Filozofia (el)
- Autor: Wieslaw Sztumski
- Odsłon: 6312
Bardzo szybkie zacieranie się granic między różnymi przeciwieństwami jest charakterystyczne dla współczesnego świata. Nasila się ono wraz postępem nauki i techniki, dzięki któremu eksploruje się coraz niższe poziomy struktury materii i wzrasta dokładność pomiarów. Pośrednio także wpływa na nie ciągłe przyspieszanie tempa życia.
Zjawisko skracania dystansu między ekstremami i zanikania sprzeczności między nimi można chyba uznać za prawidłowość rozwoju cywilizacji: zbliżanie się skrajności do siebie jest proporcjonalne do postępu techniki. Tak sformułowane prawo odzwierciedla w jakimś sensie znaną zasadę dialektyki o jedności przeciwieństw i jest jej szczególnym przypadkiem. Jego konsekwencją jest stopniowe odchodzenie od myślenia binarnego i logiki dwuwartościowej. Tak jedno, jak i drugie, jest mało przydatne do deskrypcji i eksplikacji wciąż bardziej skomplikowanych zjawisk w przyrodzie, odkrywanych przez naukowców oraz w społeczeństwie, generowanych przez jego rozwój.
W dzisiejszym obrazie świata nie ma ostro zarysowanych linii demarkacyjnych między jego elementami. Granice między obiektami lub zjawiskami nie są już pojedynczymi liniami, lecz przybierają postać wiązek linii, co powoduje, że obraz ten staje się coraz bardziej zamazany. Dlatego współczesny świat postrzega się jak fuzzy world, czyli mnogość składników o rozmytych konturach.
Prawdopodobnie świat przyrody był takim od samego początku (jeśli w ogóle miał jakiś początek), tylko ludzie nie wiedzieli o tym, ponieważ dysponowali mniejszym zasobem wiedzy, nie tak rozwiniętą nauką i nie tak świetnym instrumentarium poznawczym jak obecnie.
Inaczej ma się sprawa ze światami społeczeństwa i kultury; tutaj w konsekwencji naturalnej ewolucji pojawiają się obiekty i zjawiska coraz bardziej złożone, których granice rozmazują się w wyniku różnych procesów społecznych i kulturowych.
Niemałą rolę odgrywają szybko rozwijające się procesy globalizacyjne. Zacieranie się granic ułatwia ich przekraczanie. Wskutek tego obiekty i zjawiska mogą dość swobodnie przenikać się nawzajem.
Wiele jest przykładów rozmywania się granic między ekstremami. Jednym z nich jest zacieranie się różnicy między tym, co zwykle uznawano za święte, a tym, co powszednie. Przejawia się ono w różnych wymiarach. Tutaj zajmę się tylko przekraczaniem granic między odświętnością i pospolitością oraz intymnością i ekshibicjonizmem.
Od odświętności do pospolitości
Jednym z symptomów zacierania się granicy między sacrum i profanum jest nieodróżnianie odświętności od powszedniości. Przede wszystkim zanika przeciwieństwo między dniami świątecznymi a roboczymi. Głównie pod presją czynników ekonomicznych zaczęto wykonywać pracę zarobkową w niedziele i święta.
Początkowo traktowano to jak coś wyjątkowego, wynikającego ze specyficznego charakteru niektórych zawodów oraz służb, a praca w dni świąteczne była dodatkowo opłacana. Później, kierując się w jakimś stopniu chęcią zadośćuczynienia życzeniom konsumentów, a przede wszystkim żądzą powiększania zysku, zmuszano inne grupy zawodowe do pracy w dni uznawane ustawowo za wolne od pracy.
Teraz praca w takie dni jest czymś nagminnym, na ogół nie budzi zdziwienia ani nie wywołuje sprzeciwu, mimo że w wielu przypadkach nie jest już nawet dodatkowo opłacana. Zresztą sprzeciw i tak nie miałby sensu w sytuacji, kiedy na rynku pracy, gdzie celowo utrzymuje się określoną stopę bezrobocia, która zresztą wzrasta w zastraszającym tempie, niepodzielnie rządzą pracodawcy, a nie pracobiorcy.
Czy dzisiaj dzień świąteczny różni się czymś jeszcze od roboczego? Chyba niczym. Co najwyżej tym, że w dni świąteczne - bardziej w święta kościelne niż w niedziele - praktykujący wyznawcy religijni chodzą na nabożeństwa do kościołów. Ale liczebność tych grup zmniejsza się w miarę postępowania laicyzacji. Tak więc zanika istota nielicznych dni świątecznych; roztapiają się one w masie dni roboczych.
Od wzniosłości do pospolitości
Drugą egzemplifikacją zacierania się granicy między odświętnością i codziennością jest zanikanie przeciwieństwa między wzniosłością a pospolitością. Konsekwencją nazbyt częstego świętowania jest erozja świętości.
To zjawisko ma miejsce przede wszystkim w naszym kraju, gdzie celebruje się wszystko, wszędzie, i w dowolnym czasie. Pod tym względem jesteśmy chyba unikalni, gdyż prawdopodobnie nie ma czegoś takiego gdzie indziej na świecie.
Dziwne jest tylko to, że inni wcale nie kwapią się do naśladowania nas w tym względzie i chyba mają rację.
Znacznie przyczyniają się do tego mass media i reklamy. Za ich sprawą uwzniośla się, co tylko się da: produkty (niemal każdy jest number one, jeśli nie na świecie, to przynajmniej w Polsce), osoby (wciąż więcej przybywa tzw. celebrytów, czyli w naszym przypadku - Polska jest tu wyjątkiem - ludzi, którzy nie wyróżniają się jakimiś wielkimi dokonaniami, a ich jedyną „zasługą” jest tylko to, że jest ich pełno w mediach).
Uwzniośla się nawet pracę zawodową i służbę, które coraz częściej podnosi się do rangi misji, a więc czegoś nadzwyczajnego, wskutek czego nie wykonuje się ich normalnie, lecz z łaski.
Celebruje się różnego rodzaju dni. Na dobrą sprawę nie ma dnia w kalendarzu, który nie byłby dniem kogoś lub czegoś w skali międzynarodowej, krajowej i regionalnej: nauczyciela, energetyka, hutnika, kobiet, psa, kota, tulipana, krawata i muszki, mózgu, itp., a nawet drzemki w pracy i wagarowicza, czyli Leni Naszych Powszednich (co za dureń je ustanowił?). Do tego trzeba jeszcze dodać różne święta wyznaniowe. Co dzień jest jakaś okazja do świętowania. A co z normalnymi dniami powszednimi? Nic, po prostu, przekształciły się w świąteczne.
Pospolitują się też różne uroczystości i obchody; nie szczędzi się symboli narodowych i religijnych, którymi szafuje się bez umiaru i sensu. Na przykład, świętowanie rocznic upamiętniających jakieś ważne wydarzenia ma sens wtedy, gdy odbywa się ono w dostatecznie dużych odstępach czasu (dziesięciolecia, stulecia, tysiąclecia), ale nie co rok ani miesiąc, nawet, gdyby to były niezwykłe daty. Kiedy świętuje się rocznice czy - jak ostatnio - miesięcznice, a może ktoś wymyśli jeszcze „tygodnice”, albo może „dziennice” (pomysłowość ludzka, jak głupota, są nieograniczone), to powszednieją one i tym samym są obdzierane ze świętości.
Zbyt częste i natarczywe powtarzanie powoduje znużenie, osłabia przeżycie emocjonalne i wywołuje reakcję obronną jaką jest niechęć. To dotyczy również nadużywania hymnu, flagi, godła i symbolu wiary (opasek o barwach państwowych, flag i krzyża) przy byle okazji – np. pogotowia strajkowego, manifestacji jakiejś niewielkiej grupy, nadania rangi jakiemuś zdarzeniu, albo roszczeniu.
Od odświętności do codzienności
Kolejnego przejawu rozmywania się granicy między odświętnością a codziennością upatruję w sposobie ubierania się. W stroju wyraża się poszanowanie dla kogoś lub uświetnienie czegoś. Przebywanie w nobliwym towarzystwie, w pewnych miejscach i okolicznościach wymaga stosownego ubrania się. Tymczasem dzieje się coś dziwnego. Coraz częściej spotyka się ludzi nieodpowiednio ubranych w teatrach, podczas oficjalnych wystąpień itp.
Za to eleganckiego ubioru żąda się od pracowników wielu instytucji. W rezultacie, tam, gdzie można by przyodziać strój roboczy, ubiera się wytwornie, a tam, gdzie powinno się być eleganckim, nosi się byle jak. Ot co, sacrum redukuje się do profanum.
Od intymności do ekshibicjonizmu
Innym symptomem zacierania się różnicy między sacrum i profanum jest zanikanie przeciwieństwa między intymnością a ekshibicjonizmem, czyli między zachowywaniem czegoś w tajemnicy i upublicznieniem tego.
Do nie tak dawna było tak, że sprawy intymne były własnością danej jednostki, która jak mogła broniła dostępu do nich innym ludziom. W zasadzie były one znane tylko jej, a co najwyżej, bardzo ograniczonemu gronu bliskich osób. Z tej racji z reguły otaczał je nimb tajemniczości. W tym sensie intymność stanowiła zarówno tabu jak i świętość.
Jednakże od pewnego czasu - znowu za sprawą czynników ekonomicznych - intymność stała się towarem, za który dobrze płacono. Zaczęto nią handlować i osiągać niezłe profity z jej sprzedaży. Teraz notuje się bardzo duży popyt na ten towar. W związku z tym rośnie jego podaż.
W tym stanie rzeczy kupczenie intymnością stało się zjawiskiem nagminnym. Wyraża się ono głównie w sprzedawaniu swojej nagości i odsłaniania się: zdjęć intymnych części ciała, filmów pokazujących akty kopulacji i jak najbardziej osobistych opowieści i zwierzeń, nieważne, czy prawdziwych, czy zmyślonych (bo jak to sprawdzić?), byleby jak najbardziej pikantnych, obrzydliwych, drastycznych, kompromitujących albo szokujących - na użytek pornografii, ale też skrywanych cech, namiętności i dewiacji seksualnych, a nawet swej twarzy i postaci - na użytek reklamy.
Nikogo to zjawisko już nie dziwi, ani nie razi. Wręcz przeciwnie, stało się ono normalnością, nadal rozwija się i ulega postępującemu spowszednieniu. Dzięki niemu świetnie prosperują wielomiliardowe rynki pornografii, reklamy, programów telewizyjnych (Big Brother, ukryta kamera, rozmowy w toku) oraz kolorowych i brukowych czasopism, a także wielu podglądaczy (paparazzi) prześcigających się w zdobywaniu intymnych informacji.
Co ciekawe, wielu ludzi chce się obnażać i rezygnować ze swej intymności, niejako chwalić się nią i upubliczniać, czasami za wielkie pieniądze, ale nawet za darmo. Żeby tylko – jak zwykło się mawiać – zaistnieć w publicznej przestrzeni medialnej w myśl zasady „nie pokazują cię, nie piszą o tobie, to znaczy, że cię nie ma, a więc nie istniejesz”. Nieważne nawet, w jakim świetle cię przedstawiają, ani czy piszą o tobie dobrze, czy źle; istotne jest to, żebyś ujawnił się, dał znać o sobie społeczeństwu i stał się rozpoznawalny.
W taki to sposób zostały przekroczone granice intymności, a niegdysiejsza jednostkowa intymność zastąpiona została przez masowy ekshibicjonizm.
Od czasu prywatnego do publicznego
Szczególnym przypadkiem upubliczniania intymności jest zanikanie przeciwieństwa między czasem prywatnym a publicznym. Czas prywatny, przeznaczony w istocie do wykorzystania według własnej woli na zajęcia mniej lub bardziej pożyteczne, albo na zwykłe leniuchowanie, jest swego rodzaju tabu i świętością dla człowieka. Nikomu nie wolno go zakłócać, nikt nie ma prawa kontrolować go, ani wtrącać się do niego. Jak ktoś zarządza swoim prywatnym czasem i na czym go spędza, to wyłącznie jego sprawa. Osoby postronne powinny to w pełni uszanować. Ale tak nie jest.
Coraz częściej inni ludzie i czynniki zewnętrzne ingerują w czas prywatny. Próbują zawężać jego ramy i modelować go na swój sposób i coraz częściej im się to udaje. Ktoś chce spędzić swój wolny, prywatny czas w ciszy w domu, albo w plenerze, ale nie da rady, ponieważ zewsząd wkrada się hałas, przed którym nie sposób obronić się: hałaśliwe rozmowy na zewnątrz, głośna muzyka, warkot silników samochodowych, motocykli itp. Chce sobie poleniuchować, ale w świadomości ma zakodowane obowiązki, które go niebawem czekają; myśl o nich zakłóca mu odpoczynek i błogie nicnierobienie. Chce spokojnie oglądać telewizję, ale co chwila pojawiają się denerwujące reklamy, które ten spokój naruszają.
Ciągle coś z otoczenia wtrąca się w czas prywatny. Tak, jak w konsekwencji postępującego zagęszczania się sieci zależności społecznych i globalizacji różnych zjawisk, prywatność rozmywa się we wspólnotowości, tak samo czas prywatny jest pochłaniany przez czas publiczny i praktycznie ulega redukcji się do minimum, do wartości śladowych.
Można by doszukać się wielu przyczyn przechodzenia sacrum w profanum, ale najważniejszą jest narastająca dominacja czynników ekonomicznych w życiu ludzi od początku rozwoju gospodarki wolnorynkowej, a w szczególności w dobie współczesnego liberalizmu.
Postęp techniczny i industrializacja w dziewiętnastym stuleciu, a nade wszystko doskonalone środki transportu i łączności w ubiegłym wieku, dały początek wychodzeniu żądań człowieka poza granice lokalności.
Jeszcze w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku Mikołaj Gogol napisał w opowiadaniu „Staroświeccy ziemianie”, że wcześniej (…) żadne życzenie nie sięgało poza parkan okalający niewielki dworek, poza opłotki wiejskiej chałupy. Cele marzeń ludzi i ich wyobraźnia nie przekraczały granic ich domostw. Później sięgnęły odległych siedlisk, krajów, kontynentów, obłoków i przestrzeni kosmicznej.
Ukoronowaniem likwidacji granic jest przekroczenie dwóch najważniejszych - między lokalnym a globalnym oraz między indywidualnym a masowym.
Życzenia oraz potrzeby lokalne i jednostkowe przekształciły się w życzenia oraz potrzeby globalne i masowe. Spowodowało to wzrost ekspansji życzeń i roszczeń, podsycanej przez ideologię nieokiełznanego konsumpcjonizmu. Wymusza ona przekraczanie innych jeszcze granic, w tym tej istotnej z wielu powodów – między sacrum a profanum.
W związku z globalizacją i umasowieniem potrzeb zaistniał poważny konflikt między globalnymi i zwiększającymi się potrzebami a lokalnymi i ograniczonymi możliwościami ich zaspokojenia. Jest to jedna z podstawowych sprzeczności współczesnego świata. Nad sposobem usunięcia jej głowią się ekonomiści i politycy, którzy, niestety, wciąż nie znajdują skutecznych rozwiązań.
Wiesław Sztumski
26 sierpnia 2012
.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2107
Sprawię, że moje zalecenia będą bogobojne i użyteczne dla chorych na miarę moich możliwości i mojego sumienia; będę ich chronił przed krzywdą i samowolną niesprawiedliwością. (Z przysięgi Hipokratesa)
Od pewnego czasu z różnych powodów przeważa tendencja do traktowania pacjentów jak przedmiotów (rzeczy). To nie podoba się większości pacjentów i wielu lekarzom „starej daty”, którzy respektują tradycyjne systemy wartości etycznych i religijnych, a w szczególności przysięgę Hipokratesa. Postulują oni, żeby szanować godność pacjenta, traktować go podmiotowo jak osobę (w sensie personalizmu) i z pełną empatią.
Ten postulat trudno jest spełnić w kapitalizmie neoliberalnym, gdzie życie społeczne jest zdominowane przez akcelerację tempa życia i pracy, ideologię konsumpcjonizmu i kult kariery oraz pieniądza. W teraźniejszej rzeczywistości społecznej gabinety lekarskie zamieniają się w sklepy, placówki zdrowia w supermarkety, lekarze w ekspedientów, a pacjenci w klientów.
Wobec tak rewolucyjnej zmiany podejścia do pacjentów, lekarze stają wobec trudnego dylematu etycznego: przestrzegać przysięgi Hipokratesa w wersji klasycznej lub zmodernizowanej i dbać o dobro pacjentów czy o własne interesy. W rozwiązaniu go może w jakiejś mierze pomóc większa humanizacja studiów medycznych. Ale to nie wystarczy. Radykalna zmiana postawy lekarza w stosunku do pacjenta mogłaby nastąpić w wyniku zmiany systemu ekonomicznego, na co na razie nie zanosi się.
Relacja lekarz-pacjent
Stosunek lekarza do pacjenta rozpatruję na tle relacji między ludźmi w rzeczywistości faktycznej oraz in concreto, a nie w idealnej (pomyślanej lub życzeniowej) ani in abstracto. Na tę postawę wpływają czynniki subiektywne i obiektywne.
Do pierwszych należą czynniki osobowościowe (charakterologiczne, ambicjonalne), kultura osobista, wiedza profesjonalna i ogólna (w szczególności humanistyczna), postawa wobec pracy, doświadczenie zawodowe i życiowe, światopogląd i system wartości.
A do drugich - głównie czynniki ekonomiczne, a także ustrojowe (polityczne), socjologiczne, kulturowe i środowiskowe (w głównej mierze środowisko pracy). Postawę lekarza kształtują też panujące w danym społeczeństwie stereotypy zachowań w stosunku do pacjentów i na odwrót.
Na podstawie analizy relacji lekarz - pacjent i badań statystycznych wyróżnia się ich realne typy, zaś na podstawie analizy obowiązujących norm moralnych, etyki lekarskiej i dezyderatów pacjentów konstruuje się życzeniowe (idealne) modele tych relacji. Jeden z nich, najbardziej popularny, odzwierciedla treści zawarte po części w Prawie pacjenta i Kodeksie etyki lekarskiej. Jest rzeczą zrozumiałą, że ten model może być wdrażany tylko aproksymatywnie, w miarę doskonalenia rzeczywistości społecznej i przybliżania jej do ideału.
W literaturze podaje się następujące modele tej relacji: paternalistyczny (autorytarny), interpretacyjny, informacyjny, wspólnego naradzania się i partnerski. Nazywam je modelami jednoaspektowymi (jednowymiarowymi). Obecnie rzadko występują one w czystej postaci. Raczej mieszają się ze sobą i dlatego są wieloaspektowe, przy czym zazwyczaj jeden aspekt dominuje.
Bardziej pożądany przez pacjenta jest model partnerski - lekarz nie dyktuje pacjentowi, co ma robić, tylko przedstawia mu i analizuje komplet danych dotyczących jego choroby (wyników pomiarowych różnych badań) oraz proponuje optymalne sposoby terapii na podstawie swojej wiedzy teoretycznej i praktyki lekarskiej.
Poza tym preferuje się holistyczne podejście do pacjenta (nazywane też uniwersalnym), które łączy ze sobą dwa stanowiska - biomedyczne i biopsychosocjologiczne. Pacjenta postrzega się z wielu punktów widzenia, jak całość, na którą składa się jego ciało (w aspekcie anatomicznym i fizjologicznym) i psychika („dusza”), jak i w całokształcie jego interakcji ze środowiskiem społecznym i przyrodniczym. Taki sposób widzenia pacjenta zmniejsza liczbę błędów popełnianych przez lekarzy podczas diagnozowania choroby i leczenia jej.
Przedmiotowy pacjent
Z jednej strony, postęp ekonomii skutkuje m. in. wzrostem wpływu marketingu i korporacji na całokształt życia społecznego w skali globalnej, a z drugiej - minimalizacją roli i znaczenia jednostkowych podmiotów gospodarczych, co w konsekwencji pomniejsza stopniowo znaczenia jednostek ludzkich. One giną - rozpływają się w tłumie lub „plazmie społecznej”, stają się niezauważalne i niewarte uwagi. Za to rośnie wpływ coraz liczniejszych i dobrze zorganizowanych grup społecznych, z którymi trzeba się liczyć.
W związku z tym, cokolwiek się robi, to nie ze względu na dobro konkretnej jednostki, lecz anonimowego człowieka, lub ze względu na abstrakcyjne i bliżej nieokreślone grupy społeczne. Znajduje to odbicie w produkcji masowych towarów, tworzeniu światowej mody, standaryzacji, uniformizacji i homogenizacji społeczeństwa, a więc w tym wszystkim, co towarzyszy kroczącej globalizacji.
Polityków też nie obchodzą konkretni ludzie, tylko abstrakcyjny ogół ludzi, naród, społeczeństwo czy ludzkość. Dlatego usuwa się jednostki z pola widzenia i myślenia, gdyż one jakby przeszkadzają w postępie gospodarczym i w działaniach polityków. Z tej racji nie uwzględnia się ich interesów osobistych. To odzwierciedla się w postawach, zachowaniach i działaniach codziennych tych, którzy decydują o losach jednostek. Z kolei podporządkowanie się naciskowi ekonomizacji ukierunkowało wytwórców i usługodawców na to, by łatwo, szybko i opłacalnie sprzedawać swoje produkty i usługi.
Czy w takim świecie lekarz-usługodawca i producent lekarstw mogą na przekór tym faktom i tendencjom wyróżniać się empatią, dobrocią oraz szacunkiem dla interesów jednostek? Przecież naraziliby się na ostracyzm lub pośmiewisko. W dobie szalejącego bandyckiego kapitalizmu i bezpardonowej walki konkurencyjnej nie ma miejsca na Judymów i „dobrych wujków”.
Dawniej przeważało podmiotowe podejście lekarzy do pacjenta. Widzieli w nim przede wszystkim cierpiącego człowieka, któremu na miarę swych możliwości trzeba współczuć, pomóc i zadbać o jego dobro. Niestety, od połowy XX wieku to się zmieniło. W konsekwencji postępu wiedzy, techniki, ekonomii, ideologii konsumpcjonizmu i utowarowienia wszystkiego szerzy się pragmatyczna tendencja do przedmiotowego odnoszenia się lekarza do pacjenta.
Po pierwsze, przyczynił się do tego postęp wiedzy. Im bardziej jest ona rozwinięta, tym więcej staje się zmatematyzowana (ilościowa) i bardzo podatna na upragmatycznienie. Dotyczy to także nauk medycznych, w szczególności farmakologii i aparatury medycznej. Postęp medycyny wymaga zatrudniania coraz liczniejszych interdyscyplinarnych zespołów badawczych, w związku z tym koszty leczenia wykorzystującego nowe odkrycia i technologie rosną wykładniczo. Tym samym czynnik ekonomiczny stał się najważniejszym determinantem zachowań lekarzy i pacjentów.
W 2017 r. wartość rynku medycznego w Polsce wynosiła ponad 80 mld zł, a farmaceutycznego około 40 mld zł. (W 2011 r. światowy rynek farmaceutyczny szacowano na 897 mld USD). W 2017 r. wydatki na ochronę zdrowia w świecie wyniosły 6,5 bln USD. (W 2011 r. wydatki na ochronę zdrowia w Polsce wyniosły ponad 100 mld zł. – p. R. Bielicki, T. Ciesielski, „Strategiczna karta wyników jako narzędzie poprawy konkurencyjności jednostek medycznych”, w: Studia i prace Wydziału Nauk Ekonomicznych i Zarządzania, Nr 25, 2012).
Wartość rynku chirurgii plastycznej w 2014 r. szacuje się u nas na blisko 1 mld zł, gdyż tyle Polacy wydali wtedy na te zabiegi, a przyrost roczny - na 16-20%. Według szacunków firmy badawczo-konsultingowej PMR w 2016 r. wartość rynku prywatnej opieki zdrowotnej w Polsce przekroczy 40 mld zł. Według danych opublikowanych przez ESPICOM w 2013 r. wartość polskiego rynku wyrobów medycznych przekroczyła 6,5 mld zł.
W 2013 r. rynek usług dentystycznych w Polsce był wart ok. 10 mld zł. W 2017 r. całkowita wartość rynku farmaceutycznego (segmenty: apteczny Rx i CH, szpitalny oraz sprzedaże wysyłkowe e-aptek), liczona w cenach detalicznych, wyniosła 38,3 mld zł.
Firma badawcza Grand View Research oszacowała wartość globalnego rynku rozwiązań VR i AR w medycynie na 568,7 mln USD. A współczynnik rocznego wzrostu (CAGR) został określony na poziomie 29,1% (do 2025 roku rynek ten ma być wart ponad 5 mld USD.)
Są to rynki stabilne, odporne na kryzysy i mało ryzykowne. W przeciwieństwie do innych rynków, wzrost konkurencji i masowa produkcja nie skutkują obniżką cen usług medycznych ani leków. Koncerny farmaceutyczne prześcigają się w produkcji coraz droższych leków alternatywnych pro corpore i pro psyche także ze względu na atrakcyjne (szokujące) opakowania i reklamy.
Po drugie, przyczyną przedmiotowego traktowania człowieka jest postęp techniczny, ponieważ:
• Umożliwia penetrację obiektów badań w skalach mikro-, nano-, atto- itd., a więc coraz mniejszych od makroskopowej, (porównywalnej z gabarytami człowieka i dostępnej dla zmysłów niewspomaganych urządzeniami technicznymi);
• Uprzedmiotawia obserwacje i pomiary w wyniku zastępowania naturalnego obserwatora, (człowieka), przez sztucznego (odpowiednie urządzenie techniczne);
• Tworzy statyczne i dynamiczne modele techniczne istot żywych (również ich narządów), w szczególności człowieka, coraz bardziej adekwatne żywym osobnikom i zdeterminowane za pomocą zbioru parametrów i funkcji. To implikuje postrzeganie pacjenta jak artefaktu, a badanie lekarskie sprowadza do pomiaru odpowiednich parametrów fizyko-chemicznych za pomocą obserwatora sztucznego.
Im więcej lekarz korzysta z takich pomiarów dla ustalenia diagnozy, bardziej zawierza im i porównuje je ze średnimi normami ustalanymi przez WHO dla średniego pacjenta (bytu abstrakcyjnego i statystycznego), tym mniejszą uwagę zwraca na indywidualność i podmiotowość swego konkretnego pacjenta. (Dzisiaj badanie za pomocą wzroku, stetoskopu i opukiwania palcami już nie wystarcza.) A jednocześnie ceduje swoją odpowiedzialność za mylną diagnozę na innych ludzi (np. laborantów, analityków itp.) i różne urządzenia techniczne - tym sposobem ogranicza ją i nawet uwalnia się od niej.
Ku czemu zmierza postęp medycyny?
Wspomagany komputerowo postęp nanotechnologii, materiałoznawstwa i elektroniki przyspiesza rozwój farmakologii, a aplikacje 3D, VR (virtual reality, czyli rzeczywistości wirtualnej) i AR (augmented reality, czyli rzeczywistości rozszerzonej) przyspiesza postęp diagnostyki i terapii w sposób niewyobrażalny kilkanaście lat temu. Chirurdzy wykonują niezwykle precyzyjne operacje, stosuje się inteligentne protezy z coraz trwalszych materiałów, a sztuczne tkanki i organy prawie w pełni zastępują uszkodzone narządy. Wszczepia się także nanochipy, które przekazują dane o zdrowiu pacjenta na odległość, kontrolują funkcje fizjologiczne i dozują lekarstwa. Niewiele pozostało też organów, których nie da się jeszcze przeszczepiać. Wspaniale rozwija się chirurgia prenatalna.
Dzięki stosowaniu leków najnowszych generacji, które działają szybko i skutecznie, można utrzymywać organizm w granicach normalnych wartości parametrów. Zapewne, jest to powód do dumy, ale czy również do radości? Do udzielenia odpowiedzi przeczącej zmuszają co najmniej dwa skutki postępu medycznego: niedostępność wspaniałych osiągnięć medycyny dla mas oraz deflacja biologicznej zasady doboru naturalnego.
Z jednej strony, w przeciwieństwie do drastycznie rosnących cen lekarstw tylko w nieznacznym stopniu rosną realne zarobki ludzi. Według danych GUS z 2016 r., w Polsce było ponad 7 mln osób żyjących w ubóstwie, z czego w skrajnym - 1,9 mln. Bank Światowy szacuje liczbę ludzi biednych w świecie na około 4 mld, przy czym liczba biednych wzrasta, a bogatych maleje. Wynika z tego, że coraz mniej ludzi w Polsce i na świecie będzie stać na korzystanie z najnowszych osiągnięć postępu medycyny.
Coraz trudniejszy będzie też dostęp do specjalistów w instytucjach powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, ponieważ jest ich tam coraz mniej, z kolei usługi w placówkach prywatnych są bardzo drogie.
Oprócz tego lawinowo wzrasta popyt na usługi medyczne z uwagi na wzrost chorób cywilizacyjnych spowodowanych zanieczyszczeniem środowiska naturalnego, degradacją środowiska społecznego, akceleracją tempa pracy i życia, wzrostem czynników stresogennych, niewłaściwym odżywianiem się, itd. Cierpią na nie niemal wszyscy ludzie w świecie i to nie na jedną z takich chorób, lecz na kilka na raz.
Zjawisko wielochorobowości nie będzie nękać tylko ludzi starych, których zresztą też będzie przybywać za sprawą postępu medycznego. Przewiduje się, że w 2100 r. będzie ich tyle, ile wynosiła populacja świata w 1960 r., tj. 3,04 mld osób.
Negatywnym skutkiem postępu medycznego jest osłabianie naturalnego układu immunologicznego ludzi; zastępuje go odporność sztucznie kreowana lekami, szczepionkami. Będziemy coraz bardziej uzależniać się od nich, proporcjonalnie do postępu cywilizacji.
Popyt na usługi medyczne i medykamenty rośnie też z powodu czynników subiektywnych - każdy chce być jak najdłużej zdrowy, młody i piękny. W związku z tym gwałtownie rozwija się medycyna estetyczna (chirurgia plastyczna) i lekomania.
Inaczej ocenia się postęp medyczny z punktu widzenia interesu jednostki w krótkiej perspektywie czasu, a inaczej a punktu widzenia ludzkości w czasie odległym. Pojedynczy człowiek ocenia go jako niezwykłe dobrodziejstwo, gdyż pozwala mu być zdrowym i zapewnia mu jak najdłuższe przetrwanie. (Dzięki temu postępowi wydłuża się średni wiek ludzi.)
Inaczej ocenia się postęp medyczny z punktu widzenia interesu gatunku ludzkiego, ponieważ stanowi on realne zagrożenie dla przetrwania tego gatunku. Jeśli kiedyś ludzkość zniknie - co zapewne nastąpi, bo co ma początek, musi mieć koniec - to z powodu choroby zwanej cywilizacją, tj. wskutek postępu wiedzy, techniki i - paradoksalnie - medycyny.
Zaistniała osobliwa sytuacja: z jednej strony mamy imponujące osiągnięcia medycyny, dzięki którym można długo utrzymywać ludzi przy życiu w dobrym zdrowiu, a z drugiej strony rosną przeszkody - głównie finansowe - które coraz większej liczbie ludzi uniemożliwiają korzystanie z tak wielkich osiągnięć.
Negatywnym skutkiem postępu medycyny jest ogromny wzrost liczby ludzi cherlawych lub ułomnych, czyli takich, którzy - z pozycji bioetyki lub biofilii i ze względu na rewerencję dla życia, ale poniekąd wbrew naturze - utrzymywani są sztucznie przy życiu za pomocą lekarstw, implantów, protez, rozruszników itp., począwszy od narodzin lub fazy prenatalnej.
W ciągu ubiegłego wieku, populacja ludzi wzrosła z 3,2 do 7,5 mld osób i nic nie wskazuje, że ta tendencja zostanie wyhamowana, choć stwarza to wiele problemów i zagrożeń dla ludzkości. Jednym z nich jest duża liczba ludzi chorych lub kalekich, czyli aktualnych i potencjalnych konsumentów wyrobów i usług medycznych. Niestety, przyszłe pokolenia będą coraz bardziej chorowite w aspekcie fizycznym, psychicznym, umysłowym, emocjonalnym i duchowym, choćby dlatego, że urodzenie się w zdegenerowanym środowisku zwiększa prawdopodobieństwo zapadalności na choroby, proporcjonalnie do stopnia jego degradacji. Wraz z postępem cywilizacji staje się ono coraz bardziej patogenne.
Po drugie, zgodnie z determinizmem genetycznym, chore pokolenia będą wydawać na świat jeszcze bardziej chore potomstwo. Do utrzymywania go przy życiu i w zdrowiu trzeba będzie wciąż więcej nowszych i kosztowniejszych leków, aparatów oraz usług medycznych. Odpowiednio do tempa wzrostu populacji będą zapełniać się poczekalnie w przychodniach zdrowia i wydłużać kolejki do specjalistów i szpitali, gdyż liczba lekarzy, specjalistów i łóżek szpitalnych nie nadąża za przyrostem demograficznym, a na rynku medycznym popyt będzie coraz bardziej przeważać nad podażą. Najskuteczniejszym środkiem likwidacji kolejek będzie najprawdopodobniej bariera finansowa.
Wcześniej, o przeżyciu ludzi decydowała selekcja naturalna – przeżywały tylko osobniki najzdrowsze i najsilniejsze, potem behawioralna –przeżywały osobniki najlepiej przystosowane do środowiska. Teraz, dzięki postępowi medycyny, może przeżyć nawet osobnik najsłabszy i najbardziej chorowity pod warunkiem, że będzie go stać na leczenie. O przeżyciu decyduje więc ekonomiczna zasada doboru nienaturalnego – przeżyje ten, kogo stać na leczenie. Reszta zginie przedwcześnie, mimo ogromnych osiągnięć współczesnej medycyny i wielkich ideałów humanizmu propagowanych przez różne ideologie, kościoły i cywilizacje.
Homo avarus
Rozwojowi kapitalizmu towarzyszy postępujące utowarowienie nie tylko produktów i usług materialnych, ale i uczuć, postaw etycznych, moralności, światopoglądu, także zdrowia. W czasach globalnego kultu Boga Mamona niczego nie jest się w stanie posiąść ani zrobić bez pieniędzy. O wszystkim decyduje rynek i to tym bardziej, im więcej jest wart. Ludzie uganiają się za pieniędzmi i zdobywają je coraz częściej nieuczciwie. W konsekwencji tego cechą dominującą naszego gatunku stała się pazerność - homo sapiens przekształcił się w homo avarus (człowiek rozumny stał się człowiekiem pazernym). A stopień pazerności rośnie proporcjonalnie do wzrostu bogactwa. Przeto nie dziwi już fakt przekształcenia się gabinetów lekarskich i szpitali w swego rodzaju sklepy, w których kupuje się zdrowie za coraz większe pieniądze. To oburza ludzi starszych wychowanych w duchu innej etyki i hierarchii wartości.
Lekarze też ulegają trendowi do stałego i szybkiego bogacenia się i pogoni za pieniędzmi. Na stosunek lekarza do pacjenta (i na odwrót), jak w ogóle na stosunki interpersonalne, wpływają w niepomiernie wyższym stopniu czynniki ekonomiczne aniżeli etyczne, humanistyczne lub humanitarne. Postawa humanitaryzmu wyrażającego się we współczuciu szybko ulega atrofii, ponieważ nie przystaje do naszych czasów i uchodzi za niemodną, mimo nawoływania do niej przez różne organizacje oraz świeckie i kościelne „akcje humanitarne".
Toteż coraz rzadziej spotyka się lekarza bezinteresownego (w sensie ekonomicznym), altruistę, czy społecznika. Tacy lekarze są „gatunkiem na wymarciu".
W konsekwencji szybko postępującej merkantylizacji oraz komodyfikacji usług medycznych empatia występująca jeszcze u części lekarzy jest coraz skuteczniej wypierana przez kalkulację (rachunek ekonomiczny) i indyferentyzm moralny.
Lekarze zaczęli być sprzedawcami swojej wiedzy, umiejętności praktycznych i usług medycznych zamienionych na towary. Pacjenci są ich klientami, o których lekarze dbają tym bardziej, im więcej płacą. Sferą usług medycznych zaczęły rządzić twarde i bezduszne prawa ekonomii - rynku, konkurencji i kalkulacji. Każda usługa jest zmonetaryzowana i ma swoją ściśle określoną cenę ustalaną przez ministerstwa zdrowia, kasy chorych i lekarzy-handlarzy.
Ceny usług medycznych i lekarstw z reguły rosną - zarówno z przyczyn subiektywnych (pazerności lekarzy i koncernów farmaceutycznych), jak i obiektywnych (wysokie koszty studiów medycznych, rosnące zarobki personelu medycznego, coraz droższy sprzęt medyczny i coraz kosztowniejsze badania nad nowymi lekami).
Medyczni robotnicy
Postępująca ekonomizacja medycyny doprowadziła do tego, że pracę lekarzy zaczęto oceniać przede wszystkim ze względu na wydajność, tak jak w zakładach produkcyjnych i usługowych. Doszło do tego, że w szpitalach USA wprowadza się już system maksymalizacji wydajności pracy Fredericka Winslowa Taylora. W 2014 r. np. Wydział Zdrowia Publicznego w San Francisco przeznaczył 1,3 mln USD na chronometraż pracy chirurgów w San Francisco General Hospital, czyli system stosowany w automatycznej produkcji samochodów Toyota. Nie bierze się pod uwagę tego, że proporcjonalnie do pośpiechu rośnie ryzyko popełnienia błędu.
Jeszcze wcześniej w niemieckich szpitalach reglamentowano wydatki personelu (lekarzy, pielęgniarek i terapeutów) na jednostkę czasu (z dokładnością do jednej minuty) na pacjenta. Tymczasem jakość opieki medycznej zależy od tego, jak wiele czasu dla pacjenta ma personel medyczny. Tam, podobnie jak u nas, coraz mniej czasu poświęca się pacjentowi, coraz mniej rozmawia się z nim.
W artykule „Ich bin Patient, ich hab bezahlt, mach mich gesund!“ (Jestem pacjentem, zapłaciłem, uczyń mnie zdrowym) napisano: „Naturopaci i homeopaci często godzinami słuchają swoich pacjentów, by lepiej ich poznać i leczyć. Lekarz rodzinny ma 10 minut na jednego pacjenta. Jeśli zainwestowano by więcej pieniędzy na rozmowy z pacjentami, można by wielu z nich uchronić od mylnych diagnoz, złego traktowania przez lekarzy i nadmiernej terapii. Gdyby dać zwykłemu lekarzowi rodzinnemu choćby godzinę czasu na przezwyciężenie poważnej choroby, można by uniknąć wielu nieszczęść.
… i sprzedawcy
„W naszym systemie opieki zdrowotnej wydaje się mnóstwo pieniędzy na diagnostykę aparaturową, niepotrzebne operacje lub niezwykle kosztowne immunoterapie u 95-latków” – podaje Welt am Sonntag (12.3.19). W takich warunkach relacja lekarz-pacjent nie może być inna niż przedmiotowa. Pacjent-klient jest tyle wart, ile zysku przysparza lekarzom-sprzedawcom, przychodniom zdrowia, zakładom leczniczym (szpitalom), aptekom, zakładom produkującym sprzęt medyczny i instytucjom zarządzającym służbą zdrowia.
Klienci w „sklepach zdrowia” - gabinetach lekarzy i zakładach leczniczych - różnią się na niekorzyść od klientów innych sklepów z następujących powodów:
• Relacja lekarz (sprzedawca) - pacjent (kupujący) jest asymetryczna, gdyż pacjent zależy od lekarza w o wiele większym stopniu niż lekarz od pacjenta;
• W przeciwieństwie do klienta zwykłego sklepu, który może wybrać sklep dowolny, pacjent-klient nie ma możliwości wyboru. W przypadku publicznej służby zdrowia jest on przypisany do lekarza rodzinnego, specjalisty przychodni i dyżurującego w danym dniu szpitala. Teoretycznie może zmieniać lekarzy, ale praktycznie nic mu to nie da. Jest bowiem mało prawdopodobne, by inny lekarz okazał się lepszym od poprzedniego. A w ogóle zmiana lekarza nie jest możliwa w małych miejscowościach, gdzie często specjalistów brakuje;
• Towar zakupiony w sklepie objęty jest rękojmią albo gwarancją, w przeciwieństwie do towaru zakupionego u lekarza. Lekarz może co najwyżej gwarantować pacjentowi życie „aż do samej śmierci", która nie wiadomo kiedy nastąpi;
• Kupując towar w sklepie można grymasić, a u lekarza zazwyczaj nie ma miejsca na jakiekolwiek wybrzydzanie. Trzeba dziękować losowi i lekarzowi za to, co mu sprzedał i przepisał i mieć nadzieję, że to pomoże;
• Postawa klienta w zwykłym sklepie może być roszczeniowa, ale nie w gabinecie lekarskim. Chociaż pacjenci coraz częściej odwołują się do Karty Praw Pacjenta i domagają się dobrej usługi za dobre pieniądze, to różnie z tym bywa.
Relacja lekarz-pacjent będzie tak długo asymetryczna, dopóki liczba lekarzy nie osiągnie wartości, powyżej której podaż usług medycznych będzie znacznie przewyższać popyt na nie. Ale na to raczej się nie zanosi.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1387
Najważniejszym zadaniem studiów medycznych jest kształcenie profesjonalne przyszłych lekarzy na jak najwyższym poziomie wiedzy i umiejętności, jak najbardziej efektywnie i z wykorzystaniem najnowszych osiągnięć postępu technicznego i naukowego w dziedzinie medycyny.
Pod tym względem studia medyczne nie różnią się od innych studiów zawodowych. Co się zaś tyczy humanizacji studiów medycznych, to jest ona bardzo potrzebna studentom medycyny.
Przyszli lekarze powinni posiąść elementarną wiedzę z ekonomii, socjologii, antropologii filozoficznej, a szerszą - z logiki (dla humanistów) i etyki (zwłaszcza etyki zawodu lekarza). Logika i etyka powinny być obligatoryjne, a pozostałe fakultatywne, ale w nie w karykaturalnym wymiarze, 5 albo 10 godzin wykładów, seminariów lub ćwiczeń do wyboru przez wykładowcę, jak to jest praktykowane w wielu uczelniach medycznych, tylko po to, żeby formalnie spełnić wymóg ministerialny w zakresie kształcenia.
Dla medyków szczególnie ważne jest nabycie umiejętności logicznego myślenia (reguł wnioskowania), precyzyjnego wysławiania się oraz właściwego postępowania (zwłaszcza z pacjentami).
Ogromną rolę przede wszystkim w diagnostyce, ale też terapii i w holistycznym (osteopatycznym) sposobie postrzegania pacjenta, odgrywa znajomość różnych kategorii determinizmu: przyczynowego, strukturalnego, funkcjonalnego, następstwa stanów, statystycznego i chaosu. Trzeba go przecież rozpatrywać w różnorakich związkach i zależnościach w obrębie jego organizmu i między nim a środowiskiem przyrodniczym i społecznym.
W praktyce lekarskiej ważna jest wiedza o zależności przyczynowo-skutkowej. Lekarz ma wiedzieć, kiedy ma do czynienia ze związkiem przyczynowo-skutkowym, a kiedy z innymi zależnościami i umieć odróżniać przyczyny główne od ubocznych, sprawcze od formalnych itp. Także znać warunki realizacji związku przyczynowego i granice stosowalności zasady przyczynowości.
Powinien znaleźć główną przyczynę choroby, by móc ją usunąć. Jeśli tego nie potrafi, to leczy pozornie (objawowo) i na krótką metę uzdrawia. Cieszą się z tego chorzy, ponieważ już po jednym dniu lub kilku dniach normalnie funkcjonują; pracodawcy - bo ich pracownicy szybko mogą podjąć pracę i lekarze - bo pozbywają się pacjentów.
Oprócz tego, lekarz nie znając głównej przyczyny choroby leczy ją za pomocą leków usuwających wiele możliwych przyczyn, a nie tylko tę jedyną.
Na przykład, zaleca antybiotyk zwalczający całe spektrum bakterii, wśród których jest ten jeden rodzaj wywołujący tę właśnie chorobę. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że im większy jest zakres działania takich leków, tym więcej wywołują one skutków ubocznych, szkodliwych dla zdrowia. Wyleczenie jednego narządu skutkuje uszkodzeniem i chorobą wielu innych.
(Przykładem może być wibramycyna, zastosowana po raz pierwszy u żołnierzy USA, którzy po napaści na Wietnam zapadali na różne choroby tropikalne. Wibramycyna była stosowana powszechnie w latach 60. XX w. Był to wówczas rewelacyjny antybiotyk, ale jego skutki uboczne były fatalne).
Im nowszej generacji są antybiotyki lub inne lekarstwa syntetyczne, tym więcej wywołują skutków ubocznych coraz groźniejszych dla zdrowia. Kiedy czyta się załączone do nich ulotki z całą litanią „skutków niepożądanych", to aż strach je zażywać. To, między innymi, jest przyczyną powrotu do medycyny naturalnej i stosowania środków domowych, homeopatii i korzystania z usług szamanów, a także szalbierzy. Tym bardziej, że zioła i leki domowe są bezpieczniejsze i o wiele tańsze. Jeśli niektóre choroby wymagają stosowania leków syntetycznych, to zażywa się je na zasadzie wyboru mniejszego zła, mimo wiedzy o szkodliwych skutkach ubocznych.
Na nic ostrzeżenia Ministra Zdrowia, że każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża zdrowiu lub życiu. Tym bardziej, że nawet „właściwie stosowany” też może zaszkodzić wskutek uczulenia. Nota bene, skąd pacjent ma wiedzieć, czy jest uczulony na jakiś składnik, zanim nie przekona się o tym po spożyciu lekarstwa. Te nic niedające ostrzeżenia służą unikaniu odpowiedzialności przez firmy farmaceutyczne.
Edukacja do zawodu lekarza lub farmaceuty, tak jak do innych zawodów, od których zależy życie ludzi, powinna maksymalnie kształtować poczucie odpowiedzialności, obowiązkowości i sumienności. Zwłaszcza w czasach, gdy postępuje atrofia odpowiedzialności. Wiele tragedii i awarii (elektrowni atomowych, pożarów, powodzi i katastrof ekologicznych) było spowodowanych nieodpowiedzialnym zachowaniem lub postępowaniem pracowników i lekceważeniem obowiązków oraz oznak zagrożeń. Także coraz częściej zdarzają się przypadki zagrożeń zdrowia i życia pacjentów w wyniku braku odpowiedzialności i obowiązkowości lekarzy. Nie chodzi tylko o odpowiedzialność prawną, ale w równym stopniu o moralną za to, co nie jest zawarte w przepisach prawnych. Przecież wszystkiego nie sposób skodyfikować.
Lekarze bardzo często stoją wobec różnych dylematów i muszą podejmować natychmiastowe decyzje w sytuacjach awaryjnych, np. zagrożenia życia. Tego trudno się nauczyć, ale można i trzeba w większym stopniu wymagać od kandydatów na studia lekarskie umiejętności dokonywania szybkich wyborów.
Podsumowanie
Na przedmiotowe odnoszenie się do pacjentów wpływają czynniki subiektywne, które grają decydującą rolę u lekarzy nie tyle „z powołania”, co z innych powodów - tradycji rodzinnych, dobrych zarobków, szybkiego bogacenia się, prestiżu itp. Jednak bardziej wpływają następujące czynniki obiektywne:
a) Studia medyczne
Przedmiotowe traktowanie pacjenta narasta w trakcie studiów medycznych i pracy zawodowej lekarzy. Korzystanie z pomocy naukowych w postaci symulatorów człowieka i jego narządów implikuje podejście do żywych ludzi i ich narządów, jak do przedmiotów martwych. Podobnie traktuje się pacjentów znajdujących się w stanie pełnego znieczulenia, śpiączce farmakologicznej, albo w innych sytuacjach, kiedy prawie całkowicie pozbawieni są świadomości.
O ile u studentów pierwszych lat studiów przeważają jeszcze postawy altruizmu i empatii, to później ulegają one postępującej atrofii, gdyż okazują się przeszkodą na drodze do kariery zawodowej i bogacenia się.
Badania kandydatów na Akademię Medyczną we Wrocławiu w 2012 r. dotyczące motywacji do podjęcia studiów lekarskich pokazały, że studenci bardziej cenią sobie altruizm i empatię (pomoc innym) niż pragmatyzm (sytuację ekonomiczna, gwarancję zatrudnienia) tylko u progu studiów. (Najwięcej osób kierowało się chęcią niesienia pomocy innym (39%), a następnie gwarancją zatrudnienia po studiach (21%), wysokim prestiżem zawodu lekarskiego (13%), dobrą sytuacją ekonomiczną lekarzy (9%) oraz tradycją rodzinną (7%). Zob. L. Waszkiewicz, K. Zatońska, J. Einhorn, K. Połtyn-Zaradna, D. Gaweł-Dąbrowska, Motywacje wyboru studiów medycznych na przykładzie studentów Akademii Medycznej we Wrocławiu, w: Hygeia Public Health, t.247, Nr 2, 2012).
Winny temu jest cały kompleks uwarunkowań społecznych, system kształcenia lekarzy i sposób ich awansowania.
W wyniku amerykanizacji uczelni wyższych - zjawiska obcego tradycyjnej europejskiej kulturze akademickiej - i przekształcania ich w organizacje ekonomiczne (przedsiębiorstwa samofinansujące się lub przynoszące zysk), kryteria ilościowe kształcenia przeważają nad jakościowymi. Wykładowcy zabiegają o punkty bolońskie (im więcej mają wysoko punktowanych publikacji, tym uchodzą za lepszych), a studenci o punkty ECTS. Niestety, w epoce człowieka cyfrowego coraz ważniejsze są liczby i statystyki.
b) Postęp techniczny
Z jednej strony, pacjent poddawany działaniom urządzeń technicznych, pomiarom, prześwietleniom (rezonansowi, tomografii) i innym zabiegom wspomaganym przez technikę staje się siłą rzeczy przedmiotem. Im bardziej lekarz poddaje go takim zabiegom, tym bardziej musi go traktować przedmiotowo. Również na skutek wymiany uszkodzonych narządów przez sztuczne (twory techniki) przypomina on przedmiot i to tym więcej, im więcej substytutów, czujników chipów itp. ma w swoim ciele. (Rodzi się pytanie: „Z ilu elementów naturalnych składa się jeszcze człowiek?”, czyli „ile człowieka w człowieku”?)
Z drugiej strony, lekarze stopniowo upodabniają się do automatów w wyniku postępowania rutynowego, zgodnie z wyuczonymi procedurami, algorytmami i stereotypami. Do tego zmusza ich dodatkowo ekonomizacja usług lekarskich i służby zdrowia. Jeśli zgodnie z przepisami lekarz ma przyjąć 20 pacjentów w ciągu 3 godzin, to dla jednego może poświęcić 9 minut. W tym czasie musi wypełniać różne formularze i wypisywać recepty. Ile czasu pozostaje mu na badanie i rozmowę z pacjentem? Czy wobec tego może działać inaczej niż automat?
Przedmiotowe traktowanie pacjenta nasila się wraz z zanikiem empatii u lekarzy proporcjonalnie do implementacji ideologii konsumpcjonizmu, zaostrzającej się walki konkurencyjnej i postępującej przewagi czynników ekonomicznych w ich postępowaniu. Jej miejsce zajmują indywidualizm i egoizm.
Efektem komercjalizacji i komodyfikacji usług medycznych jest dominacja myślenia pragmatycznego i utylitarystycznego oraz postaw roszczeniowych lekarzy z jednoczesnym zanikaniem współczucia w relacjach z pacjentami. Wkrótce postęp techniczny w medycynie doprowadzi do tego, że niektórzy lekarze okażą się zbyteczni. Zastąpią ich z powodzeniem „mądre" automaty lecznicze (lekomaty) umieszczane w dostępnych miejscach (jak bankomaty czy automaty z napojami), nawet w domach. Na podstawie pomiaru różnych parametrów (temperatury, ciśnienia tętniczego, poziomu cukru itp.) i porównaniu wyników z normami WHO zdiagnozują one chorobę, podpowiedzą, czym i jak się leczyć, wydrukują odpowiednie recepty, skierowanie do specjalisty, a nawet zwolnienie z pracy. Będą robić prawie to wszystko, co lekarze rodzinni. Wtedy pacjent będzie już w stu procentach traktowany przedmiotowo. Dzięki temu, być może, nastąpi likwidacja kolejek do lekarzy.
c) Zanik poczucia odpowiedzialności
Jest to zjawisko charakterystyczne dla naszych czasów, które obserwuje się również u lekarzy. Towarzyszy mu zanik obowiązkowości i sumienności. Tych cech niezbędnych do poprawnego odnoszenia się do pacjentów najlepiej uczy się w bezpośrednich kontaktach „mistrz-uczeń" (wykładowca-student) pod warunkiem, że mistrz cieszy się niepodważalnym autorytetem i jest wzorem osobowym godnym naśladowania. Niestety, o takie autorytety i kontakty charakterystyczne dla dawniejszych uczelni u nas i szkół medycznych w innych krajach jest coraz trudniej w efekcie permanentnego niedofinansowania publicznej służby zdrowia w naszym kraju.
d) Niezadowalająca humanizacja studiów medycznych
Uczelnie medyczne muszą być przede wszystkim szkołami zawodowymi i kształcić biegłych i efektywnych profesjonalistów w swym rzemiośle. Ale w przypadku lekarza-profesjonalisty jego wiedza i horyzont myślowy nie powinny być tak ciasne, żeby redukowały go do fachidioty. (Fachidiot jest obraźliwą nazwą specjalisty - eksperta w swojej dziedzinie, który złożone problemy postrzega tak, jakby miał klapki na oczach). Powinien mieć szerszą wiedzę ogólną i rozleglejszy horyzont myślowy, co pozwalałoby mu wieloaspektowo widzieć pacjenta, również w jego związkach z otoczeniem. Wprawdzie w skład bloku kształcenia ogólnego w akademiach medycznych wchodzą przedmioty humanistyczne, ale nie w takim zakresie, jak powinny. Im jest ich więcej, tym lepiej, im większą posiada się wiedzę humanistyczną, tym bardziej jest się człowiekiem.
Tę wiedzę można przekazywać nie tylko na przedmiotach obowiązkowych, ale na fakultatywnych i monograficznych. Uczelnie powinny oferować studentom do wyboru szerszy wachlarz przedmiotów humanistycznych - jednych obowiązkowych, innych nie. Ale to napotyka na trudności natury obiektywnej ze strony władz uczelni (ze względu na wzrost kosztów nauczania) i subiektywnej ze strony studentów, którzy nie doceniają znaczenia tych przedmiotów w pracy lekarza, nie wykazują większego zainteresowania nimi, albo są leniwi i tłumaczą się przeciążeniem nauką. Nie ulega wątpliwości, że muszą być zachowane odpowiednie proporcje między przedmiotami zawodowymi i humanistycznymi na korzyść tych pierwszych, gdyż skuteczniejszy jest lekarz, u którego profesjonalizm przeważa nad humanitaryzmem. Jednak błędne jest mniemanie, jakoby tylko rzetelna wiedza humanistyczna zapewniała podmiotowe traktowania pacjentów.
e) Rezygnacja z przysięgi Hipokratesa
W dzisiejszym świecie, w wyniku rozwoju cywilizacji zachodniej, coraz trudniej jest dotrzymywać przysięgi Hipokratesa w jej oryginalnym brzmieniu. Z tego względu odnosi się do niej jak do anachronizmu, którego nie warto wskrzeszać. Toteż od pewnego czasu nie wymaga się składania jej przez lekarzy. To nie jest dobre, gdyż niektóre powinności lekarza wobec pacjenta w niej zawarte są ponadczasowe, a ponadto, jako imperatyw moralny, wzmacnia ona nakazy zawarte w aktach prawnych i uzupełnia je w kwestii interpretacji. Dlatego lekarze powinni przysięgać, że będą bezwzględnie przestrzegać tych ogólnoludzkich i ponadhistorycznych powinności w relacjach z pacjentami.
Konkluzja
Optymalnym rozwiązaniem dylematu lekarza „Empatia, podmiotowość i dobro pacjenta czy pragmatyzm, konformizm i własny interes?" byłoby takie: empatią, podmiotowością i dobrem pacjenta kierować się, na ile to pożądane i możliwe, a pragmatyzmem i konformizmem - na ile to konieczne i skuteczne.
Wiesław Sztumski
Jest to trzecia, ostatnia część eseju poświęconego zagadnieniom etycznym w relacjach pacjent - lekarz. Pierwszą – Hipokrates nie przewidział – zamieściliśmy w SN Nr 5/19. Drugą - Lekarz - pragmatyk i konformista – w SN Nr 6-7/19.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2059
Temat istnienia jest odwiecznym przedmiotem dyskusji i sporów w filozofii, głównie o pojęcie (rozumienie) istnienia i kryterium (potwierdzenie) istnienia. Przedstawiano wiele pomysłów, ale nie udało się znaleźć kompromisu, ani konsensusu w tej sprawie. Wciąż pojecie istnienia jest wieloznaczne, różnie pojmowane i interpretowane.
Kiedy pyta się o istnienie czegoś, to chodzi o istnienie naprawdę, tzn.
- potwierdzone lub udowodnione w zadowalający sposób, przede wszystkim naukowo.
- tak namacalnie (sensorycznie) potwierdzone, że nie budzi żadnych wątpliwości.
Jednak elementy wiedzy naukowej ulegają falsyfikacji wskutek jej rozwoju, a zmysły często zwodzą. Wskutek fascynacji nauką i jej postępem nie docenia się pozanaukowych i pozazmysłowych dowodów na istnienie. Tymczasem ludzie, nawet naukowcy, często odwołują się do nich w życiu codziennym.
Począwszy od Arystotelesa, pojęcie istnienia wiąże się ściśle z pojęciem rzeczywistości. Wszak „istnieć” to tyle, co mieć miejsce, znajdować się, występować, przebywać, działać albo po prostu być wśród innych rzeczy, czyli w „rzeczywistości”.
Problem w tym, że nie ma jednej „rzeczywistości w ogóle”, lecz jest wiele jej kategorii, rodzajów i gatunków. (Zob. W.S., Tyle prawd, ile rzeczywistości, SN 5, 2009)
Teoretycznie możliwych jest ich tyle, ilu ludzi. Każdy człowiek kreuje jakąś rzeczywistość i istnieje jednocześnie w kilku rodzajach rzeczywistości - zmysłowej, pojęciowej, przyrodniczej, sztucznej, wirtualnej, religijnej itd., a faktycznie, jest ich tyle, ile jest grup kulturowych. Mało prawdopodobna jest redukcja do jednej rzeczywistości „fundamentalnej” ani superpozycja (synteza, suma, złożenie) w jedną „uniwersalną”.
Nie ma też rzeczywistości raz na zawsze danej, która nie zmieniałaby się - i to coraz szybciej - wskutek ewolucji w przyrodzie i postępu cywilizacyjnego (społecznego). W zależności od kategorii (rodzaju, gatunku) rzeczywistości i ich elementów (obiektów) można je podzielić na:
- materialną i idealną (pomyślaną),
- zmysłową i pozazmysłową,
- obiektywną i subiektywną,
- doświadczaną (sensorycznie) i przeżywaną (duchowo),
- faktyczną i fikcyjną,
- realną i wirtualną,
- postrzeganą i wyobrażoną,
- naturalną i sztuczną.
A ze względu na obszary występowania można wyróżnić jeszcze:
- przyrodniczą,
- społeczną,
- historyczną,
- aksjologiczną,
- medialną,
- artystyczną,
- religijną,
- duchową,
- gospodarczą,
- polityczną, itd.
Nie ma ostrych granic między nimi; mogą częściowo się pokrywać, przenikać i interferować ze sobą. Tylko incydentalnie może coś istnieć w jednej rzeczywistości, a o wiele częściej istnieje w wielu naraz.
Jeśli nie ma „rzeczywistości w ogóle”, to nie ma też „istnienia w ogóle”, czyli we wszystkich kategoriach rzeczywistości równocześnie. Pojęcie istnienia i fakt istnienia mają sens w odniesieniu do rzeczywistości synchronicznych (współwystępujących) oraz diachronicznych (zmieniających się z upływem czasu). A zatem, jest ono podwójnie zrelatywizowane - ze względu na kategorię rzeczywistości i czas jej występowania.
Odpowiedź na pytanie, co znaczy, że jakiś obiekt istnieje „naprawdę”, albo realnie, zależy od kryterium istnienia, które uznaje się za najbardziej wiarygodne. A o tym decydują bardziej czynniki subiektywne niż obiektywne. Trudno powiedzieć, dlaczego jest tak, że bardziej wierzy się sobie aniżeli innym ludziom, choćby ich racje były jak najbardziej obiektywne (intersubiektywne), naukowo dowiedzione i najsłuszniejsze z różnych względów. Być może dlatego, że czynniki świadomościowe, psychiczne i duchowe grają większą rolę w procesach ewaluacji alternatywnych wyborów i podejmowania decyzji niż cielesne, fizjologiczne i materialne. Wszak zazwyczaj ludzie uznają za prawdziwsze od prawd naukowych to:
- co jest dla nich najważniejsze,
- w co święcie wierzą,
- czego istnienie przyjmują apriorycznie,
- co odpowiada ich światopoglądowi,
- co głosi jakiś guru, kaznodzieja, polityk, przywódca grupy, idol, celebryta, itp.
- co zawarte jest w świętych księgach, dogmatach lub objawieniu,
- co stanowi sacrum, a więc jest niepodważalne i niepodlegające dyskusji,
- co jest „słowem bożym”,
- co uznają za najwartościowsze,
- co jest zgodne z ich oczekiwaniami,
- co odpowiada ich interesom,
- co jest ich ideałem lub celem życia,
- co determinuje ich sens życia,
- co jest źródłem ich ekstremalnych emocji lub przeżyć duchowych,
- co, dzięki tradycji, od wielu pokoleń uznają za prawdziwe.
Z wyżej wymienionych powodów wielu ludzi jest w pełni przekonanych o tym, że coś istnieje naprawdę i nikt ani nic nie jest w stanie przekonać ich o tym, że się mylą, że to coś istnieje tylko dla nich lub w nich, tzn. - parafrazując wyrażenie Kanta „rzecz da nas” (Ding an uns) - jako „istnienie dla nich” (Existenz an ihnen). To są osoby niereformowalne, o wybujałym poczuciu własnego ego, uważający się za wszystkowiedzących, fanatycy religijni, polityczni, ideologiczni itp. Dyskusje z nimi są bezcelowe i nie mają sensu, ponieważ do nich nie docierają żadne obiektywne i rzeczowe argumenty. Trzeba im albo przytakiwać, albo nie wdawać się w dysputy, czyli traktować ich tak samo, jak ludzi głupich.
Jeśli w świecie nie ma jednej „uniwersalnej rzeczywistości”, to nie ma też jednego „uniwersalnego kryterium istnienia”, uznawanego przez wszystkich i ważnego dla każdej kategorii rzeczywistości w dowolnym czasie. Inaczej mówiąc, nie da się zweryfikować istnienia czegoś „w sobie” (Existenz an sich).
Dla każdego rodzaju rzeczywistości trzeba stosować właściwe jej kryterium istnienia. Metodologicznie niedopuszczalne jest posługiwanie się kryterium istnienia ważnego tylko dla jednej kategorii rzeczywistości, w celu udowodnienia istnienia w innych jej kategoriach. Niestety, nagminnie nie przestrzega się tego zakazu; jeśli udowodni się istnienie czegoś w jednej kategorii rzeczywistości, to twierdzi się, że istnieje również w wielu innych lub we wszystkich. Inna zasada metodologiczna nakazuje przestrzegać zgodność rodzaju obiektu z rodzajem rzeczywistości. Tak więc, obiekty idealne istnieją tylko w rzeczywistościach idealnych, wirtualne - w wirtualnej itd.
Nierespektowanie reguł metodologicznych dotyczących istnienia
Przykład 1: Istnienie obiektów idealnych
Najwięcej błędów wynikających z pogwałcenia wspominanych zasad metodologicznych popełnia się przy próbach weryfikacji istnienia obiektów idealnych - wirtualnych, wyobrażonych, medialnych i historycznych. W sposób stosunkowo prosty i niezawodny można udowodnić istnienie jakiegoś obiektu (bytu) idealnego na podstawie kryteriów istnienia obowiązujących dla rzeczywistości idealnych. Zazwyczaj odwołują się one do wnioskowania logicznego (głównie dedukcyjnego i per analogiam), oraz do technik stosowanych w dowodzeniu twierdzeń matematycznych.
Bezbłędne rozumowanie, albo operacje rachunkowe gwarantują udowodnienie hipotezy o istnieniu takiego obiektu tylko w tych rzeczywistościach, a nie w innych. Niestety, najczęściej z pobudek intencjonalnych i w zależności od potrzeb, twierdzi się w sposób zupełnie nieuprawniony, jakoby obiekt idealny istniał również w innych rodzajach rzeczywistości niż idealna, nawet w materialnej, co jest jawną bzdurą jak długo istnieje ostra granica między tym, co idealne i materialne.
Przykład 2: Istnienie boga
Błędnie twierdzi się, jakoby bóg istniał w naszym świecie i kosmosie zawsze i wszędzie w rzeczywistości materialnej i przyrodniczej (panteizm i panenteizm) na podstawie tego, że udowodniło się jego istnienie w rzeczywistości duchowej, religijnej lub wyobrażonej.
Znane są dowody formalne lub na podstawie spekulacji, prezentowane przez filozofów w różnych epokach. Budowano je na skrytym założeniu apriorycznym, że bóg istnieje. Tak np. w dowodach Akwinaty bóg istnieje a priori w myśli ludzkiej jako ostateczny cel lub ostateczna granica, pierwsza przyczyna, pierwszy motor, największa doskonałość i najwyższy byt.
W gruncie rzeczy są to pseudodowody, gdyż dowodzi się tego, co zawierała przesłanka wyjściowa. W ten sposób faktycznie udowadnia się istnienie boga jedynie w myśli ludzkiej, a więc w rzeczywistości pomyślanej (mentalnej, wyobrażonej, idealnej). Stąd można dojść do wniosku, że bóg jest tworem mózgu ludzkiego i poszukiwać tam jakichś obszarów stymulujących wiarę religijną, co przeczy dogmatom.
Współczesnych neotomistów nie zadowalają te formalne dowody na istnienie boga w rzeczywistości idealnej. Chcą jeszcze dowodów na istnienie boga w rzeczywistości materialnej (przyrodniczej), by można było uznać go za wszechobecnego w przestrzeni i czasie. W tym celu próbują wykorzystać osiągnięcia fizyki, kosmologii oraz biologii. Kłopot w tym, że w tych naukach o ostatecznej weryfikacji hipotezy o istnieniu czegoś decyduje doświadczenie. Ale nie myślowe (Gedankexperiment), religijne (objawienie) ani psychologiczne (emocjonalne i duchowe), lecz stricte fizyczne.
Dotychczas nikomu nie udało się udowodnić istnienia boga za pomocą takiego doświadczenia wykonywanego zgodnie z zasadami metodologii naukowej. W związku z tym doświadczenie fizyczne zastąpiono doświadczeniem sensorycznym. Jednak na podstawie doświadczenia sensorycznego można, co najwyżej, potwierdzić w jakimś sensie obecność śladów (znaków) boga w przyrodzie, ale nie jego istnienie. Zresztą dla fizyka istnieje tylko to, co bezpośrednio oddziałuje z obiektami swego otoczenia za pomocą znanych rodzajów oddziaływań fizycznych. Bóg, będąc bytem idealnym, nie może w ten sposób interagować.
Tak więc udowodnienie istnienia boga za pomocą doświadczenia fizycznego jest z góry skazane na niepowodzenie. Zresztą, w odróżnieniu od ludzi, bóg nie domaga się potwierdzenia swego istnienia, gdyż on „jest, bo jest”. Dlatego sam, kiedy chce i gdzie chce, zaznacza ślady swojej obecności w świecie sensorycznym i ukazuje je komu chce. Bez jego przyzwolenia żaden fizyk, ani ktokolwiek inny na drodze doświadczenia naukowego nie jest w stanie udowodnić jego istnienia, żeby nie wiadomo, co. A objawia się zazwyczaj tym, którzy nie uwierzyli apriorycznie w jego istnienie na gruncie swej wiary lub dociekań filozoficznych a więc ludziom słabej wiary, domagającym się dowodu namacalnego, jak „niewierny Tomasz”.
Przykład 3: Istnienie obiektów wirtualnych
Obszar rzeczywistości wirtualnej rozrasta się w niebywałym tempie wraz z postępem informatyki i cyfryzacji. Gwałtownie wzrasta liczba bytów wirtualnych. W związku z tym pojawiło się wiele problemów i pytań, na które trudno udzielić zadowalających odpowiedzi. Między innymi, pytanie o status ontologiczny obiektów wirtualnych i o ich istnienie. (Zob. W. Sztumski, Filozoficzny aspekt wirtualizacji i kwestia cyberontologii, w: L. Zacher (red.), Wirtualizacja. Problemy, wyzwania, skutki, 2013.)
Jedno jest pewne - one istnieją przede wszystkim, a może tylko, w rzeczywistości wirtualnej. Jednak z potwierdzenia ich istnienia w tej kategorii rzeczywistości („wirtualu”), nie wynika, że istnieją w rzeczywistości materialnej („realu”). Niemniej jednak wielu ludzi, przede wszystkim młodych i bezkrytycznych, twierdzi, że tak jest i traktuje obiekty wirtualne tak samo jak realne. Reflektują się dopiero wtedy, gdy doznają przykrego rozczarowania w konsekwencji takiego błędnego utożsamiania. Nie inaczej jest w przypadku weryfikacji istnienia bytów wyobrażonych.
Przykład 4: Istnienie obiektów medialnych
Obiektami rzeczywistości medialnej są wiadomości (komunikaty) kreowane przez ludzi. Nie są one powoływane do istnienia przez procesy dziejowe ani przyrodnicze. Z chwilą ich ogłoszenia stają się faktami medialnymi. Ich istnienie w tej rzeczywistości jest oczywiste i w zasadzie nie wymaga dowodu. Fakt medialny rozumiem jako zdarzenie lub stan rzeczy zawarty w treści komunikatu podawanego do publicznej wiadomości. W takim razie weryfikacja faktu medialnego sprowadza się tylko do udowodnienia prawdziwości treści komunikatu będącego bazą bytową danego faktu.
Z różnych względów - przede wszystkim politycznych - udowodnienie tego jest ogromnie ważne i zarazem trudne w takim samym stopniu. Stopień trudności zależy od czynników obiektywnych i subiektywnych. Zmniejsza się proporcjonalnie do liczby odbiorców, do których dociera dany komunikat, do częstotliwości powtarzania go, wizualnej i akustycznej mocy jego przekazu (sposobu ekspresji), jakości i wiarygodności mediów, autorytetu (prestiżu) i pozycji społecznej nadawcy itp. Natomiast rośnie proporcjonalnie do wzrostu poziomu świadomości adresatów i ich zasobu wiedzy, zdolności do krytycznego myślenia, stopnia nieufności i odporności na głoszone nowinki, stabilności poglądów i przekonań itd.
Od niedawna rzeczywistość medialną napełnia się lawinowo rosnącą liczbą fałszywych faktów medialnych za pomocą fake newsów. Można je zamieszczać anonimowo i bezkarnie na społecznych portalach internetowych (facebooku, instagramie i twitterze).
Okazało się, że nieprawdziwy fakt medialny jest skutecznym narzędziem w walce konkurencyjnej w różnych obszarach życia społecznego. Oczernianie ludzi, organizacji i instytucji jest zjawiskiem masowym, a dla trolli internetowych nawet intratnym. Postęp w dziedzinach technik szpiegowskich i hakerskich dostarcza coraz szerszych możliwości dla rozwoju tego procederu.
Fake newsy tworzy się nie tylko w formie werbalnej, ale także ikonicznej - w postaci autentycznych zdjęć osób lub sytuacji, ale specjalnie preparowanych i fałszowanych.
We współczesnej cywilizacji obrazkowej ikoniczne fake newsy są o wiele lepsze i efektywniejsze od werbalnych, ponieważ nie zmuszają do czytania komunikatu ze zrozumieniem i bardziej rzucają się w oczy odbiorcom, zwłaszcza gdy są realistyczne i odpowiednio przekoloryzowane.
Kreowanie fałszywych faktów medialnych postępuje coraz szybciej w sferze polityki. Pomagają one wygrywać wybory parlamentarne i prezydenckie oraz skutecznie zwalczać opozycję dzięki ośmieszaniu lub obrzydzaniu jej liderów. Im więcej fake faktów propaguje się, im większe jest natężenie i zasięg (odbiór) fake newsów, tym skuteczniej można zwalczać przeciwników. Dlatego rządy dążą do zawłaszczenia rzeczywistości medialnej, by mieć monopol na kreowanie, rozpowszechnianie i nagłaśnianie nieprawdziwych faktów medialnych, które służą ich interesom. Falsyfikacja fake faktów i fake newsów lub dementowanie ich jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym, niekiedy wręcz niewykonalnym. Niech ktoś spróbuje - jak kiedyś Kazio w znanym kabarecie - udowodnić, że nie jest kaczorem! Łatwiej jest przykleić łatkę komu niż ją odkleić. A ludzie nagminnie nie czytają przeprosin ani sprostowań, tym bardziej, że zazwyczaj są one opóźnione (już nieaktualne) i słabo rozpoznawalne.
Przykład 5: Istnienie faktów historycznych
Nie ma chyba bardziej zakłamanej nauki niż historia w ogóle, a w szczególności, historia polityczna. Tutaj od dawna można wyżywać się w tworzeniu fałszywych faktów historycznych dotyczących wydarzeń dziejowych i biografii postaci historycznych. Wydawałoby się, że obecnie coraz trudniej można fałszować historię, ponieważ wciąż więcej ludzi rejestruje coraz więcej faktów, a ich dokumentacja jest coraz dokładniejsza, trwalsza i bardziej obiektywna, dzięki postępowi techniki zapisów dźwiękowych, fotograficznych, cyfrowych itp. To jednak złudzenie.
Po pierwsze dlatego, że prawdziwe dokumenty historyczne, znajdujące się w archiwach państwowych, są coraz bardziej utajniane i to na wiele dziesięcioleci, by osoby wścibskie (dziennikarze śledczy) i niepożądane, tj. niemiłe władcom, nie miały wglądu do nich.
Po drugie, funkcjonariusze różnych służb specjalnych (wywiadowczych), mający dostęp do tajnych dokumentów, celowo niszczą, albo fałszują niektóre z nich. Wszak „prawda w oczy kole” i jest niewygodna, albo politycznie niewskazana. A jeśli w dziejach brakuje jakiegoś faktu rzetelnego (prawdziwego), to w jego miejsce tworzy się wiele faktów domyślnych, zmyślonych lub kłamliwych na zamówienie określonych osób lub organizacji. Na dodatek, podaje się różne interpretacje prawdziwych, domniemanych lub fałszywych faktów historycznych.
Wskutek tego w rzeczywistości historycznej jest tyle różnych nieprawdziwych faktów w biografiach postaci historycznych oraz opisów faktów dziejowych i ich interpretacji, ile osób - profesjonalistów i amatorów - zajmuje się tym i ile potrzeba, a nawet w nadmiarze.
W konsekwencji historia staje się coraz bardziej nafaszerowana fake faktami po to, by w ich gąszczu było coraz trudniej poznać prawdę. Prawdziwe fakty znają tylko nieliczni dociekliwi badacze i świadkowie wydarzeń, chociaż oni też w jakimś stopniu deformują je nieumyślnie, np. z powodu luk w pamięci, albo niepełnego dostępu do dokumentów.
Co gorsze, tworzy się specjalne pseudonaukowe instytuty badawcze, w których naukowcy sprzedający się władcom (zjawisko „prostytucji naukowej”) naginają historię do panującej ideologii. Prześcigają się oni w tworzeniu fake faktów i propagowaniu ich na skalę masową. Po raz pierwszy w historii znaleźli się sprzedajni naukowcy, których misją nie jest dociekanie prawdy, tylko kreowanie fałszu.
Tacy pseudonaukowcy byli wcześniej w III Rzeszy Niemieckiej i w ZSRR w czasach stalinowskich, ale oni robili to dla idei. (Zob W. Sztumski, Fizyka i światopogląd, SN 12, 2007). Cel jest jasny.
Z jednej strony, chodzi o wybielanie postaci nikczemnych, ale gloryfikowanych przez władców, i czynienie z nich bohaterów narodowych i jednostki kultu, a z drugiej - o oczernianie, wymazanie z pamięci i pozbawianie czci postaci uczciwych, lecz nieuznawanych przez panujące aktualnie elity.
Tak było na przykład w naszym kraju w czasach tzw. komuny i jest obecnie, jak również na Ukrainie w czasach sowieckich i teraźniejszych i - być może - w innych jeszcze krajach. Odpowiednie instytucje i mass media podlegle władzy politycznej zasypują społeczeństwo odkryciami historycznymi, z których większość stanowią szokujące fake newsy propagujące fake fakty.
Strach pomyśleć, co stanie się z historią w przyszłości, jeśli kolejni władcy będą ją zmieniać według swojego widzimisię. Czy historia będzie jeszcze nauką o dziejach, czy zbiorem baśni z tysiąca i jednej nocy, wyssanych z palców polityków i przekształci się w subdziedzinę ideologii.
Historyczne fake fakty przeniknęły również do programów nauczania i podręczników historii, a bezkrytyczni lub zastraszani edukatorzy uczą o nich w szkołach. A potem dziwimy się, że raptownie pomniejsza się zasób rzetelnej wiedzy z historii i świadomość historyczna kolejnych pokoleń.
Rekapitulacja
Ludzie zawsze poszukiwali czegoś, na czym mogliby się wesprzeć, by czuć się pewnie i bezpiecznie. Dlatego wierzyli w realne istnienie jakiegoś punktu wyjścia i celu, jakiegoś prawdziwego bóstwa, jakiejś zasady porządkującej świat, jakiegoś niezawodnego człowieka lub obiektu urojonego itp. Wierzyli w ich istnienie i uporczywie dążyli do znalezienia ich.
W tych poszukiwaniach pomagali im w dobrej wierze filozofowie, teologowie, kapłani, prorocy, ideologowie, ale też ludzie podli - oszuści i spryciarze, którzy intencjonalnie mamili ludzi o ich istnieniu dla osiągania własnych korzyści.
Niestety, tych drugich jest coraz więcej. Możliwości pierwszych były i są ograniczone w przeciwieństwie do możliwości drugich. Wszak więcej można kreować kłamstw niż odkrywać prawd.
Możliwości tworzenia oraz upowszechniania fałszu znacznie powiększają się dzięki wspomaganemu przez postęp techniki rozwojowi współczesnej cywilizacji. Nigdy wcześniej nie było tylu fałszywych proroków, którzy wmawiali ludziom prawdziwe istnienie tylu złudnych punktów oparcia w postaci fake newsów, fake faktów i fake bytów, co teraz. Obecnie jest ich już wystarczająco dużo, by przesłoniły prawdziwe fakty i byty, by prawdziwe istnienie nie dało się odróżnić od fałszywego. Opieranie się na fałszywych bytach i faktach, poszukiwanie bezpieczeństwa w nich, upatrywanie w nich ideałów, punktów wyjścia oraz celów grozi nie tylko gorzkim rozczarowaniem, ale katastrofą życiową. Mając to na uwadze, warto przemyśleć kwestię istnienia ze względu na konsekwencje praktyczne.
Wiesław Sztumski
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji.