko państwa, rządy, korporacje i elity finansowe, a nade wszystko system ekonomiczny, który odciska piętno na polityce, sposobie myślenia, zachowaniach i działaniach ludzi.
Prawdziwą profilaktykę należałoby więc rozpocząć od zmiany systemu politycznego i gospodarczego, tj. od rewolucji społecznej, a tego elity, które teraz rządzą i konserwatyści różnych opcji boją się jak diabeł wody święconej; dlatego robią wszystko, żeby nie dopuścić do tego.
Pojęcie zdrowia jest szerokie. W jego zakres wchodzą różne rodzaje zdrowia:
- Fizyczne (prawidłowe funkcjonowanie organizmu, jego układów i narządów)
- Psychiczne
- Emocjonalne (zdolność do rozpoznawania emocji, wyrażania ich w odpowiedni sposób, umiejętność radzenia sobie ze stresem, napięciem, lękiem, depresją i agresją)
- Umysłowe (zdolność do logicznego myślenia)
- Społeczne (zdolność do nawiązywania, podtrzymywania i rozwijania prawidłowych relacji z innymi ludźmi)
- Duchowe (u jednych ludzi związane z wierzeniami i praktykami religijnymi, u innych – z osobistym zbiorem zasad, zachowań i sposobów osiągania wewnętrznego spokoju i równowagi duchowej)
Jeśli przyjrzeć się społeczeństwu współczesnemu, to łatwo można dojść do wniosku, że nie jest ono zdrowe w ani jednym z wymienionych tu rodzajów zdrowia, czyli jest totalnie chore.
Ani ciało, ani duch
Pod względem fizycznym (również sprawności fizycznej) kolejne pokolenia począwszy od kilku ostatnich dziesięcioleci, mimo że dobrze odżywiane i szpikowane witaminami, odżywkami oraz produktami wzmacniającymi organizm - energizerami (energy drinks), są coraz słabsze i niezwykle podatne na infekcje bakteryjne i wirusowe oraz alergeny. Nęka je również chorobliwa otyłość z wszystkimi jej pochodnymi.
Stan zdrowia fizycznego pogarsza się z biegiem lat, mimo spożywania nadmiernych ilości leków. Świadczą o tym statystyki zachorowań. Przyczyny upatruje się głównie w akceleracji tempa pracy i życia oraz w niewłaściwym i nieregularnym odżywianiu, zwłaszcza produktami przetworzonymi, przesłodzonymi i fast foodami.
Wciąż więcej notuje się, zwłaszcza wśród młodocianych, zaburzeń emocjonalnych, brak odporności na stresy i umiejętności radzenia sobie w sytuacjach stresowych, których coraz więcej generuje stresogenne środowisko społeczne. Znaczne rośnie liczba zaburzeń psychicznych wywołanych napięciem, lękiem, depresją, agresją i przerostem ambicji oraz pogonią za bogactwem.
Coraz więcej do życzenia pozostawia sprawność umysłowa ludzi, a zdolność do logicznego myślenia spada drastycznie, proporcjonalnie do ogłupiania społeczeństwa przez elity władzy i środki masowego przekazu, raczej „masowego ogłupiania”. Nie dość, że znajdują się w rękach ludzi (partii) sprawujących władzę i służą ich interesom, wcale niekształcącym intelekt mas, to przeważają w nich ogłupiające reklamy, które są źródłem ich finansowania.
Znamienne jest, że żadna reforma szkolnictwa od czasów transformacji ustrojowej - a było ich kilka - nie wprowadziła obowiązkowego nauczania logiki w szkołach średnich ani wyższych. Nauczyciele i wykładowcy uczelni wyższych zgodnie potwierdzają permanentny spadek umiejętności myślenia logicznego u uczniów i studentów, którego skutkiem jest niechęć do nauki. Trudności w myśleniu skutkują trudnościami w uczeniu się i w konsekwencji awersją do nauki oraz niedostosowaniem do wymogów szkoły. Stąd bierze się wzrost liczby uczniów nieporadnych i wymagających specjalnej troski.
Ani szkoły, w większości realizujące z różnych przyczyn programy nauczania na poziomie minimum, ani twórczość artystyczna podporządkowywana coraz bardziej kulturze masowej (antykulturze) w wyniku komercjalizacji (żądzy zysku twórców), ani mass media nie sprzyjają rozwojowi intelektualnemu i kulturalnemu społeczeństwa.
Chorzy społecznie
Na przekór idei społeczeństwa wiedzy postępuje dwuwymiarowa polaryzacja społeczeństwa.
W wymiarze poziomym - na nieznaczną i kurczącą się grupę prawdziwych intelektualistów, ludzi kultury i „fachidiotów” (ludzi o horyzontach myślowych zawężonych tylko do wyuczonej specjalności) oraz całą resztę, co najwyżej ćwierćinteligentów, tj. ludzi „chorych intelektualnie”.
W wymiarze pionowym - na elity intelektualne prezentujące coraz wyższy poziom intelektualny i masy prezentujące coraz niższy poziom.
W społeczeństwie konsumpcyjnym wzrasta liczba ludzi „chorych społecznie”, do których zalicza się jednostki zmarginalizowane, wykluczone i „sieroty społeczne”. Nie są to chorzy na własne życzenie, ze swojej winy albo niepełnosprawni, chronicznie chorzy i cierpiący na zburzenia psychiczne, czyli z przyczyn subiektywnych (tacy zawsze byli, są i będą, a ich procent w danej populacji w zasadzie nie zmienia się), lecz z przyczyn obiektywnych, niezależnych od nich, na które nie mają wpływu.
Do tych przyczyn należy ubóstwo, brak odpowiedniego wykształcenia, nieumiejętność posługiwania się nowoczesnymi technologiami, niska pozycja społeczna, walka konkurencyjna, itd.
Ci ludzie nie potrafią dostosować się do średnich i stale podwyższanych standardów społecznych narzuconych przez tempo pracy i życia, do wzrastających wymagań i oczekiwań, do wzrostu wydajności pracy, do powszechnej pogoni za zyskiem, do szybko zmieniającego się środowiska życia oraz do obwiązujących norm współżycia z innymi. Oni po prostu nie nadążają za innymi, zostają w tyle, żyją na poboczu drogi wytyczonej przez postęp cywilizacji.
I chorzy na duchu…
Współczesna cywilizacja przyczynia się do patologii sfery duchowej - czyni ludzi „chorymi na duchu”. To nie to samo, co chorymi psychicznie. Zazwyczaj duchowość redukuje się do wymiaru religijnego. Jednak duchowością obdarzeni są też ludzie niereligijni, jako że duchowość, cecha gatunkowa homo sapiens, jest atrybutem każdego człowieka, także niewierzącego w bóstwa. Duchowość obejmuje tak pogłębione życie religijne, jak i kompetencje intelektualne do rozumienia siebie i świata oraz do świadomie kształtowanych zasad moralnych. W jej ramach poszukuje się między innymi odpowiedzi na pytanie o sens i cel życia.
Rozwój duchowości człowieka zależy od stopnia jego wolności, zdolności do dokonywania wyborów na podstawie wyższych wartości, jego rozwoju moralnego, wrażliwości sumienia (niekoniecznie w sensie religijnym) i subtelności estetycznej (artystycznej). Tymczasem we współczesnym świecie, głównie za sprawą neoliberalizmu, konsumpcjonizmu i relatywizmu etycznego, te warunki rozwoju duchowości spełniają się w coraz mniejszym stopniu. Wbrew ideologii liberalizmu wolność jest coraz bardziej ograniczana; postępuje neoniewolnictwo.
Wyższe wartości znajdują się fazie zanikania; postępuje globalne zdziczenie obyczajów. Moralność pozostawia wiele do życzenia; postępuje zacieranie się granicy między dobrem a złem. O wrażliwości sumienia można sobie tylko powspominać - upowszechnia się bowiem znieczulica i terroryzm grubiaństwa oraz wulgarności. Sumienie znajduje się w stanie atroficznym, zastąpione zostało przez wyrachowanie. Subtelność artystyczna i estetyczna zagłuszona została wrzaskiem i szokowaniem.
Duchowość religijna sprowadzona została do religijności na pokaz i od święta, nie tylko w wyniku laicyzacji czy ateizacji; coraz bardziej zamazuje się granica między sacrum a profanum. Życie wielu ludzi traci sens, głównie z braku możliwości samorealizacji oraz wykluczenia społecznego; potwierdza to wzrost liczby samobójstw, nawet wśród młodocianych. Postępuje redukcja duchowego wymiaru celu życia do wymiaru materialnego; bardziej chodzi o to, by „mieć” a nie „być”. Dużą rolę w degradacji duchowości odgrywa postęp techniki, w którego wyniku ludzie stają się podobni do maszyn – bez czucia i wrażliwości.
Współczesne społeczeństwo jest chore pod wieloma względami i w wymiarze masowym, globalnym. To jest przerażające, Nigdy wcześniej tak nie było, mimo niskiego poziomu rozwoju medycyny, niewielkiej liczby lekarzy oraz aptek i niedostatecznej opieki zdrowotnej. Wysiłki służby zdrowia nie dają zadowalających rezultatów.
O wiele więcej ludzi choruje niż można ich wyleczyć. Nie pomaga ogromna podaż leków i suplementów diety, na które coraz mniej ludzi stać. Praktycznie nic nie dają reformy służby zdrowia, które przypominają leczenie za pomocą naklejania plastra na chory narząd, podczas gdy potrzebne są radykalne środki i zabiegi.
W związku z tym czarno rysuje się przyszłość ludzkości. Jeśli elity władz i światowi decydenci polityczni dobrowolnie nie dokonają fundamentalnych zmian ustroju i ideologii, mając na celu dobro wspólne, jakim jest zdrowie społeczeństwa, albo jeśli masy społeczne nie wyręczą ich w tym i nie zrobią rewolucji, to choroby będą gnębić nas i przyszłe pokolenia aż do kompletnego wyniszczenia ludzkości. A może się mylę? Oby tak było!
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1502
Świat jest targowiskiem, na którym wszystko, co wystawi się na sprzedaż, znajduje nabywcę.
Bóg-Pieniądz
Od pewnego czasu, wskutek burzliwego rozwoju gospodarki i za sprawą ideologii konsumpcjonizmu pieniądz rządzi światem niepodzielnie. Stał się atrybutem bogactwa i najważniejszym wyznacznikiem zachowań ludzi, relacji interpersonalnych, sukcesu i pozycji w hierarchii społecznej. A w wyniku alienacji przekształcił się nawet w obiekt kultu i sakralizacji dla wyznawców nowej religii świeckiej, zbudowanej na fundamencie konsumpcjonizmu na wzór starożytnego bożka pieniędzy Mammona.
Na gruncie etyki relatywistycznej usprawiedliwia się wszystko, co służy zdobywaniu i pomnażaniu pieniędzy. Toteż nagminnie nie przebiera się w środkach ani sposobach pozyskiwania ich - wszystkie są dobre.
Bóg-Pieniądz jest bogiem materialnym, konkretnym i mierzalnym. Z tej racji bardziej przemawia do zmysłów i rozumu ludzi, aniżeli jakiekolwiek inne bóstwa idealne, abstrakcyjne i niewymierne, jak np. Bóg-Absolut judaizmu, chrześcijaństwa i islamu. Dlatego stał się przedmiotem kultu nie tylko wyznawców religii kościelnych, ale również religii świeckich - agnostyków, ateistów oraz ludzi kierujących się w głównej mierze racjonalnością, zmysłowością i daleko idącym pragmatyzmem.
Boga-Pieniądza nie tylko czci się, ale składa się mu ofiary. A ponieważ nie zna on litości ani miłosierdzia - jest wyjątkowo bezwzględny, okrutny i krwiożerczy - to na jego ołtarzu giną składani w ofierze ludzie - od jednostek po wielkie rzesze. Za jego sprawą na wojnach, w rewolucjach, okupacjach, najazdach i powstaniach ginęły dziesiątki milionów ludzi. A jeszcze więcej ginie w czasach pokoju wskutek coraz większego i bezwzględnego wyzysku oraz brutalnej walki konkurencyjnej o bogactwo. Pieniądz jest najpotężniejszym spiritus movens aktywności ludzi we wszystkich sferach życia społecznego oraz najważniejszym motywatorem do podejmowania działań w celu pomnażania bogactwa.
Sprzedaż - praca coraz bardziej popłatna
Najważniejszym miejscem zarabiania pieniędzy nie jest już miejsce pracy w tradycyjnym rozumieniu - fabryka, w warsztat itp. - ale miejsce sprzedaży i kupna towarów - targowisko, rynek, sklep itp. A najintratniejszym zajęciem nie jest praca produkcyjna, lecz handel. Z tego względu coraz więcej ludzi trudni się nim.
W 2018 r. w Polsce liczba osób zatrudnionych stricte w handlu wynosiła ok. 2 mln osób (p. Mały Rocznik Statystyczny 2019) Jednak dokładnie nie wiadomo ile, ponieważ do tej liczby trzeba dodać osoby niezatrudnione bezpośrednio w handlu (np. pracownicy reklamy, działów zbytu i marketingu itp.) oraz osoby zajmujące się innymi jego formami: sprzedażą usług edukacyjnych (płatne szkoły, korepetycje itp.), polis ubezpieczeniowych, świadczeń religijnych itp.
Oprócz tego, wiele osób zajmuje się handlem niezawodowo (legalnie i „na czarno”) na ryneczkach, bazarach, w telemarketingu i sprzedaży internetowej jako straganiarze, dealerzy, brokerzy, akwizytorzy, telemarketerzy itp. Liczbę ich można szacować co najmniej na drugie tyle.
Przypuszczalnie w sektorze handlu działa łącznie ponad 4 mln osób. Stanowi to jakieś 25% z 16 mln ogółu zatrudnionych w naszym kraju. (Dla przykładu, w przemyśle pracuje 14,5%, a w rolnictwie. 14.8%.) Sieci handlowe, zwłaszcza e-commersy, rozbudowują się w bardzo szybkim tempie. W ciągu najbliższych lat ogromnie zwiększy się liczba osób zatrudnionych w handlu i znacznie przekroczy liczbę osób zatrudnionych w innych sektorach gospodarki.
W związku z tym rodzą się pytania: jak długo może trwać wzrost zatrudnienia w handlu i czy jest jakaś graniczna liczba osób zatrudnionych w tym sektorze, której przekroczenie mogłoby spowodować kolaps w innych sektorach gospodarki. Najwięcej ogłoszeń „Dam pracę” zawierają oferty zatrudnienia w różnych dziedzinach i formach handlu. Według analiz serwisu „Pracuj.pl” jest ich ok. 50%.
O ile dawniej praca w sklepach była słabo opłacana (na granicy opłacalności i poniżej średniej), to teraz zarobki są tam coraz wyższe. W 2018 r. średnie wynagrodzenie miesięczne brutto w Polsce w sektorze handlu wynosiło 3920 zł (25% zatrudnionych zarabiało miesięcznie poniżej 2990, a reszta powyżej 5715 zł.), a w 2019 r. wzrosło do 4815 zł. (p. https://wynagrodzenia.pl/artykul/wynagrodzenia-kobiet-i-c mezczyzn-w-handlu-w-2018-roku)
Płace w handlu będą rosnąć, zwłaszcza w zagranicznych sieciach, z dwóch powodów: pogłębiającego się deficytu podaży siły roboczej i stałej rozbudowy sektora handlu.
Dawniej, jeszcze w XIX w., w wielu krajach (m.in. w Polsce) praca w handlu była zajęciem niegodnym, głównie dla ludzi z warstw średnich i wyższych. Z tego powodu handlem zajmowali przede wszystkim Żydzi, którym nie pozwalano wykonywać innych zawodów. Teraz traktuje się ją jak każdą inną pracę, a nawet lepiej, gdy tylko przyczynia się do szybkiego wzbogacania się. Stanowiska kierownicze w handlu stały się prestiżowymi. W sektorze handlu pracowały głównie kobiety i osoby słabo wykształcone. Teraz pracuje coraz więcej mężczyzn i osób z wykształceniem średnim i wyższym.
Eskalacja sprzedaży
Faktem jest, że społeczeństwa krajów rozwiniętych i rozwijających się bogacą się, a ludzie dysponują coraz większymi nadwyżkami pieniędzy. (Nie dotyczy to, oczywiście, marginesu ludzi biednych, których też przybywa, chociaż pojęcie biedy jest względne i zmienia się w czasie). Jedni lokują nadwyżki pieniędzy w bankach, obligacjach lub inwestycjach, drudzy wydają je na zakup niepotrzebnych towarów i usług, albo na rozrywkę, a inni chomikują je w mieszkaniach. Pierwsza i druga grupa ludzi jest pożyteczna, bo sprzyja rozwojowi gospodarki, gdyż ich pieniądze znajdują się w stałym obiegu. Natomiast trzecia grupa szkodzi temu rozwojowi, ponieważ ich pieniądze leżą bezużytecznie w domach.
Od pewnego czasu gospodarka rozwija się dzięki nadprodukcji dóbr i nadmiernej ich podaży, ale pod warunkiem, że się je sprzeda. Wytwarzanie dóbr zalegających w magazynach, na które nie ma popytu, przynosi straty. Łatwo jest mnożyć jakiegoś rodzaju produkty ponad realne potrzeby ludzi (realny popyt) i nasycać lub przesycać nimi rynek, ale o wiele trudniej jest pozbyć się ich ze sklepów i magazynów.
Są dwa sposoby na wzrost sprzedaży. Jednym jest wprowadzanie na rynek „nowości” i wmawianie klientom, że nowe jest lepsze, co na ogół nie jest prawdą; prawdą jest tylko, że nowe jest droższe i jakościowo gorsze od starego.
Drugim jest wprowadzanie na rynek tego, co jeszcze nie zdążyło ulec komodyfikacji, czyli przekształcić się w towar. Problem sprowadza się do przemyślenia, co jeszcze można by spieniężyć oraz do wprowadzenia na rynek tego, czego dotychczas nie było i zapewnić (sztuczny) popyt na to. Głowią się nad tym liczne zespoły naukowców i praktyków - specjalistów od marketingu, zarządzania oraz psychologii społecznej.
Na przeszkodzie stoi przekonanie wywodzące się z tradycyjnej etyki, że handel pewnymi przedmiotami lub usługami jest niemoralny, albo uwłacza godności człowieka. A więc trzeba je przezwyciężyć. Robi się to stopniowo, małymi krokami. Np. w przypadku wprowadzania na rynek pornografii zaczęto od pokazywania zdjęć odsłaniających stopniowo coraz więcej ciała aż do kompletnej nagości, od prezentacji niewinnych aktów kobiecych i męskich do coraz bardziej śmiałych i wyuzdanych. Najpierw w specjalnych czasopismach niskonakładowych objętych cenzurą, zakazanych prawem i niedostępnych dla młodzieży, a potem w ogólnie dostępnych miejscach publicznych, mass mediach i w Internecie.
Na każdym etapie rozwoju rynku pornografii zmieniały się jej definicje, by handlujący pornografią unikali odpowiedzialności prawnej i moralnej. W końcu zmasowanemu atakowi pornografii uległa cala przestrzeń publiczna, kina i teatry, toteż opatrzyła się ludziom tak dalece, że zobojętnieli na nią. Wraz z eskalacją rynku pornografii postępował proces rozmiękczania norm obyczajowych i relatywizacji wartości etycznych. Teraz zastępuje się je antywartościami i zaczyna się budować na nich nowe relacje społeczne. Niestety, ekonomia, czyli pieniądz, wciąż jeszcze góruje nie tylko nad ekologią, ale też moralnością.
Dawniej towarami były przede wszystkim dobra materialne, konkretne i te, które stanowiły własność prywatną. Teraz są nimi dobra niematerialne należące do obszarów rozrywki, wypoczynku, twórczości artystycznej i naukowej itp.
Handluje się też dobrami abstrakcyjnymi (np. długami), wirtualnymi (np. oprogramowaniami) i duchowymi (np. posługami religijnymi). Na coraz większą skalę szerzy się handel godnościami i urzędami kościelnymi oraz sakramentami (symonia) oraz tym, co jest własnością wspólną (np. emisją zanieczyszczeń, warunkami klimatycznymi, źródłami wody czystej i mineralnej, plażami nadmorskimi, przestrzenią publiczną itp.).
Wprowadza się na rynek oraz więcej przedmiotów, którymi z różnych powodów, głównie moralnych i religijnych, nie pozwalano, albo nie godziło się handlować.
Naprawdę pozostało już bardzo niewiele tego, czego nie dałoby się zamienić w towar i spieniężyć. A specjaliści stale głowią się nad tym, jak przełamać bariery moralne, by móc handlować tą resztką przedmiotów i jak znaleźć na nie nabywców. Z przykrością trzeba stwierdzić, że coraz bardziej im się to udaje, albowiem wymyślają i wdrażają coraz nowsze i efektywniejsze sposoby i środki socjotechniczne, by za ich pomocą coraz lepiej manipulować ludźmi.
Z drugiej strony, dzisiejszy klient szuka takich towarów, które by go szokowały, dostarczając mu sporo nieznanych wrażeń i nieoczekiwanych doświadczeń. Przecież żyjemy w czasach, gdy konsument wywiera większą niż kiedykolwiek presję na rynek. (p. Global Powers of Retailing 2017. The art and science of customers). Producenci i handlarze dostarczają mu je, wykorzystując kuriozalne (ekscentryczne) pomysły.
Wychodząc naprzeciw coraz bardziej dziwacznym upodobaniom i perwersyjnym gustom nabywców, organizuje się imprezy masowe, które wprawdzie czynią celebrytami niektóre osoby uczestniczące w nich aktywnie, ale budzą zniesmaczenie widzów. Są to imprezy w rodzaju zawodów (olimpiad), konkursów piękności, festiwali piosenek itp. z udziałem nastolatków, seniorów (ledwie trzymających się na nogach), ludzi kalekich (niepełnosprawnych) i chorych. W celu zadowolenia gawiedzi można by jeszcze dodać przedszkolaków i niemowlęta, trędowatych, meneli itp. osoby, co zwiększyłoby oglądalność takich imprez na żywo i w telewizji oraz zyski płynące z tego.
W zasadzie można kupić i sprzedać już wszystko, nawet urodę, emocje, władzę, przyjaźń, nienawiść (za pomocą opłacanych hejterów), tajemnicę, milczenie, zaufanie oraz „miłość w kapsułkach i radość w pigułkach”. Ludzie sami wystawiają na sprzedaż własne ciało, duszę, nazwisko i wizerunek, godność i autorytet. Skłonni są sprzedać wszystko - to tylko kwestia ceny. Krótko mówiąc, prostytuują się.
Mam na myśli prostytucję nie tylko w wąskim sensie jako sprzedaż usług seksualnych przez prostytutki profesjonalne lub amatorki, ale w szerszym sensie, jako sprzedaż walorów osobowościowych i duchowych przez reprezentantów innych, nawet szanowanych profesji. Należą do nich nauczyciele, naukowcy, politycy, lekarze, prawnicy, celebryci, kapłani itd., którzy dla pieniędzy zrobią wszystko i sprzedadzą wszystko, co jest najcenniejsze dla celów reklamy, kariery zawodowej, ideologii, wiary, zaskarbienia sobie łaski możnowładców, uczynienia z siebie idoli, celebrtytów oraz gwiazd lub gwiazdorów podziwianych przez masy.
Co gorsze, do tego rodzaju prostytucji nakłania się młodzież i dzieci, którym rodzice pozwalają uczestniczyć w spotach reklamowych i wątpliwej wartości imprezach masowych. Ku uciesze handlarzy i czcicieli Mammona i ku rozpaczy innych osób zatroskanych o los ludzkości świat przekształca się w szybkim tempie w globalne targowisko i globalny dom publiczny.
Pecuniaholizm
Pieniądz rządzi ludźmi wszechwładnie, jak nigdy wcześniej. Dlatego na świat patrzą oni przede wszystkim przez pryzmat rynku, opłacalności i szukają czegoś nowego, co dałoby się jeszcze spieniężyć - sprzedać lub kupić. Na razie nie można kupić mądrości, umiejętności, nieudawanej miłości i przyjaźni, a także kultury osobistej, wrodzonych zdolności i inteligencji (może z wyjątkiem inteligencji sztucznej).
Kogo ogarnęła obsesyjna żądza bogacenia się, ten nie zawaha się złożyć w ofierze Mammonowi zwierząt, dóbr kultury i przyrody, wiary, idei, ciała i duszy, własnego zdrowia, życia, szczęścia osobistego, poglądów i przekonań, zasad i wartości oraz najbliższych mu ludzi. Bowiem, kieruje się on maksymą „cel uświęca środki", a tym celem jest przepotężny pieniądz. Na gruncie szerzącego się fetyszyzmu pieniądza rozwija się nowa choroba cywilizacyjna - „pecuniaholizm”, czyli uzależnianie się od pieniądza, jak od narkotyku. Przybiera ona już postać pandemii, na którą, niestety, nie znaleziono jeszcze odpowiedniego antidotum ani leczenia odwykowego.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1047
Żyjemy w niebezpiecznej epoce. Ludzie zdobyli kontrolę nad przyrodą,
zanim zdobyli kontrolę nad sobą.
Albert Schweitzer
Człowiek największym zagrożeniem
Gatunek ludzki, jak inne gatunki fauny i flory, nie może żyć nie niszcząc swego środowiska. Różni się jednak od innych gatunków tym, że niszczy bardziej i nie tylko środowisko przyrodnicze. Na wcześniejszych etapach rozwoju, w miarę ówczesnego postępu wiedzy i techniki, dewastowano o wiele bardziej środowisko przyrodnicze niż społeczne i duchowe. Później, tempo niszczenia środowiska społecznego i duchowego zaczęło rosnąć. Teraz przewyższa ono coraz bardziej tempo niszczenia środowiska przyrodniczego.
Największego pustoszenia środowiska dokonuje się w epoce antropocenu od około połowy ubiegłego stulecia. Odtąd najbardziej dewastuje się środowisko przyrodnicze w wyniku zanieczyszczania odpadami i zatruwania różnymi substancjami chorobotwórczymi i promieniowaniem. Ale, co gorsze, równie szybko jak skutecznie niszczy się mechanizmy utrzymujące równowagę w systemach przyrodniczych i społecznych wchodzących w skład środowiska. W pewnym momencie powstała obawa, czy to nie zagrozi funkcjonowaniu naszego ekosystemu i globu, czy człowiek dzięki swej „mądrości" wspomaganej technicznie, a zwłaszcza komputerowo i za pomocą sztucznej inteligencji, nie doprowadzi do zniszczenia życia na kuli ziemskiej i jej rozpadu.
Jest to najczarniejszy scenariusz, jaki można by zrealizować wskutek postępu cywilizacji i działań ludzi ignorujących ostrzeżenia ekologów.
Na podstawie teraźniejszej wiedzy wydaje się to szalenie mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Takiego zniszczenia nie mógłby dokonać człowiek dysponujący ogromnym arsenałem setek bomb wodorowych i broni masowego rażenia w skali globalnej.
Ziemia pojawiła się w wyniku działania przyczyn zewnętrznych, nieważne, czy naturalnych, czy nadprzyrodzonych, i chyba zniknie również wskutek przyczyn zewnętrznych. Siły wewnętrzne nie są w stanie ani jej stworzyć, ani zniszczyć. Ludzie mogą, co najwyżej, zniszczyć fragmenty skorupy ziemskiej, ale nie jej jądro, które wciąż pozostaje wielką niewiadomą dla geologów. Mogą dokonać aktu samozagłady, wytępić inne gatunki, a nawet życie na Ziemi, ale nie są w stanie zniszczyć jej do końca.
Czy naprawdę jakoś to będzie?
Mimo rosnącej troski o stan środowiska zapoczątkowanej w latach 70. XX w., ta apokaliptyczna i fantastycznonaukowa wizja będzie tak długo aktualna, jak długo ludzie nie zaczną kierować się rozsądkiem, a nie głupotą i dopóki nie rozpocznie się transformacja społeczeństwa ekonomicznego w kulturowe, w którym o postępowaniu ludzi będą decydować kryteria społeczne i ekologiczne, a nie ekonomiczne. Na razie jednak nie zanosi się na to. Masy i przywódcy głupieją na potęgę, a ideologia konsumpcjonizmu jest atrakcyjna i zyskuje coraz więcej zwolenników. Dramatyczne apele Klubu Rzymskiego oraz wybitnych naukowców i ekologów (1) o opamiętanie się i zastopowanie dalszej degradacji środowiska i niszczenia jego homeostazy są ostatecznie ignorowane przez światowych decydentów politycznych i ekonomicznych dbających głównie o aktualne interesy partykularne, a nie o przyszłość ludzkości.
Ingerencja ludzi w funkcjonowanie środowiska przyrodniczego, społecznego i duchowego, która doprowadza do jego pustoszenia na coraz większą skalę, w zasadzie nie budzi już większych emocji, gdyż stała się zjawiskiem powszednim, do którego zdążono się przyzwyczaić. Wprawdzie tu i ówdzie, zwłaszcza w krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej, odczuwa się jej zgubne skutki w postaci zmian klimatycznych (suszy, pustynnienia gleby, braku wody pitnej, ocieplenia, wylesienia itp.), ale nie na tyle, by zmusiły one do podjęcia natychmiast zdecydowanych i skutecznych działań naprawczych i profilaktycznych.
Niestety, gros ludzi, którzy nie odczuwają tych skutków na własnej skórze, myśli sobie: „jakoś to będzie". Przecież dawniej bez udziału ludzi wychodzono z różnych opresji bez szwanku, bo przyroda jakby za nich myślała i w trosce o ich i swoją kondycję uruchamiała odpowiednie mechanizmy reagujące skutecznie na degradację. Ci, którzy tak myślą, mają wystarczające informacje o współczesnych, niewspółmiernie poważniejszych zagrożeniach ekologicznych od tych sprzed lat, a mimo to ignorują je, bo dobrze im, kiedy jest jak jest. Więc, po co mają martwić się na zapas. Kierując się modną zasadą „tu i teraz" uważają, że nie jest ich obowiązkiem troska o przyszłość Ziemi i następnych generacji, ponieważ każde pokolenie powinno troszczyć się tylko o aktualny stan Ziemi i o własny los.
Niszczy się nie tylko powierzchownie, także dogłębnie
Od niedawna ludzi nie zadowala już „powierzchniowe" niszczenie środowiska. Korzystając z osiągnięć nowoczesnej wiedzy i techniki, zaczęli niszczyć je „dogłębnie", tzn. psuć mechanizmy równowagowe, które od wieków działały bezbłędnie i zapewniały względną stabilność przyrodzie i społeczeństwu.
Natura uczyniła samoregulującymi się systemy przyrodnicze i społeczne wchodzące w skład geobiosfery i socjosfery. Dzięki temu reagują one adekwatnie na losowe lub celowe zakłócenia pochodzące z ich wnętrza lub z otoczenia, które wytrącają je ze stanu równowagi trwalej. Mają one zapewnić sobie jak najdłużej poprawne funkcjonowanie i przetrwanie w degradowanym środowisku. A im doskonalsza jest samoregulacja, tym większy potencjał adaptacyjny i możliwość dłuższego przetrwania. Jednak mechanizm samoregulacji zawodzi, gdy zmiany środowiska są zbyt szybkie. Teraz, w wyniku nierozsądnych działań ludzkich, zmiany środowiska są coraz szybsze, rozleglejsze i intensywniejsze. Wymagają coraz krótszego czasu na odreagowanie i przystosowanie się do nich.
Potencjały adaptacyjne mają swoje granice, również czasowe, które zależą od kategorii (rodzaju) systemu i jego elastyczności. Przekroczenie ich skutkuje kolapsem. Najlepiej i najszybciej przystosowują się systemy słabo zdeterminowane i dzięki temu bardziej elastyczne. Im słabiej zdeterminowany jest dany system, tym więcej ma stopni swobody i większe możliwości przystosowywania się.
Potencjał adaptacyjny zależy również od liczby elementów rezerwowych (redundancji pożytecznych), jakie dany system uruchamia w razie potrzeby. Każdy system posiada pewną, właściwą jego rodzajowi, ograniczoną liczbę takich redundancji, która prawdopodobnie wzrasta w toku ewolucji, ale nie tak szybko, jak zmiany otoczenia.
Coraz większe zmiany w środowisku społecznym, typowe dla naszych czasów, zmuszają systemy do korzystania z coraz większej liczby tych redundancji, a coraz szybsze zmiany zmuszają do coraz szybszej adaptacji do nowych warunków.
Mechanizmy równowagowe funkcjonują najlepiej w przypadku niezbyt wielkich i nie za szybkich zmian. Niestety, w galopującym społeczeństwie coraz większej liczbie systemów zaczyna brakować elementów rezerwowych i czasu na adaptację, wskutek czego ulegają one szybkiemu rozpadowi. Przetrwanie systemów społecznych, których głównymi elementami są ludzie, zależy nie tylko od wielkości ich potencjału adaptacyjnego, ale także od mocy „instynktu samozachowawczego” ludzi i od ich woli przetrwania. Wszelako okazuje się, że instynkt samozachowawczy ludzi tępieje coraz bardziej i coraz bardziej słabnie ich wola przetrwania. Świadczy o tym wzrost samobójstw, zwłaszcza nieuzasadnionych, z błahych pobudek, oraz zachowanie i działanie urągające wymogom bezpieczeństwa.
Prawdopodobieństwo dłuższego przetrwania systemów społecznych wzrasta z osłabieniem ich stopnia zdeterminowania, czyli ze zmniejszeniem się liczby i siły oddziaływań wzajemnych (więzi, relacji) z otoczeniem, co skutkuje większym otwieraniem się na otoczenie. Im bardziej otwarty jest system społeczny (przyrodniczy też), tym większe ma szanse na przetrwanie. Tę prawidłowość potwierdza historia, która pokazuje, że zamknięte społeczeństwa, ustroje i organizacje trwały o wiele krócej niż otwarte. Dlatego rozsądni politycy dążą do maksymalizacji otwartości systemów społecznych i rozwijania demokracji, a nie do izolacjonizmu i autorytaryzmu, do mieszania się kultur, a nie do eskalacji wszelkiego rodzaju ksenofobii wynikającej z nacjonalizmu, rasizmu, odmienności kulturowej, wyznaniowej itp.
O ile warunkiem koniecznym dla ewolucji biosfery jest bioróżnorodność, to dla ewolucji socjosfery jest wielokulturowość, wieloetniczność, wielowyznaniowość itd. Kto nie zna tej prawidłowości ewolucji społecznej, celowo ją ignoruje, albo działa przeciw niej, ten działa na szkodę społeczeństwa i państwa. Choćby nie wiadomo jak wielkim był populistą i uszczęśliwiaczem mas zgodnie ze swoim rozumieniem szczęścia, często na przekór tym, których chce uszczęśliwić wbrew ich woli, wpędza swój kraj i naród w ślepy zaułek ewolucji społecznej. (Zob. W. Sztumski, Szczęście i uszczęśliwianie, SN, Nr 8-9, 2017)
Skąd bierze się pęd do niszczenia swego otoczenia?
Na pytanie: „dlaczego ludzie psują mechanizmy homeostazy i wolą żyć w świecie niezrównoważonym" można dać prostą odpowiedź: „bo mogą to robić". A oprócz tego, w świecie słabo zdeterminowanym, niestabilnym i chaotycznym - zapewne ciekawszym, pełnym niespodzianek i szokującym - ludzie mają większe poczucie wolności i obiektywnie większą swobodę działania. Toteż korzystają z tego czasami mądrze, ale przeważnie nierozsądnie, np. niszcząc dogłębnie swoje środowisko. Żaden inny gatunek nie jest tak zdolny i chętny do niszczenia swego otoczenia i działających w nim mechanizmów równowagi, a w konsekwencji do autodestrukcji. Ludzie celowo niszczą ekosystemy, które ich żywią w przeciwieństwie do zwierząt, które dewastują je nieświadomie i nieintencjonalnie, tylko na tyle, na ile muszą, aby przeżyć.
Najważniejszej przyczyny niszczenia homeostazy systemów przyrodniczych i społecznych upatruję w postępie technicznym, który wyposaża ludzi we wciąż doskonalsze narzędzia i coraz potężniejsze generatory energii. Korzystając z jego osiągnięć, psuje się je bez opamiętania.
Drugą przyczyną jest brak rewerencji dla przyrody w wyniku przedmiotowego jej traktowania. Duży udział w tym dziele mają religie monoteistyczne, które ukształtowały „kult Nieba”, uczyniły je świętym i uznały za najważniejszy obiekt zainteresowania oraz cel życia człowieka. (Zob. W. Sztumski, Monoteizm i terroryzm, „SN”, 1, 2016). Religia sytuuje człowieka przede wszystkim w Niebie, a nie na Ziemi i każe ludziom częściej spoglądać na Niebo niż na Ziemię, więcej być myślami w Niebie niż na Ziemi. Wskutek tego ludzie religijni, którzy stanowią przytłaczająca większość populacji świata, troszczą się bardziej o sprawy Nieba, aniżeli o to, co dzieje się z nimi na Ziemi. Sprawy ziemskie traktuje się jak drugorzędne. W miarę desakralizacji świata sensorycznego postępuje jego deprecjacja. O wiele bardziej ceni się wydumane i abstrakcyjne Niebo niż rzeczywistą i konkretną Ziemię.(2)
W latach 90. XX wieku grupa intelektualistów zafascynowanych ekofilozofią Henryka Skolimowskiego (3) próbowała przywrócić świętość „Matce Gai". Niestety, nie udało się tego dokonać. Nie znaleźli odzewu w masach, które w ogóle nie były zainteresowane tą sprawą. A obecnie chyba już nikt się tym nie zajmuje. W obchodach Międzynarodowego Dnia Ziemi 22 kwietnia, jednym z najbardziej znanych na świecie świąt odwołujących się do ekologii, dużo mówi się o ważnych aspektach codziennego życia, o których należy pamiętać nie tylko od święta, a mianowicie o segregacji śmieci, ograniczaniu emisji dwutlenku węgla, oszczędzaniu wody, ograniczaniu zużycia energii elektrycznej, papieru i żywności itp. Ale nie mówi się o rewerencji dla Ziemi, o traktowaniu jej jak sacrum, ani o kulcie Ziemi.
W efekcie nieuzasadnionego i przyspieszonego niszczenia mechanizmów homeostazy w systemach przyrodniczych i społecznych tracą one naturalną zdolność do samoregulacji.(4) Ich naprawa wymaga ingerencji ludzi, którzy wcale nie kwapią się do tego, mimo szumnie składanych deklaracji o chęci przywracania równowagi wszędzie w socjosferze, na przykład dzięki implementacji modnej obecnie idei rozwoju zrównoważonego. Doszło do tego, że niektóre systemy przyrodnicze i wiele społecznych nie są w stanie same, bez udziału ludzi, powracać do stanu równowagi i z trudem bronią się przed dewastacją.
Systemy te w wyniku rosnącego za sprawą ludzi chaosu i turbulencji w środowisku transformują się stopniowo z samoregulujących się w samorozregulujące się. A ludzie cieszą się z tego, ponieważ udało się im odnieść zwycięstwo w zmaganiach z przyrodą i odwrócić zależność między człowiekiem i środowiskiem. Dawniej funkcjonowanie i kondycja człowieka zależała od środowiska, dziś funkcjonowanie i stan środowiska zależy coraz bardziej od człowieka.
Na trzecią przyczynę składa się niepohamowana żądza bogacenia się (pogoń za zyskiem i komfortem), presja na coraz większy wzrost gospodarczy (konsumpcjonizm) i filozofia prezentywizmu, dla której to, co „Tu-i-Teraz” jest ważniejsze od tego, co „Tam-i-Potem”.
Wskutek czego niszczy się środowisko i jego homeostazę
Do deregulacji homeostazy w przyrodzie przyczyniają się takie oto działania: budowa tam i sztucznych zbiorników wodnych; odwracanie biegu rzek, betonowanie ich brzegów i koryt (5); wycinka lasów; urbanizacja i industrializacja; betonowanie i asfaltowanie terenów; ingerencja w genotypy; tworzenie nowych ras zwierząt. Wszystko to czynione w nadmiarze i nierozsądnie narusza równowagę, harmonię i odwieczny porządek i ład w przyrodzie.
Rujnowanie homeostazy w socjosferze dokonuje się w konsekwencji wzrostu asymetrii i sprzeczności społecznych spowodowanych przez zastępowanie porządku naturalnego porządkiem sztucznym (kulturowym), odczłowieczanie, zakłócanie relacji międzyludzkich, akcelerację tempa życia i zmian środowiska, maksymalizację wolności, relatywizm etyczny, brak szacunku dla nakazów obyczajowych, łamanie przepisów prawnych praworządności, wzrost niesprawiedliwości społecznej, nieliczenie się z dobrem wspólnym, postępujący zanik poczucia odpowiedzialności; niesprawiedliwą redystrybucję bogactwa narodowego, wadliwy system płac i dysproporcję między podażą a popytem.
Podsumowujący wniosek
Psucie środowiska wzmaga się w miarę wzrostu populacji świata (im liczniejsza, tym więcej psujów niż naprawiaczy, gdyż łatwiej jest coś zepsuć niż naprawić), wyposażania ludzi w coraz lepsze narzędzia w wyniku postępu wiedzy i techniki (im więcej się wie, tym więcej obiektów chce się eksplorować, bardziej w celu niszczenia niż budowania) oraz dominacji myślenia ekonomicznego (w czasach supremacja ideologii konsumpcjonizmu korzyści ekonomiczne przemawiają bardziej niż ekologiczne). W zasadzie, co można było zepsuć w warstwie powierzchniowej swojego otoczenia, to już zepsuto, by zapewnić sobie maksymalny komfort życia nie licząc się ze skutkami szkodliwymi.
Postęp wiedzy i techniki umożliwia również coraz większe psucie środowiska w warstwach głębokich, w których mieszczą się mechanizmy homeostatyczne systemów przyrodniczych i społecznych. Utrzymują one równowagę, gwarantują stabilność, harmonię i ład w bio- i socjosferze. Ich psucie polega na intencjonalnym przekształcaniu ich z samoregulujących się (samonaprawiających się) w samorozregulujące się. A to grozi rozpadem. Dogłębne psucie środowiska jest bardziej szkodliwe i nieprzewidywalne niż powierzchniowe. Łatwo sobie wyobrazić, czym może się ono zakończyć. Nie wiadomo tylko, czy w pędzie ku autodestrukcji ludzie zdążą wszystko popsuć i wyginąć, czy coś przeszkodzi im w tym dziele i przedłuży istnienie gatunku ludzkiego. Optymizm nakazuje optować za tą drugą możliwością.
Wiesław Sztumski
1. Mam tu na myśli przede wszystkim dwie książki: Klub Rzymski, Granice wzrostu (1972) i Ernst U. v. Weizsäcker, Wir sind dran. Club of Rome: Der große Bericht (2017).
2. Taką relacje między człowiekiem, Niebem i Ziemią dosadnie odzwierciedla
aforyzm R. Delavy’ego: Human being in Heaven -The planet Earth in the ass. [Człowiek w niebie – Ziemia w dupie] (http: //www.rene-delavy.com; dostęp: 10.7.2021)
3. Henryk Skolimowski, Święte siedlisko człowieka, Centrum Uniwersalizmu przy Uniwersytecie Warszawskim, Polska Federacja Życia, Warszawa 1999)
4. Nieliczni badacze twierdzą, że nikt jeszcze nie udowodnił tego, że istnieją systemy samoregulujące się, ale raczej mylą się.
5. Dopiero teraz, po powodzi w zachodnich landach Niemiec, eksperci doszli do wniosku, że nieracjonalna regulacja rzek i asfaltowanie terenów przybrzeżnych było tragicznym błędem.
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4417
W kraju, gdzie około cztery piąte ludności deklaruje swoją przynależność do kościoła katolickiego, powinno się, jak nigdzie indziej, powszechnie stosować naczelną zasadę regulującą stosunki międzyludzkie na gruncie etyki chrześcijańskiej: „miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”.
Ma ona zresztą nie tylko wymiar religijny, w szczególności chrześcijański, ale ogólnoludzki. W związku z tym warto, żeby ta reguła postępowania była powszechnie przestrzegana przez ludzi wierzących i areligijnych.
Miłość bliźniego to nie tylko lubienie się nawzajem, ale odnoszenie się do innych z szacunkiem, życzliwość, chęć niesienia pomocy i tolerancja. To wszystko, co wiąże się z umiłowaniem bliźnich sprawia, że ludzie darzą się wzajemnym zaufaniem i w związku z tym liczą no to, że nikt nikomu nie będzie wrogiem, że nie oszuka, nie przechytrzy, nie będzie miał jakichś skrytych niecnych zamiarów, nie będzie knuł czegoś potajemnie, nie okradnie, okaże pomoc w każdej sytuacji i że można liczyć na drugiego; słowem – jak to określał T. Kotarbiński – że ludzie będą spolegliwi.
Tymczasem z praktykowaniem tej zasady postępowania coś jest nie tak. Na każdym kroku spotyka się pogardę dla niej. Powiększa się rozdźwięk między deklaracją miłości bliźniego - raczej od święta - a więc w gruncie rzeczy bezprzedmiotową, a brakiem przejawów na co dzień choćby zwykłej życzliwości. Niestety, życie dostarcza niezliczonej ilości dowodów na to.
Panowanie biurokracji
Z brakiem szacunku dla człowieka spotykamy się nagminnie w różnego rodzaju urzędach, instytucjach, firmach i organizacjach. A im wyższy szczebel władzy, tym mniej miłości dla bliźniego, tym większe lekceważenie petenta, którego traktuje się jak kogoś, kto zakłóca błogi spokój urzędasom. Niezwykle rzadko zdarza się, żeby urzędnik podsunął mu krzesło i poprosił, by usiadł.
Ta chamska asymetria w relacji między przedstawicielami władzy a petentami - urzędnik rozparty w fotelu i interesant stojący pokornie – ma wyraźnie pokazać, kto tu jest ważniejszy i stawia petenta w roli uniżonego i poniżonego sługi, zdanego na łaskę urzędnika. Wypisz, wymaluj, jak ongiś w carskiej Rosji.
Kiedy indziej znowu, jeśli uda się komuś dostąpić łaski spotkania z jakimś urzędnikiem na wysokim stanowisku, albo z dygnitarzem, to każe mu się czekać (też przeważnie na stojąco) na spotkanie face to face, mimo że ten dygnitarz nic nie robi. Ale tu chodzi o to, by petent spokorniał, stojąc jak trusia przed drzwiami gabinetu i o to, by po prostu poniżyć go (stopień pokory i poniżenia jest proporcjonalny do czasu oczekiwania) i nie liczyć się z nim za bardzo albo najlepiej, żeby po dłuższym czasie zrezygnował ze spotkania.
Charakterystyczną postawą urzędnika wobec petenta jest traktowanie go, jak kogoś, kto w ogóle zmusza do pracy, a w szczególności przysparza dodatkowego wysiłku. A przecież tak dobrze nic nie robić w oczekiwaniu na koniec godzin urzędowania! Dlatego typową reakcją urzędnika, który był łaskaw zapoznać się z jakąś sprawą, jest stwierdzenie, że nie da się jej załatwić. No, bo po co się trudzić? A jeśli z góry twierdzi on, że się nie da, to chyba z trzech powodów: albo sądzi, że w ten sposób uniknie ujawnienia swej niekompetencji, albo że nie będzie musiał wysilić swej mózgownicy, albo liczy na dodatkowe wynagrodzenie, czyli łapówkę, bo inaczej mu się nie opłaca.
Płaca ani awans urzędnika nie zależy od jego wysiłku ani od ilości załatwionych pozytywnie spraw, tylko od czasu spędzonego za biurkiem w godzinach urzędowania. Nic więc dziwnego, że urzędnicy traktują swoją pracę i petentów jak dopust boży i są przekonani o tym, że pracują z łaski. Wykonywanie usługi traktują jak świadczenie łaski, dlatego pracują byle jak. Nie dociera do ich świadomości, a może nie chcą wiedzieć o tym, że ich wynagrodzenia pokrywają petenci-podatnicy i że petent, który opłaca urzędnika, ma prawo domagać się od niego rzetelnej obsługi w myśl zasady: płacę i żądam. Usługa świadczona przez urzędnika jest takim samym towarem, jak inne, za które się płaci i wymaga właściwej jakości.
Winni takiego zachowania się urzędników są również sami petenci, którzy też nie grzeszą zbytnią kulturą osobistą, a oprócz tego boją się upomnieć o swoje prawa i traktują urzędników, jak święte krowy.
Takie zachowanie ludzi oraz stereotypy urzędnika pochodzą z dawnych lat i funkcjonują wciąż w naszym społeczeństwie przekształcającym się w społeczeństwo obywatelskie z dość dużymi oporami. Podobnie, jak urzędnicy, zachowują się inni ludzie, od których jest się w jakiś sposób i w jakimś stopniu zależnym: sprzedawcy, rzemieślnicy, lekarze, nauczyciele, księża itd. Im wyższy stopień zależności formalnych lub nieformalnych, tym większe lekceważenie interesantów.
Ideologia to jedno, ale podstawą - kultura
Hierarchia zależności, nieodzowna dla każdego systemu zarządzania, zawsze kryje w sobie potencjalne niebezpieczeństwo złego traktowania ludzi znajdujących się na niższych jej szczeblach. Ujawnia się ono w odpowienim kontekście społecznym ukształtowanym przez system władzy i całokształt uwarunkowań kulturowych. Niemniej jednak, ogromną, jeśli nie istotną, rolę odgrywa kultura osobista oraz wewnętrzna wola rzetelnego wykonywania swoich obowiązków pracowniczych wynikających z tytułu zajmowanego stanowiska i nie tylko.
Na nic zdają się kodeksy różnych grup zawodowych, kiedy nie egzekwuje się zapisanych w nich norm zachowania i postępowania. W relacjach „pracownik organizacji - interesant” animozja i nonszalancja mają przewagę i to bardziej w postawach pracowników niż interesantów; jest to wciąż jeszcze zjawisko charakterystyczne dla naszego społeczeństwa. Bynajmniej ich źródłem są nie tyle uwarunkowania zewnętrzne - chociaż nie wolno pominąć wpływu kontekstu społecznego - co czynniki subiektywne, przede wszystkim cechy osobowościowe. A one nie kształtują się dopiero w procesie pracy zawodowej, lecz wcześniej, zanim osiągnie się dojrzałość społeczną, w procesie wychowania w rodzinie i szkole.
Bezspornie, formowanie charakteru dokonuje się przede wszystkim pod znaczną presją takich składników otoczenia kulturowego jak ideologia, tradycja i religia. Jednak w warunkach postępującej laicyzacji i stopniowym odchodzeniu od tradycji przemożny wpływ wywiera ideologia. Aktualnie - ideologia konsumpcjonizmu.
Powszechnie wiadomo, że foruje ona indywidualizm, egoizm, zazdrość, zawiść i wrogość, od których to cech w dużym stopniu zależy zwycięstwo w walce konkurencyjnej o wszystko. W zasadzie jest jej obca empatia oraz życzliwość, czyli te cechy charakteru, jakie przede wszystkim powinien posiadać ten, od którego postawy, zachowania się i działania zależą sprawy innych ludzi.
Ale to nie do końca tak jest. Przecież w innych krajach o takim samym ustroju politycznym i w warunkach panowania tej samej ideologii ludzie zachowują się mimo wszystko inaczej niż u nas. Są bardziej wyrozumiali, życzliwsi i okazują większą chęć pomagania innym. Po prostu, charakteryzuje ich maksimum dobrej woli.
W niektórych bardziej cywilizowanych krajach inna jest kultura urzędników i inny sposób ich podejścia do petentów. Tam spotkanie zaczyna się od pytania: „W czym mogę pomóc?”, a urzędnik stara się, na ile jest w stanie i nie szczędząc trudu pozytywnie załatwić sprawę, tzn. ku zadowoleniu petenta. Załatwienie czegoś sprawia mu niekłamaną satysfakcję.
A więc, braku dobrej woli, empatii oraz chęci niesienia pomocy komuś innemu, nie usprawiedliwia do końca żadna ideologia ani warunki społeczne. Posiadanie i manifestowanie dobrej woli na co dzień i na każdym kroku zależy wyłącznie od samego człowieka, od jego charakteru, kultury osobistej i norm etycznych zakorzenionych w świadomości i praktykowanych, a w szczególności od chęci spełniania dobrych uczynków, między innymi w myśl nakazu religijnego o miłości bliźniego.
Porażka ideologiczna Kościoła i sług jego
Ale te nakazy, podobnie jak inne przykazania kościelne, przestały być najważniejszym celem wychowania religijnego. Coraz więcej funkcjonariuszy kościoła katolickiego, który na fali nowej ekonomii i pod wpływem ideologii konsumpcjonizmu zdążył już zmarketyzować się i przekształcić w monopolistyczną globalną korporację wyznaniową, bardziej zajętych jest troską o dobro Kościoła, czyli jego majątek i panowanie oraz o własne interesy ekonomiczne i polityczne, aniżeli o moralność wiernych.
Przeważnie zajmują się poszukiwaniem stronników politycznych, symonią, albo handlem usługami kapłańskimi, które - jak wszystko w kapitalizmie - stały się elementami uczestniczącymi w obrotach towarowych na wielomiliardowym rynku religijnym, zwanym też rynkiem dusz. Dlatego w wielu wypadkach oni również z łaski pełnią swoje obowiązki duszpasterskie i coraz częściej zachowują się tak, jak niechętnie pracujący i nieżyczliwi urzędnicy.
Właściwie nie ma już zauważalnej różnicy między instytucjami i funkcjonariuszami kościelnymi a świeckimi. Zwykli ludzie znajdujący się na najniższych szczeblach hierarchii społecznej i nie mający wypchanych portfeli są traktowani od niechcenia; unika się codziennych kontaktów z nimi, co najwyżej od święta, kiedy jest okazja zabłysnąć w mediach. Tak jak w instytucjach świeckich, tak i w kościelnych z trudem udaje się coś załatwić bez pieniędzy, koneksji politycznych albo protekcji.
Niepoprawne relacje między funkcjonariuszami, urzędnikami i pracownikami różnych organizacji a interesantami wywołują niekorzystne skutki tak dla interesantów jak i instytucji, firm i organizacji. Są przyczyną stresu pojawiającego się często już na samą myśl o tym, że ma się coś załatwić.
To rodzi awersję do pracowników organizacji. Potęguje się ona proporcjonalnie do częstotliwości nabywania złych doświadczeń w wyniku obcowania z nimi. Tworzy się negatywny stereotyp funkcjonariusza.
Ta awersja przenosi się siłą rzeczy również na organizacje, których pracownicy niewłaściwie odnoszą się do interesantów. Tym samym w świadomości interesantów powstaje całkiem bezwiednie negatywny wizerunek organizacji, a nawet na jakiekolwiek zwierzchnictwa i władzy w ogóle.
Są też, oczywiście, tacy pracownicy i takie organizacje, gdzie wykonywanie obowiązków, grzeczność, kultura, przestrzeganie kodeksów etyki zawodowej i dobra wola należą do standardów w relacjach z interesantami. Jednak jest ich zdecydowanie za mało i dlatego należą do wyjątków, a nie do reguły.
Długi marsz
Aktualna relacja funkcjonariusz-interesant wywołuje powszechne niezadowolenie oraz irytację. Ale - jak wynika z doświadczenia – nic nie wskazuje na to, by zmieniła się ona na lepsze, ponieważ właściwie niczego nie robi się, by ją poprawić.
Elity władzy, jakie by one nie były, i tak będą rządzić niezależnie od tego, jaki prezentują stosunek do podwładnych, ponieważ ktoś musi rządzić. Natomiast interesanci, którzy naturalnie nie są w stanie zorganizować się, żeby mieć odpowiednią siłę polityczną, nie są w stanie zmienić złych nawyków urzędniczych.
Znaleźliśmy się więc jakby w sytuacji bez wyjścia. Wobec tego trzeba cierpliwie czekać, dopóki nie nastąpi zmiana obyczajów urzędniczych w wyniku pracy od podstaw w zakresie kultury zachowań, albo zmiana panującej ideologii.
Na razie nie zanosi się na to i chyba nie nastąpi to w czasie życia jednego pokolenia.
Wciąż jeden drugiemu stara się na różne sposoby albo szkodzić, albo utrudnić mu życie, a przynajmniej nie ułatwić mu go, albo … niech czytelnik sam wstawi w miejsce wielokropka tutaj i w tytule stosowne mniej lub bardziej cenzuralne słowo wyrażające to, co człowiek człowiekowi chce złego uczynić, by na przekór zasadzie miłości bliźniego dopiąć swego, postawić na swoim, podkreślić swoje ja, wywyższyć się, ograć drugiego, poniżyć go itd.
Nie na wiele zdają się gołosłowne deklaracje wyznaniowe na temat miłości bliźniego, ani mnożenie kodeksów etycznych wobec zwykłego braku dobrej woli, rezygnacji z przesadnego egoizmu i nieżyczliwości w stosunkach wzajemnych między ludźmi, niezależnie od ich światopoglądu, zajmowanej pozycji społecznej, stanu majątkowego, pochodzenia i wyglądu.
Wiesław Sztumski
17 sierpnia 2012