Ochrona środowiska
- Autor: Anna Dyl-Schmelcer
- Odsłon: 4221
Żadne wizje katastrof ekologicznych i społecznych nie są w stanie przestraszyć mnie bardziej niż cynizm polityków i wielu naukowców, którzy prezentują korzyści związane z wydobywaniem gazu łupkowego w Polsce, nie dbając zupełnie o to, że wizja ta jest coraz bardziej niespójna i coraz bardziej niezgodna z rzeczywistością.
W listopadzie 2012 roku Komisja Europejska przyjęła raport środowiskowy w sprawie gazu łupkowego, przygotowany przez Bogusława Sonika, traktowany jak wielki polski sukces. Jak twierdzi europoseł, „do Komisji Europejskiej popłynął jasny przekaz, iż gaz łupkowy przy zachowaniu najwyższych standardów można wydobywać bezpiecznie i bez szkody dla środowiska naturalnego”. Bogusław Sonik powtarza też w swoich wypowiedziach znane argumenty, że od gazu łupkowego zależy nasze bezpieczeństwo energetyczne, a ceny energii w wyniku jego wydobycia spadną. Zapomniałabym – to wszystko będzie możliwe przy pełnym poszanowaniu praw społeczności lokalnych. Piękna wizja, prawda? Mnie się podoba. Całym sercem przyklasnęłabym jej, gdyby tylko miała szansę na realizację.
Nie jestem naukowcem ani ekonomistą. Nieocenioną pomocą w formułowaniu zastrzeżeń są dla mnie zapiski z otwartej debaty „Łupki – nasza przyszła energia?” zorganizowanej 17 marca 2014 roku na AGH przez posła Sonika, na którą zostali zaproszeni eksperci zajmujący się tematem gazu łupkowego. Posłużyłam się też raportem NIK z 2013 roku i stanowiskiem PAN z marca 2014 roku* w sprawie gazu łupkowego, oraz materiałami zamieszczonymi na oficjalnej stronie posła Sonika. Wnioski zielonych i ekologów wszelkiej maści odłożyłam na bok, bo – szczerze powiedziawszy – niczego już więcej nie potrzebuję, żeby odnieść wrażenie, iż oto znajduję się w „domu wariatów”.
Zacznijmy od ekonomii
Jest już oczywiste (nawet dla ekspertów Bogusława Sonika), że nie uda się w Polsce powtórzyć sukcesu amerykańskiego. W Polsce skały łupkowe zalegają znacznie głębiej niż w USA i mają inną strukturę. Konsekwencją tego jest znaczny wzrost kosztów wydobycia (w USA wykonanie otworu wraz ze szczelinowaniem kosztuje 4 – 5 milionów dolarów, w Polsce – do 20 milionów dolarów).
Według prof. Piotra Sucha z Instytutu Nafty i Gazu, „aby wydobycie gazu z łupków mogło być ekonomicznie uzasadnione, potrzebna jest redukcja kosztów nie o 20 – 30%, lecz trzykrotnie!” Według PAN, te ogromne koszty spowodują, że gaz z łupków w Polsce nie będzie tańszy od konwencjonalnego.
Prawdziwie zadziwiająca, w kontekście tych informacji, była dla mnie wypowiedź dr. Adama Czyżewskiego, głównego ekonomisty w PKN Orlen S.A., który stwierdził, że „nawet jeżeli wydobycie gazu łupkowego będzie nieopłacalne, będzie to korzystne dla gospodarki”. Gaz łupkowy – jak widzę – ma w Polsce moc niezwykle inspirującą, motywuje do tworzenia nowych paradygmatów w ekonomii. Coś, co jest nieopłacalne, jest jednak korzystne… Dr Czyżewski użył nawet określenia, że wydobycie gazu łupkowego jest „olbrzymią szansą dla gospodarki”. Być może jest to „olbrzymia szansa” dla pracowników Orlenu, którzy przez jakiś jeszcze czas korzystać będą z hojnych dotacji państwowych (czyli naszych, obywateli) przy realizacji programu, który – jak przewiduje Czyżewski – „może być nieopłacalny”.
Przyjazna atmosfera i dobrowolność …
Ogromne koszty wydobycia wiążą się ściśle z jakością środowiska naturalnego. Konieczność oszczędzania i obniżania kosztów może być pokusą, aby - wydobywając gaz - rezygnować ze stosowania „najwyższych standardów”. Trudno się dziwić firmom wydobywczym – które przecież chcą zarobić – że mogą zechcieć tym pokusom ulegać. Nie do przyjęcia jest natomiast konsekwentna polityka naszego państwa, które robi wszystko, aby firmom to umożliwić.
Zgodnie z nowym prawem geologicznym i górniczym, obowiązek wykonywania oceny oddziaływania na środowisko przy poszukiwaniu gazu łupkowego zostanie zniesiony, a nadzór nad działalnością firm wydobywczych w zakresie przestrzegania norm środowiskowych będzie pełniony przez Urzędy Górnicze i Inspektoraty Ochrony Środowiska.
Za zapowiedź tego, jak „surowe” będą to kontrole mogą posłużyć słowa Głównego Inspektora Ochrony Środowiska Andrzeja Jagusiewicza: „Kontrole wobec przedsiębiorców poszukujących i rozpoznających złoża gazu z łupków powinny być dla nich przyjazne i w żadnym wypadku nie zniechęcać ich do dalszych eksploracji surowca. Z kolei przedsiębiorcy w ramach odpowiedzialnej przedsiębiorczości powinni stosować dobrowolnie najlepsze dostępne techniki i praktyki zapewniające wysokie standardy ochrony środowiska”.
Nie brzmi to dobrze, sugeruje możliwość zaistnienia sytuacji, że przedsiębiorca nie zechce dobrowolnie stosować „wysokich standardów ochrony środowiska”, a urząd odpowiedzialny za nadzór nad dopełnieniem tego obowiązku (zawahałam się przy tym słowie – czy działanie, które podejmuje się dobrowolnie jest jeszcze obowiązkiem?) nie będzie psuć atmosfery przyjaźni i wzajemnego zaufania uciążliwymi kontrolami.
Warto przypomnieć w tym miejscu o wnioskach z kontroli NIK w 2013 roku: Urzędy Górnicze nie skontrolowały wszystkich wykonanych odwiertów poszukiwawczych, a Ministerstwo Środowiska nie prowadziło kontroli przedsiębiorców w zakresie zgodności wykonywanej działalności z udzieloną koncesją. Tak było do tej pory. Będzie prawdopodobnie jeszcze gorzej, skoro wśród najwyższych urzędników i polityków panuje przekonanie, że trzeba „ułatwiać”, „zachęcać”, „przyspieszać”… W sytuacji niewystarczającego nadzoru jeszcze długo będzie można bronić tezy, że szczelinowanie hydrauliczne jest technologią „całkowicie bezpieczną”.
Swoją drogą, trudno naprawdę dociec, na czym opiera się to przekonanie, skoro w czasie krakowskiej debaty kilkakrotnie padało stwierdzenie, że metody stosowane przy wydobyciu gazu łupkowego są „innowacyjne”, trzeba je dopiero dopracowywać, bo doświadczenia zdobyte na złożach północnoamerykańskich, w warunkach polskich mają ograniczoną wartość. Mimo tych zastrzeżeń, Główny Inspektor Ochrony Środowiska jest „całkowicie spokojny”, uważa, że „zagrożenie migracji i wycieku płynów wiertniczych do wód gruntowych jest minimalne” i „daje gwarancję”, że eksploatacja gazu łupkowego nie będzie szkodziła środowisku. Kolejny złotousty urzędnik!
Gwarancja bezpieczeństwa?
Jakie to ma znaczenie, skoro brak zapisów prawa, które by te gwarancje zabezpieczały? W marcu 2014 roku premier Tusk zapowiedział, że „jeżeli pojawi się potrzeba zadośćuczynienia czy niwelowania ewentualnych strat wspólnot gminnych w związku z poszukiwaniem i wydobyciem gazu łupkowego, to główne ciężary spadną na samorządy” (PAP). Innymi słowy – firmy będą wydobywać i zarabiać, a samorządy będą sprzątać.
Jest to w rażącej sprzeczności z zapewnieniami posła Sonika, że obowiązywać będzie w Polsce reguła „zanieczyszczający płaci” i będą opracowywane zasady odpowiedzialności przedsiębiorstw w wypadku awarii. Trudno wyobrazić sobie lepszą zachętę dla inwestorów – przyjazne kontrole i zwolnienie z odpowiedzialności za ewentualne zaniedbania. Trudno też znaleźć powód, dla którego firmy miałyby stosować „najwyższe standardy ochrony środowiska” w działalności wydobywczej.
Bogusław Sonik w swoich wypowiedziach z 2012 roku zapewniał, że parki narodowe i obszary objęte szczególną ochroną ze względu na zasoby wody pitnej, przy wydobywaniu gazu łupkowego będą omijane. Na konferencji w Krakowie nie powtórzył już tych zapewnień. Można się tylko domyślać dlaczego.
Zamojszczyzna, gdzie swoje koncesje ma firma Chevron (przedstawiciel firmy brał udział w krakowskiej debacie) znajduje się na największych udokumentowanych zbiornikach wód podziemnych w Polsce. Na Zamojszczyźnie nie ma rzek ani jezior zasobnych w wodę, można więc założyć, że woda używana do szczelinowania będzie pochodziła z tych cennych zasobów (firma Chevron już dziś wierci studnie dla swoich celów), a jakakolwiek awaria, wyciek płynu szczelinującego czy toksycznych ścieków do warstw wodonośnych może spowodować skażenie całego zbiornika.
Ponadto Chevron planuje zlokalizować jedną z wiertni poszukiwawczych w gminie Susiec. To serce Roztocza, w bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się Roztoczański Park narodowy i Puszcza Solska. Wiadomo – szuka się po to, by znaleźć i wydobywać. Jeżeli koncern natrafi w tym rejonie na złoża, które będzie mógł uznać za „perspektywiczne” co stanie się z tak cennym przyrodniczo i krajobrazowo obszarem?
W lipcu 2013 roku w zamojskiej prasie znalazłam informację, że Ministerstwo Środowiska i lokalni samorządowcy podjęli inicjatywę, aby Roztocze i Puszcza Solska zostały wpisane na listę rezerwatów biosfery w ramach programu UNESCO. Ma to oznaczać większy prestiż dla regionu i zapewnić przyjazd zagranicznych turystów. To samo Ministerstwo Środowiska wydaje koncesję na poszukiwanie gazu łupkowego, na terenie, który planuje w sposób szczególny chronić! Rezerwat biosfery na obszarze górniczym? Czy to ma sens!? Kto zechce wypoczywać w takim miejscu? Słowa posła Sonika z 2012 roku pozostały tylko słowami. Fakty wskazują na to, że interes koncernu jest ważniejszy od obietnic złożonych obywatelom.
Niemal w każdej wypowiedzi o problemach związanych z wydobyciem gazu łupkowego nasz „poseł od spraw najtrudniejszych” nie zapomina o prawach społeczności lokalnych. Według niego, będą odbywały się konsultacje i dialog z obywatelami tak, aby byli oni dokładnie poinformowani, co dziać się będzie na terenie, gdzie mieszkają. „Spokój i akceptacja społeczna są ważniejsze niż wydobywanie gazu łupkowego za wszelką cenę. /…/ Mieszkańcy muszą mieć prawo do wyrażania opinii i protestowania”. I znowu muszę przyznać – dobrze brzmi, ale niestety tylko tyle.
Ignorowanie obywateli
Znakomitym przykładem jak bez znaczenia są to słowa jest sytuacja wsi Żurawlów (gm. Grabowiec) na Zamojszczyźnie. Mieszkańcy tej wsi od ponad dwóch lat konsekwentnie i z determinacją sprzeciwiają się inwestycjom firmy Chevron, początkowo korzystając wyłącznie z drogi prawnej, a od roku czynnie blokując wjazd na teren planowanej wiertni. Próbują też zainteresować swoim problemem polityków i urzędników wszystkich szczebli, a także dziennikarzy. W styczniu br. radni gminy Grabowiec podjęli uchwałę, że nie zgadzają się na poszukiwanie i wydobycie gazu łupkowego w swojej gminie. Ich działania nie przynoszą do tej pory efektu – firma nie rezygnuje ze swoich planów**. Rodzi się w tym miejscu pytanie: co dokładnie ma na myśli Bogusław Sonik mówiąc o konsultacjach i dialogu ze społeczeństwem, skoro mieszkańcy Żurawlowa zostali ze swoim problemem sami?
W czerwcu ubiegłego roku marszałek województwa lubelskiego odwiedził protestujących, obiecał „przyjrzeć się sprawie”, minął prawie rok i … nic. Prawdopodobnie już się nie przygląda bo zajęty jest swoją kampanią wyborczą do Europarlamentu. A poseł Sonik? Stwierdził w Krakowie, że protest jest groteskowy a „mieszkańców tej wsi straszy się rzeczami, które nie mają miejsca”. Jeżeli polityk tej rangi, co europoseł, używa podobnego typu sformułowań – powinien umieć je wyjaśnić. Po pierwsze – kto straszy tych ludzi i - czym? Po drugie- co niby „nie ma miejsca”?
Jednym z wielu argumentów protestujących jest to, że prawo geologiczne i górnicze przewiduje wywłaszczenia z gruntów w przypadku eksploatacji złóż gazu łupkowego. Mieszkańcy Żurawlowa są w posiadaniu pisemnego potwierdzenia tego faktu przez Ministra Skarbu. Źródłem obaw rolników jest również to, że decyzją wojewody plany zagospodarowania przestrzennego mogą być zmieniane dla potrzeb przemysłu wydobywczego, dosłownie z dnia na dzień. Skoro koncesje na wydobycie gazu łupkowego obejmują całą Lubelszczyznę, jak planować swoją przyszłość, inwestować, budować domy w obliczu takiej niepewności?
Bogusław Sonik zapewniał wcześniej, że konsultacje i dialog ze społeczeństwem będą poprzedzać wydobycie, aby ludzie nie byli zaskoczeni działaniem firm na swoim terenie. Tymczasem w trakcie krakowskiej debaty, pytany o to, dlaczego koncern Chevron mimo tak zdecydowanego sprzeciwu ludności kontynuuje swoje działania, europoseł odpowiada: „należy pamiętać, że firma otrzymała koncesję zgodnie z prawem”.Typowa kwadratura koła.
Koncesja została przyznana w 2007 roku bez poinformowania ludzi i lokalnych władz samorządowych, nie wspominając nawet o konsultacjach. Teraz mieszkańcy nie zgadzają się na inwestycje, wierząc naiwnie, że mają do tego prawo. I dowiadują się, że za późno na sprzeciw, bo to nie oni, lecz firma działa zgodnie z prawem. Z pewnością rolnicy z Żurawlowa byliby wdzięczni posłowi za wskazanie właściwego czasu na przeprowadzenie skutecznego protestu.
Mało tego. Według Głównego Geologa Kraju, Sławomira Brodzińskiego, ludzie i tak mają za dużo praw. Należy bowiem – wg niego – dokonać takich regulacji, aby przeciwnicy gazu łupkowego nie mogli używać prawa do wstrzymania procesu wydobycia. Myślę, że dobrze by było, aby poseł Sonik napisał i wydał poradnik, w jaki sposób obywatele powinni „wyrażać swoją opinię”, aby mieli szansę być potraktowani przez polityków i urzędników poważnie. Bo niestety, do tej pory wskazówki pana posła w tej kwestii przypominają mi słynne „jestem za, a nawet przeciw”.
Anna Dyl-Schmelcer
*Pisaliśmy o tym w Nr. 4/14 - Stanowisko PAN w sprawie gazu łupkowego
oraz w Nr. 5/14 - Geolodzy z PAN o łupkach
** Żurawlów ciągle się broni (SN 5/14) ; Walka Żurawlowa o środowisko (SN 8-9/13)
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 3531
O zielonej infrastrukturze miast, starych i nowych parkach i alejach, architekturze krajobrazu i funkcjach zieleni na terenach zurbanizowanych
z dr. Jackiem Borowskim, prof. SGGW z Katedry Ochrony Środowiska, prezesem Polskiego Towarzystwa Dendrologicznego, rozmawia Krystyna Hanyga.
- Co łączy dendrologię z architekturą krajobrazu?
- Drzewa i krzewy, czyli to, czym zajmuje się dendrologia, są podstawowym tworzywem architektury krajobrazu. Co prawda, obecne nowoczesne, stechnicyzowane ogrody bywają tak projektowane, że jest w nich mniej drzew, ale są one nie mniej ważne. Sadzone czasem w niezwykłym miejscu, mają dużą wartość, przede wszystkim ozdobną.
- Miasto jest niezwykle zróżnicowanym siedliskiem. W warszawskich Łazienkach czy innych dużych parkach siedlisko drzew bywa lepsze niż naturalne. Badania amerykańskie dowodzą, że w zadbanych parkach miejskich drzewa żyją dłużej niż w siedliskach naturalnych. Ale w miastach są również siedliska przyuliczne, często bardzo trudne. Wynika to z naszych specyficznych warunków klimatycznych, z dużymi opadami śniegu, a to powoduje stosowanie wielkich ilości soli. To jest chyba największy problem.
- Niestety, u nas miasta rozbudowywały się spontanicznie, nie ma wielkich urbanistycznych projektów, albo są one zalążkowe i nie doprowadzone do końca. Brakuje w związku z tym planów rozmieszczenia tzw. mediów, systemów kanalizacyjnych, wodociągowych, sieci elektrycznej itp. Uzbrojenie techniczne miasta jest prowadzone chaotycznie w bardzo różnych miejscach.
Podam przykład: robiliśmy kiedyś inwentaryzację przyulicznej zieleni drzewiastej na warszawskiej Pradze. Niektóre drzewa były w złym stanie i trzeba było je usunąć, ale okazało się, że nie można w tym samym miejscu posadzić nowych, nie pozwalają na to wymogi techniczne, bo infrastruktura techniczna jest rozrzucona na całym terenie. Przy projektowaniu i modernizacji infrastruktury powinno się uwzględniać miejsce dla drzew. Technika jednak dominuje nad przyrodą.
- Zależy przez kogo i gdzie. Myślę jednak, że w ogólnym odbiorze tak. Mówi się o tym, często spotykam się z obroną drzew przez mieszkańców, którzy mają świadomość, że są one potrzebne i niosą coś dobrego. To są jednak tylko odczucia, bo z drugiej strony jest niewielka wiedza o tym, że drzewa mogą przynosić także najrozmaitsze korzyści materialne, że poprawiają jakość powietrza, chronią przed hałasem itp. Dla mnie i dla mojego środowiska to są rzeczy tak oczywiste, że w ogóle nie wymagają komentarza.
- To jest wynik ogromnej presji deweloperów na każdy możliwy metr kwadratowy terenu, szczególnie w centrum miasta. Uważam jednak, że Warszawa jest miastem zielonym i mamy szansę to utrzymać, ale musimy walczyć, żeby niczego nie zabudowywać, jeśli to nie jest konieczne.
W Europie mamy wiele przykładów działań odwrotnych, odzyskiwania dla przestrzeni publicznej miejsc kiedyś straconych. Piękny park powstał na terenie po fabryce samochodów Citroëna, niemal w centrum Paryża, mimo presji deweloperów i położonych wokół banków, które chciały pozyskać ten teren. To jest przykład, że może być inaczej.
- W prawie budowlanym powinien być przepis nakazujący prowadzenie mediów w taki sposób, by było miejsce na sadzenie drzew. I jest jeszcze jeden problem – otóż w Polsce wartość drzew jest cały czas oceniana według przepisów, które powstały w latach 60. ubiegłego wieku i są przestarzałe, zupełnie nieadekwatne do obecnej sytuacji. W tej chwili o wycenie drzewa decyduje właściwie tylko jego wielkość i gatunek, a powinno być brane pod uwagę miejsce, w którym się znajduje, mogą to być np. trudne warunki w centrum Warszawy, czy znaczenie historyczne.
Zupełnie inaczej należy wyceniać drzewa na terenie otwartym, gdzie jest ich wiele.
Podobnie, nie ma rozróżnienia, które by dotyczyło stanu drzew. Tak samo jest wyceniane drzewo zamierające, jak i w doskonałym stanie i bardzo witalne. Zasadnicze zmiany w prawie nie są potrzebne, drzewa w Polsce są chronione, zarówno te pomnikowe, jak i wszystkie inne, także te, które są na terenach prywatnych. Na obszarach pozaleśnych trzeba mieć pozwolenie i wnieść opłatę za usunięcie drzewa.
W wielu krajach, np. w Norwegii, nie obowiązują podobne przepisy i podejrzewam, że u nas też nie są konieczne, trudno sobie wyobrazić, żeby ludzie masowo wycinali drzewa na swoich działkach. Polskie prawo jest chyba zbyt restrykcyjne, wiele drzew jest wycenianych za wysoko, nieproporcjonalnie do ich wartości, co powoduje, że ludzie unikają opłat. W mieście wartość drzew powinna być wyceniana i traktowana podobnie jak wartość urządzeń technicznych, znaków drogowych, oświetlenia itp.
- Architekturę krajobrazu zmieniają rozmaite cywilizacyjne wynalazki, widać to zwłaszcza w modernizowanych parkach i skwerach czy luksusowych osiedlach. Mniej drzew i krzewów, więcej małej architektury.
- To prawda, jest trend do tworzenia bardzo sterylnych, technologicznych miejsc. Mamy tego przykład choćby na warszawskim Placu Grzybowskim, który z punktu widzenia architekta krajobrazu jest interesujący, ale pokazuje, jak ten trend zaburza nasze tradycyjne pojęcie skweru czy parku. Rzeczywiście, mała architektura zaczyna dominować nad zielenią. Płaska, wyczyszczona powierzchnia trawnika i drzewo czy krzewy są tylko takim wysublimowaniem przyrody.
Są jednak i inne rozwiązania, gdzie przyroda w bardzo nowoczesnej oprawie jest bujna i aż kipi. Przykładem może być w Zurychu dawna hala fabryki, w której produkowano kiedyś działa przeciwlotnicze, potem tramwaje, wreszcie rozebrano ją i pozostała sama konstrukcja. W tym bardzo stechnicyzowanym miejscu posadzono rośliny i zmieniono je w niezwykły park pnączy. I tutaj, mimo wyjścia od techniki, dominują rośliny.
Taką samą tendencję widać w tzw. roślinności dachowej. Wprowadzenie roślin na dachy jest technicznie trudne, trzeba zainwestować, mieć odpowiednią konstrukcję i warstwowość dachu. U nas jest wciąż niewiele takich ogrodów, ale na południu Europy są miasta, gdzie można je zobaczyć niemalże na każdym dachu. To pokazuje, że połączenie architektury i techniki z przyrodą jest możliwe, i to na korzyść przyrody.
Te stechnicyzowane, geometryczne parki nie zawsze nam się podobają, ale wciąż są w modzie. Jednak i one będą się zmieniać w miarę upływu czasu, kiedy rośliny wyrosną, a prawdziwy efekt będzie widoczny za kilkadziesiąt lat.
Ciekawe są także próby przywracania, rekultywacji terenów zapomnianych, zaniedbanych. W Europie to widać na przykładzie chociażby tzw. parków liniowych. Promenade Plantée w Paryżu powstała w miejscu starej linii kolejowej na prawie 5-kilometrowym odcinku, w dużej części na wiadukcie, można wyjść ponad ulice i wejść w przyrodę. Ta przyroda na początku wydaje się dziwna, wyabstrahowana, ale na pewno jest to bardzo ciekawe miejsce. Parków liniowych jest coraz więcej, powstają na starych torowiskach albo nieużywanych jezdniach. To pokazuje, że przyroda w mieście znajduje swoje nowe miejsce.
- Zieleń na terenach zurbanizowanych pełni zupełnie inną funkcję niż dawne ogrody, nie tylko rezydencjalne, pałacowe, ale również miejskie. Zmieniają się czasy, a wraz z nimi style, wymagania, estetyka…
- Najważniejszą funkcją drzew i innych roślin była funkcja ozdobna. Nie mówię tu o funkcjach drzew alejowych, które kiedyś wyznaczały drogę, również w znaczeniu fizycznym. Te drogi były wówczas mało uczęszczane, zawiewane, niemalże ginęły. Sadzono wzdłuż nich drzewa za czasów carskich, car wydał ukaz, aby w ten sposób utrzymywać szlaki pocztowe. To są funkcje pierwotne. A jeśli chodzi o rezydencje i parki, to oczywiście główna była funkcja ozdobna.
Obecnie prawie nie ma u nas tego typu starych rezydencji, ale powstają nowe i są otaczane parkami. Powstają prywatne arboreta. Tak więc wracamy trochę do tradycji i korzeni. W parkach miejskich drzewa odgrywają rolę klimatotwórczą, oczyszczają powietrze, zwiększają wilgotność itp. I te funkcje zaczynają dominować, chociaż ozdobnych też nie należy pomijać. Kiedy idziemy ulicą obsadzoną drzewami, pięknie kwitnącymi, przebarwiającymi się, atrakcyjnymi, to nadal te ich walory będą dominować w odbiorze.
- Idea miasta-ogrodu, dzielnicy-ogrodu stała się już tylko piękną utopią…
- Niestety, tak. Pozostały fragmenty Podkowy Leśnej, która była tak projektowana. Trudno jednak sobie wyobrazić, że centrum miasta będzie miastem-ogrodem, chociaż tęsknota za takim miejscem jest ogromna. Nieprzypadkowo przecież deweloperzy nazywają swoje budynki czy zespoły budynków „Przy lesie”, „Przy parku”, „Ogrodowa”, bo tak położone sprzedają się najlepiej.
Przeprowadzone w Europie badania pokazują, że budynek położony bliżej parku ma wyższą wartość i cenę i ta cena z czasem nawet rośnie. Wyliczono, że w odległości 500 m od zieleni urządzonej, dużego parku cena mieszkania jest o 20 – 30% wyższa.
W Paryżu każda dzielnica ma swój park, każde nowe osiedle swój park osiedlowy, to jest przewidziane w planie przestrzennym, w planie rozwoju miasta. Zaproponował to m.in. Georges Haussmann w II połowie XIX w., te zasady podtrzymano i są aktualne do dziś. U nas, niestety, to nie obowiązuje. Rzadko jest tak, i to raczej tylko w bardzo drogich osiedlach, że od razu w centrum projektuje się park, deweloperzy po zbudowaniu domów niekoniecznie chcą się tym zająć. Na Ursynowie mieszkańcy postanowili sami postarać się o zieleń i w zaniedbanym miejscu urządzić park. To bardzo ciekawa społeczna akcja.
Na całym świecie ludzie są zaangażowani w sadzenie drzew, to jest naturalne. Nasze czyny społeczne, które kiedyś zostały nam strasznie obrzydzone, nie były czymś niepotrzebnym, szczególnie w kwestii parków, zieleni i także integracji ludzi. W innych krajach wiele ogrodów botanicznych ma swoich entuzjastów, którzy przychodzą pomagać w ich pielęgnacji, uczestniczą w tym również emeryci. To są przykłady, gdzie działalność społeczna ma ogromne znaczenie.
Sady Żoliborskie, Koło, Muranów to były dzielnice, o których myślano, że będą miały swoje skwery, dużo zieleni. W tej chwili jest ogromne dążenie do zagęszczenia tej zabudowy, ale co można zrobić? Można głośno wołać, że tak być nie powinno, ale to jest kwestia decyzji władz miasta. Mamy przykłady różnych miast europejskich, choćby skandynawskich, gdzie inwestuje się w zieleń. U nas zieleń się utrzymuje, ale nie można powiedzieć, że inwestuje się w nową. Powstaje bardzo mało nowych parków, można je policzyć na palcach jednej ręki. Tu mamy wiele do zrobienia.
- A w miastach jest sporo terenów zaniedbanych, do rewitalizacji, choćby po zlikwidowanych fabrykach. Niewykorzystaną szansą stworzenia osiedli-ogrodów są nasze suburbia, gdzie coraz liczniej przenoszą się mieszkańcy miast.
- To właśnie jest sprawą planu zagospodarowania przestrzennego. W wielu gminach w ogóle go nie ma, w innych jest, ale nienajlepszy. Zabudowa jest żywiołowa, chaotyczna i w końcu suburbia, które mogłyby być miastami-ogrodami, są zwykle małymi prywatnymi ogródkami przydomowymi. Tam nie ma terenów publicznych w postaci jakiegoś małego parku. Przykrą dla mnie sprawą są zamknięte osiedla, które nawet mają kawałek zieleni, ale dostępny tylko dla swoich mieszkańców. To jest nie do przyjęcia.
Drugie, to budowanie wielkich parkanów czy murów, odgradzających często nawet piękne ogrody od ulicy, tworzących kanały, którymi poruszają się przechodnie. To znowu jest zamknięcie na przestrzeń publiczną i społeczną, która jest tak ważna.
- Panie Profesorze, jest pan zaangażowany w społeczny ruch ochrony starych alei, który narodził się na Mazurach, gdzie szpalery przydrożnych drzew są ważnym elementem krajobrazu kulturowego. Czy jest szansa na uratowanie tego, co jeszcze zostało?
- Wycinanie tych drzew jest dla mnie sprawą bardzo bolesną, chociaż na niedawnej konferencji w Warszawie wyraziłem swój optymizm. Zaczęło się od naszego spotkania w Piszu, w czasie, kiedy te aleje były masowo wycinane. Mimo naszych starań, również o zapisy prawne, niewiele się zmieniło. Wycinane są nadal, przy modernizacji dróg często są niszczone bez żadnej przyczyny, chociaż mają ogromne znaczenie i przyrodnicze, i krajobrazowe, i kulturowe. To są rzeczy nie do przecenienia. Musimy chronić aleje, które giną na naszych oczach.
Mój optymizm bierze się natomiast stąd, że dzięki działaniom społecznym nowe aleje są obsadzane drzewami i ten ruch się rozwija. Gdyby nie to, w przyszłości alej by nie było. Nauczyliśmy się wiele od Niemców, którzy dostrzegli wcześniej ten problem i wycięte u siebie aleje zaczęli rewitalizować; w tej chwili w stosunku do nich nie jesteśmy już tak bardzo zacofani.
- Obsadzane drzewami aleje mają wielu przeciwników, że nie wspomnę już o znanym rajdowcu. Głównym argumentem jest bezpieczeństwo jazdy.
- Ze znanym rajdowcem zupełnie nie mogę się zgodzić i muszę powiedzieć, że robi bardzo dużo złego. Drzewa nie są mordercami, najczęstszymi przyczynami wypadków są nietrzeźwość kierowców i nadmierna prędkość i to one powodują kolizje z drzewem. W Niemczech wprowadzono ograniczenie prędkości i jest ono respektowane. Nasze dzieci nie będą miały starych drzew, jeśli je teraz wytniemy. Ludzkie życie trwa kilkadziesiąt, dobrze, jeśli 80 lat, to jest bardzo niewiele w stosunku do drzewa, które może żyć kilkaset.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 4734
Z dyrektorem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, dr inż. Kazimierzem Szablą rozmawia Krystyna Hanyga.
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2807
NIK negatywnie ocenia stan utrzymania zieleni w województwie mazowieckim.
Inspektorzy sprawdzili tereny kolejowe, drogi, parki, skwery i place zabaw. Kontrola wykazała, że zieleń znajdująca się w przestrzeni publicznej jest poważnie zaniedbana. W większości miejsc działania samorządów były niewystarczające. Część terenów, przede wszystkim w centrach miast i miasteczek, utrzymana była starannie. Jednak niemal we wszystkich skontrolowanych gminach tereny oddalone od centrów pozostawały bardzo zaniedbane.
Zaniedbana i zaśmiecona zieleń przy drogach oraz torach kolejowych psuje wizerunek województwa mazowieckiego. Nie lepiej jest w parkach, przy skwerach i placach zabaw położonych poza centrami miejscowości. Okazuje się, że zachowanie estetyki w przestrzeni publicznej zależy bardziej od chęci niż nakładów finansowych. W wielu gminach tuż po kontroli NIK podjęto intensywne prace porządkowe.
Szczególnie rażące zaniedbania zieleni i porządku występują wzdłuż dróg publicznych i szlaków kolejowych. Zarządcy tych terenów różnie tłumaczą swoją bezczynność. Mówią np. o potrzebie zachowania naturalnych warunków lub wprost o tym, że pod względem ważności zadań pielęgnacja zieleni zajmuje na ich liście jedno z ostatnich miejsc. NIK zwraca jednak uwagę, że zachowanie tych terenów w porządku i czystości jest ważne, choćby ze względu na podróżujących turystów i wizerunek Polski.
Doskonałym przykładem tego, jak dbać o estetykę przestrzeni publicznej i jeszcze na tym skorzystać, są miejscowości Józefów i Serock. Obie gminy zawarły porozumienia o współpracy z PKP i zarządcą dróg. Na siebie wzięły ciężar pielęgnowania zieleni wzdłuż jezdni, torów i stacji, a w zamian na części terenów kolejowych utworzyły parkingi.
Znaczna część samorządów próbuje zobowiązać właścicieli prywatnych posesji do pielęgnowania zieleni na swoim terenie. Połowa skontrolowanych gmin wpisała do regulaminów punkty związane z utrzymaniem czystości (np. utrzymanie nieruchomości niezabudowanych wolnych od zachwaszczenia; koszenie pasów zieleni przylegających do posesji; usuwanie chwastów, zeschłej i skoszonej trawy, opadłych liści i złamanych gałęzi).
Sądy kwestionują jednak takie zapisy, ponieważ w polskim prawie nie przewidziano możliwości określania obowiązków dotyczących pielęgnacji zieleni na terenach prywatnych. NIK wskazuje na konieczność zmiany przepisów, tak aby możliwe było egzekwowanie porządku i czystości.
Kontrolerzy bez trudu znaleźli miejsca, gdzie regularnie zalegają podrzucane śmieci, stare meble czy zużyty sprzęt AGD. Na walkę z tzw. podrzutami jedna tylko warszawska dzielnica Włochy wydała 108 tys. zł w ciągu ośmiu miesięcy ubiegłego roku.
Z raportu NIK wynika, że estetyka i stopień zadbania terenów gminnych nie zależą wprost od wysokości nakładów finansowych. Wśród kontrolowanych były gminy ocenione bardzo wysoko, mimo że koszt utrzymania zieleni był w nich znacznie niższy od średniej (wynoszącej 4,8 tys. zł na jeden hektar). Wśród gmin ocenionych najwyżej koszt utrzymania jednego hektara mieścił się w przedziale od 1,6 tys. zł (Siedlce) do 21,3 tys. zł (Józefów). W przypadku gmin, w których utrzymanie terenów publicznych zostało ocenione najniżej, wydatki na te cele wynosiły od 0,3 tys. zł (Sulejówek) do 8,4 tys. zł (Piaseczno).
Jako przykład dobrej praktyki NIK wymienia utrzymywanie przez gminy czystości i porządku przy wykorzystaniu tzw. robót publicznych i prac interwencyjnych. Wynagrodzenia i ubezpieczenia zatrudnionych w ten sposób pracowników pokrywane są z Funduszu Pracy. Z takiej możliwości skorzystały jednak tylko cztery gminy (Siedlce, Lesznowola, Serock, Teresin).
Więcej - http://www.nik.gov.pl/najnowsze-informacje-o-wynikach-kontroli/nik-o-utrzymaniu-zieleni.html