Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6422

Niestety, w ostatnich dekadach postępują zmiany na niekorzyść, ponieważ coraz bardziej słabnie zaufanie społeczne do tych grup zawodowych, obniża się ich autorytet (chociaż wciąż jeszcze cieszą się stosunkowo dużym prestiżem) i zanika ich etos.
Przyczyn deflacji etosu tych grup można dopatrywać się w obiektywnych warunkach funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie, ale także - w nie mniejszym stopniu - w czynnikach subiektywnych, osobowościowych.
Wśród pierwszych największą rolę odgrywa system ekonomiczny i polityczny, a w drugich – cechy osobowościowe, jakkolwiek kształtują się one pod wpływem uwarunkowań zewnętrznych. Nie ulega wątpliwości, że system społeczny liberalno-demokratyczny - w złym rozumieniu demokracji – wraz z ideologią konsumpcjonizmu stanowi dobrą pożywkę dla rozwijania się różnych patologii społecznych, a nawet wymusza je w jakimś stopniu. Tam, gdzie pieniądz i władzę czci się jak bogów, trudno opierać się pokusie zdobywania ich za wszelką cenę – również za cenę szmacenia się lub prostytuowania i - w konsekwencji - utraty godności i zaufania ze strony społeczeństwa.
Czy to usprawiedliwia i czy należy zwalać winę za to na tzw. czynniki obiektywne? Chyba nie do końca, chociaż dla wielu ludzi jest to wygodne. To uwalnia ich od odpowiedzialności i nie budzi wyrzutów sumienia.
A swoją drogą, w społeczeństwie – w odróżnieniu od przyrody – nie ma niczego obiektywnego w sensie „niezależnego od czynnika ludzkiego”; tu wszystko jest subiektywne, albo intersubiektywne, bo staje się i dzieje za sprawą ludzi – jednostek lub grup. Jeśli ktoś ma dobrze ukształtowany kręgosłup moralny i kieruje się odpowiednim systemem wartości, to jest odporny na ingerencję quasi-obiektywnych zewnętrznych czynników społecznych i na wpływy demoralizatorów.
Niestety, takich ludzi jest coraz mniej. Ani rodzina (obojętnie czy normalna, rozbita, patologiczna czy partnerska), ani szkoła, ani mass media, ani społeczeństwo nie realizują funkcji wychowawczej w zakresie wpajania trwałych i pozytywnych postaw moralnych. Głównie dlatego, że żyjemy w czasach relatywizmu etycznego i szybko zmieniających się hierarchii wartości etycznych oraz rosnącego zobojętnienia obyczajowego. A także dlatego, że młode pokolenia wychowywane bezstresowo – czytaj: „bezkarnie” – są coraz bardziej odporne na nauki i uwagi starszych – rodziców, nauczycieli i pozostałych edukatorów. Mając przewagę nad starszymi w zakresie posługiwania się najnowszymi technologiami informatycznymi są przekonani o tym, że są na tyle mądrzy, iż nie muszą słuchać starszych – na ogół wystarcza im wiedza czerpana z Internetu, portali społecznościowych i od kolegów równie mądrych, jak oni.
Otwarte jest pytanie, czy to wina systemu społecznego, czy tych, którzy dopuścili do takiego stanu rzeczy.
Tak czy inaczej, ludzie, zwłaszcza rozpoczynający karierę, wykazują coraz słabsze morale i są coraz bardziej podatni na złe wpływy środowiska społecznego. A w nim rolę przywódczą pełnią nieroby, alfonsi, recydywiści, dealerzy, przestępcy itp., którzy bez wysiłku szybko się bogacą i z tej racji są „godnymi” przykładami do naśladowania.
I znowu nasuwa się pytanie, czy w tym systemie społecznym muszą oni uchodzić za idoli, albo bohaterów, czy mogą i powinni być traktowani jak wyrzutki, które piętnuje się i którymi się gardzi.
Jeśli w tym systemie nie jest się w stanie odpowiednio i zdecydowanie odnosić do bohaterów negatywnych, ani zepchnąć ich na margines, (zamiast nadawać im rangę celebrytów), jeśli nie da się wyraźnie oddzielić dobra od zła, to taki system trzeba czym prędzej zmienić. W przeciwnym razie pojęcie etosu trzeba będzie umieścić na śmietniku historii, a morale kształtować na podstawie antywartości etycznych. Mam świadomość, że spotka mnie zarzut natury metodologicznej: przesadnego uogólniania przypadków jednostkowych lub szczegółowych. Nie wszyscy są źli i postępują niegodnie. To prawda, wszędzie trafiają się wyjątki. Niemniej jednak, obserwacja i doświadczenie pokazują, że erozja etosu jest na tyle widoczna i odczuwana, że stała się już zjawiskiem społecznym, nad którym nie wolno przechodzić do porządku dziennego i które musi wywołać oburzenie mas oraz reakcję ludzi reprezentujących zawody cieszące się od wieków zaufaniem społeczeństwa.
Etos nauczyciela i naukowca
Teraz można sobie tylko powspominać „stare, dobre czasy”, kiedy nauczyciele wszystkich szczebli - od szkolnych po akademickie - cieszyli się ogromnym, niepodważalnym i w pełni zasłużonym autorytetem, i tęsknić za nimi. Był on rzeczywiście autentyczny, ponieważ wyrastał z etosu, jaki w zdecydowanej większości prezentowała ta grupa zawodowa. Etos nauczycieli wyrażał się w wielkiej prawości i – jak by powiedział Tadeusz Kotarbiński – w ich spolegliwości. Wyrastał z głębokiego i niepodważalnego przekonania tych ludzi o wielkiej roli i misji edukacyjnej, jaką spełniają w społeczeństwie.
Na ten etos składały się odwieczne cnoty etyczne, takie jak: prawdomówność, uczciwość, bezinteresowność, stałość poglądów i przekonań, empatia, gotowość niesienia pomocy innym i służenia im radą, nieprzekupność, nienaganne maniery i zachowanie oraz ponadprzeciętna wiedza fachowa i chęć dzielenia się nią z innymi. Jednym słowem: nauczyciel to był „ktoś”, kogo szanowano i podziwiano.
Niestety, w naszych czasach etos ten został zniszczony, a autorytet nauczyciela zdeptany. Można wskazać kilka przyczyn, które do tego doprowadziły. Jedną z nich jest masowa edukacja oraz powszechny dostęp do wiedzy, w wyniku czego nauczyciel przestał być jedynym jej źródłem. Im więcej jest dostępnych zasobów wiedzy, czasami większej od tej, jaką posiadają nauczyciele, tym mniejszą rolę edukacyjną odgrywają oni i z tego względu stają się coraz mniej potrzebni.
Pożytek z nauczycieli jest coraz mniejszy również z tego powodu, że wciąż bardziej zawodzą oni jako wychowawcy. W czasach panowania pajdokracji zostali bowiem pozbawieni wszelkich radykalnych środków dyscyplinujących uczniów i wychowanków i z trudem radzą sobie z ich nagannym zachowaniem.
Praca nauczycieli stała się przysłowiowym dopustem bożym, odbywa się w środowisku szkodliwym dla zdrowia (hałas, napięcie nerwowe itp.), nie satysfakcjonuje ich, nie zadowala uczniów ani rodziców. Trudno dziwić się, że pracują z musu, z konieczność utrzymania rodziny, a nie dla przyjemności. Toteż nie wykonują jej z entuzjazmem wynikającym z powołania, lecz odnoszą się do niej z niechęcią i unikają jak zarazy.
W przyszłości szkoły w ich dotychczasowym sposobie funkcjonowania okażą się chyba niepotrzebne, ponieważ nie spełniają swych podstawowych ról i oczekiwań społecznych jako placówki edukacyjne i wychowawcze; z powodzeniem będzie można zastąpić je instytucjami zdalnie kształcącymi w trybie online.
Drugą przyczyną jest wciąż utrzymująca się pauperyzacja nauczycieli, których zarobki - nawet w bogatych krajach - kształtują się poniżej przeciętnych i o wiele niżej w porównaniu z zarobkami innych grup zawodowych. To, a także powszechna chęć bogacenia się - efekt ideologii konsumpcjonizmu - sprawia, że są oni podatni na oferty korupcyjne wbrew swemu etosowi.
W czasach kultu pieniądza bez żenady traci się cnoty nauczycielskie i tym samym deprecjonuje się etos nauczyciela. Czynniki ekonomiczne jak i stosunkowo łatwe studia pedagogiczne sprawiają, że w większości do zawodu nauczycielskiego trafiają ludzie z pewnością wcale nie z powołania, a uczelnie nie przygotowują należycie do praktykowania tego zawodu.
Podobnie ma się sprawa z naukowcami lub nauczycielami akademickimi. Tu też dość szybko postępuje deflacja ich etosu. W odróżnieniu od nauczycieli szkół niższych szczebli, ich zarobki – wprawdzie też nie adekwatne do ich pracy i wysiłku intelektualnego – nie powinny przyczyniać się do nierespektowania wartości etycznych. Niemniej jednak wzrasta liczba naukowców, którzy ulegają maksymom konsumpcjonizmu i wszechobecnej korupcji. Dlatego rośnie liczba nieprawdziwych ekspertyz, nierzetelnych recenzji, ocen, plagiatów itp., co skutkuje spadkiem autorytetu i ucieczką od etosu.
Ludzie często przekonują się, że opinie i wypowiedzi ludzi nauki są nieprawdziwe, albo tendencyjne. Obniża się również jakość nauczania, ponieważ do zajęć dydaktycznych nie przykłada się dużej wagi. Zawyżane pensum oraz liczebność grup wykładowych, ćwiczeniowych i seminaryjnych z przyczyn ekonomicznych - redukcji wydatków w ramach skromnych budżetów uczelni państwowych i oszczędzania na czym się da w uczelniach prywatnych - powodują niechęć do zajęć ze studentami, co dobrze odzwierciedla powiedzenie „na uczelni dobrze by się pracowało, gdyby w ogóle nie było studentów”. Lepiej opłaci się robić badania i ekspertyzy zamawiane przez różne firmy (zwłaszcza reklamowe), czy polityków i przy sposobności szmacić się.
Etos lekarza
Ten cel można osiągnąć przez obniżanie kosztów utrzymania tych organizacji na różne sposoby, m.in. przez wzrost liczby leczonych (raczej obsługiwanych) pacjentów (raczej petentów).
Obniżanie kosztów utrzymania wiąże się też ze stosowaniem przestarzałej aparatury, tanich leków i zaniżaniem standardów leczenia, a także z byle jakim żywieniem pacjentów. Wzrost przepustowości placówek zdrowia dokonuje się przez skracanie czasu badania pacjenta - średnio czas wizyty u lekarza w przychodniach wynosi około 10-15 minut i wykazuje tendencję malejącą. (Z tego 80% zajmuje wypełnianie dokumentów, co mogliby robić pracownicy administracji i wypisanie recepty).
Nie sposób w tak krótkim czasie dociec przyczyny schorzenia, ani postawić właściwej diagnozy. Dlatego lekarze coraz częściej popełniają błędy w tym zakresie i faktycznie nie ponoszą za to odpowiedzialności, choć formalnie powinni. (W ich środowisku panuje fałszywa solidarność: w przypadku popełnienia błędu jeden drugiego kryje przed odpowiedzialnością prawną i etyczną co też świadczy o erozji ich etosu).
Oczywiście jest tak, ponieważ lekarze obsługują (świadomie używam tego słowa, bo ich praca przypomina pracę ekspedienta) w ciągu tygodnia ileś przychodni i szpitali, pracując na kilku etatach i pełniąc wiele dobrze płatnych dyżurów, by powiększyć swoje zarobki. I stale im mało! Bo przecież oni muszą godziwie (!) zarabiać. Natomiast pacjenci nie muszą być godziwie przyjmowani i leczeni, ani mieć godziwej opieki. A swoją drogą, dlaczego tylko lekarze i nieliczne inne uprzywilejowane grupy zawodowe (politycy, parlamentarzyści itp.) muszą zarabiać godziwie, tzn. tak, jak w bogatych krajach UE, a inni nie. Inni też za swoją rzetelną i ciężką pracę chcieliby i powinni być godziwie wynagradzani. Etos lekarzy upadł nagle pod wpływem ich pazerności. Dlatego, nie licząc się z niczym i kierując się wyjątkowym egoizmem, organizują strajki z odejściem od łóżek chorych, albo wymuszają kolejne nieuzasadnione podwyżki, szantażując masowymi zwolnieniami się z pracy.
Kto i na gruncie jakiej moralności zezwala na tego typu akcje protestacyjne tych, od których zależy zdrowie i życie wielu ludzi? Dlaczego nie wolno strajkować strażakom czy policjantom, którzy pozostają - tak jak lekarze - w nieustannej służbie społeczeństwu? Słusznie stwierdził w wywiadzie dla „Dziennika” kardynał Stanisław Dziwisz, że nie wszyscy mogą strajkować, że są grupy zawodowe, które nigdy nie powinny w ten sposób protestować. Należą do nich: służba zdrowia, nauczyciele i ci, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo i podstawowe funkcjonowanie państwa, ponieważ szkody, jakie przynosi strajk tych grup są zawsze większe od spodziewanych efektów. Ale lekarze strajkują i nie wahają się czynić zakładnikami ludzi ciężko chorych. To chyba dostatecznie świadczy nie tylko u upadku ich etosu, ale o braku wszelkich skrupułów moralnych.
Jeśli dodać do tego korzystanie lekarzy z tzw. sponsoringu (czytaj: z różnego rodzaju łapówek) koncernów farmaceutycznych, które oferują niby lepsze, a z pewnością coraz droższe lekarstwa oraz afiszowanie się w jawnie oszukańczych, ale dobrze płatnych reklamach, to ma się pełny obraz etosu lekarzy dzisiaj. Również tych, którzy bardziej na pokaz niż faktycznie kierują się „klauzulą sumienia” i normami etyki chrześcijańskiej.
Etos kapłana
W ciągu wieków kapłani różnych wyznań cieszyli się ogromnym zaufaniem społecznym - byli powiernikami tajemnic, doradcami w różnych sprawach życiowych, pomocnikami, nauczycielami i wychowawcami. A to dlatego, że na ogół wykonywali wzorowo swoje obowiązki duszpasterskie i posiadali odpowiednie zalety charakteru oraz zasady moralne, a kapłaństwo wiązało się z prawdziwym powołaniem oraz nienaruszalnym etosem.
Jednak i tu postępuje niszczenie etosu, chyba bardziej w kościele katolickim, aniżeli w innych. Dzieje się tak, odkąd kościół katolicki jako instytucja społeczna, a także polityczna i państwowa (państwo Watykan), więcej uwagi zaczął przywiązywać do osiągania korzyści materialnych niż duchowych, szczególnie w czasach panowania ideologii konsumpcjonizmu i powszechnej komodyfikacji. Wcześniej to też miało miejsce, np. w epoce imperialistycznych podbojów kolonii, kiedy na rozkaz Watykanu misjonarze pod płaszczykiem działalności misyjnej, czyli nawracania na siłę tzw. pogan, których traktowali jak podludzi (tylko dlatego, że wierzyli w innych bogów) łupili ich dobra w celu wzbogacenia siebie i Kościoła.
W ślad za instytucją poszli jej funkcjonariusze – księża. Im wyżej usytuowani w hierarchii kościelnej, tym bardziej łasi są na bogactwo i życie w luksusie. Powie ktoś: cóż, ksiądz to też człowiek, który ulega pokusom. To prawda. Ale mimo wszystko, w odróżnieniu od innych, on ma być maksymalnie odporny na pokusy z racji powinności (pobudek wewnętrznych, sumienia) oraz obowiązku wynikającego ze sprawowania funkcji kapłana. Tę odporność ma czerpać z etosu kapłana, a z drugiej strony ma dbać o ten etos, żeby mógł być jeszcze bardziej odpornym. Tymczasem tworzy się błędne koło: ulega się pokusom, co intencjonalnie lub niecelowo osłabia etos, a zniszczony etos pomaga ulegać pokusom.
Faktem jest postępujące niszczenie etosu księży kościoła katolickiego i to głównie przez nich samych. Bo to oni nagminnie i z własnej nieprzymuszonej woli, uważając się za nietykalnych, bo namaszczonych olejem świętym, grzeszą ciężko przeciwko przykazaniom bożym, kościelnym, nakazom etyki świeckiej i normom obyczajowym w dziedzinie współżycia społecznego. Nie na wiele zdadzą się apele papieża Franciszka, gdyż opór materii, tj. ogółu kleru, a zwłaszcza hierarchów, okazuje się większy od siły ducha papieskiego - nec Hercules contra plures.
O osłabieniu etosu księży można wnioskować z opinii parafian. Otóż na podstawie sondażu Grupy IQS dla „Newsweeka”, większość respondentów (53%) wyraża przekonanie, że kapłani są równie grzeszni co reszta Polaków, tylko 18% uważa, że księża grzeszą mniej niż inni ludzie, a 16% sądzi wręcz, że duchowni grzeszą więcej niż ogół społeczeństwa.
A wierni oczekują, żeby ich przywódcy duchowi byli wzorami do naśladowania przez całe społeczeństwo, a w szczególności przez młodzież. Ale nie mogą oni spełnić tego oczekiwania, ponieważ zachowują się i postępują na przekór etosowi kapłana.
Jak zauważa prof. Józef Baniak, socjolog religii z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, księża „/…/ gorszą, zwłaszcza młodzież i dzieci, własnymi ekscesami, uwodzeniem dziewcząt i kobiet, zachłannością i pędem do luksusu, lekceważeniem ludzi, wtrącaniem się w politykę świecką i w życie seksualne czy nietolerancją wobec inaczej myślących”. Jego badania pokazały, że 60% księży jest w związkach z kobietami, a 12 - 15% ma z nimi dzieci.
Listę grzechów popełnianych przez księży trzeba uzupełnić grzechami pijaństwa, molestowania seksualnego, pedofilii, pornografii dziecięcej no i pychy, która jest proporcjonalna do stanowiska zajmowanego w hierarchii kościelnej.
Oni uważają się za ekspertów i niepodważalne autorytety w każdej dziedzinie – od kosmologii i polityki, aż do ginekologii i życia seksualnego. Swój autorytet w kwestiach wiary i moralności bezpodstawnie rozciągnęli na sfery nauki, kultury i życie ludzi. Nie uświadamiają sobie szkodliwości tego, bo jak ktoś zna się na wszystkim, to znaczy, że nie zna się na niczym.
Ale jak nie mają być pyszałkowaci, jeśli ich największy pan - bóg Jahwe - ukazał wyjątkową pychę, nakazując wszystkim okazywać chwałę wyłącznie sobie i tylko siebie uznawać za boga: „Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie”. Taki sługa, jaki jego pan.
A niby dlaczego nie wolno czcić innych bogów, czyżby byli gorsi? A może dlatego, że stanowią konkurencję i zagrożenie w walce o panowanie nad światem? Chyba nie są gorsi, jeśli wierzy w nich i czci ich o wiele więcej ludzi niż jest katolików.
Kwestia sprowadza się więc do walki konkurencyjnej nie tyle między bogami, co między ich wyznawcami. O co? O dobra doczesne: władzę i bogactwo.
Etos księży ulega niszczeniu wraz z postępującą komodyfikacją we współczesnej gospodarce i - w konsekwencji - w kościele. Tutaj przejawia się ona w zamianie na towary wszelkich przedmiotów kultu religijnego, wartości duchowych i sakramentów oraz kupczenie nimi, czyli w symonii uznawanej za grzech przez Kościół. Miejsca kultu religijnego przekształciły się w istne targowiska, a księża - w sprzedawców. W związku z tym etos kapłanów zamienia się w etos sprzedawców nastawionych na zysk.
Etos dziennikarza
Etos dziennikarzy jest na wiele sposobów skodyfikowany za pomocą kodeksów etycznych, kart i zasad. Wymaga się od nich przede wszystkim uczciwego dostarczania informacji prawdziwych i obiektywnych. W „Karcie Etycznej Mediów Polskich” podano zasady, jakich powinien przestrzegać dziennikarz: prawda, obiektywizm, oddzielanie informacji od komentarzy, uczciwość, szacunek i tolerancja, prymat dobra odbiorcy oraz wolności i odpowiedzialności.
Pewne wątpliwości nasuwają się odnośnie stosowania się do zasad prawdy i obiektywizmu. W pierwszym przypadku chodzi o to, że w rzeczywistości kreowanej przez mass media funkcjonuje tzw. prawda medialna. Nie jest, a przynajmniej nie musi być ona związana z faktami. Może nią być informacja wyssana z palca, fikcyjna.
W istocie, na rzeczywistość medialną składa się coraz więcej takich „prawd”. Prawda medialna w odróżnieniu od materialnej budzi większe zainteresowanie odbiorców, szokuje, denerwuje, pobudza do reakcji i dlatego zawiera większy potencjał oddziaływania na nich a tym samym wpływa na większą poczytność lub oglądalność. A o to przecież chodzi dziennikarzom.
W drugim przypadku chodzi o to, że informacje przekazywane przez dziennikarzy z natury rzeczy nie mogą być obiektywne, ponieważ są oni uwikłani w różne „układy” lub grupy nacisku (muszą służyć temu, kto płaci). Poza tym, dziennikarz to nie bezduszny i indyferentny robot - postrzega dany fakt przez pryzmat swojego światopoglądu, swojej ideologii i własnych przekonań politycznych. Dlatego zawsze przekazuje informacje z dużą domieszką subiektywizmu i komentuje je na swój sposób.
To usprawiedliwia w pewnym stopniu nierespektowanie nakazów zamieszczonych we wspomnianej „Karcie”. Ale nie do końca, ponieważ coraz częściej dziennikarze z różnych pobudek – komercyjnych, politycznych, wyznaniowych, itd. - łamią te zasady nawet wtedy, gdy nie muszą. W ten sposób świadomie, choć może nie celowo, niszczą swój etos.
Trudno mówić o obiektywizmie dziennikarzy w przypadku, gdy mass media są własnością różnych partii politycznych lub organizacji wyznaniowych i mimo braku oficjalnej cenzury są skrycie cenzurowane. Dziennikarze muszą podporządkować się redaktorom naczelnym, dyrektorom wydawnictw oraz stacji radiowych i telewizyjnych.
Termin „niezależne media” jest zwykłym pustosłowiem i służy tylko oszukiwaniu naiwnych czytelników, słuchaczy i telewidzów. Tak więc zatraca się obiektywność, będąca podstawą etosu dziennikarza.
Od pewnego czasu postępuje transformacja dziennikarzy nie tyle w żurnalistów (nie wiadomo, dlaczego jest to termin pejoratywny), co w lada jakich pismaków i przekaźników informacji. Mało który wysila się, by swoją pracę wykonywać rzetelnie, albo dokształcać się. Większość nie potrafi poprawnie sklecić zdań w ojczystym języku, ani formułować swych myśli w sposób logiczny. Nagminnie popełniają błędy stylistyczne polegające na przestawianiu szyku zdań (podmiotu z dopełnieniem) i braku ciągłości wynikania jednego zdania z drugiego. Wskutek tego, ich wypowiedzi w dyskusjach i wywiadach są zwykłym bełkotem. Powszechnie i celowo dopuszczają się tzw. nadużyć semantycznych, żeby być „poprawnymi politycznie” w oczach swoich mocodawców. Polegają one na relatywizacji znaczeń słów (dotyczy to np. takich słów, jak „misja”, „mord”, bohaterstwo”, itd.), albo na używaniu słów w innych znaczeniach niż normalne, czyli ukształtowane na gruncie tradycji językowej. Są też twórcami, albo propagatorami tzw. nowomowy - specyficznego żargonu polityków i dziennikarzy, zawierającego kuriozalne wręcz wyrażenia, jak np. „bombardowanie humanitarne”.
Inni terroryzują swoich interlokutorów i nachalnie domagają się od nich potwierdzenia swoich stronniczych opinii, sądów oraz poglądów, ingerują w wypowiedzi, albo przerywają je. W związku z tym wielu ludzi nie chce już udzielać wywiadów, ani uczestniczyć w debatach publicznych. Tym bardziej, że te debaty, prowadzone nawet przez świetnych dziennikarzy, coraz częściej wymykają się im spod kontroli, zamieniają się w „rozmowę w maglu”, nic nowego, ani ciekawego nie wnoszą i niczemu nie służą. Można by całkiem dobrze obyć się bez nich.
Tak jest w przypadku zapraszania do debaty osób o diametralnie różnych poglądach i z natury kłótliwych. Być może robi się to celowo, by zamiast dyskusji pokazywać cyrk, bo to zwiększa liczbę odbiorców i oglądalność. A od tego zależy być albo nie być danego programu i jego autora - dziennikarza.
Wiesław Sztumski
16 października 2014
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 198
Eugenika to zbiór przekonań naukowych i filozoficznych, których celem jest płodzenie lepszych ludzi. Tak jak rolnik doskonali trzodę przez selektywny chów i ubój, tak eugenika podejście rodem z farmy wprowadziła do sypialni.
Eugenika miała wielu ojców. Sir Francis Galton, statystyk, wynalazca i kuzyn Charlesa Darwina, ukuł to określenie w 1883 roku i dostarczył nowego języka do dyskusji nad kwestią, która tliła się od dawna, najpierw w Anglii, a potem w Ameryce: skąd się bierze taka wyraźna różnica między klasą wyższą a niższą? Galton przekonywał, że pierwiastek geniuszu to najprawdopodobniej cecha rodzinna, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jak na przedstawiciela arystokracji nie była to teza przełomowa. Galtona jednak wyróżniało stwierdzenie, że ów geniusz da się zmierzyć i prześledzić z naukową precyzją.
Potem, na przełomie wieków, świat nauki odkrył na nowo dorobek dziewiętnastowiecznego zakonnika Gregora Mendla. Reguły, które dzisiaj nazywamy prawami Mendla, zakładały przewidywalność dziedziczenia cech rodziców przez potomstwo. Za sprawą prac późniejszych naukowców właściwości przez Mendla nazywane „czynnikami” zmieniły się w „geny”, a akolici Galtona zdołali rozciągnąć jego pierwotne teorie na obszary, do których geniusz Galtona pierwotnie nie sięgał, również jeśli chodzi o funkcjonowanie w praktyce głoszonych przez niego idei na temat rodziny i rodowodu.
Prawa Mendla pozwoliły rosnącym zastępom naukowców, zwłaszcza biologów i agronomów – tym, którzy hodują – głosić pogląd, że to nie środowisko, a wady genetyczne są główną przyczyną niepożądanych efektów na płaszczyźnie osobniczej i społecznej. Do najbardziej wpływowych przedstawicieli tego grona należał Charles Davenport, biolog wykształcony na Harvardzie.
W 1904 roku został dyrektorem laboratorium w Cold Spring Harbor w stanie Nowy Jork, należącego do Instytutu Carnegiego. Laboratorium powstało, żeby badać cechy dziedziczne u roślin i zwierząt, ale Davenport prędko przestawił się na dziedziczność u ludzi. Początkowo za pomocą genetyki mendlowskiej analizował cechy widoczne, takie jak kolor oczu i skóry, wkrótce jednak razem z żoną Gertrude znalazł dużo subiektywniejszą sferę badań: dziedziczenie temperamentu, uzdolnień muzycznych, predyspozycji sportowych i „osobliwości umysłowych”.
Dokonania pierwszych eugeników cechuje atmosfera rywalizacji: każdy próbował przebić pozostałych znalezieniem najbardziej „obłąkanej” rodziny, na której mógłby testować swoje teorie. Ich prace to często po prostu mocno fabularyzowane światy zaludnione, cytując Davenporta, przez „nierządne alkoholiczki”, „rozwiązłe kobiety” i „pozbawionych ambicji, rozpasanych mężczyzn”. Siebie natomiast eugenicy postrzegali jako konie wyścigowe, pracowite zwierzęta u szczytu sprawności, mające spłodzić kolejne pokolenie społecznych zwycięzców.
W książce White Trash. The 400-Year Untold Story of Class in America [Biała hołota. 400 lat przemilczanej historii klasy w Ameryce] historyczka Nancy Isenberg pisze:
„Eugenicy niczym mantrę powtarzali porównanie dobrego ludzkiego nasienia do koni czystej krwi, przypisywali osobom dobrze urodzonym nieprzeciętne zdolności i odziedziczoną sprawność”.
Dziś język tak zwanej teorii konia wyścigowego odbija się w niektórych elementach samooceny Donalda Trumpa. „Miałem dobre geny, więc byłem bardzo ambitny” – mówi Trump w zestawieniu swoich najlepszych wypowiedzi o „dobrych genach” umieszczonym na stronie magazynu „Time”.
W 1910 roku Davenport z kolegami założyli Eugenics Record Office (Biuro Dokumentacji Eugenicznej), stanowiące przedłużenie działalności laboratorium w Cold Spring Harbor. Wszystkie ich przedsięwzięcia finansowały rodziny magnatów, takich jak Rockefellerowie, Carnegie, Kellogowie czy Harrimanowie, uważające, że ich majątek powinien służyć rozwiązywaniu problemów społecznych, zamiast po prostu wracać do obiegu w ramach akcji charytatywnych (lub w formie godziwych wynagrodzeń dla pracowników ich firm).
Rok później Davenport opublikował książkę Heredity in Relation to Eugenics [Dziedziczność w odniesieniu do eugeniki], w której pisał: „Człowiek jest organizmem – zwierzęciem; i prawa, które rządzą poprawą jakości kukurydzy czy koni wyścigowych, stosują się również do niego. Jeśli nie przyjmie się tej prostej prawdy i nie uwzględni jej przy dokonywaniu wyborów matrymonialnych, ludzki postęp ustanie”.
Chcąc, aby jego dokonania trafiały zarówno do społeczności naukowej i jego bogatych sponsorów, jak i do amerykańskiego społeczeństwa, Davenport przedstawiał eugenikę jako naukę partycypacyjną, otwartą na „tysiące inteligentnych Amerykanów kochających prawdę”, jak pisał w Heredity in Relation to Eugenics.
Partycypacja zwyczajnych Amerykanów mogła polegać na wypełnianiu kwestionariuszy genetycznych, które Biuro Dokumentacji Eugenicznej rozsyłało w celu gromadzenia danych z całego kraju. Obywatele mogli też wspierać władze w wysiłkach na rzecz powstrzymania rozpłodu „ułomnych i przestępców”.
„W ruchu eugenicznym może uczestniczyć każdy” – zapewniał Davenport, a Biuro Dokumentacji Eugenicznej działało zgodnie z tą myślą jako ośrodek nerwowy krajowego ruchu aż do likwidacji w 1939 roku.
Eugenika miała warianty pozytywne i negatywne. Chodzi tu nie o kryteria moralne, ale pragmatyczne. Eugenika pozytywna obejmowała strategie popularyzacji rozmnażania wewnątrz grona, które zwolennicy tej filozofii uważali za przedstawicieli dobrych genów. Organizowano między innymi konkursy ludzkiego inwentarza nazywane „zawodami lepszych dzieci” i zachęcano rodziców, aby przywozili swoje maluchy na stanowe festyny, gdzie oceniano je zgodnie z nowo opracowanymi standardami rozwojowymi.
Eugenika pozytywna przyjmowała również subtelniejsze formy. Na przykład w czasach Nowego Ładu rząd zatrudniał eugeników w agencjach, które oceniały kandydatów do nowych form pomocy społecznej, takiej jak subwencje mieszkaniowe. Rodziny lepiej przystosowane częściej otrzymywały państwowe przywileje.
Z kolei eugenika negatywna opisywała strategie ograniczania rozrodczości. Preferowano sterylizację, ale zanim ją zalegalizowano, eugenicy stosowali w tym celu również długotrwałe, nadzorowane przez władze stanu odosobnienie „nieprzystosowanych” kobiet na okres wieku rozrodczego. Z czasem jednak koszty długotrwałej izolacji przyczyniły się do poparcia sterylizacji.
Inną regularnie stosowaną formą eugeniki negatywnej były ograniczenia imigracyjne. W 1920 roku Biuro Dokumentacji Eugenicznej wystąpiło do Kongresu o zatamowanie imigracji, żeby chronić narodową pulę genów. Kongres odpowiedział w 1924 roku szeroko zakrojoną reformą prawa imigracyjnego, całkowicie zakazującą imigracji z Azji i wprowadzającą system kwotowy, który w niekorzystnej sytuacji stawiał imigrantów z Europy Południowej i Wschodniej.
Dziś Stany Zjednoczone próbują przywrócić restrykcyjny system imigracyjny pod dyktando prezydenta, który w 2018 roku pytał nadąsany: „Dlaczego przyjeżdża do nas tylu ludzi z tych gównianych krajów?” *.
James Bowman, emerytowany profesor Pritzker School of Medicine z Chicago, uważa, że przydatną kategorią do opisania innych metod, bliższych nam czasowo, może być „eugenika pasywna”. Często przyjmuje ona formę ograniczania zasobów, w przytłaczającym stopniu pogarsza jakość życia osób o niskich dochodach i nieraz jest motywowana rasowo.
W modelu Bowmana przykładami eugeniki pasywnej są między innymi komercyjny system opieki zdrowotnej oraz stałe ograniczanie nakładów na programy na rzecz zdrowia osób ubogich. Jak pisze Bowman: „Przymus pośredni i bezpośredni w zakresie ubezpieczenia zdrowotnego, ubezpieczenia na życie oraz zatrudnienia to niemal pewna droga ku zawoalowanej eugenice”.
Ponieważ filozofia eugeniczna uznawała pierwszeństwo kontroli państwa przed osobistym wyborem, wśród najczęściej stosowanych metod brakowało antykoncepcji czy aborcji. Eugeników przeraziłaby myśl, że ich ambicje doskonalenia ludzkiego gatunku mogłyby zależeć od pragnień i potrzeb poszczególnych kobiet (tak biednych, jak i bogatych). Clarence Thomas **, który dziś porównuje współczesnych zwolenników bezpiecznej aborcji do dawnych eugeników, jest w błędzie. Kluczowe strategie eugeniki negatywnej zawsze polegały, i polegają do dziś, na odgórnej kontroli całych grup ludności.
Elizabeth Catte
* Jak twierdzą świadkowie, Donald Trump miał użyć tych słów podczas spotkania z senatorami poświęconego pomocy imigrantom z Haiti, Salwadoru i państw afrykańskich.
** Clarence Thomas (ur. 1948) – konserwatywny sędzia Sądu Najwyższego, nominowany przez prezydenta George’a H. W. Busha w 1991 roku.
Od Redakcji: powyższy tekst jest fragmentem książki Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki Elizabeth Catte wydanej przez Wydawnictwo Czarne, której recenzję zamieściliśmy w numerze listopadowym – SN11/24. Tytuł pochodzi od Redakcji.
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2452
Wszystko, co słyszymy, jest mniemaniem, a nie faktem.
Wszystko, co widzimy, jest perspektywą, a nie prawdą.
Marek Aurelius
Świat zmienia się z upływem chwil i zdarzeń następujących po sobie. Jedni sądzą, że chwile i zdarzenia „biegną” bezpowrotnie i niepowtarzalnie wzdłuż jakiejś linii prostej, np. osi czasu. Tak twierdzą zwolennicy koncepcji ewolucji dziejów oraz liniowego modelu czasu, narzuconego przez kulturę monochroniczną.
Dla nich czas i dzieje upływają zawsze w sposób nieodwracalny i tylko w jednym kierunku - od przeszłości ku przyszłości - obojętnie, czy od jakiegoś absolutnego początku do absolutnego końca, czy inaczej.
Inne zdanie mają zwolennicy koncepcji rozwoju dziejów i kołowego modelu czasu, który jest wytworem kultury polichronicznej. Oni pojmują dzieje jak rozwój, tzn. jak szereg zdarzeń wznoszących świat na coraz wyższy poziom (postęp), albo na coraz niższy (regres), na okresy wzlotów oraz spadków, które mogą powtarzać się cyklicznie.
Powtarzalność okresów w dziejach może być rozumiana w taki sposób, że co pewien czas pojawiają się dokładnie takie same, albo podobne stany świata w zależności od tego, czy rozwój odbywa się po okręgu, czy po spirali.
U podstaw takiego pojmowania dziejów leży teoria powrotów. Zgodnie z nią, świat powtarzał się i będzie powtarzać się (odradzać się) wciąż w tej samej postaci nieskończenie wiele razy. Do pewnego stopnia teorię tę potwierdza współczesny model kosmologiczny pulsującego Wszechświata.
Liniowe, kołowe, cykliczne
Zdarzenie, które miało miejsce wcześniej w świecie sensorycznym, albo zachodzi teraz, nazywa się faktem (fakt - z łacińskiego res facti, oznacza rzecz już zrobioną, dokonaną). Słowo „teraz” można rozumieć abstrakcyjnie (geometrycznie) jako trwanie zredukowane do zera - do punktu geometrycznego na osi czasu, czyli jako punktochwilę, albo konkretnie (fizycznie), jako trwanie w pewnym przedziale czasu, nazywanym „aktualnością”. Jej rozmiar, czyli długość trwania czasu teraźniejszego („teraz”), zależy od poziomu struktury świata.
Na poziomie cząstek elementarnych jest ona rzędu attosekund, a na poziomie galaktyk – rzędu miliardów lat.
W mezoświecie (świecie porównywalnym z gabarytami człowieka) aktualność, czy raczej współczesność (to, co współistnieje z danym człowiekiem) może trwać maksymalnie tyle, ile wynosi średni czas życia człowieka, tj. około kilkudziesięciu lat.
Na dzieje świata składają się szeregi faktów - liniowych (jednostronnie lub dwustronnie otwartych, albo zamkniętych), kołowych, lub cyklicznych. Ich ukazywaniem, wyliczaniem i spisem zajmują się dziejopisarze, albo historiografowie. Natomiast ich przedstawianiem, porządkowaniem, opisem, interpretacją i badaniem zajmują się historycy.
Fakty jak izotopy
Prawdopodobnie teoria powrotów stała się punktem wyjścia dla scjentometrysty Samuela Arbesmana (specjalisty z zakresu biologii obliczeniowej, scjentologii i matematyki stosowanej, badacza przyszłości nauki i zmian technologicznych w naszych czasach oraz tego, co one znaczą dla społeczeństwa), który w książce The Half-Life of Facts (Penguin Group, N,Y. 2012) przedstawił hipotezę o występowaniu tzw. połowicznego czasu życia faktów.
Odpowiednio do swej specjalizacji, „fakt” rozumie on w węższym sensie - jako fakt naukowy. (Według Słownika języka polskiego fakt naukowy, to „stwierdzenie konkretnego stanu rzeczy lub zdarzenia w określonym miejscu i czasie”; stwierdzać go można empirycznie lub teoretycznie - w naukach doświadczalnych i teoretycznych).
Fakty naukowe kreuje nauka. Są one efektem pracy odkrywczej i badawczej polegającej na uogólnianiu wielu spostrzeżeń. Odzwierciedlają fakty realne, jakie zachodzą w rzeczywistości sensorycznej, ale nigdy nie pokrywają się z nimi w pełni. Stopień adekwatności faktów naukowych z realnymi zależy od tego, jak dalece nauka jest w stanie odzwierciedlać świat sensoryczny.
O ile fakty realne są niepodważalne i nigdy nie zmieniają się, to fakty naukowe mogą się zmieniać proporcjonalnie do postępu naukowego i podlegają procedurze falsyfikacji. Arbesman rozumie fakt naukowy jako okruch wiedzy, który posiada jednostka, albo społeczeństwo w określonym miejscu i czasie, jako „kwant wiedzy”, który dostarczany jest przez naukowców i nabywany przez innych ludzi w procesie edukacji. Wychodzi on z trywialnego stwierdzenia, że fakty naukowe nie są wieczne, lecz cały czas zmieniają się. Jedne z nich są bardziej długotrwałe, inne mniej, zależnie od poziomu rozwoju danej subdziedziny nauki.
To, co dziś wiemy o świecie na postawie nauki i uznajemy za niepodważalne, jutro może okazać się już nieaktualne i fałszywe. Wylicza on wiele przykładów, głównie z dziedzin mu najbliższych - medycyny i biologii - na to, jak nawet w ciągu jednego pokolenia pewne fakty naukowe „wychodzą z obiegu” w wyniku falsyfikacji, a stare fakty zastępowane są przez nowe.
Dlatego tak się dzieje, ponieważ w nauce nie ma prawd absolutnych, a postęp naukowy zbliża się tylko asymptotycznie do osiągania takich prawd. Mimo to, w większości przypadków, dziedziny wiedzy ewoluują w sposób systematyczny i przewidywalny.
Arbesman twierdzi, że falsyfikacja znanych faktów naukowych dokonuje się w pewnej mierze cyklicznie. Udało mu się obliczyć tzw. czas półtrwania, albo czas połowicznego zaniku (the half-life) faktów naukowych występujących w obrębie poszczególnych obszarów nauk. Określa go analogicznie do czasu połowicznego rozpadu materiałów radioaktywnych. Okazuje się bowiem, że fakty, rozpatrywane w dużych obszarach wiedzy, a więc zgromadzone w dużych zbiorach, są przewidywalne i mają właściwy sobie czas połowicznego zaniku, po którym dana wiedza staje się w połowie nieprawdziwa i zanika - zostaje obalona.
Efekty scjentometrii
Scjentometria - nauka, która bada tempo, w jakim tworzymy, rozwijamy i rozprzestrzeniamy nowe fakty i nowe technologie - pozwala w miarę dokładnie wyznaczyć ten czas na podstawie podobieństwa rozwoju wiedzy do zjawiska radioaktywności.
Rozpad pojedynczego atomu uranu jest wysoce nieprzewidywalny. Nie wiadomo, czy rozpadnie się po upływie jednej sekundy czy po tysiącach lub milionach lat. Natomiast da się przewidzieć, kiedy nastąpi rozpad kawałka uranu, który składa się z trylionów jego atomów. Bowiem w zbiorze ogromnej liczby elementów występuje jakaś regularność, na podstawie której da się przewidywać zachowanie tego zbioru (jako całości) z prawdopodobieństwem wynikającym z prawa wielkich liczb.
To, co jest nieprzewidywalne dla pojedynczego elementu, staje się przewidywalne dla całego ich zbioru.
Czasy połowicznego zaniku faktów wynoszą: dla fizyki – 15 lat, ekonomii – 10 lat, medycyny – 5 lat, oprogramowania – 3,5 lat, astrofizyki – 2,5 lat i biologii morza – 2 lata.
Ciekawe jest to, że w ewolucji wiedzy zarówno jej przyrost, jak i zanik są procesami wykładniczymi; przyrost wiedzy dokonuje się w postępie 2ⁿ, a jej zanik - w postępie (1/2)ⁿ.
Fakty naukowe dzielą się na takie, które bardzo szybko zmieniają się (jak np. na giełdzie lub w pogodzie) oraz takie, których tempo zmian jest tak powolne, że ich zmiany są dla nas niezauważalne (jak np. liczba kontynentów na Ziemi, albo liczba palców na ludzkiej dłoni). A pomiędzy nimi znajdują się tzw. mezofakty, które zmieniają się w ciągu życia jednego człowieka. (Jak pisze Arbesman, „moja babcia, która obchodzi swoje 76. urodziny, nauczyła się w szkole, że na Ziemi żyło wtedy nieco ponad 2 miliardy ludzi i było sto pierwiastków w układzie okresowym, a obecnie liczba ludzi przekroczyła 7 miliardów i znamy 118 pierwiastków”). I to właśnie mezofakty mają największe znaczenie dla przewidywania rozwoju wiedzy i przygotowania się zawczasu do jej dezaktualizacji w ciągu naszego życia.
Prognozowanie ciągle sztuką
Gdyby hipotezę Arbesmana o połowicznym zaniku faktów można było rozciągnąć na dzieje ludzkości, co raczej z różnych względów, głównie metodologicznych, jest nieuzasadnione, to dałoby się je przewidywać. Większość ludzi, którzy chcą poznawać przyszłość, wiedzieć co ich czeka i zawczasu przygotować się do tego, cieszyłaby się. Nie musieliby uciekać się do zawodnej wiedzy jasnowidzów, wróżbitów i innych przewidywaczy, ani do przypowieści zawartych w świętych księgach. Korzystaliby z prognoz naukowo uzasadnionych, a więc powszechnie uważanych za bezsporne. Chociaż, z drugiej strony, nie wiadomo, czy - wbrew pozorom - nie wywołałoby to masowych skutków negatywnych w postaci stresów, paniki i nierozsądnych zachowań.
Poszukiwanie przez scjentometrystów jakiegoś modelu matematycznego czy fizykalnego, na podstawie którego można by określać czasy połowicznego zaniku faktów nie tylko naukowych i historycznych, ale również realnych, dziejowych, przypomina poszukiwanie przez fizyków jakiejś Weltformel (ogólnej reguły czy prawidłowości świata wyrażonej w postaci wzoru matematycznego). Jest ona równie absurdalna, jak słynny „demon Laplace’a”, o którym można sobie pomyśleć, ale którego nie sposób zmaterializować.
W potocznej świadomości funkcjonuje wywodzące się z obserwacji lub doświadczenia wielu pokoleń powiedzenie „historia kołem się toczy”. Ale jest ono nieprecyzyjne: czy chodzi o historię, czy o dzieje, czy „kołem” oznacza zataczać kręgi i powtarzać się po każdym pełnym obiegu, czy poruszać się po spirali, a więc bez możliwości powrotów i powtórzeń. Kwestia powtarzalności faktów dziejowych i powrotów okresów historycznych jest mocno problematyczna.
W świecie sensorycznym - a dzieje ludzkości mieszczą się w tym właśnie świecie, a nie w świecie wyobrażanym sobie przez ludzi aniodzwierciedlanym przez naukowców - realne procesy są zawsze nieodwracalne, jak w fizyce. Przynajmniej dotychczas nie potwierdzono istnienia tam procesów odwracalnych. W związku z tym, prognozowanie dziejów, zwłaszcza w wymiarze globalnym, a nie lokalnym, w odległych horyzontach czasu, a nie w bliskiej perspektywie, nadal pozostanie sprawą mocno skomplikowaną i niezmiernie trudną, mimo szybko postępujących osiągnięć scjentometrii i przedsięwzięć prognostyków.
Wiesław Sztumski
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3931
Współczesne nauki humanistyczne coraz bardziej nie przystają do modelu scjentystycznego z różnych powodów. Przede wszystkim, dyscypliny humanistyczne i społeczne, których nie daje się zmatematyzować, gdyż „W każdej nauce jest tyle prawdy, ile w niej matematyki” (Kant) stają się bardziej miękkie i elastyczniejsze, a przez to podatne na wprowadzanie elementów nieprawdy i fałszerstwa. Dotyczy to zwłaszcza historii, która jest nauką o dziejach, ich naukowym opisem.
Przez dzieje rozumiem sekwencję czasową faktów, a faktem jest realne wydarzenie prawdziwe, tzn. takie, które rzeczywiście ma lub miało miejsce w świecie zmysłowym, co zostało potwierdzone za pomocą metod naukowych. Dla historyka fakt jest tym samym, co na przykład zjawisko fizyczne dla fizyka.
Fakt różni się od jego opisu tak, jak życie (dzieje) człowieka od jego życiorysu (biografii): życiorys ma się jeden, biografii można mieć wiele. Fakty można postrzegać w optyce różnych stereotypów poznawczych, przeżywać na różne sposoby i różnie ustosunkowywać się do nich i w zależności od tego różnie opisywać.
O zaistniałych faktach można nie wiedzieć, albo świadomie je skrywać, ale nie da się ich zmienić, ani wymazać z dziejów, co najwyżej z pamięci. Dziejów nie da się sfałszować, ponieważ fakty pozostają zawsze faktami, niezależnie od tego, czy się podobają i co się o nich sądzi. Inaczej ma się rzecz z historią. Tutaj istnieje możliwość żonglowania faktami – można je dowolnie porządkować zestawiać, interpretować, oceniać, uznawać za korzystne lub niewygodne, przedstawiać w fałszywym świetle oraz zamieniać je na domniemania lub zmyślenia. I tak, niestety, często się robi.
Z tej racji historia, głównie najnowsza, jest chyba najmniej wiarygodną nauką i najbardziej podatną na prostytuowanie się. (O postępującej prostytucji nauki w wyniku jej komodyfikacji pisałem kilka lat temu w wywiadzie Nauka się prostytuuje („Przekrój” Nr 31.7. 2008), Dewaluacja nauki, („Przekrój“, 13.11.2008) oraz Sprzedajna nauka („Sprawy Nauki”, Nr 3, 2010), a o zaniku naukowości w nauce - w artykule Ile nauki w nauce („Sprawy Nauki” Nr 10, 2008).
Napisałem tam: „Tyle jest jeszcze nauki w „nauce”, ile jest w niej prawdy pojmowanej w sensie arystotelesowskim, a stopień naukowości nauki wyznacza stosunek półprawd i kłamstw do prawd zawartych w niej. Postępujące upragmatycznienie i utowarowienie nauki pozbawia ją cnoty obiektywizmu i prawdy, a z naukowców czyni pariasów lub marionetki w rękach wszechwładnych elit finansowych i politycznych”.
Nadal jest to aktualne, a praktyka ostatnich lat coraz bardziej potwierdza tę wypowiedź).
Historycy i artyści
Zawsze historia była pisana z dużą domieszką subiektywizmu. Dlatego nie odzwierciedlała dziejów obiektywnie ani adekwatnie. Podobnie ma się rzecz z opisami literackimi i artystycznymi – z wyjątkiem naturalistycznych. Im bardziej twórca jest zaangażowany w politykę, albo światopogląd, im bujniejszą, albo chorą ma wyobraźnię, tym bardziej zdeformowane (surrealistyczne) tworzy opisy.
Historycy, oprócz faktografów, archiwistów i może jeszcze niektórych kronikarzy, też są twórcami kreującymi historię na swoją modłę. Niektórzy czynią z niej instrument manipulacji społecznej i urabiania opinii publicznej albo ze względów ambicjonalnych, albo - coraz częściej - kierując się względami wyrachowanymi: merkantylnymi, serwilistycznymi lub karierowiczowskimi. „Najnowsza historia polityczna (datująca się od około stu lat) wydaje się być grą wytrawnych graczy politycznych („wybitnych" i jednostek „godnych kultu", albo stosunkowo małych grup, którym one przewodzą) w ich interesie przy mniej lub bardziej zaangażowanym udziale wielu milionów statystów” (W. Sztumski, Kto kształtuje historię?, w: „Sprawy Nauki”, Nr 1, 2011).
Zwykle historia zawiera elementy nieprawdy, ponieważ dziejopisarze, historycy, literaci, artyści i politycy, a nawet naoczni świadkowie przedstawiają fakty w sposób zniekształcony - albo wskutek zaburzeń pamięci, albo intencjonalnie dla różnych celów, zazwyczaj niegodziwych. Historię fałszowano u nas zawsze. W zależności od tego, kto rządził, gloryfikowano jednych i czyniono z nich bohaterów, albo poniżano innych i czyniono z nich zdrajców, przyczyn zwycięstw nie ukazywano w kontekście realnych uwarunkowań dziejowych, tylko w mniemanych cudach, itd.
Artyści, kompozytorzy i literaci w ramach licentia poetica mają prawo do prezentacji dziejów (kreowania historii) w swoich książkach, epopejach, sztukach teatralnych, utworach muzycznych i filmach (z wyjątkiem dzieł dokumentalnych) i do ich interpretacji na swój sposób, w miarę obiektywnie, wiarygodnie i prawdziwie lub subiektywnie, nieprawdopodobnie i fałszywie.
Jednak kiedy np. reżyser filmu oświadcza w środkach masowego przekazu, które wywierają ogromny wpływ na świadomość historyczną narodu (głównie młodocianych), że jego film jest wprawdzie fabularny, ale historyczny, bo - jak twierdzi - oparty na faktach (a powszechnie wiadomo, że wydarzenia przedstawione w tym filmie są na razie tylko produktem bujnej czy patologicznej wyobraźni lub domysłów wymagających weryfikacji), to albo jest ignorantem, bo nie wie, co znaczy słowo „fakt” (wg Słownika Języka Polskiego „fakt to «to, co zaszło, lub zachodzi w rzeczywistości») i nie umie odróżnić faktów od mitów, albo hipokrytą, celowo okłamującym widzów i publiczność. Co innego, gdyby powiedział, że jego film oparty został na „faktach medialnych”, czyli informacjach rozpowszechnianych w mediach, niezgodnych z prawdą, ale mających wpływ na opinię publiczną.
Narzędzie polityków
Ale, co tam jakiś reżyser! Nie tylko on plecie bzdury. Gorzej, gdy tak wypowiadają się przedstawiciele elit politycznych i to nie z głupoty, (chociaż tak też bywa), ale gdy intencjonalnie i perfidnie oszukują społeczeństwo. Demonstracyjną obecność najwyższych władz państwowych dostojników itp. na nie najwyższej rangi artystycznej filmie kręconym rzekomo na podstawie faktów o Smoleńsku można oceniać jako apoteozę kiczu i bajania oraz jako wykorzystywanie swojego prestiżu wynikającego ze sprawowania wysokich urzędów do celów propagandy politycznej i masowego ogłupiania społeczeństwa w kwestii historii.
Nadgorliwi dyrektorzy szkół i nauczyciele z pobudek ideologicznych, albo chcący na wszelki wypadek przypodobać się „władcom”, organizują klasowe wyjścia na ten film, rzekomo nie przymusowe. (Ale, jeśli uczeń ma do wyboru być na lekcjach, albo w kinie, to jest wysoce prawdopodobne, że wybierze tę drugą opcję).
W ten sposób, zamiast rozwijać mądrość i krzewić wiedzę prawdziwą, ogłupiają uczniów. Twórcy, którzy prezentują fałszywą historię na użytek propagandy i władzy politycznej, korzystają z relatywizmu etycznego (brak ostrej granicy między prawdą a fałszem) i z kultury antywartości (wartość „prawda” zastąpiona jest przez antywartość „fałsz”). Chcą, aby społeczeństwo uznało to, co mieści się tylko w sferze hipotetycznej (domysłów, przypuszczeń lub insynuacji) za niezbite wydarzenia, mieszczące się w sferze faktualnej. Nie zdają sobie sprawy z tego, że jeśli te domysły nie zostaną zweryfikowane, co jest wysoce prawdopodobne, to osiągną cel inny od zamierzonego – dzięki nim władza straci kredyt zaufania społecznego.
Propagandzie zakłamanych historii służy również tzw. narodowe czytanie książek z udziałem (czy pod dyktando) głowy państwa. Z pozoru to dobra inicjatywa. Niech wreszcie naród czyta książki polskich autorów, niech poszerza wiedzę o kulturze narodowej, niech dzięki temu czytelnictwo dorówna chociażby temu poziomowi, jaki był w czasach tzw. komunizmu, kiedy rzekomo wszystko było złe. Ale dlaczego – chyba nie przypadkowo - wybrano akurat Quo vadis H. Sienkiewicza?
Nie jest to powieść historyczna, gdyż nie respektuje prawdy historycznej. Zawiera zmyśloną historię o podpaleniu Rzymu przez Nerona, którego Sienkiewicz przedstawił tendencyjnie i karykaturalnie jako najgorszego cesarza Rzymu, debila i mordercę „niewinnych” (a faktycznie spiskujących) chrześcijan, oraz przejaskrawiony do rangi horroru opis prześladowania pierwszych chrześcijan przez Nerona. W tych czasach krzyżowanie, kamienowanie i palenie było naturalnym i powszechnym sposobem karania.
Nota bene, chrześcijanie wówczas nie byli tak licznie i okrutnie torturowani jak innowiercy, krytycy kościoła, heretycy, czarownice albo „nawiedzeni przez szatana” w czasach chrześcijańskiej „miłosiernej” Inkwizycji. Za Nerona zginęło około 1400 chrześcijan, a w okresie Inkwizycji co najmniej kilkanaście tysięcy osób (jest to liczba, do której przyznaje się kościół; prawdziwej nikt nie zna z braku wiarygodnych źródeł), przeważnie chrześcijan.
Wiedzę o Neronie zaczerpnął Sienkiewicz od historyków rzymskich (Tacyta i Swetoniusza), wrogich Neronowi, a więc fałszujących historię, oraz chrześcijańskich, wyżywających się na Neronie za prześladowanie, tzn. ze źródeł nieobiektywnych, bo one najlepiej odpowiadały ideologii autora Quo vadis.
A fakty były zgoła inne. „O ile sam pożar jest faktem historycznym, o tyle domniemanie, że to Neron był tym, który kazał podpalić Rzym jest oczywiście zwykłą fantazją. Dla współczesnych historyków jest rzeczą oczywistą, że Neron Rzymu nie podpalił. Swetoniusz przedstawił fałszywy obraz rzymskiego władcy. Neron był osobą niezwykle wrażliwą, wielkim mecenasem sztuki, człowiekiem, którego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby tylko mógł zrealizować swe prawdziwe marzenie” (Jerzy Ciechanowicz, Rzym – ludzie i budowle, PIW, Warszawa 1987).
„W tych czasach pożary w Rzymie zdarzały się często. Tacyt twierdzi, że w tym czasie Neron przebywał nie w Rzymie, a w Anzio. Na wieść o pożarze szybko wrócił do Rzymu celem organizacji pomocy humanitarnej, na którą wyłożył pieniądze z własnych funduszy. Zaraz po pożarze cesarz otworzył swój pałac dla pogorzelców oraz zapewnił dostawy żywności. Po pożarze stworzył też nowy plan rozwoju miasta, w którym zaznaczono, że spalone domy maja być rozebrane, zaś na ich miejsce pobudowane nowe, z cegły, w większej odległości od drogi.
Poza tym Neron zbudował w miejscu pogorzeliska kompleks pałacowy nazwany „Domus Aurea”. Fundusze potrzebne na odbudowę miasta zostały zebrane ze specjalnych danin nałożonych na prowincje rzymskie” (Philipp Vanderberg, Neron, Świat Ksiażki, Warszawa 2001). A Richard Holland (Neron odarty z mitów, Wyd. Amber 2001) obala mit Nerona sadysty, okrutnika i beztalencia, ukształtowany po jego śmierci i rozpowszechniony przez Sienkiewiczowskie Quo vadis?
Przecież w Roku Sienkiewiczowskim można było wybrać inną jego książkę historyczną, lepszą, np. Krzyżaków. Tyle, że w pierwszej autor gloryfikuje chrześcijan, a w drugiej ukazuje ich (Krzyżaków) jako podstępnych i okrutnych morderców, co akurat było faktem.
Można było również wybrać Ogniem i mieczem, ale to byłoby political incorrect wobec naszych wschodnich „przyjaciół” i drażniłoby ich uczucia patriotyczne.
Narodowa katecheza
O co więc chodzi? Nietrudno domyślić się, że z pewnością nie o wątpliwe walory literackie i historyczne. Większość laików literatury uważa Quo vadis za arcydzieło, mniejszość koneserów - za kicz. Dla przykładu cytuję jeden z wielu krytycznych komentarzy anonimowych internautów na ten temat: „Dążąc do wielkich i efektownych „obrazów”, Sienkiewicz wzmacniał je do granic wytrzymałości. Ekspresywność scen ociera się o stylistyczny patos, emocja – o sentymentalizm, sytuacje fabularne o stereotyp. Nierzadko, i nie bez słuszności, stawiano pisarzowi zarzut płytkiej psychologii, uproszczonych formuł światopoglądowych, podporządkowania się niewybrednym gustom czytelniczym”.
Nie chodziło też o wychowanie patriotyczne (temu lepiej służą Krzyżacy lub Ogniem i mieczem). Chodziło o wychowanie religijne w wierze katolickiej i włączenie się w nurt przerażających opowieści kościelnych o współcześnie prześladowanych katolikach w całym świecie - tam, gdzie ich nikt nie zapraszał, nie chce słuchać ich nauk i ma ich dość.
W Epilogu Quo vadis Sienkiewicz ujawnił cel religijny, dla którego napisał swoją książkę – utrwalenie w świadomości czytelników wiecznego panowania kościoła katolickiego nad światem: „I tak minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu”.
Tak oto narodowe czytanie okazuje się po prostu zakamuflowaną narodową katechezą i sprzyja bałwanieniu mas. W państwie demokratycznym uznającym wolność wyznania władcy mogą być religijni, wierzyć w co chcą i kierować się nakazami swojej wiary i kapłanów. Mają pełne prawo okazywać swą religijność, ale chyba nie powinni czynić tego ostentacyjnie (bardziej na pokaz), albo publicznie uczestniczyć w pielgrzymkach i innych imprezach kościelnych, a tym bardziej narzucać swojego światopoglądu całemu narodowi. W żadnym cywilizowanym kraju, poza islamskimi państwami wyznaniowymi, przywódcy państwowi - również chrześcijanie - tak się nie zachowują.
Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce odbywać się będzie narodowe odmawianie różańca pod przywództwem premiera oraz masowe odmawianie modlitw pod przywództwem ministrów, wojewodów, itp.
Trzeba być wyjątkowym hipokrytą, żeby na przekór faktom świadczącym o służalczości wobec kościoła twierdzić, że nasze państwo nie jest wyznaniowe. Ono takim jest i będzie coraz bardziej. Tylko czekać, kiedy w wyniku uznania wyższości klauzuli sumienia i prawa bożego (zwanego oszukańczo „naturalnym”) nad prawem stanowionym (świeckim) zostaną wprowadzone takie rygory religijne, jak w tzw. Państwie Islamskim.
Wiesław Sztumski