Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6156
Większość ludzi przekonana jest o tym, że wzrost liczby przepisów, a w szczególności zakazów, skutkuje wzrostem ładu społecznego oraz poprawności zachowań i postępowań ludzi. Tymczasem życie pokazuje zgoła coś innego.
Kultura europejska, zwana kulturą Zachodu, szerzy się w świecie za sprawą globalizacji i imperialnych aspiracji USA oraz krajów Europy Zachodniej. Od początku kształtowała się pod wpływem religii chrześcijańskiej. Dlatego nie bez racji twierdzi się, że kultura europejska ufundowana jest na wartościach chrześcijańskich. W istocie jest to kultura helleńska i rzymska, zdeformowana przez chrześcijaństwo, szczególne w Średniowieczu. Nie zmieniła jej epoka odrodzenia, dość znaczna laicyzacja w czasach nowożytnych, rozwój cywilizacji spowodowany przez postęp wiedzy i techniki, ani współczesna ideologia liberalizmu.
Od początku aż do naszych czasów kształtuje się ona w procesie rywalizacji postępowych ideologii liberalnych i świeckich z konserwatywną religią chrześcijaństwa. A rozgrywa się przede wszystkim na płaszczyźnie etyki normatywnej. Fundamentem etyki chrześcijańskiej są zbiory przykazań zawarte w dekalogu oraz w przykazaniach kościelnych, wyrażone niemal wyłącznie w formie negatywnej, czyli w postaci zakazów: „Nie będziesz…”, „Nie rób…” itd. Uzupełnia je cała lista grzechów głównych i podrzędnych, wymienionych w katechizmie i w rachunkach sumienia. Toteż kultura europejska jest w przeważającym stopniu kulturą zakazów.
Od dwudziestu wieków setki pokoleń w wielu krajach świata wychowywano i wychowuje się nadal w kulturze zakazów. Na zakazach opiera się nie tylko etyka chrześcijańska, lecz również laicka, zwana „niezależną”. Każda etyka normatywna określa i stara się racjonalnie uzasadniać reguły tradycyjnie obowiązujące w stosunkach międzyludzkich, w sposobach zachowań i w postępowaniu. A te najprościej formułować w formie zakazów. Dlatego edukatorzy szczególnie mocno akcentują i wbijają w pamięć zakazy obowiązujące w społeczeństwie, a stróże moralności egzekwują je bezwzględnie.
Zakazy etyczne nakładają pęta na ludzi w sferze ciała i ducha, a więc ograniczają wolność w zakresie postaw, zachowywania się, postępowania, działania i myślenia. A zatem, kultura zakazów redukuje zakres i stopień wolności jednostek oraz grup społecznych proporcjonalnie do liczby norm ustanawianych przez nią.
Jest to sprzeczne z istotą ideologii liberalizmu i z naturalnym dążeniem do wolności. Wprawdzie zależności między ludźmi oraz utrzymanie ładu społecznego wymagają normowania za pomocą odpowiednich regulacji etycznych, w tym także zakazów, ale nie powinny one przeważać nad innymi formami wyrażania norm etycznych.
Kodeksów ci u nas dostatek...
W toku ewolucji społecznej wzrasta liczba relacji interpersonalnych i ich stopień złożoności. To wymaga coraz większej liczby uregulowań etycznych. Z tej racji tworzy się coraz więcej norm, które dotyczą coraz bardziej szczegółowych kwestii. Zaś w wyniku wzrastającej różnorodności zawodów, usług i postępującego rozwarstwienia społecznego trzeba grupować te normy, odnosząc je odpowiednio do poszczególnych grup, organizacji, interesariuszy, branż, profesji i firm, z których każda chce mieć własny kodeks etyczny.
Według Alana Kitsona i Roberta Campbella, od końca lat 60. dziesięciokrotnie wzrosła liczba kodeksów zawodowych - tak więc szerzy się radosna twórczość. Ponad 80% firm poddanych stosownym badaniom dysponuje własnymi kodeksami, a spośród tysiąca firm amerykańskich wymienionych w periodyku „Fortune” aż 93% mogło pochwalić się posiadaniem kodeksu lub innego dokumentu dotyczącego etyki firmy.
W Polsce liczba takich firm stanowi jeszcze niewielki odsetek. Niektórzy sądzą, że najlepiej byłoby, gdyby każda firma, grupa społeczna, a - być może - rodzina i jednostka miała swój własny kodeks etyczny i gdyby udało się skodyfikować każdą możliwą sytuację. To jednak wydaje się mało prawdopodobne. Zresztą niewiele by to dało. Bowiem w wyniku akceleracji tempa życia trzeba by raz stworzone kodeksy etyczne ciągle i coraz częściej modyfikować i dostosowywać do każdorazowo aktualnych warunków społecznych.
Za rozwojem i uszczegóławianiem kodeksów etycznych stoją też racje subiektywne. Większość ludzi przekonana jest o tym, że wzrost liczby przepisów, a w szczególności zakazów, skutkuje wzrostem ładu społecznego oraz poprawności zachowań i postępowań ludzi. Tymczasem życie pokazuje zgoła coś innego. Liczba zakazów nie przekłada się na etyczność ludzi ani organizacji. Jest dokładnie na odwrót: im mniej zakazów i im prościej są one formułowane, tym są skuteczniejsze. Małą liczbę zakazów łatwiej się zapamiętuje i przestrzega. A jeśli są jasno i jednoznacznie sformułowane, to nie budzą wątpliwości, nie wymagają dodatkowych wykładni ani interpretacji, co w znacznym stopniu ułatwia ich egzekwowanie.
Z różnych powodów przyszło nam funkcjonować w istnym gąszczu norm etycznych, który trudno jest ogarnąć w całości i w którym trudno się połapać. (W Polsce doliczono się już ponad 250 kodeksów etycznych.) Praktyka dowodzi, że nadmiar zakazów wcale nie czyni ludzi porządniejszymi ani lepszymi, podobnie jak nadmiar przepisów prawnych nie skutkuje spadkiem przestępczości. Chyba lepszy jest ich niedomiar, gdyż poszerza stopień wolności w podejmowaniu decyzji i zmusza do zastawiania się, jak powinno się postąpić w danej sytuacji, by nie narazić się na przykre konsekwencje, nie koniecznie moralne albo prawne. Przykładem potwierdzającym zasadność tego stwierdzenia jest bezsensowne ustawianie w Polsce coraz większej liczby wymyślnych znaków drogowych oraz rozbudowa do granic absurdu szczegółowych przepisów kodeksu drogowego. Nie przyczynia się to wcale do spadku liczby wykroczeń oraz wypadków, lecz raczej do ich wzrostu.
Im mniej – tym lepiej
Niewielka liczba zakazów wymaga zastanowienia się w kwestiach wyboru sposobu działania i podejmowania właściwej decyzji. Wadą zakazu jest to, że na zasadzie zwykłej przekory wywołuje zazwyczaj jakby instynktownie obronną reakcję psychiczną sprzeciwu - chęć złamania go albo ominięcia. Sam zakaz skłania do buntu i może go generować. Dlatego mnożenie zakazów przyczynia się do wzrostu naruszania ich. Nieuzasadnione przekonanie moralizatorów o konieczności kodyfikacji wszystkich możliwych sytuacji życiowych i tworzenia mnóstwa drobiazgowych zakazów nie tyle sprzyjają ładowi, co zniewalaniu ludzi. A poza tym, życie wnosi wciąż nowe sytuacje społeczne, których nie sposób przewidzieć w świecie zmieniającym się bardzo szybko. To sprawia, że starania twórców kodeksów etycznych przypominają przysłowiową pracę Syzyfa.
Na przekór powszechnej opinii, przesadna kodyfikacja wcale nie służy ładowi moralnemu, ponieważ doprowadza do absurdów i nieuczciwości. Z gąszczu nadmiernych zakazów nie powstaje porządek, tylko chaos etyczny. Jest on również spowodowany innymi przyczynami obiektywnymi: relatywizacją norm (zakazów) oraz nieustannym skracaniem czasu ich obowiązywania w wyniku ciągle wzrastającego tempa życia.
Dawniej kodeksy etyczne zawierały bardzo mało norm (w kulturze chrześcijańskiej wystarczyło nawet 10 przykazań) i nie wymagały częstych modyfikacji, bo świat niewiele się zmieniał. Dlatego obowiązywały w ciągu wielu pokoleń, były wielokrotnie powtarzane i przekazywane z jednego pokolenia na drugie w różnych formach (przekazy ustne, napisy na makatach itp.). Dzięki temu solidnie utrwalały się w pamięci ludzi. Dynamika współczesnego świata jest tak duża, że zanim ustanowi się jakąś normę i zdąży się przyzwyczaić do niej, przestaje ona już przystawać do nowopowstałej sytuacji społecznej - staje się anachroniczną i dlatego zbyteczną. Częste zmiany norm i ogromna ich liczba utrudniają zapamiętywanie. A ciągła aktualizacja kodeksów, dokonywana w pośpiechu i byle jak, odbija się negatywnie na ich jakości.
Życie w strachu
Życie wśród zakazów jest prawdziwym koszmarem; jest życiem w ustawicznym strachu przed możliwością naruszenia ich i narażeniem się na jakąkolwiek formę kary, co samo w sobie jest stresogenne. Zwiększająca się liczba zakazów i obaw związanych z możliwością ich naruszenia implikuje narastanie stresów i oraz nerwic, co oprócz innych czynników nerwicogennych przyczynia się do wzrostu chorób psychicznych. W gąszczu zakazów wzrasta prawdopodobieństwo nieświadomego złamania któregoś z nich. Toteż rośnie liczba potencjalnych i rzeczywistych przestępców.
Rozwój kultury zakazów skutkuje wzrostem przestępczości. Z jednej strony, nikt nie wie, kiedy i za co może być ukarany, a z drugiej strony, każdego można traktować jak potencjalnego przestępcę i każdy może czuć się nim. Z każdego można też zrobić przestępcę, bo zawsze da się znaleźć jakiś zakaz w jakimś kodeksie, który się naruszyło. (Słynne powiedzenie służb specjalnych: „Dajcie człowieka, a jakiś paragraf się na niego znajdzie”).
W związku z tym, w kulturze zakazów mogą wytworzyć się dwie postawy ekstremalne: albo kompletny paraliż działań - „najlepiej nic nie robić, żeby się nie narazić na coś albo komuś”, albo totalne lekceważenie zakazów - „robić, co się chce, nie zważając na konsekwencje swoich czynów”. Pierwsza doprowadza do kompletnego zniewolenia, a druga - do absolutnej samowoli. A obie, bez wątpienia, stanowią zagrożenie dla ładu społecznego i są w jednakowym stopniu szkodliwe dla funkcjonowania jednostek i społeczeństwa.
Wciąż jeszcze panuje przekonanie, jakoby zakazy były najskuteczniejszym narzędziem wychowawczym w zakresie kształtowania moralności. Jednak doświadczenie pokazuje, że w wielu przypadkach nadmiar zakazów oraz zmuszanie do bezwiednego, wymuszonego oraz rygorystycznego przestrzegania ich może przynieść więcej szkód niż pożytków.
Przede wszystkim, szkodliwie odbija się na zdrowiu psychicznym nie tylko wychowanków, ale i wychowawców, gdy ich zakazy nie są respektowane. A oprócz tego, przyzwyczaja do tego, żeby ludzie nie myśleli, tylko kierowali się zakazami. To uwalnia od osobistej odpowiedzialności za swoje decyzje i czyny.
Nie zakaz, a powinność
Jest więc dylemat, czy mając na względzie efektywność wychowywania nadal rozwijać kulturę zakazów i bezsensownie mnożyć je, czy raczej odchodzić od tej kultury i ograniczać liczbę kodeksów. A może, zamiast tworzyć ich wielość, ograniczyć się do jednego, obowiązującego wszystkich. Tym bardziej, że większość norm zawartych w różnych kodeksach da się sprowadzić do wspólnego mianownika. W końcu etyka jest jedna, tak jak logika, i jej normy mają charakter ogólnoludzki.
Może, zamiast dodawać jeszcze jeden kodeks etyczny, redukować ich liczbę? Czy nie lepiej zaprzestać rozbudowy kultury zakazów, a zacząć rozwijać kulturę powinności na bazie imperatywu ekoetyki i humanizmu ekofilozoficznego: zachowuj się i postępuj tak, abyś nie przyczyniał się do destrukcji swojego środowiska życia - pamiętaj, że twoją powinnością jest rewerencja dla życia, przede wszystkim ludzkiego.
Powinność jest chyba lepsza od zakazu, ponieważ nie jest narzucona z zewnątrz, lecz bierze się z przyzwolenia wewnętrznego i osobistego przeświadczenia o poprawnym postępowaniu; bierze się z własnej świadomości moralnej, a nie ze strachu przed karą. Jest ufundowana na trwalszej podstawie aniżeli zakaz. Nie chodzi o to, by w ogóle nie korzystać z zakazów, ale by zachować umiar w ich tworzeniu i uciekać się do nich w sytuacjach nadzwyczajnych.
W ten sposób zakaz nie będzie czymś pospolitym, spowszechniałym i wskutek tego lekceważonym, lecz nabierze stosownej wartości, wymowy oraz mocy i stanie się skutecznym narzędziem wychowawczym. Nie można nie doceniać roli zakazów, ale nie należy jej przeceniać. Dlatego - sądzę - kulturę zakazów należy rozsądnie redukować i zastępować ją stopniowo przez kulturę i powinności.
Wiesław Sztumski
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 7136
Funkcję języka określa się jako jego relację do świata. Powszechnie przypisuje się językowi trzy kategorie funkcji: kognitywną, społeczną i afektywną.
Funkcja kognitywna sprowadza się do opisywania świata. Dzięki niej dowiadujemy się, jaki jest świat. Realizacja tej funkcji jest jednak ograniczona do świata, który postrzegamy lub wyobrażamy sobie.
Funkcja społeczna sprowadza się do miejsca i roli języka w komunikacji społecznej, w regulacji stosunków międzyludzkich i określaniu ról społecznych.
Funkcja afektywna jest związana z przekazywaniem emocji, nastrojów, zdziwienia, fascynacji i ekspresji za pomocą elementów języka.
Do tych kategorii funkcji trzeba dodać jeszcze funkcję języka: heurystyczną i kreatywną. Za pomocą języka nie tylko opisuje się rzeczy i ich stany, wspomaga myślenie, rozwiązuje problemy, wyraża myśli, wrażenia, uczucia oraz stany ciała i ducha, ocenia wydarzenia, zachowania i sytuacje, a także wymienia informacje oraz przekazuje tradycje kulturowe. Język umożliwia też ingerencję w zachowanie się i postępowanie innych ludzi, ponieważ dostarcza wskazówek (instrukcji) postępowania.
Wskutek tego może być wykorzystywany do sterowania postępowaniem i działaniem ludzi. Jest więc narzędziem, za pomocą którego pośrednio, ale skutecznie można kształtować świat.
Funkcja kreatywna języka polega na tym, że można za jego pomocą świadomie wpływać na nasze środowisko życia, zmieniać je i tworzyć całkiem nowe. Stosownie dobrane i odpowiednio wypowiadane słowa (retoryka i artykulacja) mogą pobudzać do działań lub do bezczynności. Realizując funkcję kreatywną, język przyczynia się do transformacji albo kreacji różnych rodzajów rzeczywistości: aktualnej, historycznej, faktualnej, idealnej, wirtualnej, wierzeniowej, życzeniowej, zmysłowo postrzeganej itd. Wpływ języka na rzeczywistość może być korzystny lub nie; może prowadzić do ulepszania świata albo do degeneracji, do poprawy naszego życia albo do pogorszenia. W realizacji swoich funkcji - bardziej społecznej i afektywnej niż deskrypcyjnej - język wykorzystywany jest coraz częściej i na szerszą skalę jako narzędzia oszustwa i zakłamania.
Manipulacja slowem
Na doniosłą rolę słów wskazuje zapis w Prologu Świętej Ewangelii wg św. Jana: Na początku było słowo (...) A słowo ciałem się stało. Ucieleśnione słowo może być nie tylko początkiem świata, ale jest potężnym instrumentem komunikacji społecznej. Mając to na uwadze, należy dążyć do tego, by słowom były przyporządkowane w sposób jednoznaczny ich desygnaty: przedmioty, zjawiska, itp. i by wypowiedzi były zgodne z przekonaniami ich autorów. Inaczej mówiąc, w języku powinna obowiązywać zasada referencji. Nakazuje ona przestrzeganie adekwatnego związku słów z tym, co one oznaczają albo, z tym, co się wypowiada. Zabezpiecza ona, choć niezupełnie, przed nadużywaniem języka w celu okłamywania ludzi.
Niestety, ta zasada jest w naszych czasach coraz mniej respektowana, podobnie zresztą, jak wiele innych tradycyjnych zasad obowiązujących w kulturze w ogóle, a w szczególności w kulturze języka. Jest ona osłabiana i wypierana przez zasadę relatywizmu znaczeniowego, w myśl której znaczenia słów zależą od czynników społecznych: w wymiarze przestrzennym - od języków, kultur, wierzeń, ideologii, a wymiarze czasowym - od sytuacji historycznej, w której wypowiada się te słowa. To umożliwia manipulację znaczeniami słów, po to, by wprowadzać ludzi w błąd, czyli stwarza warunki do dokonywania nadużyć semantycznych.
Z tej możliwości okłamywania korzysta się coraz bardziej, a wielu specjalistów od reklamy i propagandy głowi się nad tym, jak najlepiej dokonywać takich nadużyć. Wskutek tego stajemy się w coraz wyższym stopniu „społeczeństwem zakłamanym" i coraz łatwiej można w nim kłamać.
Kłamię, więc jestem
Kłamstwo stało się skutecznym narzędziem walki o różne cele: przeżycie, robienie kariery i bogacenie się. W naszych czasach, bardziej od znanej zasady „myślę, więc jestem" obowiązuje jej parafraza „kłamię, więc jestem" - łatwiej bowiem jest kłamać, aniżeli myśleć. Z pewnością w różnych warunkach społecznych i historycznych to samo słowo uzyskuje różne znaczenia i może mieć różne desygnaty. Dlatego zasadę referencji trzeba raczej traktować jak granicę, do której należy dążyć, aby język mógł dokładnie i bez wieloznaczności opisywać świat i wyrażać nasze myśli.
W praktyce bardzo rzadko zdarza się, żeby między słowem a jego desygnatem zachodziła jednoznaczność. To ma miejsce w językach sztucznych i ściśle sformalizowanych (matematyka, logika). W językach naturalnych słowa i wyrażenia bywają zazwyczaj wieloznaczne. A im bogatszy jest język, tym więcej kryje w sobie wieloznaczności.
Deflacja zasady referencji postępuje wraz z szerzeniem się relatywizmu znaczeniowego oraz substytucji znaczeniowej. Oba te zjawiska rozwijają się zresztą równolegle i powodują wzrost „potencjału kłamliwości języka". Rozumiem go jako zbiór elementów językowych (w istocie pustych redundancji), które mogą być wykorzystywane do manipulacji językiem w celu wprowadzania w błąd.
Relatywizm znaczeniowy
Relatywizm znaczeniowy szerzy się ostatnio w zatrważającym tempie przede wszystkim za sprawą nieokiełznanej reklamy i nieprzebierającej w środkach walki konkurencyjnej w sferach ideologii, polityki i ekonomii. Język ewoluuje w sposób naturalny wraz z postępem cywilizacji i rozwija się w miarę tego, jak coraz bardziej komplikują się stosunki społeczne. Zmianie ulegają sposoby wyrażania się oraz słownictwo. Pojawiają się nowe słowa i frazy, które z czasem zastępują stare, które stopniowo wychodzą z obiegu.
Procesy globalizacyjne pociągają za sobą konieczność zapożyczeń z innych języków, przeważnie z tych, które dominują w gospodarce, nauce i technice. Neologizmy początkowo rażą, potem przyzwyczaja się do nich i z czasem stają się trwałymi składnikami języka powszechnie używanego. Tworzeniu neologizmów sprzyja rozwój języków sztucznych (specjalistycznych) w rozmaitych dziedzinach życia społecznego oraz powstawanie żargonów, jakimi komunikują się różne subkultury.
Od kilkudziesięciu lat, podobnie jak w wielu dziedzinach życia, w ewolucji języka działa zasada akceleracji: szybszemu tempu życia i pracy towarzyszy coraz szybsze - i niestety byle jakie - myślenie, mówienie i wyrażanie myśli i uczuć. A szybkie mówienie wymaga posługiwania się krótszymi frazami i skrótami językowymi.
Ponadto sam język zmienia się coraz szybciej w miarę zmian zachodzących w nim. Rozwój języka, podobnie jak czegokolwiek innego, nie musi prowadzić do zmian na lepsze. Z jednej strony, język dostosowując się do aktualnych warunków środowiska życia sprzyja lepszemu funkcjonowaniu ludzi i lepszej komunikacji.
Dlatego nowy język jest jakby lepszy od starego. Ale z drugiej strony, postęp cywilizacyjny oraz globalizacja przyczyniają się do prymitywizacji języka. Przejawia się ona w postępującej redukcji słownictwa i fraz do możliwie najprostszych, oszczędnych, najkrótszych i w konsekwencji banalnych, w propagacji wyrażeń zaczerpniętych z języków kontrkultur i reklamy oraz w wulgaryzacji języka wskutek szerzenia się języka obscenicznego.
Z globalizacją języka wiąże się pewien paradoks: postępującą eliminację języków etnicznych kompensuje wzrost liczby języków licznych subkultur. To przeszkadza kształtowaniu się jakiegoś jednolitego języka światowego, potęguje wieloznaczność słów oraz utrudnia ich rozumienie i komunikację interpersonalną. A na dodatek, wzrost liczby subkultur potęguje relatywizm znaczeniowy. Im więcej wieloznaczności i względności rozumienia słów, tym większa możliwość wykorzystywania języka do fałszowania rzeczywistości, do tworzenia zakłamanych obrazów świata, blagierskich opisów oraz interpretacji faktów. Na co dzień z tym zjawiskiem spotykamy się w wywiadach, dyskusjach i wiadomościach transmitowanych przez mass media.
Do wzrostu „potencjału kłamliwości języka" przyczynia się też zjawisko substytucji znaczeniowej. Polega ona na podmianie znaczeń słów, jakich używa się w wypowiedziach, dokonywanej między innymi w celu zafałszowania faktów lub wzmacniania emocji i nastrojów towarzyszących przekazywaniu i odczytywaniu komunikatów o faktach. Nie chodzi tu o zamianę znaczeń w wyniku posługiwania się synonimami, lecz o zamianę jednego spośród wielu tradycyjnych znaczeń danego słowa na inne, albo z przypisaniem mu w pełni nowego znaczenia.
Substytucji znaczeń dokonuje się na ogół po to, by usprawiedliwić lub nakłonić do pozytywnej oceny moralnej czegoś niegodziwego, albo żeby wzmocnić negatywną ocenę moralną i wzbudzić odrazę do czegoś, co dotychczas nie uznawano za niegodziwe.
Nadużycia językowe
Relatywizacji i substytucji znaczeniowej towarzyszą nadużycia językowe. Przytoczone przykłady relatywizacji i substytucji znaczeń kilku wybranych, powszechnie używanych słów: misja, bohaterstwo i mord, pokazują, jak dokonuje się nadużyć językowych w celu okłamywania ludzi i fałszowania faktów.
Świadomym nadużyciem semantycznym jest podmiana znaczeniowa słowa "misja". Konwencjonalnie, tradycyjnie i słownikowo znaczy ono "specjalne, odpowiedzialne zadanie, albo podjęcie się pełnienia jakiejś ważnej funkcji społecznej". W każdym ze znaczeń słowo „misja" kojarzy się z celem lub działaniem godziwym, moralnie pozytywnym, a nawet wzniosłym.
Wskutek amerykanizacji naszego języka, coraz częściej szafuje się tym słowem. To powoduje, że zatraca już ono swój wydźwięk patetyczny. (Bardzo często słowa obcojęzyczne nabierają w języku polskim specyficznego, bardziej doniosłego znaczenia aniżeli w języku oryginalnym.) Używa się go nawet do nazywania zadań i działań niegodziwych i etycznie nagannych.
Tak więc "misją" nazywa się bezprawną i ludobójczą agresję na jakiś kraj, zabijanie tysięcy ludzi i podobne akcje zbrodnicze dokonywane w imię jakiejś wiary, ideologii, polityki lub pieniędzy. Tylko patrzeć, jak pospolite akty chuligaństwa i złodziejstwa okażą się również „misjami". Zamiast nazywać tego typu zadania adekwatnie do ich treści, („po imieniu"), nazywa się je „misjami", aby ludzie przywykli do wzniosłości słowa „misja" uznali te godne potępienia akty za usprawiedliwione i heroiczne, a więc warte nagrody i godne naśladowania.
Do rangi misji podnosi się także wiele codziennych zadań właściwych działalności polityków, urzędników i usługodawców, wykonywanych w ramach normalnych obowiązków zawodowych. A to też znajduje oddźwięk w praktyce: politycy, urzędnicy albo usługodawcy, którym wmawia się, jakoby wypełniali „misję", a nie wykonywali płatnej usługi na rzecz innych ludzi, będąc przekonanymi, że naprawdę tak jest, pracują zazwyczaj „z łaski" i stąd bierze się ich nonszalancja wobec wyborców, petentów i usługobiorców. Życie codzienne dostarcza licznych przykładów takiego zachowania w urzędach, sklepach i firmach.
Relatywizacji i substytucji znaczeniowej poddawane jest słowo „bohaterstwo". Tradycyjnie rozumiane jest ono jako niezwykłe męstwo i waleczność, wyjątkowa odwaga, dzielność i ofiarność. Za czyny bohaterskie awansuje się w wojsku i przyznaje odznaczenia państwowe.
Tymczasem od pewnego czasu mianuje się „z urzędu" niektórych ludzi „bohaterami", awansuje i odznacza z pobudek czysto ideologicznych, partyjnych, albo politycznych. Bohaterem jest na przykład ktoś, kto przypadkowo zginął w walce, bo wpadł w zasadzkę, kto został zastrzelony przez wroga, chociaż sam nikogo nie zabił.
Zwykle awansowano i odznaczano żołnierzy za to, że unicestwili wielu wrogów, albo zniszczyli ważne urządzenia sił nieprzyjacielskich. Teraz - paradoksalnie - za to, że dali się zabić. Jakie to bohaterstwo? Po prostu chodzi o okłamywanie opinii publicznej. Za bohaterów uznawano ludzi, którzy służyli interesom państwa, którego byli obywatelami i w którym żyli. Teraz robi się na siłę bohaterami tych, którzy działali na szkodę własnego państwa, będąc płatnymi agentami obcych wywiadów.
Za „bohaterów" uznaje się teraz także tych, którzy uciekli z ojczyzny ze strachu przed odpowiedzialnością karną, albo z chęci poprawy sobie bytu, nie zaś ludzi, którzy w trudnych warunkach totalitaryzmu uczciwie pracowali dla dobra swoich rodzin i ojczyzny. Przykładów takich można by podać więcej. Pokazują one, jak słowo „bohater" - a co za tym idzie - wyobrażenie i wzorzec bohatera, ulegają dewaluacji w konsekwencji relatywizacji i substytucji znaczeń. Każdego można zadekretować jako „bohatera", kto tylko służy „poprawnej" ideologii, kto tylko jest prawomyślny wobec aktualnej władzy.
Takiemu samemu zabiegowi poddane zostało słowo „mord". Tradycyjnie i słownikowo oznacza ono zabójstwo, czyli rozmyślne pozbawienie kogoś życia w okrutny sposób. Jest to czyn absolutnie bezprawny i zbrodniczy. Mimo to, coraz częściej za „mord" uznaje się wykonanie prawomocnego wyroku kary śmierci, jeśli tylko ten wyrok nie jest po myśli wyznawców jakiejś ideologii, zwłaszcza w innych warunkach historycznych. A zatem, każdy wyrok śmierci i wykonanie go można nazwać „mordem" i podważyć jego prawomocność w czasie ogłaszania go w zależności od tego, jaką uznaje się ideologię i kto aktualnie sprawuje władzę w państwie.
I znowu chodzi o celowe usprawiedliwienie działań niezgodnych z prawem i wprowadzanie w błąd opinii publicznej za pomocą odpowiedniej manipulacji językowej. Zazwyczaj dotyczy to zdarzeń minionych. Wydaje się słuszne, by do zasady „prawo nie powinno działać wstecz" dodać zasadę „ocena moralna prawa nie powinna działać wstecz". Każdy może oceniać wyrok sądowy jako sprawiedliwy lub nie, ale nie może poddawać w wątpliwość jego prawomocności w momencie ferowania go w świetle obowiązującego wówczas prawa.
Substytucja i relatywizacja znaczeń różnych słów jest zjawiskiem nieuniknionym w procesie naturalnej ewolucji języka. Z tej racji jest ono moralnie obojętne. Natomiast wynaturzeniem jest instrumentalne wykorzystywanie tego zjawiska przez ideologów, polityków, reklamotwórców itp. do niecnych celów fałszowania rzeczywistości i do wywoływania odpowiednich nastrojów społecznych. Jest ono bez wątpienia zjawiskiem karygodnym. Jeśli język ma być instrumentem dochodzenia do prawdy, kształtowania przyzwoitości oraz rzetelnego przekazu komunikatów, to należy ograniczać i eliminować przypadki nadużyć semantycznych.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1896
Szkodliwe skutki relatywizmu semantycznego
Język humanistów - artystów, polityków, propagandystów, kaznodziejów itp. - różni się od języka przyrodoznawców, matematyków, logików i informatyków tym, że zawiera polisemię i dopuszcza relatywizm znaczeniowy. Dlatego jest narzędziem głoszenia fałszu.
Funkcja praktyczna języka w aspekcie społecznym realizuje się w szczególności w komunikacji danego człowieka z innymi ludźmi. Za pomocą języka wyraża on lub opisuje zjawiska, sytuacje, wydarzenia, nastroje, zachowania, uczucia, postawy, reakcje oraz oceny i przekazuje innym informacje o nich.
Opisy językowe (werbalne lub pisemne) wpływają na przyswojenie sobie i wyobrażenie ich treści, rozumienie ich, odnoszenie się do nich oraz ich osąd w sposób mniej lub bardziej racjonalny, albo emocjonalny. Od tego zależą zachowania ludzi, ich postawy i podejmowane przez nich działania. (Zależą one również od zaleceń, nakazów i instrukcji postępowania).
Język jest potężnym narzędziem, docenianym głównie przez manipulantów społecznych, za pomocą którego ingeruje się bezpośrednio w świadomość, żeby odpowiednio kształtować ją i modyfikować, by kontrolować postępowanie, zachowanie się oraz działanie i manipulować nimi. W ten sposób można nie tylko pośrednio manipulować zjawiskami społecznymi i wydarzeniami historycznymi, ale również kreować je. W tym przejawia się między innymi kreatywna funkcja języka, która polega na tym, że dzięki językowi można przeinaczać fakty, albo tworzyć nieprawdziwą historię, zmyślone zdarzenia społeczne i arbitralne opinie w zależności od potrzeb i na użytek ideologii, polityki, religii, literatury i sztuki. Przykładów na to jest mnóstwo (zwłaszcza z literatury i sztuki) i są one powszechnie znane.
Język pełni również ważną rolę w formułowaniu komunikatów zawierających informację, wiedzę, poglądy lub opinie. W zależności od tego, czemu mają służyć i jakie cele przyświecają ich twórcom i nadawcom, mogą one być prawdziwe (niebudzące wątpliwości, czyli pewne), jawnie fałszywe, albo quasi-prawdziwe, czyli zafałszowane w sposób utajniony, tzn. „udające prawdziwe" lub uchodzące za prawdę.
Formy i sposoby utajniania fałszu kryjącego się w komunikacie zależą od tego, do jakiego adresata kierowany jest komunikat. Do słabo wykształconego i mało doświadczonego lub naiwnego wystarczą prymitywne sposoby fałszowania. Zaś do mądrego i doświadczonego życiowo muszą być bardziej wyrafinowane. Arsenał technik fałszowania jest spory i coraz bardziej wzbogacany dzięki postępowi wiedzy.
Coraz częściej i na szerszą skalę w przekazie medialnym język służy za narzędzie zakłamania i oszustwa. Sądzi się, że jeśli ktoś występuje publicznie in live stream (ma czelność wystąpić przed ludźmi na żywo face to face i patrzeć im w oczy), albo publikuje coś w prasie lub w książce (niestety, większość ludzi wierzy słowu pisanemu), to z pewnością głosi prawdę. Na ogół zawierza się komuś na podstawie tradycyjnych stereotypów, jak np. „Kto patrzy prosto w oczy, nie kłamie" (Czy te oczy mogą kłamać?, „Kto się rumieni, albo poci, ten kłamie", „Człowiek powszechnie szanowany mówi prawdę", „Święte Księgi nie kłamią" itp.). Te stereotypy rozwijały się i utrwalały w ciągu stuleci, kiedy kłamstwo i oszustwo były moralnie naganne i należało się ich wstydzić, a prawdomówność była cnotą etyczną.
Kłamstwo było czymś niezwykłym oraz niecodziennym i ludzie wstydzili się kłamać. Wstydzenie się kłamstwem przechodziło z pokolenia na pokolenie i wskutek tego stało się jakby cechą dziedziczną. Reakcje fizjologiczne na bodziec emocjonalny „wstyd", np. w postaci podwyższonego ciśnienia, przyspieszenia tętna, pocenia się itp., wykorzystuje się w wykrywaczach kłamstw (wariografach).
Jednak od niedawna, odkąd panuje relatywizm etyczny i zaczęła się upowszechniać cywilizacja kłamstwa, te stereotypy nie sprawdzają się. Odtąd kłamstwo i oszustwo stały się czymś powszechnym, normalnym lub wręcz pożądanym („Kłam, żeby przeżyć", „Oszukuj, by się wzbogacić"), już nie trzeba się tego wstydzić. Dlatego wariografy będą działać tak długo poprawnie, dopóki kłamstwu - jakby mocą bezwładności - towarzyszyć będzie jeszcze wstyd zakodowany w świadomości ludzi. Staną się bezużyteczne, gdy któreś pokolenie przestanie wstydzić się kłamstwa.
Przy konstruowaniu poprawnego komunikatu, tzn. prawdziwego i odpornego na fałszerstwa, należy przestrzegać zasady referencji językowej. Nakazuje ona adekwatne (jednoznaczne) powiązanie słów z ich znaczeniami tak, by danej nazwie odpowiadał tylko jeden jej desygnat, a jednemu zdaniu tylko jedna zawarta w nim myśl lub treść. W pełni można ją stosować w językach sztucznych, zaś w naturalnych tylko w jakimś stopniu, który należy starać się zwiększać.
Niestety, w naszych czasach zasada referencji jest coraz mniej respektowana, podobnie zresztą, jak wiele innych tradycyjnych zasad obowiązujących w kulturze języka. Jest ona stopniowo, ale wciąż szybciej i skuteczniej osłabiana i wypierana przez zasadę relatywizmu znaczeniowego, w myśl której znaczenia słów mogą ulegać zmianom w zależności od różnych czynników społecznych: języka, kultury, wierzenia, i ideologii. Znaczenia słów zmieniają się także w zależności od miejsca i czasu, w którym się je wypowiada - jedno i to samo słowo może co innego znaczyć (ma różne desygnaty) w różnych sytuacjach społecznych i warunkach historycznych.
Jeśli zmiana znaczeń dokonuje się na drodze naturalnej ewolucji języka, to nie ma w tym niczego niepokojącego. Inaczej, gdy dokonuje się jej sztucznie, nadając arbitralnie znaczenia słowom po to, żeby można było celowo manipulować nimi z różnych powodów i dokonywać nadużyć semantycznych w niegodziwych celach.
Zasadę relatywizmu semantycznego stosuje się coraz częściej i na szerszą skalę w celach manipulacji. A wielu specjalistów od psychologii społecznej, semiotyki, reklamy i propagandy głowi się nad wynalezieniem jak najskuteczniejszych technik nadużyć językowych. Konsekwencją tego jest kształtowanie się coraz bardziej zakłamanego społeczeństwa. Można w nim kłamać i oszukiwać łatwo, efektywnie, nieodpowiedzialnie i (w zasadzie) bezkarnie.
Kłamcy są wszędzie - w każdej instytucji (organizacji), warstwie społecznej i to bez względu na wiek, zawód, wykształcenie, majętność, stanowisko i pozycję w hierarchii społecznej. Różne są rodzaje kłamstw: od drobnych i niegroźnych w wymiarze jednostkowym lub lokalnym do wielkich i wysoce szkodliwych w wymiarze społecznym i globalnym. Pogwałcenie zasady referencji postępuje jednocześnie z szerzeniem się substytucji znaczeniowej. Polega ona na umyślnej podmianie znaczenia słowa w celu zafałszowania opisu czegoś lub wzmacniania emocji towarzyszącej przekazywaniu i odczytywaniu komunikatów.
Tu nie chodzi bynajmniej o zamianę znaczenia danego słowa w wyniku posługiwania się jego synonimami, lecz o to, by powszechnemu i tradycyjnemu znaczeniu tego słowa nadać jakieś inne, które ma lepiej służyć celom manipulacji. Tej podmiany znaczeń dokonuje się w celu usprawiedliwienia czegoś niegodziwego lub nakłonienia adresata komunikatu do pozytywnej lub negatywnej oceny moralnej tego, albo do jej wzmocnienia.
Przytoczone przykłady relatywizacji i substytucji znaczeń trzech słów powszechnie używanych - patriotyzm, bohaterstwo i mord - pokazują, jak nadużywa się języka w celu fałszowania faktów i okłamywania ludzi.
Patriotyzm
Patriotyzm powinien polegać na miłości swoich;
zbyt często zaś polega na nienawiści obcych.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Słowo „patriotyzm" wywodzi się z greckiego πατριά (patria), które oznacza rodzinę, grupę, plemię lub naród wywodzący się od wspólnych przodków, czyli tzw. ojczyznę. Encyklopedia PWN podaje taką oto definicję patriotyzmu: „Patriotyzm w znaczeniu ogólnym - wszelkie umiłowanie ojczyzny jako miejsca swojego pochodzenia i/lub zamieszkania; ojczyzną w tym sensie może być każda okolica lub region, do którego jednostka jest szczególnie przywiązana (w takim wypadku mówi się o patriotyzmie lokalnym i ojczyźnie prywatnej), ale ojczyzną może być również cały kraj zamieszkany przez naród, z którym jednostka się identyfikuje (ojczyzna ideologiczna), i tak bywa najczęściej rozumiana”.
Podobnie Słownik Merriam-Webstera definiuje patriotyzm jako postawę szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie oraz chęć ponoszenia za nią ofiar i pełną gotowość do jej obrony, w każdej chwili. Charakteryzuje się też przedkładaniem celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a także gotowością do pracy dla jej dobra i w razie potrzeby poświęcenia dla niej własnego zdrowia lub czasami nawet życia. Tylko w niektórych przypadkach patriotyzm wiąże się z określoną orientacją polityczną, gdy słowo „patriota" (lub jego pochodne) znajduje się w nazwie jakiejś partii politycznej. Natomiast od wieków z reguły postawy patriotyzmu nie łączy się z poglądami politycznymi, ideologią, wyznaniem, ani przynależnością do jakieś partii. Teraz na przekór zdrowemu rozsądkowi oraz tradycji językowej patriotyzmowi przypisuje się inne znaczenie.
Na słowie „patriotyzm" dokonuje się manipulanckiej substytucji znaczeniowej z pobudek politycznych lub partyjnych. Polega ona na zamianie w definicji patriotyzmu słowa „ojczyzna" na słowo „państwo", w związku z czym patriotyzmem jest umiłowanie państwa lub narodu, a nie ojczyzny. A państwo, naród i ojczyzna, to co innego. Poza tym, nie zawsze ojczyzna była państwem - jak choćby w czasie zaborów czy okupacji Polski - i nie dla każdego obywatela państwo jest jego ojczyzną.
Manipulacja znaczeniem słowa „patriotyzm" idzie jeszcze dalej, kiedy sprowadza się go do określonej formy państwa, albo do państwa funkcjonującego w określonym czasie. Wtedy pojęcie patriotyzmu zawęża się do jednego wymiaru w postaci „patriotyzmu politycznego". Jeśli tej substytucji znaczeniowej dokonuje ktoś nieświadomie, to powinien dowiedzieć się o tym i naprawić swój błąd, a jeśli czyni to świadomie i celowo, to źle to o nim świadczy.
A najgorzej, gdy zmusza się obywateli do miłowania ojczyzny z pobudek politycznych. Z punktu widzenia patriotyzmu politycznego patriotą jest ten, kto miłuje swe państwo, kocha rząd i partię, które aktualnie sprawują władzę nad nim, czyli aparat przemocy mniejszości społeczeństwa nad większością lub na odwrót. A contrario, nie jest patriotą, kto kocha swoją ojczyznę, swój naród czy społeczeństwo, w którym żyje, tzn. swoich bliźnich.
Bohaterstwo
Dawniej mieliśmy zwyczaj kanonizowania naszych bohaterów, obecnie ich trywializujemy.
Oscar Wilde
Konwencjonalnie rozumie się je jako czyn godny powszechnego uznania, podejmowany z niezwykłego męstwa oraz ponadprzeciętnej odwagi, waleczności, dzielności i ofiarności. W wojsku za bohaterskie czyny awansuje się, albo przyznaje medale, a cywilom - odznaczenia państwowe.
Czynem bohaterskim żołnierza jest np. unicestwienie lub wzięcie do niewoli wielu wrogów, zniszczenie ważnych obiektów, urządzeń lub sprzętu nieprzyjaciela itp.
Czynem bohaterskim cywila jest np. uratowanie komuś życia, ryzykując lub poświęcając własne, wierność wzniosłym ideom lub wartościom etycznym, przeżycie w warunkach ogromnego zagrożenia, realizacja godnego celu życiowego, mimo piętrzących się trudności, wybitne osiągnięcie w pracy naukowej, artystycznej, edukacyjnej i w innych obszarach życia.
Ludzie dokonujący takich czynów (prawdziwego bohaterstwa) są powszechnie uznawani za pozytywnych bohaterów. Rzeczą normalną było, aby za bohaterów uznawać również ludzi, którzy kierując się ideą dobra wspólnego służyli interesom społeczeństwa, w którym żyli i państwa, którego byli obywatelami. Nieważne, czy to społeczeństwo było w jakimś stopniu zniewolone, a państwo nie w pełni suwerenne, niepodległe i niedemokratyczne. Było to społeczeństwo, dla którego musiało się dawać z siebie wszystko i państwo, w którym musiało się żyć i o którego dobro należało dbać, by można było w nim przetrwać i by mogło ono zachować ciągłość historyczną.
Trzeba sobie uświadomić, że w ówczesnych czasach międzynarodowych rozgrywek politycznych i zmowach między mocarstwami imperialnymi ci ludzie nie mieli wpływu na to, co się wokół nich działo.
Bohaterkami są kobiety, które w trudnych warunkach urodziły dzieci, wychowały je na przyzwoitych ludzi i wykształciły.
Bohaterami są pracownicy różnych zawodów, naukowcy i inżynierowie - innowatorzy, którzy dokonali wielkich odkryć oraz wynalazków i znacznie przyczynili się do postępu nauki i techniki.
Można przytoczyć więcej przykładów prawdziwych bohaterów, których teraz zapomina się, nie mówi się o nich, wymazuje z pamięci, fotografii i historii państwa, a niekiedy traktuje jak wrogów narodu lub zdrajców i nie eksponuje ich w mediach - wokół nich rozpościera się cisza medialna.
Od pewnego czasu zapanowała moda na tworzenie bohaterów „z urzędu", albo „z nadania", na wyróżnianie (awansowanie, odznaczanie i nagradzanie) takich jednostek, którym to zaszczytne miano nie przysługuje na mocy tradycyjnych kryteriów. Mianuje się ich bohaterami z racji czysto ideologicznych, politycznych, albo partyjnych. Na siłę robi się bohaterami tych, którzy z różnych pobudek działali w interesie państw obcych ze szkodą dla swojego, będąc agentami obcych wywiadów, czyli zdrajców. Jak pisze Stephen King, „Kiedy zdrajców nazywa się bohaterami (…), nadchodzą mroczne czasy. Naprawdę mroczne czasy".
Dla przykładu, bohaterem jest teraz żołnierz, który przypadkowo zginął na froncie, bo przez nieuwagę, albo w wskutek brawury wpadł w zasadzkę, bądź dał się zastrzelić przez wrogów (chociaż sam żadnego z nich nie zabił) tylko za to, że brał udział w wojnie, nawet niesprawiedliwej jako najemnik, czyli swego rodzaju płatny morderca.
Bohaterami z nadania politycznego robi się także tych, którzy emigrowali często ze strachu przed odpowiedzialnością sądową, z chęci uniknięcia kary za pospolite przestępstwa, poprawy sobie bytu, albo po to, by - czując się niezagrożeni na obczyźnie i za pieniądze różnych instytucji agenturalnych - mogli szkalować swoje państwo i kierować z ukrycia różnymi akcjami dywersyjnymi (strajkami, zrywami powstańczymi itp.). Również po to, by móc naśmiewać się z „głupich", którzy pozostali w kraju i pracowali uczciwie dla dobra swych rodzin i ojczyzny w niezwykle trudnych warunkach ekonomicznych i politycznych, w biedzie i terrorze; także z tzw. bohaterów pracy, czyli tych, którzy zaraz po wojnie w spontanicznym zrywie i w poczuciu obowiązku obywatelskiego czy patriotycznego odbudowywali zakłady pracy, odgruzowywali gołymi rekami Warszawę i inne zniszczone miasta i w morderczym tempie odbudowywali je. Wywodzili się oni z różnych warstw społecznych, zawodów, partii, wyznań i mieli różne poglądy polityczne.
Jacy to bohaterzy z takich emigrantów? Bohaterami „z nadania" czyni się nawet okrutnych morderców i ludobójców etnicznych (nota bene, znienawidzonych przez ludność na terenach ich operacji), należących do różnych organizacji „wyzwoleńczych" i nacjonalistycznych, albo do sił zbrojnych państw podziemnych. Walczyli oni z legalną władzą, nie tylko z funkcjonariuszami aparatu państwowego, ale z ludnością cywilną opowiadającą się za tą władzą, ustrojem i państwem uznanym przez społeczność międzynarodową i ONZ za prawowite i niepodległe.
O bohaterach kreowanych na zamówienie polityczne, „bohaterach" taniej rozrywki (pseudogwiazd, idoli rozmaitych subkultur, „kopaczy piłki" itp.) i o innych bohaterach negatywnych (np. aferzystach, oszustach) rozlega się dzika wrzawa w środkach masowego przekazu, opanowanych żądzą wzrostu oglądalności byle kogo i poczytności byle czego. Dzięki kreowaniu takich „bohaterów" pojęcie bohatera ulega trywializacji.
Rzadko zdarza się, by kogoś uznawało się zawsze za bohatera. Przeważnie tylko w określonym czasie, po którym - w wyniku badań historycznych i dokładniejszym przyjrzeniu się jego biografii i zasługom - okazuje się, że już nie zasługuje na takie miano. Najdłuższym „czasem życia" cieszą się bohaterowie prawdziwi, a najkrótszym ci „z nadania", o których szybko się zapomina. („Każdy bohater staje się w końcu nudziarzem" - twierdzi Ralph Waldo Emerson).
Tym mniej się o nich pamięta, gdy nie pozostawiają po sobie pozytywnego dorobku w postaci trwałych śladów w historii oprócz pomników stawianych im naprędce. (Nota bene, wysokość pomnika, ani jego usytuowanie nie świadczą o wielkości zasług, tylko o próżności jego budowniczych). A pomniki „bohaterów" znienawidzonych przez społeczeństwo po prostu burzy się.
Czy warto na siłę robić z kogoś „bohatera", kierując się li tylko kaprysem i sprzyjającymi okolicznościami? Oprócz bohatera „z nadania" jest jeszcze jeden bohater negatywny, kreowany w wojsku – „bohater z rozkazu". Gardził nim między innymi Albert Einstein: „Wojsko, ten najgorszy wytwór życia stadnego, napawa mnie wstrętem; (...) Bohaterstwo na rozkaz, bezsensowna przemoc i cała ta obmierzła paplanina, która nazywa się patriotyzmem - jakże serdecznie tego wszystkiego nienawidzę!"
Morderstwo
Istnieją cztery rodzaje morderstw: zbrodnicze, wybaczalne, usprawiedliwione, i godne pochwały.
Ambrose Bierce
Zabiegowi substytucji znaczeniowej poddane zostało słowo „mord". Tradycyjnie i słownikowo oznacza ono rozmyślne uśmiercenie kogoś zazwyczaj w okrutny sposób, a więc specyficzny rodzaj zabójstwa. Jest to czyn absolutnie bezprawny i zbrodniczy. Tym różni się od zabójstwa, że mordu dokonuje się celowo na kimś niewinnym, a zabójstwo może być przypadkowe, również ze szlachetnych pobudek, jak np. w obronie własnej lub kogoś innego.
Mimo to, coraz częściej „mordem" nazywa się nie tylko zabójstwa, ale nawet wykonanie prawomocnego wyroku kary śmierci (na gruncie obowiązującego prawa w danym kraju), jeśli ten wyrok uzna się z różnych powodów za niesprawiedliwy, albo niesłuszny w świetle prawa obowiązującego w innym kraju i ustroju politycznym lub w tym samym kraju, lecz w innych czasach, albo przez inną partię rządzącą.
A zatem każde wykonanie wyroku śmierci można w dowolnym momencie historii nazwać „mordem" i podważać prawomocność wyroku w zależności od tego, kto i kiedy sprawuje władzę i jak ocenia się go z punktu widzenia jakiejś ideologii lub czyichś interesów. W ten sposób każdego prokuratora wnioskującego o karę śmierci, sędziego wydającego taki wyrok oraz każdego wykonawcę tego wyroku można uznać za mordercę i napiętnować go, mimo że ci ludzie działali zgodnie z wówczas obowiązującym prawem. Na odwrót, można też w ten sam sposób każdego faktycznego mordercę usprawiedliwić lub uniewinnić, a nawet zrobić z niego bohatera „z nadania".
W przypadku manipulacji językowej polegającej na podmianie znaczenia słowa „mord" chodzi albo o celowe usprawiedliwienie uśmiercenia kogoś i złagodzenie oceny tego czynu, albo o wywołanie w związku z tym nadmiernych emocji negatywnych i postaw nienawiści oraz agresji. Im bardziej jest odległe w czasie dane zdarzenie, tym łatwiej można manipulować jego oceną moralną w wyniku substytucji znaczeniowej.
Słowo „morderstwo" poddaje się też relatywizacji semantycznej: ze względu na coś oznacza ono morderstwo, a ze względu na coś innego - nie, przez jednych jest uznawane za morderstwo, a przez innych - nie, w jednym czasie jest morderstwem, a w innym - nie itd.
Oto jeden z wielu przykładów. Zabójstwo przez armię amerykańską ponad stu tysięcy mieszkańców Drezna w wyniku ataku bombowego w 1945 r., setki tysięcy mieszkańców Hiroszimy i Nagasaki wskutek zrzucenia bomb atomowych (oba ataki nie były uzasadnione względami strategicznymi), około dwóch milionów ludności cywilnej w wojnie wietnamskiej w latach 1964-1975 w wyniku zastosowania napalmu i bombardowań, albo setek tysięcy ofiar w niesprawiedliwej wojnie z Irakiem nie uznano oficjalnie za akty ludobójstwa, zbrodnie wojenne lub zbrodnie przeciwko ludzkości. (Zwycięzca nie musi się tłumaczyć). Nb. w Internecie znajduje się taki aforyzm Williego Meurera, niemiecko-kanadyjskiego kupca, aforysty i publicysty z Toronto: „Stopniowanie masowego morderstwa: Ameryka, Dreznoameryka (60 tys.), Hiroszimameryka (70 tys.), Nagasakiameryka (80 tys.), Bagdadameryka (? tys.)".
Podobnie, nie uznano za czystkę etniczną rzezi wołyńskiej w 1943 r., kiedy Ukraińcy zamordowali wyjątkowo brutalnie ponad 100 tys. Polaków. Natomiast zastrzelenie ponad 20 tys. tys. polskich żołnierzy i funkcjonariuszy państwowych na rozkaz Stalina w 1941 r. w Katyniu i Miednoje jest oficjalnie zbrodnią przeciwko ludzkości. Tak jest, jeśli ocena morderstwa zależy od aktualnie obowiązującej poprawności politycznej.
Konsekwencje praktyczne
Do szkodliwych skutków praktycznych wynikających z relatywizacji i substytucji znaczeń zaliczam:
• Utrudnienie komunikacji werbalnej. Adresat komunikatu odbiera niewłaściwie jego treść, bo nie rozumie, o czym mówi nadawca. Ich języki, mimo że te same, różnią się pod względem semantycznym.
• Fałszowanie opisu faktów (historycznych). Jeden i ten sam fakt może być inaczej rozumiany, jeśli opisuje się go za pomocą tych samych słów, ale mających różne znaczenia, lub gdy używa się ich w różnych kontekstach.
• Fałszowanie wizerunku postaci historycznych, np. patriotów i bohaterów.
• Konsekwencje natury moralnej i edukacyjnej:
- Zdawałoby się niewiele znacząca podmiana słowa „ojczyzna" na „państwo" lub „naród" w definicji patriotyzmu implikuje poważne konsekwencje szkodliwe nie tylko dlatego, że może przyczynić się do przeistoczenia patriotyzmu w nacjonalizm, co prowadzi do izolacji naszego kraju i sprzeciwu wobec prób integracji krajów europejskich, ale również implementuje wypaczony sens patriotyzmu w wyniku jego redukcji do jednowymiarowego „patriotyzmu państwowego". Czy należy przyszłym pokoleniom zaszczepiać taki „patriotyzm" i czemu miałoby to służyć?
Relatywizacja pojęcia patriotyzmu umożliwia dokonywanie arbitralnych przemianowań patriotów na antypatriotów; nie wiadomo, kto i kiedy uzna kogoś za patriotę lub antypatriotę (i na odwrót) na podstawie kryterium różnicy poglądów politycznych.
Jaki ma być ideał patrioty? Oby nie taki, jak przedstawiony w 1898 r. przez Kazimierza Przerwę-Tetmajera w wierszu „Patryota", jakże „na topie" teraz:
„Rozum, wiedza, talent, praca
U nas, bratku, nie popłaca!
Postęp i cywilizacja
W kąt, gdy wchodzi do gry nacya!/…/
Możesz kpem być i cymbałem,
Możesz dureń być siarczysty,
Byleś z mocą i zapałem
Kraj miłował macierzysty!/…/
Huha! Hopsa! Każdą nową
Myśl witamy krzyżem pańskim
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim!
My o jedno tylko szlemy
Modły k’ niebu z naszej chaty
By nam buty mogły śmierdzieć,
Jak śmierdziały przed stu laty /…/
Hoc ha! Hopsa! Byle zdrowo,
Zdrowa dusza - zdrowe ciało!
Niechaj śmierdzi, jak śmierdziało,
Byle tylko narodowo!
Wolę polskie gówno w polu
Niźli fiołki w Neapolu!
Swojsko, polsko, po naszemu,
Hoc! Hoc! Hopsa! Tak jak wtedy,
Gdy nas naprzód tłukły Szwedy,
Potem Niemcy i Moskale
- Hoc! Hoc! Hopsa! Doskonale!
Po swojemu! Po staremu!/…/
Niechaj żyje stara cnota!
Daj nam dalej kisnąć Boże!
Jedno, drugie, trzecie morze
- Vivat „prawy patryota".
- Relatywizacja słowa „bohater" oraz podmiana jego znaczenia z pozytywnego (naturalnego lub tradycyjnie rozumianego) na negatywnego (sztucznie kreowanego w zależności np. od mody politycznej) pociąga za sobą co najmniej dwa szkodliwe skutki w sferze edukacji nowych pokoleń: wypacza lub fałszuje nauczaną historię i dewaluuje bohaterów, wypacza wyobrażenie o bohaterze i jego wzorzec (ideał wychowawczy).
Skoro każdego kto tylko zasłużył się „poprawnej" i jedynie słusznej ideologii, kto tylko jest lojalny wobec aktualnej władzy, można zadekretować jako „bohatera", to pojawia się dylemat, jaki bohater ma być wzorcem wychowawczym – prawdziwy, czy ten „z nadania", albo „z rozkazu"? Lansowanie wzorca bohatera „z nadania" służy niszczeniu pamięci o bohaterach prawdziwych. (Niszczy się ją również w wyniku zmian nazw ulic i placów, burzenia pomników itp., a może jeszcze palenia książek o nich, jak to już kiedyś bywało).
- Takiemu samemu zabiegowi manipulacji językowej poddane zostało słowo „mord". Tradycyjnie i słownikowo oznacza ono zabójstwo, czyli rozmyślne pozbawienie kogoś życia w okrutny sposób. Jest to czyn absolutnie bezprawny i zbrodniczy. Mimo to, coraz częściej morderstwem nazywa się zwykłe uśmiercanie ludzi, jak np. w wyniku wykonywania prawomocnych wyroków kary śmierci. To ma miejsce wtedy, gdy aktualni władcy oceniają ten wyrok jako niesprawiedliwy, niesłuszny lub nie po ich myśli i gdy chcą to wykorzystać do celów politycznych. Bezprawne jest podważanie prawomocności takiego wyroku w czasie ogłaszania go.
Natomiast czym innym jest jego ocena moralna i potępianie ówczesnych sędziów i wykonawców takich wyroków, mimo że działali zgodnie z ówczesnym prawem, które dzisiaj może się nie podobać. Ale nie ma podstaw do tego, by karać za to tych ludzi (zwłaszcza pośmiertnie), ani tym bardziej ich potomków. Jedynym argumentem przemawiającym za czymś takim jest działanie z niskich pobudek - chęci odwetu i zemsty; a to jest moralnie naganne i wręcz obrzydliwe. Czy wobec tego będzie ktoś chciał ferować wyroki i w przyszłości, za innych rządów, narazić siebie, albo swoje dzieci i wnuki na potępienie?
Wiesław Sztumski
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3508
Oświaty kaganek łatwo zmienić w kaganiec na oświatę*
Wydawałoby się, że w XXI wieku postęp cywilizacyjny, a w szczególności techniczny, sprzyja coraz szybszemu postępowi oświaty oraz nauki bez granic i domaga się go. Rozwijanie bez ograniczeń oznacza prowadzenie badań i nauczania nieskrępowane żadnymi paradygmatami ideologicznymi, religijnymi, kulturowymi, politycznymi i finansowymi we wszystkich jej dziedzinach.
Oczywiście, nie da się w ogóle uniknąć ich wpływu, ponieważ oświata i nauka osadzone są w kontekście społecznym. W takim razie w pełni niezależny rozwój oświaty i nauki jest ideałem. Powinno się go stopniowo urzeczywistniać w wyniku pomniejszania na miarę możliwości roli czynników zewnętrznych.
Jednak w żadnym wypadku nie może być mowy o świadomym hamowaniu ani nawet o spowalnianiu postępu nauki czy też o celowym wytyczaniu granic obszarów badań naukowych z jakichkolwiek względów. Niestety, często ma to miejsce w czasach, kiedy usiłuje się kształtować wizje nowoczesnych społeczeństw w postaci społeczeństwa wiedzy, społeczeństwa informatycznego itp.
Ograniczanie badań naukowych ze względu na ich podejmowanie, zakres, głębię i zastosowania występują przede wszystkim ze strony uwarunkowań ekonomicznych, etycznych oraz religijnych. Trudno stwierdzić, który wzgląd jest najważniejszy, chociaż na ogół sądzi się, że ekonomiczny, ponieważ od pewnego czasu stan finansów państwa decyduje o sprawach życia ludzi, kultury i sztuki, a budżet uczelni – o badaniach naukowych. Jednak z drugiej strony, na rozwój nauki wpływają w równie dużym, a może nawet większym stopniu czynniki kulturowe i podmiotowe: paradygmaty etyczne i wyznaniowe.
Kaganiec ekonomiczny
Zawsze możliwości rozwijania nauki i prowadzenia badań naukowych zależały od wielkości środków finansowych, jakimi dysponują odpowiednie instytucje badawcze i poszczególni naukowcy. Ale w naszych czasach, w tzw. kapitalizmie rynków finansowych, chyba bardziej niż kiedykolwiek.
Sektory oświaty i nauki są niedoinwestowane w większości krajów. Przede wszystkim tam, gdzie nie docenia się wiedzy jako istotnego czynnika napędzającego gospodarkę. Z przykrością trzeba stwierdzić, że, niestety, również u nas.
Nakłady państwa na naukę w Polsce są – nie wiadomo, jak to nazwać – śmiesznie czy żenująco niskie i od wielu lat wahają się w granicach 0,45 -0,65 % (trzykrotnie niższe niż w innych krajach UE), chociaż w latach 70. wynosiły około 1,6%. Można odnieść wrażenie, jakby dla przedstawicieli władzy decydującej o polityce gospodarczej najważniejsze były efekty ekonomiczne osiągane w czasie jak najkrótszym. A inwestycje w oświatę naukę zwracają się zazwyczaj po wielu latach, jakkolwiek w przypadku nauki, zdarza się, że wcześniej.
Decydenci wolą jednak nie ryzykować. Dlatego ograniczają wydatki na oświatę i naukę finansowaną przez państwo do absolutnie niezbędnych, czyli minimalnych.
Mocno zaniżone w stosunku do potrzeb są nakłady na szkolnictwo i badania naukowe oraz płace nauczycieli i naukowców. W jeszcze niższym stopniu - może z wyjątkiem płac w niektórych bogatszych uczelniach - finansowane są badania w szkołach niepublicznych; one nastawione są na masowe kształcenie studentów urągające obowiązującym standardom i produkcję ludzi z dyplomami, które często warte są tyle, ile kosztuje ich wydrukowanie. W zasadzie nie prowadzi się tam pracy badawczej z prawdziwego zdarzenia, która owocowałaby jakimiś liczącymi się osiągnięciami i przynosiła gospodarce wymierne zyski.
Tylko ze względów finansowych praca naukowa w uczelniach niepublicznych - i to nie wszystkich - ogranicza się do publikacji artykułów i organizowania konferencji. Zresztą przeważnie zatrudnieni są tam na drugich etatach naukowcy, którzy badania realizują w uczelniach publicznych, oraz emeryci, którym brak specjalnych motywacji do pracy badawczej.
Prawie w ogóle nie funkcjonuje sponsoring badań naukowych czy zamawianie badań przez firmy prywatne, albo korporacje. Właściciele firm prywatnych są przekonani - nie bez racji - że w naszych warunkach bardziej opłaci się sponsorować sportowców, albo polityków, aniżeli naukowców. Sport przynosi ogromne wymierne zyski natychmiast, a politycy zwykle „odwdzięczają się”, wspomagając działalność biznesową. Przecież korupcyjne związki polityki z biznesem są tajemnicą poliszynela.
Ze środków budżetowych pokrywa się koszty badań realizowanych w ramach grantów, których przyznaje się niewiele, głównie z nauk stosowanych i to również niewystarczająco w stosunku do potrzeb. Toteż ambitni młodzi naukowcy starają się emigrować, by w innych krajach móc rozwijać swoje talenty i realizować swoje zdolności i pomysły kreatywne, i robić karierę naukową.
Wprawdzie wydatki na naukę, wyrażane w liczbach bezwzględnych, stale rosną, ale ten wzrost jest zżerany przez inflację i nadmiernie rozbudowywaną administrację. A trzeba pamiętać o tym, że badania naukowe są coraz kosztowniejsze, przede wszystkim ze względu na rosnące ceny aparatury badawczej i materiałów.
Poza tym, intensywna praca naukowa wymaga koncentracji wyłącznie na temacie badań; dlatego naukowcy nie powinni zaprzątać sobie głowy myślami o sprawach bytowych, o tym, jak związać koniec z końcem. Tymczasem ich płace, mimo okresowych podwyżek „na raty”, albo w formie ustalenia fikcyjnych górnych granic widełek płacowych, których żadna uczelnia nie jest w stanie pokryć (przeważnie płace kształtują się na poziomie minimum) są żenująco niskie w stosunku do przeciętnej płacy w gospodarce.
W listopadzie 2012 r. przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw bez wypłat nagród z zysku według GUS wynosiło 3780,64 zł. W 2012 r. wynagrodzenia pracowników naukowych w uczelniach publicznych wahały się od 1830 zł (wykładowca) do 4145 zł (profesor zwyczajny), natomiast dr habilitowany na stanowisku profesora nadzwyczajnego zarabiał 3540 zł, czyli poniżej przeciętnej krajowej. Dla porównania warto przypomnieć, że w czasach II RP profesor zwyczajny uniwersytetu zarabiał tyle, co wojewoda, albo generał, czyli około 3000 zł, podczas gdy pensje robotników wynosiły od 140 zł od 240 zł.
W dniu 9 października 1923 roku weszła w życie „Ustawa o uposażeniu funkcjonariuszów państwowych i wojska” (pisownia oryginalna), która zrównywała uposażenia profesorów zwyczajnych z uposażeniami dyrektorów departamentów, komendanta głównego policji, wojewodów.
Aktualna liczba profesorów wszelkiego rodzaju w Polsce wynosi około 24,5 tys. Z pewnością dałoby się podnieść im pensje do godziwych rozmiarów, czyli w odpowiedniej proporcji do średniej krajowej, kosztem oszczędności w administracji państwowej i ograniczeń nadmiernie wygórowanych płac różnych prezesów, członków rad nadzorczych, dublerów rządu (superwizorów kierowników resortów w rządzie; wcześniej taką rolę pełnili członkowie Biura Politycznego partii) w Kancelarii Prezydenta itp. funkcjonariuszy oraz w wyniku daleko posuniętej racjonalizacji systemu zarządzania państwem i finansami w różnych dziedzinach.
Jeśli dobre zarobki naukowców były możliwe w czasach przedwojennych, kiedy nasze państwo nadrabiało różne zaległości po uzyskaniu niepodległości, to chyba dzisiaj bardziej. Po prostu, brak woli politycznej, który bierze się z niedoceniania roli wiedzy we współczesnym świecie.
Dziwne, że w przeciwieństwie do naszego kraju wiedzą o tym władcy innych krajów rozwijających się; oni myślą przyszłościowo i wiedzą o tym, że inwestowanie w naukę z pewnością przyniesie zyski nie od razu, na zamówienie, ale po pewnym czasie. A nasi ministrowie praktycznie nic nie robią, aby zmienić system finansowania nauki i oświaty i skutecznie wpędzają te sfery w stan agonii. (Zob. List otwarty znad grobu do minister nauki Barbary Kudryckiej, w: Gazeta Wyborcza, 27. 12. 2012)
Skądinąd dziwne, że jak ktoś z poręczenia jakiejkolwiek partii rządzącej u nas od czasów II wojny światowej do niczego się nie nadaje, to zostaje ministrem nauki, albo oświaty i tkwi uparcie na tym stanowisku niczym „święta krowa”.
Kaganiec etyczny
Swobodę badań naukowych ograniczają względy etyczne chyba w nie mniejszym stopniu niż ekonomiczne. O ile ograniczenia ekonomiczne pochodzą wyłącznie z zewnątrz – naukowcy faktycznie nie mają żadnego wpływu na nie – to etyczne pochodzą z zewnątrz i od wewnątrz.
Z jednej strony, badacz poddany jest presji paradygmatów obyczajowych, które ograniczają jego zapędy twórcze; chodzi tu głównie o różne kodeksy pracowników nauki.
Z drugiej strony, ulega naciskowi zakazów moralnych, zakodowanych w swej świadomości w rezultacie edukacji inkulturacji i socjalizacji.
Mimo postępującego prostytuowania się nauki wskutek jej urynkowienia – wiadomo, że za pieniądze ksiądz się modli, za pieniądze świat się podli - zawód naukowca cieszy się wciąż jeszcze stosunkowo dużym zaufaniem i uznaniem społecznym. To wymusza odpowiednie, czyli mające przyzwolenie społeczne, postawy pracowników naukowych, ich zachowania i działania. Są one regulowane na poziomie międzynarodowym, krajowym i instytucjonalnym przez odpowiednie zapisy w kodeksach etycznych.
Europejska Karta Naukowca zawiera wyraźne wskazanie: „Naukowcy powinni przestrzegać uznanych praktyk etycznych oraz fundamentalnych zasad etycznych odnoszących się do dyscyplin, którymi się zajmują, a także norm etycznych ujętych w krajowych, sektorowych lub instytucjonalnych kodeksach etyki".
Podporządkowanie naukowców standardom etycznym zaczęło się od połowy ubiegłego stulecia, kiedy uświadomiono sobie, że badania naukowe mogą mieć katastrofalne skutki dla ludzkości. Nie tylko w sferze militarnej (np. w wyniku zastosowania broni masowego rażenia), ale też w cywilnej (np. w wyniku awarii elektrowni atomowych).
Przede wszystkim zaczęto zwracać uwagę na kwestię odpowiedzialności uczonych za możliwe wykorzystywanie ich wyników badań do niegodziwych celów.
Z czasem uwzględniano również inne sprawy dotyczące funkcjonowania naukowców w społeczeństwie i ich relacje z przedstawicielami innych zawodów.
Dziś kodeksy etyczne pracowników nauki obejmują faktycznie pełną gamę nakazów, zakazów i obowiązków związanych przede wszystkim z ich pracą zawodową. Tych kodeksów jest coraz więcej; zawierają one coraz bardziej szczegółowe powinności i dlatego są coraz obszerniejsze.
Wbrew temu, co sądzą niektórzy, jakoby środowisko naukowe odczuwało potrzebę spisania zasad etycznych w jednorodnej, jednoznacznej i obowiązującej formie zachowań w nauce oraz propozycję procedury określającej tryb postępowania w przypadkach zgłoszenia zarzutu ich naruszenia, sądzę, że wcale tak nie jest, a narzucanie im zasad postępowania w pracy zawodowej, i nie tylko, uwłacza ich godności.
Czyżby naukowcy byli absolutnymi dyletantami w kwestiach etyki i nie wynieśli z domu, ani ze szkół, dostatecznej wiedzy z zakresu obyczajowości i nie wiedzieli, czego im nie wypada i czego nie powinni? Ludzie, nawet – co dziwne – naukowcy, którzy powinni kierować się racjonalnością, wciąż wierzą w jakąś magiczną moc kodeksów, gdy tymczasem zachowania prawne i etyczne wcale nie zależą od ilości kodeksów, lecz od kontekstu społecznego i warunków, jakich się żyje.
Mimo pięknego i obszernego dokumentu, jakim jest Kodeks Etyki Pracownika Naukowego** przyjęty przez „Komisję do spraw etyki w nauce PAN” w 2012 r., coraz więcej nieetyczności występuje w środowisku naukowców, jak chociażby lawinowo rosnąca liczba plagiatów i coraz więcej fałszywych ekspertyz na zamówienie polityków, ideologów, reklamotwórców i finansistów.
W każdym środowisku zdarzają się ludzie niemoralni, a im jest ono liczniejsze, tym więcej można ich spotkać. Na dobrą sprawę, wszelkie kodeksy zawodowe są zbędne; wystarczyłoby kierować się we wszystkich sytuacjach życiowych i w rozwiązywaniu dylematów obyczajowych zasadami etyki ogólnoludzkiej, których jest niewiele i które na ogół są wszystkim dobrze znane.
Takie ogólnoludzkie normy postępowania etycznego zawarte są w każdej etyce świeckiej oraz religijnej i one mogą w zupełności wystarczyć. Niepotrzebnie tworzy się, rozbudowuje i rozdrabnia normy etyczne, przystosowując je do sytuacji i profesji, bo i tak nie da się wszystkiego skodyfikować, a w obszarach nieskodyfikowanych w ostatecznym rachunku ucieka się zawsze do ogólnych zasad etyki i własnej świadomości moralnej.
Czy należy ograniczać przedmiot i zakres badań ze względu na odpowiedzialność za to, co ewentualnie może z nich wyniknąć? Raczej nie.
Nauka ma się rozwijać, ponieważ jej priorytetowym celem jest zaspokajanie ciekawości poznawczej. Chyba, że potępia się wrodzoną i właściwą istotom ludzkim chęć poznania i żądzę wiedzy, uznając je za grzech pierworodny. Wielkim nieporozumieniem i obrazą naukowców jest zakaz prowadzenia badań przez nich w imię jakiejś ideologii politycznej, albo kościelnej wbrew ich ciekawości, zdolności twórczych oraz na przekór interesom nauki i społeczeństwa, które przecież ogromnej mierze korzysta z pożytków nauki. A odpowiedzialności za niegodziwe zastosowania odkryć naukowych nie powinni ponosić naukowcy, lecz przede wszystkim ci, którzy o tym decydują z tytułu posiadania władzy.
Kaganiec wyznaniowy
Ograniczenia prac badawczych i szerzenia oświaty wynikające z przyczyn wyznaniowych są porównywalnie mocne z ograniczeniami ekonomicznymi i kulturowymi. Tu także działają hamulce zewnętrzne, pochodzące od organizacji kościelnych i społeczności wyznaniowych oraz wewnętrzne – z własnego sumienia.
Sumienie nie jest czymś wrodzonym, albo nadanym przez bogów, lecz nabytym w wyniku wychowania i socjalizacji. Inaczej mówiąc, nakazy sumienia pochodzą z norm wyznaniowych w przypadku ludzi religijnych, albo ze świeckich norm kulturowych w przypadku ludzi areligijnych. Jest ono ucieleśnieniem standardów etycznych narzuconych przez kościół będący organizacją ludzi wierzących i funkcjonujących w formie paradygmatów w danej społeczności wyznaniowej. Im starszy i im mniej reformowalny jest jakiś kościół, tym bardziej niewzruszone są te paradygmaty i tym większa ich presja na ludzi.
Często jest tak, że nakazy wyznaniowe skutecznie zagłuszają nakazy wynikające z przepisów prawnych, z postaw obywatelskich lub patriotycznych i z myślenia racjonalnego. Dlatego wielu naukowców i nauczycieli wręcz fanatycznie kieruje się w życiu przede wszystkim nakazami religijnymi i zmusza – na ile to tylko możliwe, niekiedy bezprawnie – innych, zwłaszcza swoich uczniów, ale również współpracowników do stosowania się do tych nakazów. Nierzadkie są w tym środowisku przypadki dysonansu między imperatywami rozumu i wiary, rozstrzyganego zazwyczaj na korzyść wiary.
W przypadku katolicyzmu takie postępowanie uzyskało silne wsparcie wskutek encykliki Jana Pawła II Fides et ratio. Jej kwintesencję można krótko wyrazić w konkluzji „wiara przed/ponad rozumem”.
Na nic zdają się zawarte w tej encyklice dywagacje na temat roli oraz znaczenia nauki we współczesnym świecie, ani zachęta do pracy naukowo-badawczej, jeśli osiągnięcia naukowców mają w ostatecznym rachunku służyć teologii oraz uzasadnianiu prawd wiary - ostatecznym kryterium prawdziwości jest Bóg i objawienie, a wyrocznią w kwestiach spornych między wiarą a nauką lub rozumem jest Magisterium Kościoła.
Ambicje kościoła katolickiego idą jeszcze dalej, w kierunku zawładnięcia sumieniami nie tylko uczonych będących wyznawcami tej wiary, ale również uczonych innych wyznań, a także areligijnych. Zresztą nie chodzi tylko o sumienie.
Kościół usiłuje narzucać granice nauce za pomocą nakazów zawartych we wspomnianym wcześniej Kodeksie Etyki Pracownika Naukowego. Tak na przykład w Preambule cichaczem przemyca się wartości chrześcijańskie, które stanowią fundament tego kodeksu. „Niniejszy kodeks opiera się na podstawowych ogólnych zasadach etyki uznanych w naszym kręgu za naturalne i powszechnie obowiązujące. Uznanie tych zasad zostało przyjęte jako fundament, bez potrzeby analizy źródła tego przeświadczenia. Za podstawowe zasady etyki uznaje się tu poszanowanie godności człowieka oraz życia we wszystkich jego przejawach (…) strażnikiem i sędzią w sprawach etycznych jest indywidualne sumienie oraz sumienie zbiorowe”.
Arbitralnie i bez potrzeby uzasadnienia tego wyboru przejmuje się zasady etyki uznawane w naszym kręgu kulturowym za naturalne. Nasuwają się trzy wątpliwości: przez kogo uznawane, co znaczy naturalne oraz co znaczy życie we wszystkich jego przejawach? Tego nie definiuje się.
Można tylko zasadnie domyślać się, że chodzi tu o uznawanie przez większość katolickiego społeczeństwa, mimo wątpliwości, czy faktycznie wszyscy uchodzący u nas za katolików respektują etykę katolicką, o rozumienie słowa naturalne tak, jak w przypadku tzw. praw naturalnych, czyli pochodzących od Boga, a nie stanowionych przez ludzi i o życie od samego poczęcia.
Na pozór ten kodeks jest areligijny, ale każdy może łatwo dojść do wniosku, o co naprawdę chodziło twórcom tego kodeksu i jak ważnym jest on instrumentem w rękach Kościoła, służącym do manipulacji ludźmi nauki.
Ciekawe jest też odwoływanie się do sumienia indywidualnego pracowników nauki i zbiorowego tak, jakby między tymi sumieniami nie mogło być sprzeczności. Z góry założono, że jednostki i cała społeczność naukowców ma sumienie ukształtowane na podstawie norm etyki katolickiej, „powszechnie uznawanych za naturalne”. A przecież wiadomo, że tak nie jest.
Tym samym ten Kodeks zmusza uczonych o innym niż katolicki światopoglądzie do dokonywania wyborów moralnych na gruncie etyki katolickiej pod sankcją potępienia ich przez skądinąd świecką Komisję Etyki. Zmusza też do zaniechania albo niepodejmowania badań zakazanych przez Kościół, na przykład w sferze genetyki, embriologii i neurofizjologii mózgu.
Chodzi o te badania, których efektem byłoby nadwątlenie dogmatów wiary i ewentualna konieczność reformy Kościoła. A na to przyzwolenia nie będzie, jak buńczucznie zapewniają hierarchowie z papieżem na czele.
A może odrzucanie Darwinowskiej teorii ewolucji działa na korzyść postępu biologii? Samo przyznanie się do bezwyznaniowości, a - nie daj Boże - do ateizmu lub agnostycyzmu, naraża uczonego na ostracyzm ze strony katolików znajdujących się w jego otoczeniu. Uznawane jest za wyobcowanie się z tradycyjnej kultury ufundowanej na chrześcijaństwie czy wyizolowanie się od niej i dlatego jest źle widziane przez kato-uczonych. Dają oni temu wyraz w szkodzeniu tam, gdzie mogą, na przykład wystawiając negatywne opinie przy ubieganiu się o tytuły naukowe.
Oczywiście, to wszystko dzieje się nieformalnie z jezuicką perfidią i nikomu nie można zarzucić umyślnego działania na szkodę z punktu widzenia prawa. Z tego względu nawet uczeni o innym światopoglądzie, bojąc się narazić kręgom katolickim, skrywają swoje przekonania, a nawet pozwalają manipulować sobą.
Blokada awansu naukowego oraz ingerencja w wybory władz uczelnianych i innych gremiów akademickich, utrudnianie dostępu do grantów itp. jak i czynienie z naukowców sług Kościoła albo - jak w roku jubileuszowym 2000 wyraził się rektor Uniwersytetu Katolickiego w Lizbonie na spotkaniu naukowców świata w Watykanie z papieżem - „przekształcanie uniwersytetów w laboratoria wiary” z pewnością nie sprzyja rozwojowi nauki, przynajmniej w jej właściwym, scjentystycznym rozumieniu.
Wiesław Sztumski
27 grudnia 2012
* (http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=73424)