Humanistyka el
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2819
Prymitywny animizm można uważać za
wyraz ludzkiego stanu naturalnego.
Sigmund Freud
Minęło już wiele lat, kiedy Amerykanin David Morrell napisał powieść pt. „Pierwsza krew”. Stworzył w niej i rozpropagował postać superkomandosa Johna Rambo – współczesnego gladiatora, nieziemskiego wojownika, mitycznego bohatera, który po traumatycznej dla USA (i świata zachodniego) wojnie wietnamskiej popada w konflikt z własnym społeczeństwem i sfrustrowany ginie w nierównej walce.
Powieść ta miała za cel obronę amerykańskich chłopców, którzy uczestnicząc - zdaniem niektórych massmediów - w brudnej wojnie, jakoby sprzeniewierzyli się wartościom kultury Zachodu: wolności, demokracji, postępowi, czy podstawowemu prawu judeochrześcijańskiej kultury – „nie będziesz zabijał”.
Na fali studenckiej rewolty roku 1968 w Europie i obu Amerykach zanegowano niemal wszystko, co w okresie powojennego dobrobytu stworzono dla poprawy sytuacji materialnej i kulturowej społeczeństw Zachodu. Rozpad kolonializmu, konflikt pokoleniowy rodziców (czynnych uczestników II wojny światowej) ze swoimi dziećmi (wychowanymi w okresie powojennym), ostateczne załamanie się wiary w postępowość światowego komunizmu, a także powstanie potężnego ruchu określanego jako kontrkultura zmieniły pod koniec lat 70. XX wieku oblicze cywilizacji. Stary świat ze swymi wartościami, porządkiem, gospodarką, aksjologią, odchodził w przeszłość, wzrastała więc nostalgia i niepokój.
W perspektywie tak skonstruowanej mentalności trzeba spoglądać dzisiaj na powstanie, mitologizację i wreszcie deifikację postaci osiłka utożsamianego z aktorem Sylvestrem Stallone’em.
Od słabości jajogłowych do kultu przemocy
Po kilku latach moralnego, kulturowego i psychologicznego kaca Ameryka musiała spetryfikować swą rolę w konflikcie wietnamskim. Zanegowano narodową ekspiację, odrzucono słabość jajogłowych i wielopłaszczyznowe spojrzenie na współczesność uprawiane przez mięczaków z liberalnej prasy czy elektronicznych mediów, potępiono w czambuł mazgajowate, inteligenckie rozdarte sosny, rozdzielające włos na czworo, nie mogące (zdaniem ówczesnych decydentów i macherów od popkultury) nic zaoferować społeczeństwom żądnym czynów.
Nie przewidziano jedynie, że czyn ów przerodzić się może w kult przemocy - ogolony i szeroki kark skinheada, preferencje dla nietzscheańskiej siły woli, reaktywację mocy ciemnych i destrukcyjnych w religii, kulturze, sztuce i innych aspektach rzeczywistości, a w efekcie – negację Innego, co jest zaprzeczeniem wartości demokratycznych, wolności osobistych jednostki i podstawowych praw człowieka.
Infantylizm, prostactwo formy, bezguście i antyracjonalizm obrazu charakteryzującego absolutną komercjalizację sztuki filmowej sięgnęły w cyklach o rambowych bohaterach niebios. Ale waszyngtoński White House rządzony przez konserwatywną ekipę Ronalda Reagana (jak określił go prof. Richard Rorty – „ta bezmózgowa kukła w rękach bogatych”) nawoływał do odbudowy amerykańskiego ducha podupadłego po wstrząsach wietnamskiej porażki i studenckiej rewolty A.D. ‘68. Gusty, mentalność, ogląd świata, aktorska przeszłość (czyli specyficznie hollywoodzka kategoria smaku) i upodobania do makkartyzmu tego właśnie prezydenta wywierały zdecydowany wpływ na kierunek, w którym poczęła podążać kultura Ameryki, a za nią sporej części świata.
Duch konserwatyzmu i prawicowości począł dąć przez Amerykę, a za nią – poprzez świat. Dla radykalnej prawicy ówcześni Rambo stanowili więc bazę, spośród której rekrutowała swoich bojowników. A ludzie prawicy zawsze są propagatorami rządów autorytarnych, opierających swe jestestwo na tradycji, konserwatyzmie i ustalonym od lat porządku. Ronald Reagan był więc tylko uosobieniem określonej formacji mentalno-kulturowo-politycznej w ówczesnej Ameryce i świecie.
Bohater cyklu filmów o przygodach superkomandosa w Wietnamie, przedstawiony w konwencji komiksu, (czyli bajki dla dorosłych), odzwierciedla społeczną potrzebę posiadania ikony, sacrum, nieskalanego obiektu adoracji, ideału. Czyli wartości, które zostały podważone przez kontrkulturę, reprezentującą na pewno tendencje i ciągoty postępowe, demokratyczne, wolnościowe, czyli sui generis - lewicowe. Restauracja jest bowiem zawsze lustrem rewolucji.
Herosi epoki konfrontacji
Macho to pewien symbol osobowego wzorca kultury patriarchalnej, śródziemnomorskiej, latynoskiej o określonym poczuciu honoru i wstydu, siły i wysublimowania, przemocy i czułości. Elegancja, specyficzny rodzaj zblazowania, ale i bezwzględność, specyficzna opiekuńczość, nawet spolegliwość wobec słabszych, kobiety, dziecka czy starca, ale i ostracyzm wobec Innego – będącego na antypodach w stosunku do mojej tradycji, oglądu świata, koncepcji życia. Wszystko jest jednak otulone oparami dotychczasowej obyczajowości, patriarchalnej wizji rodziny i społeczeństwa, białych koszul, wąsików a’la Zorro, noży i … wizerunków Matki Boskiej na szyi oraz wszechobecnych krzyży. Kościoła w niedzielne południe i knajpy w świąteczny wieczór. Oczywiście, w męskim gronie, albo w towarzystwie call girls.
W te wszystkie perspektywy doskonale wpisuje się nasz bohater powracający do Wietnamu, by walczyć z komunistami przetrzymującymi dawnych towarzyszy broni. Rozwichrzona czupryna, splot mięśni na torsie czy grube muskuły na rękach, liczne blizny świadczące o charakterze bohatera i jego wyczynach wystawiają jawne świadectwo osobowościom, jakie kreowała postać Johna Rambo. Naoliwione, lśniące ciało odwołuje się do helleńskich herosów walczących w imię olimpijskich ideałów. Przy tym jawny antykomunizm, indywidualizm w działaniu, bezwzględność granicząca z brutalnością, a nade wszystko poczucie misji i przemożne szafowanie siłą fizyczną uczyniły z tego modelu bohatera nie tylko X Muzy.
Wspaniale egzemplifikuje on epokę konfrontacji, nie kompromisu, wyższości siły fizycznej – nie przymiotów umysłu, hołdu dla bicepsów – nie sztuki dyskusji, wymiany poglądów czy szacunku dla Innego. W takiej perspektywie przeciwnik, interlokutor czy konkurent zawsze jest zły, nieludzki, tępy i okrutny, niekompetentny i ograniczony ideologią praktykowaną, bądź wyznawaną religią, obmierzły, a na dodatek ma zawsze czerwoną gwiazdkę na czapce (obowiązkowo musi to być tzw. leninówka).
Machismo, czyli ogólne znaczenie samczości, naturalistycznej siły, przeniesiono, a w zasadzie doskonale skorelowano z poglądami neoliberałów i neokonserwatystów w USA (a także w innych częściach globu) chcących odzyskać utracone pozycje w społeczeństwach zachodnich.
Na tej bazie, antykolektywistycznych poglądów i trendów społecznie niesłychanie nośnych, ówczesna premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher mogła pozwolić sobie na stwierdzenie, że „coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, są tylko wolne jednostki”.
Leseferyzm i darwinizm społeczny na fali popularności postaci Rambo, wsparte zawsze obecnym, naturalistycznie uzasadnionym, kultem macho w kręgach znaczącej części patriarchalnie zorientowanej męskiej części populacji świata zachodniego weszły na dobre do nauk społecznych i praktyki dnia codziennego.
Macho i Rambo to jasny podział na dobro i zło, świat biało-czarnych replik i bezdyskusyjnych wyborów. Moralność Kalego i etyka Zosi Samosi.
Rambo – szeryf krucjaty
Poczucie zagrożenia, jakie przeżywał macho w okresie przedrambowym doskonale opisuje Eric Hobsbawm, powołując się na brazylijskie badania antropologiczno-socjologiczne. Owo zagrożenie przyniosła kultura wielkich miast, która podcięła podstawy tradycyjnemu pojmowaniu honoru, rodziny, religii, roli kobiety, itd.
Były to przede wszystkim efekty nadużycia wolności, a nie chęć porzucenia tradycji, rewolucyjnego radykalizmu (będącego pokłosiem popularności i wpływów anarchizmu lewicowego) kosztem arystotelesowego złotego środka. Dlatego tak popularną stała się postać samotnego wojownika, a jego intencje upowszechniły się poprzez komercyjne massmedia.
Faktem jest, że sztuka filmowa z lat minionych położyła znaczne zasługi w takim konstruowaniu przez odbiorców rzeczywistości: westerny, niezwykle popularne w latach 50. i 60. XX w. wykreowały określony model samotnego, dobrego i uosabiającego prawo szeryfa, a role Johna Wayne’a, Gary Coopera, czy Gregory Pecka stały się sztandarowymi kreacjami ówczesnego świata X Muzy. Jednak w ich postawach nie było nic politycznego, społecznie określonego, publicznie zdefiniowanego. Uosabiali uniwersalnie pojmowaną walkę dobra i zła.
Z Johnem Rambo sprawa miała się jednak inaczej. Był częścią i motorem krucjaty przeciwko imperium zła i wszystkiemu, co było z nim kojarzone.
Do podobnych wniosków, jak w brazylijskich badaniach, doszli amerykańscy naukowcy eksplorujący w tej mierze ludność ze stanów południa, środkowego-wschodu i centrum USA.
W wyniku eksplozji neokonserwatyzmu i neoliberalizmu wzmaganych leseferyzmem ekonomicznym warstw, którym się powiodło daleko lepiej niż innym członkom społeczeństw Zachodu, odżywać począł stary, wiktoriański podział na „godnych szacunku pracowników i niegodnych szacunku biedaków”, którym się nie powiodło „tylko z ich winy”.
Jak pisze prof. Edward Luttwak, w latach 80. XX w. powróciła moda i zapotrzebowanie na służące, lokai, sprzątaczki, babysitter, czy kamerdynerów. W czasach powojennego pokoju i prosperity połowy XX wieku były to rzeczy niespotykane. I to za równo z powodów ekonomicznych, jak i przyczyn prestiżowo-socjologicznych.
Hierarchiczność drabiny społecznej i rola poszczególnych jednostek jest dana zgodnie z tradycyjnym opisem świata od Boga Ojca. Tu właśnie leżą podstawowe wartości, według których funkcjonuje naród (macho głównie mówi o narodzie, nie społeczeństwie, co zbliża go właśnie do Rambo, walczącego w imieniu narodu – amerykańskiego - z imperium zła). Mówi przede wszystkim o jednostkach, nie o obywatelach, dla których normą odniesienia są raczej prawa wynikające z tradycji Oświecenia i Rewolucji Francuskiej, a także z doświadczeń demokracji parlamentarnej w Europie Zachodniej. Jednostki utożsamiające się z kulturą machismo, wedle wspomnianego, nieformalnego kodeksu postępowań, odwołują się do tradycji, hierarchii wartości, Boga Ojca i będącego jego depozytariuszem ojca rodziny, podstawowej komórki funkcjonowania społeczeństwa.
Siłę stosuje się - zgodnie z mandatem Boga, tradycji czy hierarchii wartości - w dobrej sprawie. Sakralizacja przemocy jest doskonale znana z przeszłości. A w tym przypadku nastąpiła ona w symbiozie kulturowego wzorca macho z ideologią antykomunistycznej krucjaty z superkomandosem Rambo na czele. Przemoc w takiej formie miała z jednej strony błogosławieństwo tradycji i ostoi patriarchalnej mentalności, a z drugiej - była elementem w krzyżowej wyprawie przeciwko absolutnemu złu.
Stosowanie siły zawsze przeradza się w pogardę dla słabszych, przegranych, stojących niżej na drabinie społecznych akceptacji i preferencji. Rambo spotkał się więc po drodze z macho na platformie absolutyzacji przewag fizycznych jako najbardziej naturalnej (bo pierwotnej, atawistycznej i zgodnej z zasadami darwinizmu społecznego) formy rywalizacji jednostek.
Istnieje również żeńska forma Rambo, hembra. Kobiet przywiązanych do tradycji, hierarchii, porządku odwiecznego, godzących się – bo tak było od zawsze – na dominację Pana (znacząca rola religii chrześcijańskich, zwłaszcza katolicyzmu), ale szczycących się jego posturą, bicepsami, przewagami natury praktyczno-utylitarnej i mitem niezwyciężonego samca (oczywiście, w „klasycznie” pojętej rywalizacji) jest całe mnóstwo. One też są synonimem praktycznego zastosowania kultury macho, czyli podatne będą na rambowe wzorce.
Pamiętając, że ponad 80% filmów pokazywanych na świecie to filmy amerykańskie, jest to więc najzwyklejsza inwazja kulturowa. Amerykanizacja globalnej cywilizacji postępuje właśnie od przełomu lat 60. i 70. XX w. niesłychanie szybko. Wzory kulturowe i osobowe stają się więc własnością i obiektem identyfikacji większości ludzi na świecie, zwłaszcza młodych.
Wyścig szczurów, czyli kult macho
Kultura takiego czynu, preferowanego przez reagano-thatcherowych prestidigitatorów społecznych, rynkowych fundamentalistów czy neoliberalnych oszołomów poczęła wywierać wpływ na większość dziedzin życia (często w płaszczyznach dalekich od potrzeby), bądź na gloryfikację przemocy, czy nadużywanie siły fizycznej.
Konkurencja, będąca podstawą kapitalistycznych stosunków gospodarczych, sama przez się wymusza ofensywność, bezwzględność, czy „miażdżenie słabszych”. I zgodne jest to z leseferyzmem obecnym w ostatnich dziesięcioleciach w gospodarce, ekonomii i przestrzeni społecznej, gdyż prawo do przeżycia mają tylko najlepiej dostosowani, najbardziej konkurencyjni, najagresywniejsi osobnicy.
To właśnie wynikiem takich wzorców jest nasilający się wyścig szczurów, przybierający formy hobbsowskiej „wojny wszystkich ze wszystkimi”. Na placu boju pozostają tylko najsilniejsi, najsprytniejsi, tylko ci, którzy przechytrzą, pokonają i zniszczą swoich konkurentów, wrogów. Innego człowieka. Innego (nie tylko z wyglądu, wyznawanej religii, przekonań politycznych, czy światopoglądu) uważa się bowiem za materiał do unicestwienia. Bo zaburza homogeniczność naszego świata, stanowi dla mnie konkurencję. Dzisiaj, gdy kapitał wieje kędy chce, a bezrobocie dotyczy nawet państw bogatych, życiem zaczynają rządzić wilcze prawa.
W kulcie macho (a pośrednio i osoby Rambo) nie ma zrozumienia dla słabości, refleksji, dylematów, czy dialogu. Cechy te uznaje się za synonim gorszego, złego, poniżenia, wartości niemęskie. Kult macho egzemplifikuje raczej działania agresywnego rynku niż demokratycznie ułożonego społeczeństwa. Symbolizuje naturalną siłę, witalność i chęć dominacji samca, czyli fizycznie silniejszego od dywagujących jajogłowych, bądź liberalnych mydłków z kolorowych periodyków.
Biceps i fallus w stanie erekcji są ich znamieniem, nie mózg i szacunek dla Innego. Liczy się szybki seksualny „numer”, dzisiejsza przewaga JA nad TY, medialny szum, bezrefleksyjność i trwanie. Świat egzystuje dziś, jutro jest nieważne, bo możesz trafić na silniejszego, który cię wyeliminuje.
Tak wygląda pokrótce zbitka wzorców machismo, teorii Thomasa Hobbesa, leseferyzmu gospodarczego, kultu siły wyemancypowanego przez Johna Rambo i nieograniczenie indywidualistycznego kapitalizmu bezwzględnie rynkowego czego efekty widać we współczesnym świecie.
Uwiąd demokracji
Wartości demokratyczne współczesnego świata są obecnie tyle powszechne, co kontestowane i odrzucane przez coraz liczniejsze środowiska. Kult przemocy, siły i wszystkiego, co łączy się z walką, ostrą konkurencją, czy bezwzględnością ,przeczy w naturze tym ideom.
Demokracja to kompromis, otwarcie, wielopłaszczyznowość, multikulti, dyskusja, szermierka na argumenty i ucieranie stanowisk przy negocjacyjnym stole. Coś zupełnie przeciwstawnego niż wspomniane wcześniej wartości utożsamiane z macho czy Rambo.
Dlatego demokracja więdnie w obliczu agresywnego rynku. Analizując historię Rosji, możemy powiedzieć, iż nadchodzą - mimo przykładów z minionych dekad rozszerzania się idei wolności na cały świat (np. prodemokratyczne, tzw. kolorowe rewolucje) - czasy wielkiej smuty dla demokracji oznaczającej otwarte społeczeństwo.
Jak słusznie zauważył Harold McMillan, brytyjski konserwatysta, premier rządu JKM w latach 1957-63, „negocjowanie zgody jest podstawą demokracji”, a zgoda jest jak wiemy w tym ustroju ekwiwalentem kompromisu.
Według Georga Sorosa, agresywny rynek i związane z nim wartości są zdecydowanie niekompatybilne z przymiotami demokracji. Podlegają one bowiem diametralnie różnym zasadom, wychodzą z antynomicznych przesłanek i promują przeciwstawne zachowania personalne.
W wolnorynkowym kapitalizmie stawką jest dobrobyt, a w demokracji – polityczny autorytet. Kryteria, którymi te stawki się mierzy są również odmienne: w kapitalizmie – pieniądze, w demokracji – głos wyborczy obywatela. Rozbieżne są interesy, które mają być zaspokajane: w kapitalizmie jest to interes prywatny, w demokracji – interes publiczny.
Zbitka demokracji i wolnorynkowej gospodarki z parasolem ochronnym państwa socjalnego, jako spolegliwego i patriarchalnie zorientowanego poniekąd opiekuna, spowodowała z jednej strony w odbiorze globalnym absolutną symbiozę między demokracją, a ówcześnie istniejącym kapitalizmem, z drugiej zaś – rozkwit klasy średniej, która sama w sobie była nośnikiem rozwoju demokracji. Nie bez znaczenia była tu wymuszona konkurencja obozu realnego socjalizmu, stanowiącego - przynajmniej w pewnym okresie - poważne zagrożenie dla obozu państw demokratycznych.
Niestety, w trzecim milenium wątpliwości związane z demokracją stają się bardziej wyraziste. Świat może ponownie wkroczyć w okres, kiedy zalety demokracji nie będą wydawały się już tak oczywiste, jak to miało miejsce w okresie od lat 50. do lat 90. Siła, przemoc, bezwzględność, brutalność zadają nieustanne i skuteczne ciosy idei demokratycznej. Nienawiść, pogarda, opresyjność i autorytaryzm przeczą same w sobie koncyliacji, dialogowi, szacunkowi dla interlokutora, zrozumieniu Innego.
Polscy matadorzy
Jak ów obraz wpisuje się w omawianą tu konfrontację kultur? A w bardzo prosty sposób. Wystarczy popatrzyć na przykłady z naszej polskiej rzeczywistości politycznej na harce rodzimych matadorów sceny publicznej.
Na krajowej scenie publicznej – nie piszę politycznej, bo wybory mają to do siebie w ochlokracji, że wymuszają najdziksze zachowania, najbardziej brutalne postawy i niespotykany przypływ złej woli, szowinizmu partykularnego czy małości, jakiej niemało tkwi w człowieku, zwłaszcza głupim – królują Rambo i macho. Usta mają pełne wartości, chrześcijańskiej miłości, tradycji i wolności, liberalizmu (sic!) i demokracji, prawa i sprawiedliwości, rodziny i osoby ludzkiej.
A sytuacja w Polsce przypomina współcześnie typowy przykład ochlokracji, z tym tylko, że to klasa polityczna stała się z własnej potrzeby? poczucia winy? masochizmu? - a może zwykłej nikczemności i głupoty - warstwą pokrytą błotem, pomówieniami i przeżartą najniższymi instynktami: bezrozumnym tłumem kierującym się nienawiścią, która ma być ponoć prawdą. To tu i dlatego św. Franciszek z Asyżu może być Tomaszem Torquemadą, Jezus z Nazaretu – Alfredem Rosenbergiem. Maurice Robespierre w polskim wydaniu jawi się jako Bertrand Russel, a Dietrich Bonhoeffer – Adolfem Eichmannem.
Zdziczenie, popularność oraz nagminność w stosowaniu siły i przemocy – na razie słownej, ale pokazującej, że przeciwnika się nie szanuje, że się chce go totalnie zniszczyć przez odebranie mu godności jako człowiekowi (i politykowi), upodlić, a do tego wszystkie chwyty są dozwolone – przenoszą się jako political correctness do gawiedzi, do tłumu, do społeczeństwa. A w blokach startowych już się grzeją zastępy łysych, wypasionych osiłków, klientów niezliczonych siłowni, fitness klubów czy szkół przetrwania, spadkobierców Johna Rambo, a wśród nich harcują eleganccy, dobrze ułożeni, modnie ubrani i tradycyjnie przystrzyżeni konserwatyści i prawicowi liberałowie z dobrych mieszczańskich domów.
Prof. Richard Rorty zauważył onegdaj, że „narody, Kościoły czy ruchy społeczne świecą blaskiem przykładów historycznych nie dlatego, że odbijają promienie emitowane z jakiegoś wyższego źródła, ale w efekcie przeciwstawienia – porównania z innymi, gorszymi wspólnotami”. To samo dotyczy pojedynczych ludzi, a wzorce Rambo i macho są tylko egzemplifikacją i dogodnym wytłumaczeniem poszukiwań tego Innego, gorszego, słabszego.
Radosław Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1038
Gdy ten tekst trafi do rąk odbiorcy, w Białym Domu będzie zapewne szykowała się ostateczna zmiana warty. Do zajęcia miejsca w owalnym gabinecie przymierzał się będzie 46. prezydent USA, 78 - letni katolik Joe (Joseph) Biden. Zachwyty i nadzieje z odejściem Donalda Trumpa - nielubianego przez establishment światowy, amerykański i … polski - nie likwidują źródeł tego, co przed czterema laty przyczyniło się do zwycięstwa miliardera, człowieka uosabiającego amerykański sen o sukcesie, bogactwie, kolorowym, światowym i bezpiecznym życiu.
Pensjonarska i lokajska, a nade wszystko - nierealistyczna i życzeniowa, nie poparta krytyczną refleksją i racjonalną analizą – mentalność nadwiślańskich elit i mainstreamu nie pozwala wyjść poza opłotki zachwytu neoliberalnymi porządkami i ich głównym demiurgiem, czyli „niewidzialną ręką rynku” systematyzującą stosunki społeczne. Nie pozwala im ona zadać pytania o źródła tego, co nazywają „populizmem”, a de facto - „trumpizmem”. I czy odejście Donalda Trumpa z owalnego gabinetu likwiduje źródła zjawiska określanego mianem „trumpizmu”?
Niektórzy politolodzy i myśliciele sądzą, iż krajem który po Niemczech będzie następnym, jeśli chodzi o nadejście faszyzmu to stawialiby na USA. Konsekwencje globalizacji dotykają Amerykanów bez socjalnych osłon, a to czyni ich bardziej narażonych na prawicowy populizm. Sądzę, że nie do końca mają oni rację, gdyż Trump jest wytworem amerykańskiej kultury i panującej tam od dekad narracji, projektów politycznych, trendów, promowanych wartości i wdrukowanych w świadomość społeczną ocen.
I na groteskę zakrawa fakt, że człowiek uosabiający te niesprawiedliwe i krytykowane, preferujące bezwzględną rywalizację stosunki społeczne, mizogin i ksenofob, stał się opoką tych, których ów system najbardziej dotknął i dotyka. Tych, którzy na neoliberalizmie i globalizacji najwięcej stracili. Ale czy też nie było tak przed 100 laty w Niemczech, Włoszech, Austrii czy Polsce (II RP lat trzydziestych), gdzie faszyzm zdobywał silną politycznie pozycję w przestrzeni publicznej?
Prof. Bruno Drwęski, politolog z Sorbony, pisząc o radykalizacji nastrojów w USA zauważa, że większość Amerykanów - 78% - twierdzi, że przepaść między bogatymi a biednymi jest nie do przyjęcia, a prawie połowa jest za zmianą zasad ustrojowych, innych niż kapitalistyczne. Wśród obywateli w wieku poniżej 40 lat ich udział wynosi blisko 60%. Jean Ziegler, szwajcarski emerytowany dyplomata, zauważył, iż „przepaść między pięknym deklaracjami a rzeczywistością nigdy nie była tak żyznym podłożem dla nienawiści jak w chwili obecnej” (Nienawiść do Zachodu). Wybory w USA pokazały po raz kolejny namacalną egzemplifikację tej tezy.
Boskie przeznaczenie
Idea narodu wybranego przez Boga wśród Amerykanów jest niesłychanie popularna*, podobnie jak u wierzących Żydów (tradycja biblijna). Amerykanie są głęboko religijni, ale ich religijność jest ukierunkowana na ideał ziemski i jest ściśle związana z rozwiązywaniem problemów społeczno-politycznych tu i teraz. To z kolei tradycja protestancka, pierwszych kolonistów na ziemi amerykańskiej. Ich mesjanizm zawsze miał dwojaki charakter. Odciska się to stale na ideologii i praktyce polityki zagranicznej USA.
Z jednej strony, idea amerykańskiej misji mówi, że to Ameryka była i jest zawsze nosicielem wartości humanistycznych, demokratycznych, postępowych, a jej osiągnięcia są moralnym przykładem dla reszty świata. Z drugiej strony, amerykańska wyjątkowość stała się podstawą do aktywnej interwencji w bieg wydarzeń światowych i narzucaniu światu bezwzględnie amerykańskich rozwiązań. I amerykański mesjanizm nabierał militarystycznego i imperialistycznego zabarwienia, o czym świadczą - wybrane tylko z II połowy XX w. – przykłady: Korea, Gwatemala, Kuba, Wietnam, Iran, Granada, Somalia Jugosławia, Irak, Afganistan, Syria. Flagi ONZ czy NATO nie zmieniają tu charakteru tych interwencji.
Amerykanie na takiej właśnie podstawie uznali cywilizację zachodnią, w której centrum stoi kultura amerykańska, za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór służący dominacji nad drugim człowiekiem. Jest im obca pokora, tolerancja, wolność i równość, które tę kulturę wytworzyły, legły u jej podstaw i są przyczynami fascynacji niesionymi przez nią wartościami. Gdyby te wartości i zasady zechciano naprawdę urzeczywistniać bez amerykańskiego, będącego czymś na miarę boskich nakazów prymatu, to poczucie misyjności i kolonizatorskich zamiarów byłoby na pewno nie tak jednoznacznie widoczne jak obecnie (Zbigniew Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze).
Tradycja kaznodziejska w USA ma długą i bogatą historię. Tak jak mariaż religii z przedsiębiorczością. Kult rynku sprzyja konsumpcji i jest jednocześnie doskonałym źródłem zysku. Dziś mówi się – a jest to bezsprzecznie wpływ neoliberalnej kultury nie tylko w gospodarce, ale w całym życiu społecznym – wręcz o „disnejlandyzacji Pana Boga” i skonsumowanej religii.
Megakościoły różnych denominacji obrosły bowiem w USA miejscami rozrywki i najbardziej wyrafinowanej konsumpcji (kawiarnie, sale widowiskowe, kina, galerie handlowe, puby, biblioteki, wytwórnie filmów i gier komputerowych, laserdromy etc.). W owych świątyniach konsumpcji, rozrywki i zysku, w miejscowych McDonaldach czy Starbucksach dzieci mogą jeść ciastka z marcepanową figurką Jezusa lub wafelki obrazujące wydarzenia starotestamentowe. Przekłada się to na inwestycje w ten biznes.
Oblicza się, iż po handlu bronią oraz produktami militarnymi jest to kolejne na mapie zyskowności w USA źródło dochodów. A ponieważ ok. 30 % Amerykanów interpretuje Biblię dosłownie, nie można się dziwić, iż to tam zrodziło się pojęcie religijnego fundamentalizmu, że tam jest tyle osób negujących ewolucję a uznających kreacjonizm, czy opowiadających się za teorią płaskiej Ziemi i uważających, iż piekło istnieje realnie.
O zderzeniu misji i jej zadań z głoszonymi wartościami pisze historyk Tony Judt (Źle ma się kraj): „Amerykanie nie mają wyrzutów sumienia, gdy koncerny naftowe wypłacają władcom feudalnym miliony dolarów, wspierając ich nikczemne reżimy, ale czuliby się źle, gdyby ich wpływy, albo ich pieniądze przydały się mieszkańcom Afryki Północnej (frankofonom i muzułmanom) przy tworzeniu wspólnoty nie formowanej w duchu zachodniej cywilizacji”. W duchu równości, wzajemnych korzyści, partnerstwa i współpracy, czyli także opartej o rudymenty Oświecenia, gdyż są to wartości uniwersalne i ogólnoludzkie, ale bez amerykańskiego parasola.
Państwo dla bogatych
Prominentny komentator i publicysta amerykański Roger Harris (p. MintPressNews), mówiąc o procesach mogących wskazywać na przesuwanie się amerykańskiej opinii publicznej w kierunku faszyzmu (jak cytowany Rorty) uważa, iż założenie kapitałowi kagańca w latach 30-tych XX wieku miało zbawienny wpływ na społeczeństwo amerykańskie. Pogłębienie tej socjaldemokratycznej wersji kapitalizmu, z socjalnymi udogodnieniami i osłonami dla ludzi pracy najemnej (którzy w demokracji stanowią zdecydowaną większość wyborców) nastąpiło podczas Johnsonowskiego Great Society.
Jednak taki układ między władzą a społeczeństwem zaczęto demontować za prezydentury Jimmy’ego Cartera (demokraty), podążając poprzez kolejne deregulacje i ukłony w stronę wielkiego kapitału ku wersji państwa jako „nocnego stróża”. Ronald Reagan ogłosił już jawnie ewangelię „wolnego rynku”, z egoizmem i wsobnością, która stała się popularna wskutek przeniesienia na całą kulturę wartości charakterystycznych dla idei konserwatywno-neoliberalnych. Natomiast ostatnie gwoździe do trumny aktywnego, prospołecznego państwa, funkcjonującego nie tylko dla bogatych i przedsiębiorczych, wbili „Nowi Demokraci” z Billem Clintonem (ortodoksyjny baptysta) na czele. Ludzie pracy najemnej tym samym zostali ostatecznie zdegradowani i zmarginalizowani na rzecz przedsiębiorców, właścicieli kapitału, finansistów i bankierów. Doskonale ten proces na przełomie wieków XX i XXI opisał publicysta i historyk Thomas Frank na przykładzie klasycznego, postindustrialnego stanu USA - Kansas (Co z tym Kansas?).
Od tego czasu nie uchwalono jakiekolwiek znaczącego liberalno-socjalnego prawa czy rozwiązania gospodarczego. Ci tzw. nowi liberałowie (vel neoliberałowie), purytanie „wolnego rynku”, stanowią ortodoksję obu partii amerykańskiego kapitału. I m.in. dlatego tak trudno znaleźć różnice między demokratami a republikanami w zasadniczych, rudymentarnych zagadnieniach społecznych. Neoliberalizm, niczym magistrala, prowadzi ludzi pracy najemnej w dół, obniżając im jakość życia i odbierając poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie wraz z zaostrzającymi się konfliktami klasowymi i pogłębiającą się stratyfikacją wewnątrz społeczeństwa, coraz bardziej agresywne, imperialistyczne stają się działania USA w polityce zagranicznej.
Również rozwiązania prawne wewnątrz kraju kierują USA ku państwu policyjnemu. Już dziś w klasyfikacji wskaźnika inkarcernacji (czyli procentowego udziału osadzonych w więzieniach do ogółu populacji) USA zajmują zdecydowanie pierwsze miejsce w świecie. Chociaż jednym z symboli Stanów Zjednoczonych jest Statua Wolności, w więzieniach przebywa ponad 2,5 mln Amerykanów (0,7 procent populacji). To tak, jakby w polskim systemie penitencjarnym utrzymywano ponad 270 tysięcy ludzi, podczas gdy w rzeczywistości jest to ok. 100 tysięcy.
Ta scheda po neoliberalizmie związana jest z koncentracją siły gospodarczej w rękach coraz mniej licznych hiperbogaczy. Wynika to z faktu, iż coraz bardziej autorytarne państwo służyć musi interesom coraz bardziej skoncentrowanego kapitału w rekach coraz mniejszej liczby miliarderów. Policyjne i represyjne państwo ukrywane jest za mantrą demokratyczno-wolnościową i wyborczymi sloganami, współgrającymi z wydawaniem nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy na kampanie polityków. I to jest chronione prawnie jako część składowa wolności słowa i jednostki.
Rosną też wydatki wojskowe, gdyż prowadzi się coraz więcej, coraz bardziej skomplikowanych i kosztownych interwencji w różnych częściach świata (tu USA także przodują, wydając na przemysł zbrojeniowy tyle, ile kolejnych 10 krajów w tej niechlubnej klasyfikacji).
Wykluczonym i zdegradowanym przedstawicielom klas ludowych można proponować zaciągnięcie się do sowicie wynagradzanej służby wojskowej, lub zajęcie najemnika w prywatnych firmach o charakterze militarnym. O procesach prywatyzacji wojny i przemocy z tym związanej, które do tej pory były wyłączną cechą państwa, pisał m.in. Alvin Toffler (Wojna i antywojna).
Droga ku faszyzmowi
Czy biorąc pod uwagę śmierć umowy socjalnej między elitami władzy a społeczeństwem, właściciele kapitału i kupieni przez nich politycy chcieliby i mogliby pójść w kierunku faszyzmu? Wydawać się może, że liberalna demokracja odnosi ogromne sukcesy w nakłanianiu ludzi do akceptowania elitarnych rządów i wiary w swoją potęgę i sprawczość. Tyle, że w demokracji kandydaci muszą konkurować, aby udowodnić kto najlepiej służy nie rządzącym elitom, lecz społeczeństwu, suwerenowi, obywatelom. A tu nie ma w zasadzie konkurencji. I nie ma de facto wyboru. Jedynie marginalne, estetyczne, retoryczno-narracyjne ozdobniki. I wtedy radykałowie, jak wielu mówi - „populiści” - za pomocą chwytliwych haseł i wiecowych obiecanek są w stanie porwać sfrustrowane rzesze wyborców.
Ruchy faszystowskie w USA zdaniem Edwarda Luttwaka (kiedyś ideologa i promotora „reaganomiki”, w XXI wieku zdecydowanego krytyka neoliberalizmu i jego skutków) nie muszą być rasistowskie jak w Europie. Już 10-15 lat temu twierdził, iż faszyzm jest falą przyszłości, bo poczucie ekonomicznej niepewności ludzi pracy najemnej – poczynając od robotnika przy taśmie, poprzez drobnego urzędnika, a na menedżerze średniego szczebla kończąc – zrodzi kiedyś nową postać faszyzmu. Ludzie ci oczekują bowiem bezpieczeństwa w miejscu pracy, stabilizacji, możliwości życia bez codziennych turbulencji i zamętu. A to wszystko burzy im od lat, od dekad „niewidzialna ręka rynku”, brutalna rywalizacja, wyścig szczurów, czego źródłem są niczym nieskrępowane i chaotyczne rynki.
Podobnie sądzi Chris Hedges (topowy publicysta New York Timesa). W Ameryce faszyzm może mieć jego zdaniem postać faszyzmu Mussoliniego sprzed sojuszu z III Rzeszą lub Portugalii Salazara. Wystarczy, że obieca tym ludziom powściągliwy kapitalizm, coś na kształt europejskich rozwiązań z programów socjaldemokracji lub chadecji w sferze ekonomiczno-gospodarczej. Tym samym przeciwstawi się darwinowskiemu turbokapitalizmowi epoki globalizacji.
Faszyści opierają się nie na politycznie aktywnych, nie na ludziach o świadomości określanej najogólniej „za”, lecz na politycznie pasywnych, mówiących najczęściej „nie”, na przegranych, wykluczonych, (albo tych, którzy za takich się mają). Mają oni poczucie (w aktualnej sytuacji całkiem słuszne), że ich głos się nie liczy, że nie odgrywają żadnej roli, że demokrację dla nich sprowadzono wyłącznie do symbolicznej kartki wrzuconej w czasie wyborów do urny.
Opisując te zjawiska w Ameryce, Artur Domosławski z kolei zauważył, iż owi przegrani przypisują sobie (na podstawie wolności i swobody słowa, połączonych z tradycją amerykańskiego Południa) prawo do nienawiści i przemocy, które wyraża się m.in. językiem pogardy wobec Afroamerykanów, Latynosów, muzułmanów, mniejszości seksualnych, ludzi kultury, jajogłowych, elit z Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża. Emanuje ono pragnieniem afirmacji Konfederatów (z okresu wojny secesyjnej), Ku Klux Klanu, maczyzmu, prawa do noszenia broni i posługiwania się przemocą, gdy uznają to za stosowne.
Żaden politycznie poprawny gość czy „sączący kawę latte pedał” nie ma im prawa mówić – właśnie na zasadzie takiego rozumienia wolności wynikającej z neoliberalnej kultury i zasad państwa w wersji nocnego stróża, a społeczeństwa jako zbioru wolnych, przedsiębiorczych i rywalizujących jednostek – jak mają wyrażać się o „czarnuchach”, „żółtkach” czy „kaktusach” itd. To jest esencja ich języka i mentalności. To jest istota wolności popartej kultem siły, niczym nie ograniczonym prawem do posiadania broni, bezwzględną konkurencją.
To są m.in. źródła „trumpizmu” i tego, wokół czego się te problemy obracają. Czy one znikną wraz z przegraniem wyborów przez Trumpa? Raczej nie. Dotyczy to także Polski, Węgier, czy innych krajów europejskich, gdzie widać wznoszącą się falę radykalnego populizmu, czy „trumpizmu”, które to ruchy są nową wersją dobrze znanego faszyzmu. On może powrócić – jak wieszczył Umberto Eco – obleczony w nowe, modne szaty. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wszystko wokoło nas jest „fuzzy” (czyli rozmyte, o niewyraźnych konturach, zniuansowane i równoprawne, spluralizowane do granic możliwości, wolne i dopuszczalne).
Radosław S. Czarnecki
*pisaliśmy o tym w SN 10/18 – Boskie Przeznaczenie i Manifest Destiny oraz w SN 11/18 – Renesans Boskiego Przeznaczenia
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2078
Im dalej spoglądamy wstecz, tym bardziej widzimy przyszłość.
Winston S. Churchill

Można się było tego spodziewać z chwilą przystąpienia Federacji Rosyjskiej do bombardowań terenów Syrii zajętych przez dżihadystów z ISIS oraz przez tzw. umiarkowaną opozycję syryjską, (która de facto różni się od wspomnianych fanatyków muzułmańskich wyłącznie retorycznie), mając w pamięci napięcia na linii Zachód – Rosja. Zwłaszcza znając konfrontacyjne pozycje, na jakich usadowiły się NATO i Rosja po wydarzeniach na Ukrainie.
Dlatego porozumienie UE z Turcją w sprawie zatrzymania uchodźców z rejonów objętych wojną, a zmierzających m.in. przez Anatolię do granic Unii, jest humbugiem, demagogią, wyrazem wańkowiczowskiego „chciejstwa”. Nie uwzględnia bowiem ono ani realiów, ani nie wynika z dogłębnej analizy przyczyn problemu. To kolejny ochłap rzucony opinii publicznej, wykazującej z racji masowości zjawiska uchodźczego krytycyzm wobec elit politycznych, kontestującej coraz wyraźniej samą ideę i formę funkcjonowania Unii Europejskiej.
„Nie można równać kobiety i mężczyzny – to sprzeczne z naturą. Nasza religia określiła miejsce kobiety w życiu – macierzyństwo”
Reçep Tayyip Erdoğan
Zachód ciągle uważa Rosję za głównego przeciwnika, jako główne zagrożenie dla swoich interesów i pryncypiów. To jest materializacja doktryny nazywanej „Wielką szachownicą”, stworzonej przez Zbigniewa Brzezińskiego i egzemplifikującej amerykański punkt widzenia geopolityki, mającej utrzymać jankeską hegemonię na świecie.Już raz doktrynę tę zastosowano w Afganistanie, bagatelizując wzrastający wówczas ekstremizm muzułmański i lekceważąc opinię znawców tzw. rewiwalizmu islamskiego, którzy opisywali konflikt w Afganistanie w latach 80. XX w. zupełnie inaczej niż światowy mainstream polityczny.
Światowej sławy izraelski historyk i socjolog, znawca problematyki bliskowschodniej i azjatyckiej (zwłaszcza islamu i jego relacji z azjatyckimi kręgami cywilizacyjno-kulturowymi) Shmuel Noah Eisenstadt (1923-2012) uważał np., że „komunizm /…./ to silny projekt modernistyczny, wywodzący swe korzenie z Oświecenia i Rewolucji Francuskiej. Podstawowym celem komunizmu była przemiana niemal feudalnych społeczności środkowo- i wschodnioeuropejskich w nowoczesne zbiorowości przemysłowe. Z tym bezpośrednio trzeba wiązać wizję nowej kultury, którą miał wprowadzić ten ustrój”. Dotyczyło to także ówczesnego tzw. Trzeciego Świata.
Stąd jego zdaniem konflikt afgański należało rozpatrywać nie jako zderzenie obozu radzieckiego – czyli komunistycznego – z Zachodem, lecz zapowiedź zasadniczej konfrontacji cywilizacji chrześcijańskiej i muzułmańskiej: w Afganistanie było to zderzenie fundamentalistycznej wersji religii Mahometa z jednym elementem cywilizacji przemysłowej, europejskiej, oświeceniowej proweniencji - z radziecką wersją komunizmu. Podobny sąd - w kontekście rozumienia istoty nowoczesności w europejskim, zachodnim stylu - wyraził jeszcze w końcu lat 60. XX w. Raymond Aron, (którego nie można posądzać o sympatie dla systemu radzieckiego i ZSRR), pisząc, iż „Europa widziana z Azji, nie składa się z dwóch zasadniczo różnych światów: świata radzieckiego i świata zachodniego. Stanowi jedną rzeczywistość: rzeczywistość cywilizacji przemysłowej. Społeczeństwo radzieckie i kapitalistyczne są tylko dwiema odmianami tego samego gatunku, albo dwiema wersjami tego samego typu społecznego – postępowego społeczeństwa przemysłowego”. Ówczesny flirt z islamskimi mudżahedinami niczego nie nauczył jak widać polityków Zachodu, powtarzających ten sam manewr dziś w przypadku DAESH, czy tzw. umiarkowanej opozycji syryjskiej. Co i nie dziwne, bo jak pisał Georg W.F. Hegel: „historia uczy, że ludzkość niczego się nie nauczyła”. Tyle, że ów afgański romans zaowocował powstaniem al-Kaidy, zamachami na całym świecie (Nowy Jork, Madryt, Londyn, Biesłan, Dubrowka, Bombaj), wyczynami międzynarodówki dżihadystycznej w Bośni i Kosowie, bliskowschodnią ewolucją Bazy (binladenowskiej al-Kaidy) w Państwo Islamskie.
„Nikt nie może powstrzymać rozprzestrzeniania się islamu w Europie. Meczety to nasze okopy”.
Reçep Tayyip Erdoğan
Islamski rewiwalizm (rozpoczęty w zasadzie od zwycięstwa ajatollaha Chomeiniego w Iranie, ale przyczyn pozasymbolicznych znalazłoby się więcej, chociażby efekty wojny 6-dniowej na Bliskim Wschodzie, porażka socjalizmu narodowego – a tym samym i świeckości – w krajach arabskich, boom na ropę w latach 70. XX w. i dochody z tej racji czerpane przez arabskie, purytańskie reżimy w Rijadzie i znad Zatoki Perskiej, etc.) to fundamentalistyczny, religijnie ukierunkowany ruch - protest przeciwko kulturowym podstawom modernizacji utożsamianej z Zachodem.To zjawisko polityczne, kulturowe i społeczne ilustrujące marzenia o zaprowadzeniu ustroju muzułmańskiego (nizam islamic) opartego o tradycję kalifatu i religijnie uzasadnianego prawa (szarij’at).
Wyraźna korelacja pomiędzy szerzeniem się europejsko-amerykańskich wzorców kultury masowej, normami oraz wartościami wiązanymi bezpośrednio z Zachodem, a spuścizną pozostawioną w sferze materialnej (ale mentalnej także) przez historię kontaktów Zachodu z islamem (krucjaty, kolonializm, upokorzenie i zacofanie krajów muzułmańskich, skrajne ubóstwo szerokich warstw tamtejszych społeczeństw, problem palestyński) dodawała temu procesowi życiodajnego paliwa, intensywnej motywacji. Nikt nie zwracał uwagi – przez ignorancję, zadufanie i krótkowzroczność – na popularność, jaką cieszyć się poczęły w świecie muzułmańskim tezy Qutba, al-Maududiego, al-Kardawiego czy Chomeiniego, Nasrallaha, bądź Fadlallaha itd. Nie mówiąc o wcześniejszych fundamentalistach w rodzaju ibn Tajmijji czy al-Wahhaba. Również flirt dla doraźnych celów politycznych z fanatykami religijnymi nie mógł wyjść na dobre euro-atlantyckim zalotnikom. Wiadomo od dawna, że ruchy religijne o purytańskim, ortodoksyjnym i fundamentalistycznym obliczu zawsze podejmują kroki do zniesienia autonomii sfer sacrum i profanum, podporządkowując wszystko swojemu pojęciu świętości. Zawsze są one natywistyczne, elitarnie samoświadome, ofensywno-agresywne i antymodernistyczne. Stosując zasadę tzw. połowicznej nowoczesności, (korzystanie tylko z technologicznych osiągnięć Zachodu, przy odrzucaniu tzw. nadbudowy), islamiści chcą korzystać z dobrodziejstw postępu, ale kwestie demokracji, wolności osobistych, praw człowieka, stanowionego prawa, odrzucają jako sprzeczne z tradycją.
„Nawet w szczegółach nie może być zgodności miedzy islamem, a demokracją, ponieważ są diametralnie różne. Tam gdzie dominuje polityczny kontekst demokracji i świeckiego państwa narodowego nie ma miejsca dla islamu. Tam, gdzie włada islam takiego systemu nie może być”.
Abu al-Ala al-Maududi
(pakistański teoretyk fundamentalizmu islamskiego)
Jak stwierdza znawca islamu, religioznawca i politolog niemiecki syryjskiego pochodzenia Bassam Tibi, islamizm przejawiający się w ekstremizmie religijnym (warstwa teoretyczna) i terroryzmie (skrajna praktyka tej ideologii) jest zjawiskiem skomplikowanym i wielopłaszczyznowym - o wiele bardziej złożonym niż to wynika z prostackich przekazów medialnych. To po prostu doktryna polityczna (nie religijna), stanowiąca zagrożenie dla wszystkich: przede wszystkim dla samych muzułmanów, gdyż wciąga ich w wojnę z innymi cywilizacjami czy kulturami.
I podobnie ma się rzecz z Turcją od ponad dekady rządzonej przez tzw. umiarkowanych islamistów z Partii Sprawiedliwości i Rozwoju – AKP, choć symptomy reislamizacji, odchodzenia od ideału Atatürka - świeckiego, laickiego państwa tureckiego - zaczęto obserwować już w latach 80. XX w. Procesy reislamizacji Turcji opisywane były wielokrotnie przez różnych autorów, więc dzisiejsze zaskoczenie w tej mierze jest co najmniej dziwne. Konflikt, jaki ostatnio wybuchł pomiędzy AKP (de facto między Erdoganem, a fundamentalistą z USA tureckiego pochodzenia, Fethullahem Gülenem) pokazuje zakamuflowane oblicze tureckiego fundamentalizmu religijnego.
Prezydent Erdogan, będąc zdecydowanym zwolennikiem islamskiego projektu funkcjonowania państwa, z wolna acz systematycznie steruje podczas swych rządów ku jasnym i klarownym porządkom muzułmańskim. Jest to o tyle groźne, iż Turcja zawsze miała ambicje, aby pełnić rolę lidera wśród krajów islamskich z racji gospodarczych i wojskowych przewag, strategicznego usytuowania oraz przyjaźni z Waszyngtonem. To echo dawnej roli Turków na tych obszarach od czasów Imperium Osmańskiego i stambulskiego kalifatu. Dotyczy to przede wszystkim ambicji i swoistego narcyzmu (immanentnego każdemu fundamentaliście) obecnego prezydenta Turcji.
„On uważa się za kalifa. Za nowego otomańskiego sułtana”.
Baszar al-Assad
Islamiści bez względu na proweniencję – umiarkowanie, bądź ekstremizm - jak wszyscy fundamentaliści i fanatycy religijni, odrzucają en bloc nie tylko wartości świeckie, ale także ponadcywilizacyjną moralność. Tworzą grupy i wspólnoty ponadnarodowe mające na celu wywołanie buntu przeciwko temu, co nazywamy w Europie demokracją, wolnościami osobistymi i prawami człowieka.Islam – nie tylko ich zdaniem – to nie jest wyłącznie wiara religijna. To przede wszystkim określony ład społeczny, określone koncepcje polityczne, jurydyczne, swoisty stosunek do kultury, człowieka. Stąd wynikają jednoznacznie ich sądy na temat pojęcia demokracji określającej funkcjonowanie państwa, społeczeństwa, kultury oraz stanowionego prawa.
Nie jest możliwa islamizacja demokracji z wielu – przede wszystkim rudymentarnych – przyczyn. Błąd zachodniego mainstreamu politycznego w tej mierze polega na przywiązaniu do politycznej poprawności próbującej pogodzić wodę z ogniem: możliwość organizacji i funkcjonowania tzw. islamskiej demokracji (tu poglądy oscylują pomiędzy Johnem Esposito a Tonym Blairem). Dotyczy to przede wszystkim Europy Zachodniej i pozostającej w jej łonie mniejszości, jaką stanowią wyznawcy islamu - mieszkający najczęściej w gettach, zajmujący na drabinie społecznej poślednie szczeble, zwykle bezrobotni. Jak pogodzić szarijat z demokracją, wolnościami osobistymi, wyborami odnośnie wiary religijnej? Jakikolwiek mesjanizm, prozelityzm, nawracanie na swoją wiarę zawsze osiąga zabójczą, bądź szatańską formę, uderzającą de facto w Innego człowieka.
„Zniszczymy Twitter. I nie interesuje mnie co powie wspólnota międzynarodowa”.
Reçep Tayyip Erdoğan
Jak wspomniano, europejska opinia publiczna wykazuje z racji masowości problemu uchodźczego zdenerwowanie, obawy, krytycyzm. Pojawia się w związku z tym jawna kontestacja samej idei oraz formy funkcjonowania Unii Europejskiej.Na pewno na taki stan rzeczy mają wpływ nie tylko masy migrantów szturmujących granice UE. De facto dotyczy to głównie kilku krajów, gdzie poziom i jakość życia są najwyższe, jednak z problemem zapewnienia takiej masie ludzi w miarę przyzwoitych warunków egzystencji – choćby tylko przez jakiś czas – zmagać się będzie musiała cała wspólnota.
Nakłada się na to także społeczne zmęczenie kryzysem ekonomicznym, spadki realnej siły nabywczej dochodów, niepewność jutra i brak poczucia bezpieczeństwa. Na kształtowanie postaw Europejczyków ma także wpływ wzrost siły argumentacji ruchów populistyczno-konserwatywno-prawicowych. W wyniku porozumienia z Turcją Unia staje się jej zakładnikiem. I to zakładnikiem państwa zmierzającego wyraźnie ku autorytaryzmowi, o ewidentnie religianckim, fundamentalistycznym rysie. I choć islam prezydenta Erdoǧana można określić jako „soft”, to jest to nadal islamizm.
„Nie można równać kobiety i mężczyzny – to sprzeczne z naturą. Nasza religia określiła miejsce kobiety w życiu – macierzyństwo”.
Reçep Tayyip Erdoğan
Turcja, uzyskując od UE gwarancje ponad 3 mld euro za zatrzymanie migrantów na swoim terenie, staje się rozgrywającym w przedmiocie demograficzno-etniczno-imigracyjnym na terenie Unii. Zapewnienia w materii wznowienia (a nawet przyśpieszenia) negocjacji przyjęcia Turcji do UE są już skrajnie nieodpowiedzialne oraz świadczą o zupełnym braku pomysłów na Europę w głowach brukselskiej elity. Ankara otrzymała zatem doskonałą broń do ręki, asa, którym obecnie może razić całą Unię, trzymać ją w szachu przez manipulowanie problemem uchodźców. Zachowywać się obłudnie zarówno wobec europejskich partnerów jak i wobec uchodźców pozostających na jej terytorium. Tak, jak to czyni cały czas z Państwem Islamskim –udostępniając z jednej strony bazę Incirlik dla potrzeb lotnictwa NATO, a z drugiej - wspierając islamistów syryjskich na różne sposoby (np. umożliwiając im kontrabandę ropy naftowej).
Powiązania wywiadu wojskowego Turcji z DAESH, wsparcie logistyczne udzielane tej hybrydzie państwowości, przypominają ścisły związek od lat pomiędzy pakistańską służbą specjalną ISI, a afgańskimi talibami. Ów duopol wydał wiele tragicznych owoców w polityce, kulturze, sprawach społecznych subkontynentu indyjskiego i Azji Środkowej. Każdy flirt, a nawet próby racjonalnie pojmowanej współpracy z fanatykami, ekstremistami, fundamentalistami, musi kończyć się porażką jednostkowej wolności, zrozumienia, spolegliwości i szacunku dla Innego. Mechanizm działania wszelkich ekstremizmów i mentalności im towarzyszących opisano zresztą nader dokładnie.
„Państwo islamskie to rzeczywistość, której nie da się wytępić i którą trzeba zaakceptować”.
Hakan Fidan
(b. szef wywiadu Turcji)
Cytowany były szef tureckiego wywiadu wezwał społeczność międzynarodową (a zwłaszcza „kolegów zachodnich” z NATO), aby zmieniła zdanie i nastawienie względem islamskich prądów politycznych i udaremniła plany zniszczenia rewolucjonistów islamskich przez Rosję. Zapowiedział otwarcie konsulatu (lub przynajmniej biura) Państwa Islamskiego w Stambule dla obsługi prawnej dżihadystów udających się z Europy przez Turcję na wojnę do Syrii.Z kolei Jonathan Powell (szef sztabu wyborczego b. premiera Wielkiej Brytanii Tony’ego Blaira) napisał ostatnio w artykule dla Guardiana o konieczności rozmów z przedstawicielami DAESH, bo innej drogi – jego zdaniem - do ich ucywilizowania ponoć nie ma.
To jest moim zdaniem niewłaściwie, źle pojęta idea szacunku do Innego, do otwartości i atencji dla innej kultury. W przypadku DAESH nie ma żadnego ze wspomnianych elementów, to zło w czystej postaci, Armagedon, zbrodniczość i barbarzyństwo. Ten twór i mentalność mu towarzysząca nie mieszczą się absolutnie w żadnych kryteriach cywilizowanego, humanistycznego świata. Próba akceptacji tego zjawiska jest motywowana właśnie ową irracjonalną poprawnością polityczną, opacznie rozumianą i niosącą gorzkie owoce. Bo czy ci najemnicy Proroka Mahometa udający się na dżihad do Syrii, bądź Iraku - głównie Europejczycy powodowani chęcią przeżycia przygody - nie będą w przyszłości po powrocie na Stary Kontynent siać przemocy i zniszczenia jako „samotne wilki”? Ale przecież to, co dla jednych jest potrzebą podniesienia adrenaliny nie wyklucza – zwłaszcza u muzułmanów z gett i obrzeży społeczeństw zachodnich, w jakimś sensie wykluczonych – motywacji stymulowanych przez ortodoksyjnych mułłów (importowanych do UE z Arabii Saudyjskiej, Pakistanu czy purytańskich reżimów znad Zatoki Perskiej), uzasadnianych religijnym szałem, miłością, „jedyną” Prawdą. A miłość potrafi zabijać tak samo jak nienawiść. „Nie wierzę w równość”
Reçep Tayyip Erdoğan
Gdzie w świetle przytoczonych w tekście wypowiedzi Prezydenta Turcji miejsce na Unię, wartości oświeceniowe z triadą liberte – fraternite – egalite? Gdzie miejsce na swoisty agnostycyzm i niezależność stanowionego przez człowieka prawa? Gdzie zmieścić laickość porządku publicznego i sceptycyzm teoriopoznawczy? Gdzie (i jak) ma funkcjonować racjonalizm?To są bowiem fundamenty, na których zasadza się pojęcie nowoczesnej, modernistycznej Europy. Chyba, że Turcję trzeba w jakimś stopniu nagrodzić za pryncypialne stanowisko wobec Rosji, wyrażone zestrzeleniem SU-24 (mieściłoby to się w antyrosyjskiej histerii, jaka opanowała elity zachodnioeuropejskie).
„Radzę Rosji, aby nie igrała z ogniem”.
Reçep Tayyip Erdoğan
Turcja to kraj prawie 80-milionowy (z wielomilionową diasporą w krajach UE), czyli prawie tak liczny jak Niemcy, z prężną gospodarką. To też członek NATO posiadający potężną, nowoczesną armię. Ale jej dotychczasowe starania o wejście do Unii były mizerne. Blokowała je zazwyczaj Francja, choć wiele innych krajów było również niechętnych temu kierunkowi rozszerzenia.Świecki model Turcji – jaki do niedawna jeszcze prezentowała Ankara – będący efektem reform Mustafy Kemala (Atatȕrka) miał dla Europy szczególne znaczenie, jako reklama tego typu organizacji społeczeństwa, sukcesu i ewentualnego stowarzyszenia z Unią wśród krajów islamskich. Jednak od ponad dekady model ów kruszeje w zastraszającym tempie, zwłaszcza odkąd rządzi wspomniana już AKP. Gdy prezydentem został Reçep T. Erdogan, proces ten się nasilił. Turcja steruje wyraźnie ku państwu wyznaniowemu, opartemu o szari’ę. A wypowiedzi Prezydenta są coraz bardziej wojownicze (w duchu ekstremistyczno-islamistycznym), prowokacyjne, butne i jątrzą konflikty, których Turcja z racji swej historii (zwłaszcza na Bałkanach czy Bliskim Wschodzie) raczej powinna unikać.
„Kosowo to Turcja. Turcja to Kosowo”.
Reçep Tayyip Erdoğan
W końcu XX wieku znany orientalista i znawca islamu, wspominany już Bassam Tibi, zastanawiał się ([w]: Fundamentalizm religijny) czy rosnące w siłę szkolnictwo religijne w Turcji – tzw. szkoły imam hatip – mogą zagrozić w przyszłości kemalistowskiej orientacji elit, a tym samym charakterowi państwa znad Bosforu. Dziś widać, że nie miał racji nie widząc w tym modelu zagrożenia.AKP sprawująca od ponad dekady władzę niemal dyktatorską, wymieniła (lub indoktrynowała) w znacznym stopniu państwowe elity, urzędników, wojsko, policję, etc. Turcja stała się bardziej religijną i to religijną ostentacyjnie, manifestując swój islam i wartości przezeń niesione na co dzień. Jak każdy prozelityzm – a to widać w polityce erdoganowskiej Turcji w ostatnich latach – jest to niebezpieczne, groźne i razi nietolerancją.
Wielu polityków i komentatorów zachodnich uważa, iż niechybne starcie Rosji i Turcji (strącenie SU–24 było tylko, ich zdaniem, epizodem), jakie nastąpiło po rozpoczęciu interwencji Rosji przeciwko DAESH i de facto opowiedzenie się Moskwy po stronie szyizmu będzie tragiczne dla Rosji. Przywołują w tym momencie konflikt rosyjsko-japoński w 1905 roku i klęskę wojsk carskich pod Cuszimą oraz Port Arturem. To są odwieczne życzenia niektórych polityków zachodnich, apriorycznie życzących źle Rosji. Tu też swoją cegiełkę kontrreformacyjno-sarmackiej proweniencji dokłada polska (pożal się Boże) elita polityczno-mainstreamowa. Jednak Europa winna zdecydowanie życzyć powodzenia Rosji w jej działaniach przeciwko islamistom i terrorystom muzułmańskim w Syrii i Iraku. Brutalne działania są może jedynym rozwiązaniem problemu wynikającego z pokracznie rozumianego political correctness, mogącego zagrozić całemu kontynentowi, bez względu na światopogląd, polityczne przekonania, kulturę czy wyznanie.
Jeszcze raz należy się odwołać – ale w szerszej perspektywie – do koncepcji prof. Siergieja Karaganowa (p. Rozważania o Europie (3) - Rosja - Polska - Europa), mówiącej o ścisłej współpracy Unii Europejskiej z Federacją Rosyjską. Polskim elitom, ku przestrodze i refleksji na zakończenie warto tylko przypomnieć wypowiedź nieprzychylnego Polsce i Polakom, (ale admirowanego w Niemczech), polityka CSU Franza-Josefa Straussa, który w czasach podziału Europy na dwa wrogie obozy miał powiedzieć, że pokój i współpraca w Europie zawsze panowały wtedy, gdy Rosja miała wspólną granicę z Niemcami. To znamienne memento dla nieodpowiedzialnych, cierpiących na polityczną ślepotę elit z tzw. Mitteleuropy, śniących o Międzymorzu mającym zepchnąć Rosję za Ural. Oddzielić ją od Europy kodonem sanitarnym. Granie w tym celu tureckim asem – bez względu na zagrożenia - jest ani bezpieczne, ani mądre. Zwłaszcza, że nigdy to się nie udawało, przynosząc zawsze gorzkie owoce. Dobrze jest o tym dziś pamiętać przy niebezpieczeństwach, jakie niesie globalizacja: terrorze islamistycznym, fundamentalizmie religijnym, groźby zderzenia cywilizacji w wymiarze ponadregionalnym. Miękka, kulturowo-cywilizacyjna siła Unii i twarde, militarne zdolności Rosji winne być w tej sytuacji nie antynomią, ale komplementarnością. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1621
Z powodu braku zainteresowania jutro się nie odbędzie
(graffiti w restauracji uniwersytetu Berkeley, za Czesławem Miłoszem – Widzenie nad zatoką)
Kultura dzisiejszego dnia - powszechna zabawa i infantylizm, w których jutro nie istnieje, więc łap szczęście dziś a jutrem się nie przejmuj, to efekt zarówno przekazu medialnego i propagowanych wzorców postępowania, jak i narastającego - wraz ze zwycięstwem turbokapitalizmu i neoliberalnej doktryny - braku poczucia bezpieczeństwa.
Skoro przyszłość nie istnieje, to co się dzieje teraz, nie zmierza do żadnej nowej jakości. Nasze działania nie służą już urzeczywistnieniu czegoś lepszego od tego, co jest obecnie. Świat, który zadowala się teraźniejszością pozbawiony jest utopijnych marzeń. Nie ma w nim miejsca na ideę poświęcenia dla czegoś lepszego - pisze Przemysław Wielgosz w Opium globalizacji. Poświęcać się można tylko dla klajstrowania istniejących niesprawiedliwości i nieszczęść w formie jałmużny czy działalności charytatywnej. No bo przecież „każdy musi nieść swój krzyż” tu i teraz.
Coraz więcej wolnego rynku, to coraz mniej wolne społeczeństwo. Te dwa pojęcia są ze sobą powiązane niczym Scylla i Charybda. Jeżeli rządzi dziś liberalna doktryna bazująca na zwulgaryzowanej teorii Adama Smitha i Jamesa S. Milla, mówiąca, iż pogoń za własnym interesem (co jest równoznaczne z osiąganiem sukcesu i szczęścia) musi doprowadzić do powszechnego dobra dzięki niewidzialnej ręce rynku (Ch. Handy, Głód ducha), to wspólnota, społeczeństwo, naród muszą ulegać destrukcji.
Teoria zwulgaryzowana, bo nawet ci apostołowie wolnego rynku nie zakładali – co czyni wielu współczesnych neoliberałów – iż działalność publiczna (więziennictwo, policja, sadownictwo, usługi komunalne, powszechna edukacja, ochrona zdrowia itd.) winna podlegać regułom gry rynkowej, czyli generować zyski.
Marion Dönhoff (znakomita publicystka niemiecka), opisując współczesny świat po upadku bipolarnego podziału, stwierdziła brutalnie: „Homo oeconomicus ma właściwie tylko jeden cel: z bezlitosną precyzją i kierując się niezawodnym rozsądkiem dążyć do osiągnięcia jak największych korzyści”. Korzyści osobistych i materialnych.
Po co państwo
Neoliberałowie ciągle mówią o wolności, zawężając to pojęcie wyłącznie do działalności gospodarczej człowieka i związanych z nią sukcesów materialnych. Ich zdaniem, wolność negatywna (od przymusu) winna być maksymalnie ograniczana, a wszystkie ludzkie zależności winien regulować rynek. Tym samym „wolność negatywną spaczono, mówiąc że wolność winna być jednakowa dla tygrysów i owiec, i że nawet jeśli tym pierwszym pozwoli się zjadać te drugie, nie da się tego uniknąć, jeśli się nie chce by państwo uciekało się do przemocy” – zauważa brytyjski filozof Isaiah Berlin (Conversation with Isaiah Berlin).
Państwo może jednak stosować przemoc - działa ono przecież dla dobra społeczeństwa, chroniąc własność prywatną, zwłaszcza właścicieli kapitału. Ale według neoliberałów nie powinno być niczym więcej jak „nocnym stróżem” (wyjąwszy oczywiście obowiązki czuwania nad stanem moralności i ochronę patriarchalnej rodzin). Ten nocny stróż ulega jednak dzisiaj dezintegracji za sprawą globalnego, niczym nieograniczonego przepływu kapitału.
Na dezintegrację państwa ma wpływ także geopolityka i interwencje zbrojne. Syria, Irak, Libia, Somalia, Demokratyczna Republika Kongo, Czad - wiele z tych dzisiaj upadłych państw zostało niejako skazanych na obecny los przez brytyjskich i francuskich kolonizatorów, którzy wytyczyli ich granice bez oglądania się na lokalne kultury i ich historię (p. S. Żiżek, „Norwegia nie istnieje”), a i dzisiaj walczą w tych regionach o swoje gospodarcze interesy.
Atak na modernizm
Powodem ataku na nowoczesność, przypisującemu modernizmowi a priori strukturalne zło wynikające z apologii postępu oraz gloryfikacji osoby człowieczej (dorobek Oświecenia i nowoczesnej humanistyki), jest głównie obawa przed utratą dotychczasowych dogmatów. Rację bytu straciłyby więc wszelakie konsekracje i hieratyczny bezruch. Te zaklęcia o niewidzialnej ręce rynku i jej błogosławionym wpływie również. To stąd też - oprócz zagrożenia dla podstaw tradycyjnej struktury własności i hierarchii wartości – biorą się ataki na marksizm jako znaczącą część tradycji oświeceniowej.
Krytyka Oświecenia była przede wszystkim politycznym atakiem środowisk konserwatywnych, tradycjonalistycznych i religianckich. Każda z tych grup miała tu inne cele, ale gdy chodziło o zatrzymanie, a nawet cofnięcie zmian wynikających z modernizmu, wolności obywatelskich i demokracji ich zamierzenia się zbiegły.
Uderzenie w Oświecenie to przede wszystkim próba ponownej sakralizacji (w wymiarze transcendentalnym) doczesnego świata, ubóstwienie władzy jako takiej. Władza w epokach przednowoczesnych była powierzona przez bogów wybrańcom, a podporę takiego systemu zawsze stanowił stan duchowny.
Oświecenie przeniosło władzę z niebios na Ziemię, ubóstwiło człowieka i dokonało sakralizacji społeczeństwa jako obywateli, ale w wymiarze realnym, doczesnym, ziemskim. Próba powrotu do czasów przedmodernistycznych to w zasadzie chęć uświęcenia polityki i włączenie do niej instytucji religijnych jako aktywnych podmiotów. To także przywrócenie znaczenia argumentacji, symboliki i retoryki religijnej w przestrzeni politycznej oraz publicznej. Oczywiście, wiąże się to bezpośrednio z zadekretowaniem określonej jednoznacznie prawdy religijnej obowiązującej jako kanon i dogmat także w wymiarze politycznym. Nie ma tu miejsca na pluralizm.
A w świecie, gdzie religijne wierzenia przeplatają się z polityką, ze sprawami społecznymi, z edukacją, z zarządzaniem, gdzie ich wpływ na codzienne życie publiczne jest więcej niż spory, teorie spiskowe, magiczne myślenie i różnego rodzaju mitologie krzewią się bujnie.
Przeciwnicy i krytycy zaatakowali Oświecenie – w sposób jawny bądź skryty – pod flagami i hasłami postmodernizmu za pomocą tzw. dekonstrukcji. Procesu będącego w zasadzie zaprzeczeniem tego, co rozumiemy pod terminami humanistyka i nauki społeczne, będących dorobkiem i kontynuacją Oświecenia.
Zabieg ów traktowany jest jako podstawowy sposób interpretowania świata i kluczowa metoda badań w naukach humanistycznych. Jest to negacja poszukiwań ostatecznego sensu, które były do tej pory centralną pozycją klasycznie pojmowanej filozofii Zachodu. Jeśli pozbawi się rzeczywistość ziemskiej utopii, wypędzając z niej iluzję, tym samym pozbawia się rzeczywistość obiektywnej realności (J. Baudrillard, Rozmowy przed końcem).
Łatwość, z jaką lewicowy ruch, jakim jawił się postmodernizm, został wprzęgnięty w maszynerię neoliberalnej propagandy, stając się częścią systemu wyzysku jest porażająca – pisze P. Wielgosz. Spowodował położenie głównego nacisku na ekologów, feministki, mniejszości seksualne, kulturowe, etniczne, na nierówności kulturowe kosztem różnic klasowych i niesprawiedliwości stąd wynikających.
Media w służbie religii
Nie można w tym pominąć roli mediów. Rozpoczęta przed 30-40 laty bezkrytyczna fascynacja charyzmatycznymi przywódcami religijnymi przez światowe media spowodowała wzrost zainteresowania tymi zagadnieniami. To była również promocja przekazu religijno-teologicznego skierowanego w przestrzeń życia społecznego, politycznego, kulturowego.
Taki przekaz – jeśli jest pozbawiony krytycyzmu, zawsze niesie sobą dużą dozę konserwatyzmu, tradycjonalizmu, hierarchiczności i emocji. Chodzi tu o ajatollaha Ruhollaha Chomejniego, Jana Pawła II i w mniejszym stopniu – dalajlamę. I taki był oto schemat tych prezentacji: absolutnie dobry Jan Paweł II, totalnie zły Chomejni, układny i pokorny Tenzin Gjaco (XIV Dalajlama).
Ale czy dyskurs np. o obecnym dalajlamie zahaczył kiedykolwiek o problemy życia społecznego w Tybecie przed aneksją tej teokracji przez ludowe Chiny? Jak głoszona pokora i układność, humanistyczna i proosobowa opcja (jak dziś prezentują media w odniesieniu do buddyzmu w wersji lamaistowskiej panującej w Tybecie) egzemplifikowała się w ówcześnie królujących stosunkach społecznych na Dachu Świata?
Ta fascynacja charyzmatycznymi przywódcami religijnymi często podyktowana była politycznymi afiliacjami i sympatiami, które nie uwzględniały z tego tytułu negatywnego przesłania niesionego w przeszłości przez religie monoteistyczne, bo ten problem dotyczy właśnie owych wierzeń mających wymiar światowy.
Media głównego nurtu mają tym samym swój udział w promocji symboli religijnych w życiu publicznym, mistyki, ezoteryki, transcendencji, millenaryzmu, kabał, tarotów, horoskopów etc. Czyli upadku, zaniku racjonalnego myślenia i przesuwania się mentalności w kierunku mistycyzmu, tajemniczości, fascynacji irrealnością.
Religia i polityka
Odpowiedzią na prezentowane zagrożenia wprzęgające religie w świat polityki oraz najszerzej rozumiane sprawy publiczne jest myśl jednego z twórców amerykańskiej Deklaracji Niepodległości, Thomasa Paine’a: „Tak jak w monarchii absolutnej król jest prawem, tak w kraju wolnym jedynie prawo powinno być królem, nikt i nic innego”.
Oczywiście, prawo w żaden sposób nie uzasadnione jakimikolwiek wierzeniami religijnymi, jedynie rozumem i poczuciem odpowiedzialności za wszystkich członków wspólnoty. Bo nie może być tak, iż za formalnym rządem wybranym z woli ludu zasiada na tronie niewidzialny, inny władca nie poczuwający się do żadnej lojalności wobec prawa stanowionego, a mający na celu jedynie swoje, partykularne, korporacyjne i wąsko-wspólnotowe względy.
Znanym powszechnie jest fakt, iż wprowadzenie do polityki emocji, często graniczących z fanatyzmem, wiedzie wprost do poczucia strachu i niepewności. Strach z kolei generuje wzrost zapotrzebowania na różnego rodzaju teorie spiskowe.
Teorie spiskowe - prawdopodobne i całkiem niedorzeczne - istniały zawsze, znajdując podatny grunt przede wszystkim tam, gdzie brak jest racjonalności, czyli krytycznej, rzeczowej autorefleksji. W takim widzeniu zawsze musi istnieć ten „zły”, wróg, sprawca naszego poniżenia, braku sukcesów.
Amerykański intelektualista, znany publicysta, a zarazem profesor Uniwersytetu Columbia, Richard Hofstadter ponad półwieku temu zauważył w kontekście popularności spiskowych teorii dziejów (i ich regularnych nawrotów w różnych społeczeństwach), iż „decydujące znaczenie ma nie to, że ich rzecznicy dostrzegają tu i ówdzie działania takich lub innych sprzysiężeń, lecz to, że uważają jakiś wielki, gigantyczny spisek za siłę napędową procesu historycznego.
Historia jest spiskiem zawiązanym przez jakieś demoniczne siły, wyposażone w omalże transcendentalną moc i aby odnieść nad nimi zwycięstwo nie wystarczą zwykłe metody pertraktacji politycznych, lecz potrzebna jest krucjata” (F. Hofstadter, The Paranoid Style in American Politics).
Tym samym otwiera się droga ku konserwatywnym wartościom, a w konsekwencji do tradycjonalistycznej wizji dziejów, zagadnień społecznych, kultury, polityki, ekonomii etc.
Sytuacja ekonomiczna i kultura (czyli pieniądze i idee) są demiurgiem takiego stanu rzeczy. Jeśli tylko dysponuje się kapitałem, można zawsze wykreować pożądane idee.
Nie jest więc fenomenem postępująca desekularyzacja, a nawet – lawinowa irracjonalizacja przestrzeni życiowej, nawet w krajach do tej pory uważanych za przykłady świeckości. Ale gdy rozum i jego chłodne racje są przedstawiane jako wartości wybitnie passe, podejrzane i etycznie niepewne, trudno się temu trendowi dziwić. Współgra on wydatnie z postmodernistycznym – tak charakterystycznym dla współczesności - chaosem pojęciowym, predylekcją do podważania wszystkich tez i prawd z jednoczesną deprecjacją nauki i poznawczych możliwości człowieka.
Ten chaos, intelektualna abnegacja oraz postępująca irracjonalizacja sprzyjają z kolei powstawaniu klimatu dla odradzania się wszelkiego rodzaju szamaństwa (w złym tego słowa znaczeniu), religianctwa czy fundamentalizmu religijnego. Niepewność i brak stabilizacji powodują ucieczkę właśnie ku religii i najszerzej pojmowanej transcendencji.
To jest również produkt bezwzględnej krytyki Oświecenia i osiągnięć (niezaprzeczalnych) Rewolucji Francuskiej, która jest absolutnie związana z tą epoką w dziejach historii i kultury Europy.
Religijne posługi
Krytykując Oświecenie i Rewolucję Francuską zapomina się jednak o falach niebywałej przemocy i ludobójstwa, jakie przyniosły Europie okresy poprzedzające te wydarzenia: reformacja, epoka wojen religijnych, a wcześniej – średniowiecze i krucjaty krzyżowe. Warto przypomnieć, że to Anglia wraz z reformą Henryka VIII została na dekady państwem w zasadzie teokratycznym, gdzie król stał się powieleniem papieża czy orientalnego satrapy skupiającego w swych rękach władzę świecką i duchową.
Mocarstwa europejskie walczące o dominację polityczną (i ekonomiczną) – Hiszpania, Francja, Szwecja czy Anglia, nawet I RP realizująca polski marsz na Wschód pod rzymskim krzyżem i chorągwiami z jezuitami u boku (kontrreformacja) - podpierały swe dążenia zawsze religią i instytucjami z nią związanymi.
Przemoc i zniszczenia, jakie towarzyszyły podbojom szwedzkim czy zagonom lisowczyków (od północnej Rosji aż po Węgry, Austrię i Mołdawię) czyniono zawsze w imię wiary religijnej. To owe dekady położyły podwaliny pod masakry czynione w czasach rewolucji: francuskiej i rosyjskiej. Ludobójstwo nowoczesnych czasów miało swe korzenie w wiekach minionych (bliskich i dalekich).
Mniemać można, że to właśnie chrześcijaństwo w koprodukcji z kulturą plemion barbarzyńskich które chrzciło, zaszczepiło w kulturze europejskiej wirusa agresji i zniszczenia uzasadnianych religijnie. Wszędzie religia chrześcijańska, nie tylko w przypomnianych wcześniej wydarzeniach, była wykorzystywana w politycznych i imperialnych celach, a narzędziem do ich osiągania była zawsze przemoc i prześladowania Innego.
Nie jest więc błędem stwierdzenie, iż okrucieństwa i przemoc czasów średniowiecza i reformacji - wojny religijne, wyprawy krzyżowe, prześladowania innowierców (wszystkich bez wyjątku, w zależności od tego, kto posiadał władzę: katolików rzymskich, zwolenników Lutra i Kalwina, zwinglian, anabaptystów czy menonitów etc.), a także ubóstwienie władzy i doktryny panującej jako najwyższego sacrum - legły u podstaw na wskroś świeckich XX-wiecznych ideologii, funkcjonujących jednak na kształt wierzeń religijnych. Dzisiejszy powrót do takiego rozumienia wiary religijnej, czynnie obecnej w politycznej, kulturowej, ekonomicznej sferze ludzkiej aktywności jest również generatorem nawrotu do tradycjonalizmu i siermiężnego rozumienia konserwatyzmu.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga część eseju „Źródła triumfu tradycjonalizmu”, którego pierwszą część – „Ku wiekom ciemnym” - opublikowaliśmy w SN 11/18