Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2557
Epoka człowieka w aspekcie przyrodniczym
Ludzie stale dokonywali zmian w swoim środowisku przyrodniczym, a one zawsze przyczyniały się do jego destrukcji i destabilizacji polegającej na zakłócaniu równowagi w przyrodzie.
Z początku skutki tych zmian były niedostrzegalne, później, stopniowo stawały się coraz bardziej widoczne i odczuwalne. Począwszy od rewolucji neolitycznej (ok. 10 -12 tys. lat temu) były już znaczne, w okresie rewolucji przemysłowej (od ponad 200 lat temu) – gruntowne, a obecnie są już tak wielkie i radykalne, że wzbudziły uzasadniony niepokój o przyszłość globalnego ekosystemu i ludzkości.
Ingerencja ludzi w procesy przyrodnicze, w wyniku której postępuje niszczenie mechanizmów homeostazy podtrzymujących prawidłowe funkcjonowanie przyrody, osiągnęła taki poziom, że w 2000 r. Paul Crutzen (holenderski chemik atmosfery, meteorolog i noblista z 1995r.) oraz Eugene F. Stoermer (amerykański biolog) postanowili wyróżnić w holocenie nowy okres klimatyczny i nazwać go antropocenem.
Zazwyczaj geologowie mówią o nowej epoce wtedy, gdy są w stanie rozpoznać zmiany, jakie dokonały się w historii osadów geologicznych, tzn. gdy daje się wyraźnie odróżniać jedne osady od drugich, stare od nowych. Reinhold Leinfelder (geolog, paleontolog i geobiolog z Freie Universität Berlin) twierdzi, jakoby sztuczne osady geologiczne wytwarzane przez ludzi zaczęły pojawiać się kilkadziesiąt lat temu. Pisze on, że w berlińskiej dzielnicy Grunewald znajduje się 120-metrowa Diabelska Góra (Teufelsberg) usypana z prawie 30 mln metrów sześciennych gruzu wojennego i budowlanego w latach 1950-1972.
To najwyższe wzniesienie Berlina jest klasycznym przykładem zakłócania przez człowieka naturalnego uporządkowania osadów geologicznych i materialnym dowodem na pojawienie się nowej geostratygraficznej jednostki, zwanej antropocenem, która jeszcze rok temu była nieformalną jednostką czasu geologicznego.
Dlatego twierdzi on, że epoka człowieka zaczęła się w Berlinie, kiedy zaczęto usypywać to wzgórze. Jednakże co do tego można mieć zastrzeżenia, ponieważ sztuczne góry-wysypiska powstawały już wcześniej w innych miejscach, zwłaszcza na terenach górniczych (hałdy), a jeszcze wcześniej w holocenie nasz gatunek dokonywał zmian ekosystemów na dużą skalę, np. w wyniku rozwoju agrokultury, wyrębu lasów oraz polowania na dużych roślinożerców. Niemniej były to zmiany o charakterze lokalnym.
Dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej przybrały one wymiar globalny oraz całkiem nową jakość. Stało się tak w wyniku „wielkiego przyspieszenia", tj. utrzymującego się aż do dzisiaj okresu gwałtownego wzrostu praktycznie wszystkich parametrów rozwoju technicznego i gospodarczego.
Odtąd ludzie zaczęli ingerować w dzieje geologiczne nie tylko w jednym wymiarze nawarstwiania się osadów, ale w wielu innych. A więc, epokę antropocenu można by datować odkąd człowiek zaczął wyjątkowo wyraziście odciskać swoje piętno na ojczystej planecie i przekształcać ją w sposób znaczący.
Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wykorzystywaniu energii atomowej. Dlatego Jan Zalasiewicz (starszy wykładowca paleobiologii w University of Leicester), sugeruje, żeby za dokładną datę początku epoki człowieka przyjąć umownie 16 lipca 1945 r., ponieważ wtedy armia USA dokonała pierwszej próby broni jądrowej w Alamogordo w Nowym Meksyku. Dwudziestu pięciu innych naukowców razem z J. Zalasiewiczem stwierdziło, że na podstawie symptomów geologicznych, dostępnych od połowy dwudziestego wieku, można uznać ten termin za „stratygraficznie optymalny" dla zapoczątkowania antropocenu.
Antropocen definiuje się jako aktualny okres czasu, w którym działalność człowieka wywiera znaczący wpływ na globalne środowisko (ekosystem Ziemi). Dowodem stratygraficznym na oficjalne odróżnienie tego nowego okresu dominacji ludzi w epoce holocenu są klimatyczne, biologiczne i geochemiczne ślady aktywności człowieka w osadach geologicznych i rdzeniach lodowych. Składowanie nowych materiałów i radionuklidów, jak również spowodowana przez ludzi modyfikacja procesów sedymentacyjnych świadczą o tym, że antropocen faktycznie datuje się od około połowy dwudziestego stulecia. A coraz więcej danych z kolejnych kilkudziesięciu lat potwierdza jego intensywny rozwój, który przebiega proporcjonalnie do postępu naukowego i technicznego.
Epoka człowieka w aspekcie społecznym
Termin „epoka człowieka” nie odnosi się tylko do wymiaru przyrodniczego, w szczególności geologicznego. Ma również wymiar społeczny. Ludzie coraz mocniej ingerują w swoje środowisko społeczne - lokalne i globalne. W związku z tym, zakres terminu „antropocen" uległ rozszerzeniu i stał się popularnym terminem, którym posługują się naukowcy oraz media dla określenia tego okresu historii, kiedy człowiek wywiera znaczący wpływ na system ziemski (środowisko ludzi, zwierząt i roślin) i pozaziemski (około planetarny). Ale także na dynamikę procesów zachodzących w przyrodzie (zmiany klimatyczne, nasycanie atmosfery, wody i gleby substancjami toksycznymi), w społeczeństwie (procesy cywilizacyjne, gospodarcze i kulturowe) oraz na człowieka (przemiany cielesne, intelektualne, emocjonalne i duchowe), a w ostatecznym rachunku - na los ludzkości i przyszłość świata.
Epoka antropocenu ma charakter wielowymiarowy i dlatego wymaga zarówno badań systemowych w ramach wielu różnych subdziedzin nauki, jak i większego zainteresowania ze strony społeczeństwa, a w szczególności elit władzy.
Wiele jest symptomów niszczenia środowiska społecznego przez ludzi tak istotnych i groźnych, że bez zastrzeżeń można je uznać za świadectwa nowej epoki – antropocenu.
Ludzie zaczęli pustoszyć swoje środowisko społeczne w znaczącym stopniu od początków kapitalizmu, tj. od XVI wieku. Ale dopiero od kilkudziesięciu lat ingerencja kapitału w życie prywatne i społeczne ludzi oraz we wszystkie obszary społeczne (politykę, moralność, religię itd.) przybrała niesłychane rozmiary. Można przypuszczać, że w przyszłości będzie jeszcze bardziej się nasilać.
Od drugiej połowy ubiegłego wieku zaczęło postępować nie notowane wcześniej niszczenie środowiska społecznego, na coraz większą skalę i w coraz wyższym stopniu, szybciej i bardziej niż przyrodniczego. (Nb. tylko ludzie, w odróżnieniu od zwierząt, niszczą świadomie swoje siedliska i z tej racji są o wiele głupsi od nich). A mimo to, że zdegradowane środowisko społeczne jest coraz bardziej doświadczane na co dzień w sensie negatywnym i niekorzystnie odbija się na zdrowiu (np. notuje się szybki wzrost chorób cywilizacyjnych i psychicznych), to - rzecz dziwna - nie budzi jeszcze w masach tak wielkich obaw, jak niszczenie środowiska przyrodniczego.
O ile do destrukcji środowiska przyrodniczego przyczynia się postęp nauk przyrodniczych i techniki w ogóle, to do destrukcji środowiska społecznego przyczynia się postęp w dziedzinach psychologii i nauk społecznych oraz w zakresie technik oddziaływania na świadomość i podświadomość. Także - coraz szybsze tempo pracy i życia ludzi. Oprócz tego, środowisko społeczne niszczeje pod wpływem wielu czynników ekonomicznych, politycznych i ideologicznych.
Ze względu na to, że udział ludzi w destrukcji środowiska społecznego wzrósł znacznie w rozwiniętym kapitalizmie wskutek akumulacji kapitału, Jason W. Moore (socjolog z Binghamton University) proponuje, żeby tę fazę rozwoju epoki człowieka wyróżnić nazywając ją „epoką kapitału”, czyli „kapitalocenem”, ponieważ stanowi ona punkt zwrotny w historii ludzkości.
Odkąd człowiek zaczął działać w holocenie w warunkach rozwiniętego kapitalizmu i przekształcił się w homo oeconomicus, nie tylko wywiera piętno na tej epoce, ale powoduje wątpliwej wartości, bezmyślne i nieodwracalne zmiany w środowisku lokalnym i globalnym.
Wirtualizacja – nowa faza antroposfery
Ludzie zawsze tworzyli swoje światy i tworzą nowe; jedne realistyczne, odzwierciedlające świat sensoryczny, a inne fantastyczne. Przedstawiali je ogółowi w postaci dzieł sztuki i utworów literackich, mniej lub bardziej zrozumiałych. Każdy ma swój subiektywny świat indywidualny - intymny i konceptualny, którego tylko sam może doświadczać i komunikować się z nim.
Społeczności też tworzą swoje światy, które są sumą czy raczej syntezą światów indywidualnych. Są one intersubiektywne i dlatego dostępne poznawczo i komunikacyjnie dla osób wchodzących w skład owych społeczności, a w miarę wzrostu ich liczebności i spójności kulturowej ulegają coraz większej obiektywizacji.
W światach utworzonych przez siebie – namiastkach świata sensorycznego – pozostawiają ślady swojego oddziaływania w postaci odpowiednich przekształceń.
Jeśli prawdą jest, że ludzie są twórcami świata wierzeń religijnych, zwanego potocznie „niebem”, to ingerują również w niego, powołując do istnienia bóstwa, aniołów, świętych itp. istoty i zjawiska nadprzyrodzone. Przypisują im różne cechy oraz komunikują się z nimi, przynajmniej w czasie modlitw i obrzędów liturgicznych.
Jednak te światy, mimo tego, że „napiętnowane” przez człowieka, różnią się zasadniczo od świata wirtualnego, w którym mieszają się elementy realizmu i fantazji i z tej racji nie mają nic wspólnego z epoką antropocenu.
Antropocen jest bowiem specyficznym okresem w dziejach przyrody i ludzkości, na co zwracałem uwagę wyżej.
W aspekcie społecznym antropocen nie jest epoką jednolitą, niepodzielną. Można wyróżnić w niej pewne fazy lub odmiany w zależności m. in. od tego, co rozumie się w danym czasie przez słowo antropos. Bo, chociaż w sensie biologicznym znaczy zawsze to samo - człowieka rozumnego z gatunku homo sapiens, to w sensie społecznym nie jest ono jednoznaczne.
W miarę ewolucji społecznej antropos przybiera wiele znaczeń. Akcentuje się w nich ten przymiot człowieka, który z jakiegoś względu jest istotny w danym kontekście historycznym: homo faber, homo oeconomicus, homo horologicus, homo ludens, homo virtualis i kilka innych.
We fragmentacji antropocenu szczególną rolę odgrywają dwie odmiany antropos. Jedna to homo oeconomicus, czyli człowiek działający zgodnie z zasadą maksymalizacji osiąganych zysków i dokonujący wyborów ze względu na ich wartość ekonomiczną.
Drugą jest homo virtualis, czyli „e-człowiek”. Nie jest to cyborg, lecz człowiek znajdujący się w świecie wirtualnym, albo uwikłany w różne sieci komputerowe. Pierwszy zapoczątkował odmianę antropocenu, zwaną „epoką kapitału” („kapitalocenem”), a drugi – epokę świata wirtualnego, którą przez analogię proponuję nazwać „virtualocenem”.
Jeden i drugi przyczynia się walnie do destrukcji środowiska społecznego, ale ten drugi chyba bardziej. Oczywiście, każdy z nich ma też pewne zalety, dzięki którym dokonuje się postęp cywilizacyjny i techniczny oraz racjonalizuje się gospodarka.
Na pewnym szczeblu ewolucji cywilizacyjnej i postępu technicznego w dziedzinie nowoczesnych technologii i urządzeń technicznych „człowiek ekonomiczny skonstruował komputery, techniki informatyczne oraz Internet. Stało się to około ćwierć wieku temu. Tym samym powołał do życia absolutnie nową rzeczywistość – świat wirtualny.
Jest on symulacją środowiska rzeczywistego (sensorycznego), dokonywaną przez użytkowników komputerów. Jego składnikami są różne istoty i przedmioty wirtualne: awatary, ikony, emotikony („syntetyczne wyrazy”), e-sklepy, e-pieniądze, e-książki, e-banki e-szkoły, e-czasopisma, portale publicystyczne i społecznościowe (facebook, linkedin, twitter), serwisy internetowe, komunikatory itp.
Można go doświadczać – poznawać, badać, aktywnie uczestniczyć w jego funkcjonowaniu i kształtowaniu oraz w jego obrębie komunikować się z innymi użytkownikami komputerów.
Mark W. Bell (Indiana University), dokonawszy syntezy kilku reprezentatywnych definicji cząstkowych, zaproponował taką definicję: "świat wirtualny to synchroniczna, trwała sieć ludzi przedstawianych za pomocą awatarów, funkcjonująca dzięki systemowi komputerów połączonych ze sobą".
Ludzie stworzyli nowy rodzaj sieci wirtualnych zależności i relacji międzyludzkich, dzięki którym epoka człowieka uzyskała nową jakość. Wirtualnymi światami są trwałe internetowe, komputerowo renderowane przestrzenie (ich realistyczne obrazy komputerowe), zaludniane przez setki, tysiące, a nawet miliony ludzi naraz.
Wirtualny świat to przestrzeń tworzona na użytek społeczności internetowej, która postrzega i odczuwa go prawie tak samo, jak świat realny. Wskutek tego, w wielu przypadkach nie uświadamia sobie granic między światem wirtualnym a realnym.
Dzięki komputerom i odpowiednim programom można tworzyć wiele różnych światów wirtualnych, a składniki świata wirtualnego wyposażać w dowolne, zazwyczaj wyimaginowane, właściwości różniące się od realnych właściwości ich korelatów znajdujących się w świecie rzeczywistym. W szczególności, w światach wirtualnych nie muszą obowiązywać prawa fizyki.
Świat wirtualny jest szczególnym rodzajem środowiska sztucznego, będącego wytworem myśli ludzkiej, wspomaganej komputerowo. Jak każde środowisko sztuczne, stwarza wiele zagrożeń. Jest ich nie mniej niż w świecie sensorycznym (realnym) i są one równie poważne.
Przebywanie w środowisku wirtualnym jest szkodliwe dla zdrowia fizycznego, gdyż wywołuje różne schorzenia wynikające z siedzącego trybu życia. Przyczynia się też do wzrostu chorób psychicznych (stresów, nerwic i depresji), gdyż w świecie wirtualnym pełno jest horroru, hejtów i zasadzek, a gry komputerowe wymuszają coraz szybsze tempo.
Również niekorzystnie wpływa na psychikę przeciążenie informacyjne w wyniku zalewu informacji rosnącego w zastraszającym tempie. O ile w końcu XX wieku ogólna ilość informacji produkowanych rocznie w świecie wynosiła 250 MB, a w 2006 r. - 150 GB, to obecnie szacuje się ją grubo ponad 1EB, a więc, w ciągu ćwierć wieku wzrosła bilion-krotnie.
Skutki infoholizmu
Wielogodzinny kontakt z światem wirtualnym wpędza w chorobę komputerową lub internetową i z czasem przeradza się w nałóg. Pojawiła się nowa generacja uzależnień od komputera i Internetu, tzw. infoholizm, którego przejawem jest uzależnienie się od związków wirtualnych. Prowadzi to do utraty realnych kontaktów z realnymi ludźmi. Człowiek nie zauważa nawet, kiedy zostaję wplątany w sieci, z których trudno mu się wydostać.
Problem ten staje się coraz poważniejszy i narasta głównie wśród dzieci i młodzieży. Infoholicy, podobnie jak alkoholicy i narkomani, tracą kontrolę nad swoim zachowaniem. Świat wirtualny jest skutecznym narzędziem służącym do manipulowania ludźmi. Ostatnie kampanie wyborcze w USA i w naszym kraju pokazały, jak perfekcyjna agitacja internetowa pomogła wygrać wybory prezydenckie. Sama manipulacja nie jest czymś nagannym – ludzie zawsze byli manipulowani przez kogoś – ale staje się niebezpieczna, gdy służy masowemu ogłupianiu i ubezwłasnowolnieniu umysłowemu.
Przebywanie w świecie wirtualnym rozleniwia ludzi pod względem cielesnym, bo unieruchamia ich przed komputerem, ale i intelektualnym, bo eliminuje wysiłek umysłowy w wyniku posługiwania się zaprogramowanymi algorytmami, modelami i stereotypami.
W świecie wirtualnym działa coraz więcej hakerów, oszustów, organizacji przestępczych i złodziei danych osobowych. Coraz częściej spotyka się fałszywe witryny, które przypominają witryny oficjalne, ale zawierają szkodliwe pliki. Szerzy się erotomania internetowa oraz pedofilia (grooming), która jest szczególną kategorią relacji pomiędzy dorosłymi i dziećmi w Internecie, mającą na celu uwiedzenie seksualne dziecka.
Duże niebezpieczeństwo, głównie dla dzieci i młodocianych, kryją w sobie gry i zabawy komputerowe (sieciowe). Ostatnio pojawiają się takie, które kończą się samookaleczeniem, albo samobójstwem ich uczestników. W świecie wirtualnym szerzy się zjawisko cyberprzemocy - prześladowania, zastraszania, nękania i wyśmiewania innych osób za pomocą technik informatycznych i komunikacyjnych, takich jak sms, mms, e-mail, witryny internetowe, fora dyskusyjne, blogi, komunikatory i czaty. Ponadto, przebywanie w świecie wirtualnym skutkuje utratą poczucia realnego czasu zacieraniem granic między światem sensorycznym a pomyślanym, między faktem a fikcją. Wszystkie te zagrożenia świadczą o tym, że za sprawą ludzi świecie wirtualnym rozwija się dynamicznie nowa i powszechna patologia społeczna.
Dystopijna konkluzja
Wydawałoby się, że w epoce człowieka, która charakteryzuje się niezwykle silną ingerencją ludzi we wszystkie obszary środowiska życia, przeważać będą zmiany korzystne. Przecież homo sapiens dzięki postępowi wiedzy i techniki powinien działać mądrze dla dobra swojego i swego oikos. Ale okazuje się, że jest to tylko kolejna utopia w historii ludzkości.
Faktycznie w epoce antropocenu aktywność ludzi ulegających presji konsumpcjonizmu jest coraz bardziej nierozważna. Jest wręcz głupia, ponieważ jej skutkiem jest narastająca destrukcja i patologia środowiska społecznego, kulturowego oraz duchowego. Budzi wciąż bardziej uzasadnioną obawę o przyszłość naszego gatunku, gdyż - jeżeli nic się nie zmieni - może konsekwentnie prowadzić do globalnego kryzysu ekologicznego i zagłady ludzkości.
W związku z tym, jak najbardziej na czasie jest prorocza przestroga Ralpha Waldo Emersona, amerykańskiego eseisty, poety i filozofa, wypowiedziana jeszcze w połowie XIX wieku: „Rasa ludzka wyginie ostatecznie od choroby zwanej cywilizacją”. Dobrze byłoby, żeby się nie spełniła, bo choć nie jest to niemożliwe, to dopóki ludzie nie zmądrzeją - bardzo prawdopodobne.
Wiesław Sztumski
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4080
Antoni Słonimski w 1935 r. pisał, iż „Czasy rozszalałego kłamstwa-rozpętanie kłamstwa doszło do szczytu.” Nie przypuszczał, że ten szczyt nastąpi po siedemdziesięciu latach.
Odkąd zaczęliśmy w sposób istotny, celowo i świadomie, chociaż nie zawsze mądrze, odpowiedzialnie i z troską o przyszłość ingerować w swoje środowisko przyrodnicze, żyjemy w erze antropocenu. Tak twierdzi Paul Crutzen - holenderski noblista, chemik atmosfery i meteorolog.
Jest to era niszczenia środowiska przez ludzi. Na temat jej początku zdania są podzielone. Przeważnie wiąże się ją z wynalazkiem maszyny parowej, ale zdaniem Jana Zalasiewicza - starszego wykładowcy paleobiologii w University of Leicester – rozpoczęła się ona dopiero 16 lipca 1945 r., tj. w dniu, kiedy armia USA dokonała pierwszej próby broni jądrowej w Alamogordo w Nowym Meksyku. Od tego czasu, dzięki ogromnemu i przyspieszonemu postępowi wiedzy i techniki, dysponujemy potężnymi źródłami energii, co pozwala niszczyć środowisko przyrodnicze z niezwykłą mocą, porównywalną z najbardziej niszczycielskimi żywiołami przyrody.
Postępująca w antropocenie degradacja środowiska przyrodniczego zaczęła budzić poważnie obawy o kondycję ludzkości i jej przetrwanie. Postęp wiedzy, techniki, cywilizacji, wyposażył nas też w równie potężne narzędzia niszczenia środowiska społecznego. To także napawa nas lękiem o przyszłość i zmusza do zastanowienia się, jakie będzie przyszłe społeczeństwo i w jaką fazę degradacji środowiska społecznego już wkroczyliśmy.
Sądzę, że jest to faza, którą Antoni Słonimski w „Kronikach tygodniowych 1936-1939” nazywał alternatywnie „epoką łgarstwa, „epoką bezwstydu”, albo „epoką cynizmu”. Teraz te trzy epoki sprzęgły się ze sobą nierozdzielnie w jedną całość - wszak kłamstwo, bezwstyd i cynizm idą ze sobą w parze i wspierają się synergicznie.
Epoka łgarstwa
Kłamstwo jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech naszych czasów. Kłamią prawie wszyscy, wszędzie i przy każdej okazji, niekiedy nawet mimowolnie, bez specjalnej potrzeby i żenady. Kłamstwo i oszustwo poniekąd weszło ludziom w krew. Być może dlatego, że stało się skutecznym orężem w walce o władzę, w konkurencji biznesowej i w rywalizacji między ludźmi o przetrwanie we współczesnej rzeczywistości społecznej, w której trzeba kierować się maksymą „kłamię, więc jestem”. (Pisałem o tym szerzej w artykule „Refleksja o cywilizacji zakłamania” w: ”Transformacje - Pismo Interdyscyplinarne”, 2010)
A najczęściej łżą politycy oraz ludzie darzeni od dawna najwyższym zaufaniem i nadal jeszcze w dość dużym stopniu, mimo że szybko zmniejsza się kapitał zaufania do nich. Coraz częściej ich wypowiedzi słowne poza oczami, albo wręcz prosto w oczy („Czy te oczy mogą kłamać?”), albo drukowane, okazują się nieprawdopodobne, niewiarygodne i nieprawdziwe. Wskutek tego, jakby na własne życzenie, coraz więcej osób najwyższego zaufania społecznego staje się stosunkowo szybko osobami najniższego zaufania.
Kłamstwo jest orężem powszechnie dostępnym, a posługiwanie się nim nie wymaga wysiłku cielesnego ani umysłowego. Dlatego działacze polityczni i propagandyści bardzo chętnie korzystają z niego i w konsekwencji wyrzekają się myślenia rozumowego na rzecz „rzępolenia umysłowego” – świadczą o tym ich wypowiedzi charakteryzujące się nieprzestrzeganiem podstawowych reguł logiki, ani zdrowego rozsądku. „Czasy rozszalałego kłamstwa-rozpętanie kłamstwa doszło do szczytu.” Tak sądził A. Słonimski w 1935 r., ale mylił się. Nie przypuszczał, że ten szczyt nastąpi po siedemdziesięciu latach.
Epoka bezwstydu
Wstyd jest produktem uświadomienia sobie niewłaściwego postępowania, zachowania, używania słów, itp. oraz różnych postępków, jakie uznawane są powszechnie za naganne w danym społeczeństwie.
Świadomość niewłaściwości tępieje proporcjonalnie do rozwoju cywilizacji zachodniej, relatywizmu etycznego, liberalizmu, i konsumpcjonizmu. Dlatego ludzie w coraz mniejszym stopniu kierują się wewnętrzną „busolą moralną”, która kiedyś pozwalała im dostatecznie ostro rozróżniać dobro od zła, a rzeczy wstydliwe od niewstydliwych. Relatywizacja rozmywa tę granicę, a ideologia konsumpcjonizm każe ludziom swobodnie i bez skrupułów przekraczać ją, gdy najwyższą wartością i celem życia jest konsumpcja wszelkich dóbr materialnych i bogacenie się.
Nastąpiło jakby rozmagnesowanie tej busoli. Oprócz tego, w ciągu kilkudziesięciu lat pojęcie oraz poczucie wstydu zmieniło się tak radykalnie, że chyba wywróciło się do góry nogami. Nic dziwnego, bo faktycznie przyszło nam żyć w „świecie odwróconym”, który - co gorsze - uznaje się za normalny i w przestrzeni aksjologicznej, budowanej na antywartościach. (Zob. W. Sztumski: Świat odwrócony , „SN” Nr 3, 2009 oraz „Transformacja nowym paradygmatem ewolucji społecznej” w: „Transformacje”, Nr 1-2, 2013)
Dla epoki bezwstydu charakterystyczny jest bezwstyd kłamstwa, roszczeń i zachowań. To, że mało kto wstydzi się kłamstwa, wynika z umasowienia łgarstwa. Stało się ono w dużej mierze za sprawą reklamy tak nagminne i powszednie, że nie jest czymś wyjątkowym, lecz - niestety - społecznie akceptowanym i nie razi ani tych, którzy wysłuchują kłamstw, ani tych, którzy operują kłamstwami na co dzień - co uprawia się powszechnie, staje się normą społeczną i nie trzeba się tego wstydzić.
Od siedemdziesiątych lat ubiegłego wieku kolejne pokolenia mają coraz większe wymagania; o wiele mniej wymagają od siebie, aniżeli od innych. Jak słusznie pisze Sven Kuntze w książce „Die schamlose Generation“, w krajach rozwiniętych wyrosło ono w czasach pokoju i postępującego dostatku, który zapewniali im starsi i państwo opiekuńcze („socjalne”). Na dodatek, ideologia konsumpcjonizmu wywiera presję na powiększanie dobrobytu, komfortu i bogactwa.
Toteż za sprawą rodziców i dziadków wciąż rosną wymagania młodych pokoleń, nawykłych do brania. Chcą mieć coraz więcej wszystkiego: pieniędzy, różnego rodzaju sprzętu i rozrywek i coraz bardziej natarczywie oraz bezwzględnie domagają się spełnienia swych roszczeń, nie licząc się z niczym i nikim, ani nie dbając o przyszłość.
Trafna jest uwaga S. Kuntzego: „Nigdy żadnemu pokoleniu tak sie nie powiodło i żadne pokolenie nie zostawialo potomkom tak spustoszonego świata". Postawy roszczeniowe nie zanikają z wiekiem, lecz wzrastają w myśl przysłowia: "czym skorupka za młodu nasiąknie...". Najpierw, w stosunku do rodziców i nauczycieli (pretensje o dobre oceny), a potem - do pracodawców (roszczenia płacowe), rządów i całego świata.
Roszczenia też spowszednialy i nie są uznawane za coś wstydliwego; wręcz przeciwnie, są oznaką normalności. Coraz bardziej popularne są zachowania frywolne, niegodne i budzące niesmak i oburzenie ludzi wychowanych na odwiecznych wartościach i zasadach ładu społecznego oraz na kanonach tradycyjnej estetyki. Coraz częściej ma się do czynienia z erozją dawnych wartości i łamaniem reguł dobrego zachowania; uznaje się to za oznakę postępowości i usprawiedliwia, traktując jak „naturalny bunt młodości“, który w sposób nieuzasadniony przenosi się na wiek dojrzały.
Odstępstwo od poprawnych zachowań coraz mniej krępuje i nie razi. Chamstwo i wulgarność należą już do „dobrego tonu“ - można nimi „szpanować” i wcale nie jest powodem do wstydu. Co ciekawe, być może pod wpływem źle pojętej emancypacji i genderyzmu, pod tym względem dziewczęta i kobiety stają się bardziej bezwstydne od chłopców i mężczyzn.
Niskie pobudki – posiadanie pieniędzy i łatwe zdobywanie ich, robienie bez trudu kariery zawodowej, chęć zdobycia popularności np. przez pokazywanie się na okładkach czasopism (nawet brukowych i pornograficznych) - wypalają w ludziach najświętsze uczucia, również poczucie wstydu.
Ludzie coraz mniej wstydzą się czegokolwiek, a jeśli się wstydzą, to raczej nie tego, czego powinni. Badania pokazują, że wskutek postępującej urbanizacji i panowania ideologii konsumpcjonizmu coraz częściej wstydzimy się tego, co sprzeczne jest z modelem „człowieka - (bezmyślnego) konsumenta”: biedy, długów, pochodzenia wiejskiego, niemodnego ubioru i bycia bezrobotnym. Natomiast nie wstydzą się publicznego obnażania się, nagannego postępowania, używania wulgaryzmów, grubiańskich i bezczelnych zachowań, pijaństwa, ćpania, nieuczciwości, własnej głupoty, niskiego wykształcenia, szpanowania, małpowania, prostytuowania się, itd.
Epoka cynizmu
Cynizmem nazywa się postawę życiową, którą charakteryzuje nieuznawanie obowiązujących zasad etycznych i lekceważące odnoszenie się do powszechnie szanowanych pojęć, prawa, autorytetów, osób i instytucji, a także - na co zwracam szczególną uwagę - przyjmowanie przeciwstawnych postaw, podejmowanie diametralnie różnych działań i głoszenie sprzecznych twierdzeń, poglądów i opinii. Tak rozumiany cynizm - jak pisze Peter Sloterdijk w „Krytyce cynicznego rozumu” - jest „produktem świadomości, która ocknęła się ze złudzeń”. To ocknięcie nie jest niczym innym, jak rozczarowaniem.
Tak więc, cynizm rodzi się z rozczarowania. A wcale nie brak nam już teraz powodów do rozczarowań i liczba ich będzie wzrastać. Z upływem czasu doznajemy ich coraz więcej na każdym kroku, przede wszystkim za sprawą rządów, władz, polityków, ekonomistów, kapłanów, a także zwykłych oszustów, naciągaczy, szalbierzy oraz reklamy.
Rozczarowujemy się z powodu niespełnionych oczekiwań i celów, chociaż z początku wydawały się one wielce prawdopodobne. Ale niespodziewane lub przypadkowe sytuacje, których w turbulentnym świecie, a zwłaszcza w bardzo dynamicznej rzeczywistości społecznej jest coraz więcej, pokrzyżowały nasze plany.
Rozczarowują nas ludzie, w których pokładaliśmy duże nadzieje i obdarzali wielkim zaufaniem, kiedy okazało się, że nas zawiedli. To odnosi się do cynicznych wypowiedzi przedstawicieli rządów oraz do obietnic polityków i głoszonych przez nich programów wyborczych, które po wyborach okazują się gołosłownością.
Rozczarowują nas prognozy ekonomistów i meteorologów, ekspertyzy naukowców oraz przepowiednie wróżbitów, które dość szybko zostają w końcu sfalsyfikowane. Rozczarowują nas urządzenia techniczne, które nie są tak niezawodne, jak się powszechnie sądzi.
Rozczarowuje nas przesadna wiara w naukę, która często jest złudna.
Rozczarowujemy się też wiarą religijną oraz wiarą we własne siły, umiejętności, wiedzę i zdrowie.
Rozczarowują oczekiwania związane z funkcjonowaniem różnych instytucji. Zawodne okazują się autorytety, które z czasem - w zależności od kontekstu politycznego i koniunktury - ulegają erozji, a także bohaterowie, których się odbrązawia.
Proporcjonalnie do doświadczania wzrostu różnego rodzaju rozczarowań narasta w nas cynizm, którego poziom zależy od mocy uczucia rozczarowania. W rezultacie stajemy się nolens volens coraz bardziej cyniczni - nieświadomie, a czasem celowo kierując się względami pragmatycznymi. Cynizm - tak jak kłamstwo i bezwstyd - przekształcił się w instrument przetrwania we współczesnej rzeczywistości społecznej. Wiedzą o tym zwykli ludzie, a o wiele bardziej politycy, którzy posługują się tym instrumentem najczęściej w walce o swój byt polityczny. Oni zresztą zawsze byli cyniczni, bowiem cynizm, kłamstwo i nieetyczność są nieodłącznymi atrybutami polityki. Jednak nigdy wcześniej ich wypowiedzi, zachowania, postawy, myślenie i operacje w skali jednostkowej, lokalnej, państwowej i globalnej nie były tak cyniczne, jak teraz.
Stopień cynizmu polityków jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu kultury politycznej społeczeństwa w danym systemie politycznym. Im trwalszy jest taki system, tym bardziej rozwinięta jest kultura polityczna, również elit władzy. Najniższy jej poziom występuje w momencie powstawania jakiegoś systemu; wzrasta on w miarę jego kształtowania się i dalszego rozwoju. Dlatego niskim poziomem kultury politycznej i wysokim stopniem cynizmu polityków charakteryzują się kraje, w których nie tak dawno dokonała się transformacja ustrojowa, np. państwa postsocjalistyczne.
Siłą rzeczy cynizm elit politycznych ogarnia stopniowo masy społeczne. Trzeba dłuższego czasu, rzędu kilku pokoleń, żeby w tych krajach osiągnąć wysoki poziom kultury politycznej i by politycy byli mniej cyniczni. W ostatnich czasach transformacje systemów politycznych dokonały się nie tylko w dawnych państwach socjalistycznych, ale również w krajach azjatyckich, (Bliskiego, Środkowego i Dalekiego Wschodu), afrykańskich oraz środkowo- i południowoamerykańskich i prawdopodobnie będą się dalej dokonywać. Z tego powodu cynizm będzie się tam jeszcze rozwijać.
Natomiast w wyniku narastających rozczarowań wynikających z różnych względów (kryzysy finansowe i ekonomiczne, wzrost bezrobocia, itp.) będzie postępować cynizm nawet w rozwiniętych i stabilnych krajach świata. To wszystko uzasadnia tezę o kształtowaniu się epoki cynizmu w dostatecznym stopniu.
Wiesław Sztumski
7 kwietnia 2015
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4936
Jednym z wielu wynaturzeń charakterystycznych dla naszych czasów jest ucieczka od odpowiedzialności.
Żyjemy w czasach globalizacji, która przebiega równolegle z postępem demokracji i liberalizacji; jest przecież produktem państw o ustroju charakteryzującym się tymi cechami. Z uwagi na to, że maksymalizacja wolności jest warunkiem koniecznym do globalizacji, szybko zwiększa się stopień i zakres wolności. Jednak nie powinien on osiągnąć wartości ekstremalnej, bo wówczas wolność przekształciłaby się w samowolę, co spowodowałoby zniszczenie porządku społecznego. Dlatego nadmierny wzrost wolności ogranicza się za pomocą zakazów religijnych, obyczajowych, prawnych itd. oraz odwoływania się do poczucia odpowiedzialności.
A więc naturalną rzeczą jest zachowanie prostej proporcjonalności między wolnością i odpowiedzialnością. Tymczasem praktyka życiowa dowodzi, że jest inaczej - wzrostowi wolności towarzyszy zanik odpowiedzialności. Jest to jednym z wielu wynaturzeń charakterystycznych dla naszych czasów, które wyjątkowo sprzyjają ucieczce od odpowiedzialności. Wprawdzie ludzie zawsze unikali odpowiedzialności, ale nigdy tak jak teraz, kiedy są do tego wyjątkowo sprzyjające warunki.
Minimalizacja odpowiedzialności dotyczy wszystkich jej aspektów i odmian. Ale tutaj ograniczę się do najbardziej znanych jej rodzajów - „odpowiedzialności za” (skutki decyzji, postaw, działania lub zaniechania) i „odpowiedzialności przed” (kimś lub czymś), oraz wymiarów - aktualnej i potencjalnej, jednostkowej i zbiorowej, jawnej i anonimowej, konkretnej i abstrakcyjnej, bezpośredniej i pośredniej, podmiotowej i przedmiotowej oraz rzeczywistej i fikcyjnej.
Odpowiedzialność potencjalna zamiast aktualnej
Do niedawna sprawa była prosta, gdyż odpowiadało się za to, co zaistniało w przeszłości, albo co dzieje się aktualnie. Ponieważ odpowiedzialność pociąga za sobą jakiś rodzaj kary, trzeba było najpierw zawinić, żeby zostać ukaranym. Teraz pojawiła się tendencja do odpowiadania za to, co może zdarzyć się, co ewentualnie zaistnieje, czyli za negatywne konsekwencje potencjalne. Odpowiedzialność za potencjalne skutki podjętej decyzji ma sens, jeśli jest się ich świadomym i potrafi się je dokładnie przewidzieć. A we współczesnym świecie z przewidywaniem jest coraz gorzej, gdyż jest on chaotyczny, szybko się zmienia i przeważnie rządzą w nim prawidłowości statystyczne, przypadki i bifurkacje. W związku z tym nie wiadomo, czy i kiedy, ani które z potencjalnych, czyli teoretycznie możliwych następstw urzeczywistni się.
W miarę dokładnie da się przewidywać wydarzenia w nieodległych horyzontach czasowych. A te zawężają się coraz bardziej wskutek postępującej komplikacji świata oraz wzrastającego tempa zmian i życia. Mimo to występuje presja na odpowiedzialność za najodleglejsze w czasie skutki decyzji. Bierze się ona stąd, że coraz bardziej uświadamia się ludzi o możliwych zagrożeniach w dalekiej przyszłości, takich jak ocieplenie klimatu, koniec świata itp. Budzi to lęk o stan świata w bardzo dalekiej przyszłości i troskę o przyszłe losy odległych pokoleń i ludzkości. Być może, jest to skutkiem celowego odwracania uwagi od spraw teraźniejszych i dziełem manipulacji dokonywanej przez elity władzy, które chcą uwolnić się od odpowiedzialności za to, co robią w okresie sprawowania rządów i odsunąć ją na czas, kiedy już śladu po nich nie będzie. Tak czy inaczej, ludzie troszczą się dziś bardziej o niewyobrażalną przyszłość aniżeli o materialną teraźniejszość.
W związku z tym, odpowiedzialność za to, co „tam i później” zastępuje stopniowo odpowiedzialność za to, co „tu i teraz”. Dlatego od polityków, ekonomistów, techników i naukowców domagamy się bardziej odpowiedzialności za bardzo odległe w czasie konsekwencje ich decyzji, aniżeli za aktualne efekty ich pracy. Jednak z uwagi na coraz większą trudność przewidywania w odległych horyzontach czasowych nie da się wyegzekwować odpowiedzialności za coś, co się wtedy stanie, co dzisiaj funkcjonuje tylko jako skutek potencjalny. W ten sposób przeniesienie odpowiedzialności na czas przyszły zmienia ją z odpowiedzialności faktycznej w potencjalną lub fikcyjną. To wyjaśnia, dlaczego elity władzy starają się skupić uwagę społeczeństwa na sprawy przyszłe.
Odpowiedzialność zbiorowa zamiast jednostkowej
Zgodnie z prawem Parkinsona o nieustannym mnożeniu się urzędników, ich liczba w administracji państwowej i samorządowej wzrasta bardzo szybko. Równocześnie z tym zmniejsza się ich odpowiedzialność za podjętą decyzję i załatwianie jakiejś sprawy, ponieważ rozkłada się ona na liczbę osób uczestniczących w tym procesie.
Ze wzrostem liczby decydentów (urzędnik jest również decydentem w określonych sprawach) postępuje rozmywanie się odpowiedzialności pojedynczych osób w odpowiedzialności grup. A grupy, zwłaszcza wielkie, często pozostają poza zasięgiem odpowiedzialności. Łatwiej jest pociągnąć do odpowiedzialności jednego człowieka aniżeli całą grupę, tym bardziej, że prawo nie akceptuje odpowiedzialności zbiorowej, tylko indywidualną.
Im bardziej rozbudowany jest system administracji (urzędników), im więcej jest decydentów, tym mniejszą odpowiedzialność ponosi każdy z nich z osobna. To wywołuje dwa negatywne skutki: ich poczucie bezkarności oraz arogancję. Z tym ma się do czynienia na każdym kroku, a przykładów można wskazać bez liku.
Oprócz tego, na im wyższym szczeblu zarządzania usytuowany jest urzędnik, tym większą liczbę doradców powołuje. A to z dwóch powodów, albo czuje się niekompetentny do podejmowania samodzielnych decyzji (dobrze, jeśli jest tego świadomy), albo po to, żeby w razie czego zrzucić odpowiedzialność z siebie na nich. Odpowiedzialność jednostek jest przerzucana na odpowiedzialność zbiorową różnych gremiów, zespołów, kolektywów, rad itp. W ten sposób tworzy się współodpowiedzialność, w ramach której bardziej można działać bezkarnie.
Tak więc, elity władzy uciekają od wymiernej odpowiedzialności osobistej i zrzucają ją na niewymierną i enigmatyczną odpowiedzialność grupy. Dzięki temu rośnie ich bezkarność i arogancja na każdym poziomie hierarchii zarządzania.
Odpowiedzialność zbiorowa nie jest tylko wynikiem rozbudowy administracji. Ma się z nią do czynienia w innych obszarach i sferach działań: w nauce, technice, urbanistyce itd., gdzie ze względu na wzrost wydajności oraz w wyniku postępującej kooperacji praca jednostek zastępowana jest przez pracę brygad, zespołów i grup pracowników. Wskutek tego coraz więcej ludzi czyni się odpowiedzialnymi za to, co się dzieje.
Odpowiedzialność anonimowa zamiast jawnej
W wyniku procesów globalizacyjnych, zmierzających do homogenizacji społeczeństwa, ludzie stają się coraz bardziej podobni do siebie ze względu na sposób myślenia, odczuwania, noszenia się, wyglądu, wyrażania się itd. - w miarę rosnącej standaryzacji i normalizacji. W efekcie, ich jednostkowość rozpływa się w zbiorowości czy masie. Ludzie stają się nierozróżnialni, nierozpoznawalni, bezosobowi i działają bezimiennie.
Anonimowość jednostki rośnie proporcjonalnie do liczebności grupy społecznej, w jakiej funkcjonuje. Światem rządzą w coraz większym stopniu i coraz skuteczniej układy skryte (podobne do lóż, albo mafii działających zazwyczaj w zmowie), albo nieformalne grupy finansistów i monopolistów, którzy są uosobieniem różnych ukrytych motorów napędzających gospodarkę, technologię itp. np. w postaci „niewidzialnej ręki rynku”. One nigdy nie ujawniają się; są w istocie nieznane społeczeństwu i co najwyżej ludzie domyślają się, o kogo chodzi.
Ich anonimowe działania są właściwie samowolne i pozostają poza kontrolą społeczną, co nie znaczy, że w ogóle są nieodpowiedzialne. Z tej racji decydenci należący do elit faktycznie rządzących światem, będąc anonimowymi, wymykają od odpowiedzialności przed społeczeństwem. To dotyczy także decydentów działających na mniejszą skalę, którzy starają się być tajemniczymi, jak tylko to jest możliwe, by móc unikać odpowiedzialności.
Tak więc, postępuje proces przekształcania się odpowiedzialności jawnej w anonimową, czyli iluzoryczną. Wzrostowi odpowiedzialności anonimowej sprzyja szerzenie się odpowiedzialności zbiorowej. Sytuacja, w której nie wiadomo, za co się realnie odpowiada, ani kto konkretnie odpowiada, gdzie „winowajca” jest anonimowy (zbiorowy i abstrakcyjny), sprzyja szerzeniu się zachowań nieodpowiedzialnych i bezkarnych. A poczucie bezkarności decydentów odbija się negatywnie w ich postawach moralnych i stosunku do innych ludzi. Mogą oni bez skrupułów etycznych dokonywać różnego rodzaju eksperymentów na żywych organizmach społecznych, na ludziach.
Im wyższe miejsce w hierarchii władzy lub zarządzania ktoś zajmuje, tym bardziej jego odpowiedzialność jest anonimowa, pozorna i bezkarna. Faktycznie, jawnie i jednostkowo (osobiście) odpowiedzialni są tylko ludzie nie mający władzy i stojący na najniższych poziomach struktury społecznej. Ale ich odpowiedzialność nie ma praktycznie żadnego znaczenia dla funkcjonowania społeczeństwa w całości, zwłaszcza społeczeństwa światowego. Rozwojowi odpowiedzialności anonimowej sprzyja swoista blokada informacji za pomocą nieformalnej cenzury.
Odpowiedzialność pośrednia zamiast bezpośredniej
Odpowiedzialność bezpośrednia to taka, kiedy dana jednostka (lub ewentualnie instytucja) sama bezpośrednio odpowiada za wynikające wprost następstwa swych decyzji, czyli za skutki bezpośrednie. Natomiast odpowiedzialność pośrednia ma miejsce wówczas, gdy odpowiada się za decyzje, które same nie wywołują wprawdzie negatywnych skutków, ale stały się podstawą do podjęcia niewłaściwych decyzji przez innych decydentów. Czyli za decyzje, które przyczyniły się do czegoś złego nie wprost.
System zarządzania w warunkach demokracji sprzyja rozpraszaniu władzy i odpowiedzialności. W ustrojach totalitarnych, gdzie władza jest scentralizowana (np. w postaci centralizmu demokratycznego), tylko jeden władca - król, wódz, sekretarz partii, prezydent itp. - odpowiada bezpośrednio za swe decyzje. Inni, funkcjonując w pośrednich ogniwach władzy, muszą wykonywać tylko jego polecenia i w zasadzie nie ma i nie powinno być możliwości zmiany tych poleceń albo decyzji.
Natomiast w demokracji jest inaczej. Tutaj zmiana decyzji od szczebla centralnego do lokalnego jest nie tylko możliwa, ale wręcz pożądana. Im bardziej rozwinięty ustrój demokratyczny, tym więcej przedstawicieli władzy - państwowej i samorządowej - musi zmieniać decyzje władz centralnych, dostosowując je do własnych potrzeb i warunków lokalnych.
Mamy tu do czynienia z o wiele większym polem zmienności decyzji. W związku z tym zwiększa się możliwość dokonania wyboru dobrego wprawdzie dla społeczności lokalnej, ale wywołującego negatywne konsekwencje dla innych społeczności lokalnych lub ogółu społeczeństwa i na odwrót.
W warunkach rosnącej demokracji rozwija się odpowiedzialność pośrednia. W ten sposób decydenci centralni dzielą się odpowiedzialnością z decydentami na niższych szczeblach zarządzania państwem i w pewnym stopniu mogą uchylać się od odpowiedzialności własnej.
Odpowiedzialność przedmiotowa zamiast podmiotowej
W coraz większym stopniu przenosi się odpowiedzialność z osób na rzeczy. Inaczej mówiąc, zastępuje się odpowiedzialność podmiotową, czyli ludzi, przez odpowiedzialność przedmiotową, czyli rzeczy lub zjawisk.
Jest to kolejny przejaw ucieczki ludzi od odpowiedzialności i chęci życia w komforcie nieodpowiedzialności. Tak wiec, coraz częściej odpowiedzialnymi za jakieś negatywne zjawiska w przyrodzie i społeczeństwie nie czyni się nie ludzi, lecz rzeczy, procesy, zdarzenia i zjawiska.
Na przykład, wmawia się ludziom, że za powódź odpowiedzialny jest zły stan wałów przeciwpowodziowych, tam itp. urządzeń zabezpieczających przed powodzią i jej skutkami, a nie ludzie, którzy źle wykonali te urządzenia lub wcale ich nie kontrolowali, albo robili to w niedostatecznym stopniu. Albo, że za wypadek samochodowy odpowiedzialny jest zły stan nawierzchni drogi, złe oznakowanie, mgła itp., a nie kierowca, który powinien zachowywać się rozsądnie na drodze i jechać odpowiednio do warunków panujących w czasie jazdy.
Przejawem zastępowania odpowiedzialności osobowej przez przedmiotową jest również czynienie odpowiedzialnymi instytucje lub organizacje. W ten sposób za funkcjonowanie organizacji nie są odpowiedzialni ludzie pracujący w nich, ani reprezentujący je. Za złe skutki działania odpowiada cała organizacja, a nikt personalnie.
Innym przejawem tego zjawiska jest przenoszenie odpowiedzialności na całe sfery działań ludzkich, np. biznes; świadczy o tym powołanie do istnienia tzw. etyki biznesu. Tak więc, przenosi się etyczność i powinność etyczną, która jest właściwa ludziom - etyka (a do niej należy odpowiedzialność) jest wyłącznie atrybutem człowieka - na przedmioty, chociaż one z natury rzeczy są etycznie obojętne.
Odpowiedzialność nie wiadomo przed kim, ani przed czym
Jeśli już nie da się uniknąć odpowiedzialności, to najlepiej jest odpowiadać wobec czegoś nieuchwytnego, ponieważ to również redukuje odpowiedzialność do zera. Najchętniej odwołuje się - dotyczy to przede wszystkim różnych przywódców - do odpowiedzialności przed „bogiem i historią”, ale też przed innymi bytami urojonymi o statusie ontologicznym hipostaz. Są one ponadczasowe oraz niematerialne i dlatego nieuchwytne i nierzeczywiste.
Czyniąc się odpowiedzialnym przed takimi bytami ucieka się do odpowiedzialności urojonej i pozornej - stwarza się tylko fikcję odpowiedzialności. W rzeczywistości jest to zwykłym „mydleniem oczu” ludziom i ma na celu uspokojenie własnego sumienia.
Konkludując, na podstawie faktów świadczących o odrzeczywistnianiu się odpowiedzialności wskutek przekształcania się jej z aktualnej w potencjalną, jednostkowej w zbiorową, jawnej w anonimową, bezpośredniej w pośrednią i osobowej w przedmiotową, dochodzę do uzasadnionego wniosku, że we współczesnym świecie występuje zjawisko dość szybko postępującej erozji odpowiedzialności.
Wraz z tym zmienia się też tradycyjne pojęcie odpowiedzialności. Konsekwencją tego jest narastanie poczucia samowoli i bezkarności w działaniach i zachowaniach ludzi. Dotyczy to chyba w większym stopniu światowych elit władzy, czyli „globalnej nowej arystokracji”, aniżeli „globalnego nowego plebsu”. Ale unikanie odpowiedzialności przechodzi też stopniowo na niższe poziomy struktury społecznej, wszak „ryba cuchnie od głowy”. Kiedy powszechnie zapanuje odpowiedzialność potencjalna, zbiorowa, anonimowa, pośrednia i przedmiotowa, wtedy już nikt nie będzie odpowiadać za nic, bo wszyscy będą odpowiadać za wszystko.
Wiesław Sztumski
27 stycznia 2012
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 5328
W Polsce tworzy się społeczeństwo jednoświatopoglądowe,
pozostające pod wpływem prawicowych,nacjonalistycznych, ksenofobicznych religianckich poglądów. prof. Maria Szyszkowska Profesor Maria Szyszkowska zwraca celnie uwagę w swych licznych tekstach i wystąpieniach na problem zasadniczy współczesnej cywilizacji i kultury zarażonej wirusem neoliberalizmu i wynikających z niego bezpośrednio: egoizmu, egocentryzmu, egotyzmu, narcyzmu. Wielu myślicieli w minionym stuleciu zauważało i przestrzegało przed nadmierną jednowymiarowością – tu: komercjalizacją i ekonomizacją – opisu świata i jednostki (również wspólnotowości człowieka). Prowadzi to w efekcie do dehumanizacji nie tylko osoby ludzkiej i jej wytworów (mających służyć mu do rozwoju i postępu, ale to współcześnie niemodne określenia), ale i stosunków interpersonalnych, kultury, wszelkiej działalności człowieka.
Bo w tak urządzonym i opisywanym świecie liczy się tylko indywidualny sukces (i to wąsko, bo jedynie utylitarnie i doraźnie pojęty), zewnętrzne, powierzchowne piękno, bogactwo i blichtr (w sensie materialnym). Maria Szyszkowska, wskazując jako jedna z nielicznych w naszym kraju osoba z tzw. mainstreamu, iż to człowiek jest wartością fundamentalną dla naszej kultury wyrosłej z tradycji i dorobku Oświecenia, przypomina podstawowe pryncypia cywilizacji łacińsko-atlantyckiej. Pryncypia jakby zapomniane w dzisiejszej, skomercjalizowanej, egoistycznej, utylitarnej rzeczywistości.
Trudno polemizować czy cokolwiek dodawać do wywodów Pani Profesor. Raz – z racji humanistycznej i racjonalnie pojętej na wskroś prawdy płynącej z tych słów (bo dla każdego prawdziwego racjonalisty od zarania dziejów, to człowiek – na miarę parmenidesowej sentencji sprzed prawie 2500 lat – jest, ma być, „miarą wszechrzeczy”), dwa – z tytułu pozycji i autorytetu jaki posiada Maria Szyszkowska w środowiskach intelektualnych polskich humanistów.
Chciałbym tylko dopowiedzieć w kontekście przywołanych tez Pani Profesor, że mimo poszerzenia w ostatnich dekadach przestrzeni wolności osobistych, zasięgu i wymiaru demokracji, swobód wypowiedzi, kreacji własnej osoby itd., tak naprawdę, tej zadekretowanej wolności człowiek, jednostka, ma coraz mniej. I nie z powodu technicznych, stale poszerzanych na skutek rozwoju technologii możliwości inwigilacji, obserwacji zachowań czy reakcji; ba, nawet wnikania w jestestwo człowieka, w jego myśli i podświadomość, co stało się obsesją elit rządzących (mających usta pełne frazesów o wolności, demokracji, przepływie idei, itd.), przy których orwellowski Wielki Brat wydaje się niewinną igraszką. To kurczenie się obszaru wolności jednostki wynika z dogmatyzacji i sakralizacji pewnych teorii, koncepcji, sądów z dziedziny ekonomii, gospodarki czy wreszcie z określonych koncepcji człowieka.
Zwycięstwo Homo oeconomicus
Homo oeconomicus jest jedynym i absolutnym zwycięzcą w starciu różnych koncepcji człowieka: koncepcji według recept socjalizmu i według pomysłów kapitału oraz jego protagonistów. W jednym z listów do Mieczysława F. Rakowskiego, Marion hrabina Doenhoff (wówczas czołowa postać Rady Nadzorczej znakomitego i opiniotwórczego periodyku niemieckiego „Die Zeit”), opisując świat po upadku bipolarnego podziału, pisała:„… Homo oeconomicus ma właściwie tylko jeden cel: z bezlitosną precyzją i kierując się niezawodnym rozsądkiem dążyć do osiągnięcia jak największych korzyści”. Korzyści osobistych i materialnych. W Polsce widać to ze szczególną ostrością. Bo tu słowa i czyny drastycznie i dramatycznie – w stosunku do rozbudzonych nadziei – się rozeszły, a elity głoszące te nadzieje - jak mało gdzie - się skompromitowały. Ideowo, praktycznie, konceptualnie. Brak bezpieczeństwa socjalnego, ciągła niepewność i codzienny chaos oraz kult młodości (wszyscy winni być piękni, młodzi i bogaci) wykluczający a priori starość, niedołężność, potrzebę stabilizacji i pewności, eliminuje ludzi sędziwych wiekiem, przesuwając ich w kategorie ciężarów dla społeczeństwa. Społeczeństwo ma być wspólnotą ludzi ofensywnych, przedsiębiorczych, pazernych i bezwzględnych.
Pomijając ten zdehumanizowany wizerunek człowieka należy podkreślić, że wymienione elity proponujące w latach 80. XX wieku (jako „opozycja demokratyczna” w Polsce Ludowej) pluralizm i demokratyzację w miejsce opresyjnego i autorytarnego państwa monopartii, podając taką formę i obraz funkcjonowania osoby ludzkiej w naszym kraju po 4.06.1989 same sobie jawnie zaprzeczyły. Pluralizm w ich wersji okazał się kolejnym homogenicznym projektem jednostki, jej kultury, cywilizacji, życia. Bo przecież nie każdy ma predyspozycje – nawet psychiczne, osobowe, z racji wykształcenia i zamiłowań – do biznesu. Nie każdy jest przedsiębiorczy i nadaje się do „brania swoich spraw” (zwłaszcza dotyczących prowadzenia prywatnej firmy i ryzyka z tym związanego) „w swoje ręce”. Ludzie są bowiem zarówno ślimakami, jak i modliszkami. I to też jest przejaw wspomnianego pluralizmu i wielopostaciowości naszego bytu.
Starości nie przewiduje się
Dlatego też rola przyjaznego człowiekowi państwa – czyli wspólnoty - jest nie do przecenienia. W kontekście wzajemnej życzliwości, pomocy, solidarności, wyrównywania szans i czynienia przez to życia ludzkiego „bardziej ludzkim”. Człowiek jest bowiem zwierzęciem stadnym, przez to „uczłowieczył się”, zhumanizował. Poczucie wspólnoty (i jej doświadczanie) ma więc dla niego niebagatelne, jeśli nie decydujące, egzystencjalnie, znaczenie. Ludzie starsi w naszym kraju (choć nie tylko – dane na ten temat np. z bogatych Niemiec również świadczą o dramatycznym spadku poziomu egzystencji ludzi będących u schyłku życia) stanowią problem dla promowanej koncepcji człowieka. Koncepcji opartej na zysku, produkcji, konsumpcji dóbr i ciągłej obecności „na rynku” (traktowanego tylko jako forma „zakupizmu” - termin ukuty przez prof. Benjamina Barbera).
Wartością jest bowiem tylko to, co jest dziś rynkowe, czyli zyskowne. Perspektywy dłuższe, kilkuletnie – o dekadach nie wspominając – są dlatego nieobecne w tej wersji życia człowieka. Wszystko jest dziś, teraz, bo reszta – to chaos, dym, totalna niepewność.
Segregacja dziś
I dlatego dziś podstawowym podziałem i stratyfikacją społeczeństwa staje się segregacja na bogatych i biednych. Wspólną cechą obu tych grup jest demoralizacja wynikająca właśnie z pogłębiającej się stratyfikacji i wynikłej stąd niepewności: bogaci przejawiają obawę o swój stan posiadania (i utrzymania poziomu życia), biedni – myślą o wyrwaniu się z biedy, poddaństwa i uzależnienia. To zagrożenie tężeje na naszych oczach.
Świat dzisiejszy wytwarza rocznie prawie 300 bilionów informacji. Zdolnych z nich jest przetrwać tylko 300 tysięcy. Nie jesteśmy więc w stanie zrozumieć - jeśli nie posiadamy stosownego aparatu weryfikującego informacje do nas docierające – ich sensu i znaczenia. Zanikają więc wszelkie wartości, stanowiące do tej pory oparcie dla człowieka, jak naród, państwo, wspólnota, tradycja, religia. Dziedzictwo człowieka staje się elementem chaotycznej gry niedookreślonych sił, trudnych do opisania, zracjonalizowania, dehumanizujących dotychczasowe środowisko (i tradycje) człowieka. Ibi patria, ubi bene, bądź pecunia non olet są wiodącymi wartościami współczesnego świata, a to rodzi egoizm, pazerność, nieczułość na ludzką krzywdę, brak solidarności z cierpiącym, słabym, starym, chorym. Symptomy dehumanizacji dzisiejszego życia widoczne są najbardziej w następujących aspektach i zjawiskach: silna polaryzacja na tle posiadania majątkowego, faworyzowanie wartości materialnych, uzależnienie od bogactwa, połączenie władzy i kapitału, wojny w imię posiadania, pogłębiająca się komercjalizacja życia. W pogoni za kapitałem jeden człowiek depcze drugiego, a reszta zachowuje się jak uciekający i tratujący się wzajemnie tłum. Dehumanizacja współczesnej Polski to poważny problem, ale i dzisiejsza kultura i cywilizacja w ujęciu globalnym także nie są wolne od tego zagrożenia. Przyczyny tego stanu rzeczy są w zasadzie znane, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę i nie wszyscy zamierzają się do tego przyznać. A to już – moim skromnym zdaniem – jest także rola ruchu racjonalistycznego, humanistów i ludzi przywiązanych do idei Oświecenia. Radosław S. Czarnecki