Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4924
Jednym z wielu wynaturzeń charakterystycznych dla naszych czasów jest ucieczka od odpowiedzialności.
Żyjemy w czasach globalizacji, która przebiega równolegle z postępem demokracji i liberalizacji; jest przecież produktem państw o ustroju charakteryzującym się tymi cechami. Z uwagi na to, że maksymalizacja wolności jest warunkiem koniecznym do globalizacji, szybko zwiększa się stopień i zakres wolności. Jednak nie powinien on osiągnąć wartości ekstremalnej, bo wówczas wolność przekształciłaby się w samowolę, co spowodowałoby zniszczenie porządku społecznego. Dlatego nadmierny wzrost wolności ogranicza się za pomocą zakazów religijnych, obyczajowych, prawnych itd. oraz odwoływania się do poczucia odpowiedzialności.
A więc naturalną rzeczą jest zachowanie prostej proporcjonalności między wolnością i odpowiedzialnością. Tymczasem praktyka życiowa dowodzi, że jest inaczej - wzrostowi wolności towarzyszy zanik odpowiedzialności. Jest to jednym z wielu wynaturzeń charakterystycznych dla naszych czasów, które wyjątkowo sprzyjają ucieczce od odpowiedzialności. Wprawdzie ludzie zawsze unikali odpowiedzialności, ale nigdy tak jak teraz, kiedy są do tego wyjątkowo sprzyjające warunki.
Minimalizacja odpowiedzialności dotyczy wszystkich jej aspektów i odmian. Ale tutaj ograniczę się do najbardziej znanych jej rodzajów - „odpowiedzialności za” (skutki decyzji, postaw, działania lub zaniechania) i „odpowiedzialności przed” (kimś lub czymś), oraz wymiarów - aktualnej i potencjalnej, jednostkowej i zbiorowej, jawnej i anonimowej, konkretnej i abstrakcyjnej, bezpośredniej i pośredniej, podmiotowej i przedmiotowej oraz rzeczywistej i fikcyjnej.
Odpowiedzialność potencjalna zamiast aktualnej
Do niedawna sprawa była prosta, gdyż odpowiadało się za to, co zaistniało w przeszłości, albo co dzieje się aktualnie. Ponieważ odpowiedzialność pociąga za sobą jakiś rodzaj kary, trzeba było najpierw zawinić, żeby zostać ukaranym. Teraz pojawiła się tendencja do odpowiadania za to, co może zdarzyć się, co ewentualnie zaistnieje, czyli za negatywne konsekwencje potencjalne. Odpowiedzialność za potencjalne skutki podjętej decyzji ma sens, jeśli jest się ich świadomym i potrafi się je dokładnie przewidzieć. A we współczesnym świecie z przewidywaniem jest coraz gorzej, gdyż jest on chaotyczny, szybko się zmienia i przeważnie rządzą w nim prawidłowości statystyczne, przypadki i bifurkacje. W związku z tym nie wiadomo, czy i kiedy, ani które z potencjalnych, czyli teoretycznie możliwych następstw urzeczywistni się.
W miarę dokładnie da się przewidywać wydarzenia w nieodległych horyzontach czasowych. A te zawężają się coraz bardziej wskutek postępującej komplikacji świata oraz wzrastającego tempa zmian i życia. Mimo to występuje presja na odpowiedzialność za najodleglejsze w czasie skutki decyzji. Bierze się ona stąd, że coraz bardziej uświadamia się ludzi o możliwych zagrożeniach w dalekiej przyszłości, takich jak ocieplenie klimatu, koniec świata itp. Budzi to lęk o stan świata w bardzo dalekiej przyszłości i troskę o przyszłe losy odległych pokoleń i ludzkości. Być może, jest to skutkiem celowego odwracania uwagi od spraw teraźniejszych i dziełem manipulacji dokonywanej przez elity władzy, które chcą uwolnić się od odpowiedzialności za to, co robią w okresie sprawowania rządów i odsunąć ją na czas, kiedy już śladu po nich nie będzie. Tak czy inaczej, ludzie troszczą się dziś bardziej o niewyobrażalną przyszłość aniżeli o materialną teraźniejszość.
W związku z tym, odpowiedzialność za to, co „tam i później” zastępuje stopniowo odpowiedzialność za to, co „tu i teraz”. Dlatego od polityków, ekonomistów, techników i naukowców domagamy się bardziej odpowiedzialności za bardzo odległe w czasie konsekwencje ich decyzji, aniżeli za aktualne efekty ich pracy. Jednak z uwagi na coraz większą trudność przewidywania w odległych horyzontach czasowych nie da się wyegzekwować odpowiedzialności za coś, co się wtedy stanie, co dzisiaj funkcjonuje tylko jako skutek potencjalny. W ten sposób przeniesienie odpowiedzialności na czas przyszły zmienia ją z odpowiedzialności faktycznej w potencjalną lub fikcyjną. To wyjaśnia, dlaczego elity władzy starają się skupić uwagę społeczeństwa na sprawy przyszłe.
Odpowiedzialność zbiorowa zamiast jednostkowej
Zgodnie z prawem Parkinsona o nieustannym mnożeniu się urzędników, ich liczba w administracji państwowej i samorządowej wzrasta bardzo szybko. Równocześnie z tym zmniejsza się ich odpowiedzialność za podjętą decyzję i załatwianie jakiejś sprawy, ponieważ rozkłada się ona na liczbę osób uczestniczących w tym procesie.
Ze wzrostem liczby decydentów (urzędnik jest również decydentem w określonych sprawach) postępuje rozmywanie się odpowiedzialności pojedynczych osób w odpowiedzialności grup. A grupy, zwłaszcza wielkie, często pozostają poza zasięgiem odpowiedzialności. Łatwiej jest pociągnąć do odpowiedzialności jednego człowieka aniżeli całą grupę, tym bardziej, że prawo nie akceptuje odpowiedzialności zbiorowej, tylko indywidualną.
Im bardziej rozbudowany jest system administracji (urzędników), im więcej jest decydentów, tym mniejszą odpowiedzialność ponosi każdy z nich z osobna. To wywołuje dwa negatywne skutki: ich poczucie bezkarności oraz arogancję. Z tym ma się do czynienia na każdym kroku, a przykładów można wskazać bez liku.
Oprócz tego, na im wyższym szczeblu zarządzania usytuowany jest urzędnik, tym większą liczbę doradców powołuje. A to z dwóch powodów, albo czuje się niekompetentny do podejmowania samodzielnych decyzji (dobrze, jeśli jest tego świadomy), albo po to, żeby w razie czego zrzucić odpowiedzialność z siebie na nich. Odpowiedzialność jednostek jest przerzucana na odpowiedzialność zbiorową różnych gremiów, zespołów, kolektywów, rad itp. W ten sposób tworzy się współodpowiedzialność, w ramach której bardziej można działać bezkarnie.
Tak więc, elity władzy uciekają od wymiernej odpowiedzialności osobistej i zrzucają ją na niewymierną i enigmatyczną odpowiedzialność grupy. Dzięki temu rośnie ich bezkarność i arogancja na każdym poziomie hierarchii zarządzania.
Odpowiedzialność zbiorowa nie jest tylko wynikiem rozbudowy administracji. Ma się z nią do czynienia w innych obszarach i sferach działań: w nauce, technice, urbanistyce itd., gdzie ze względu na wzrost wydajności oraz w wyniku postępującej kooperacji praca jednostek zastępowana jest przez pracę brygad, zespołów i grup pracowników. Wskutek tego coraz więcej ludzi czyni się odpowiedzialnymi za to, co się dzieje.
Odpowiedzialność anonimowa zamiast jawnej
W wyniku procesów globalizacyjnych, zmierzających do homogenizacji społeczeństwa, ludzie stają się coraz bardziej podobni do siebie ze względu na sposób myślenia, odczuwania, noszenia się, wyglądu, wyrażania się itd. - w miarę rosnącej standaryzacji i normalizacji. W efekcie, ich jednostkowość rozpływa się w zbiorowości czy masie. Ludzie stają się nierozróżnialni, nierozpoznawalni, bezosobowi i działają bezimiennie.
Anonimowość jednostki rośnie proporcjonalnie do liczebności grupy społecznej, w jakiej funkcjonuje. Światem rządzą w coraz większym stopniu i coraz skuteczniej układy skryte (podobne do lóż, albo mafii działających zazwyczaj w zmowie), albo nieformalne grupy finansistów i monopolistów, którzy są uosobieniem różnych ukrytych motorów napędzających gospodarkę, technologię itp. np. w postaci „niewidzialnej ręki rynku”. One nigdy nie ujawniają się; są w istocie nieznane społeczeństwu i co najwyżej ludzie domyślają się, o kogo chodzi.
Ich anonimowe działania są właściwie samowolne i pozostają poza kontrolą społeczną, co nie znaczy, że w ogóle są nieodpowiedzialne. Z tej racji decydenci należący do elit faktycznie rządzących światem, będąc anonimowymi, wymykają od odpowiedzialności przed społeczeństwem. To dotyczy także decydentów działających na mniejszą skalę, którzy starają się być tajemniczymi, jak tylko to jest możliwe, by móc unikać odpowiedzialności.
Tak więc, postępuje proces przekształcania się odpowiedzialności jawnej w anonimową, czyli iluzoryczną. Wzrostowi odpowiedzialności anonimowej sprzyja szerzenie się odpowiedzialności zbiorowej. Sytuacja, w której nie wiadomo, za co się realnie odpowiada, ani kto konkretnie odpowiada, gdzie „winowajca” jest anonimowy (zbiorowy i abstrakcyjny), sprzyja szerzeniu się zachowań nieodpowiedzialnych i bezkarnych. A poczucie bezkarności decydentów odbija się negatywnie w ich postawach moralnych i stosunku do innych ludzi. Mogą oni bez skrupułów etycznych dokonywać różnego rodzaju eksperymentów na żywych organizmach społecznych, na ludziach.
Im wyższe miejsce w hierarchii władzy lub zarządzania ktoś zajmuje, tym bardziej jego odpowiedzialność jest anonimowa, pozorna i bezkarna. Faktycznie, jawnie i jednostkowo (osobiście) odpowiedzialni są tylko ludzie nie mający władzy i stojący na najniższych poziomach struktury społecznej. Ale ich odpowiedzialność nie ma praktycznie żadnego znaczenia dla funkcjonowania społeczeństwa w całości, zwłaszcza społeczeństwa światowego. Rozwojowi odpowiedzialności anonimowej sprzyja swoista blokada informacji za pomocą nieformalnej cenzury.
Odpowiedzialność pośrednia zamiast bezpośredniej
Odpowiedzialność bezpośrednia to taka, kiedy dana jednostka (lub ewentualnie instytucja) sama bezpośrednio odpowiada za wynikające wprost następstwa swych decyzji, czyli za skutki bezpośrednie. Natomiast odpowiedzialność pośrednia ma miejsce wówczas, gdy odpowiada się za decyzje, które same nie wywołują wprawdzie negatywnych skutków, ale stały się podstawą do podjęcia niewłaściwych decyzji przez innych decydentów. Czyli za decyzje, które przyczyniły się do czegoś złego nie wprost.
System zarządzania w warunkach demokracji sprzyja rozpraszaniu władzy i odpowiedzialności. W ustrojach totalitarnych, gdzie władza jest scentralizowana (np. w postaci centralizmu demokratycznego), tylko jeden władca - król, wódz, sekretarz partii, prezydent itp. - odpowiada bezpośrednio za swe decyzje. Inni, funkcjonując w pośrednich ogniwach władzy, muszą wykonywać tylko jego polecenia i w zasadzie nie ma i nie powinno być możliwości zmiany tych poleceń albo decyzji.
Natomiast w demokracji jest inaczej. Tutaj zmiana decyzji od szczebla centralnego do lokalnego jest nie tylko możliwa, ale wręcz pożądana. Im bardziej rozwinięty ustrój demokratyczny, tym więcej przedstawicieli władzy - państwowej i samorządowej - musi zmieniać decyzje władz centralnych, dostosowując je do własnych potrzeb i warunków lokalnych.
Mamy tu do czynienia z o wiele większym polem zmienności decyzji. W związku z tym zwiększa się możliwość dokonania wyboru dobrego wprawdzie dla społeczności lokalnej, ale wywołującego negatywne konsekwencje dla innych społeczności lokalnych lub ogółu społeczeństwa i na odwrót.
W warunkach rosnącej demokracji rozwija się odpowiedzialność pośrednia. W ten sposób decydenci centralni dzielą się odpowiedzialnością z decydentami na niższych szczeblach zarządzania państwem i w pewnym stopniu mogą uchylać się od odpowiedzialności własnej.
Odpowiedzialność przedmiotowa zamiast podmiotowej
W coraz większym stopniu przenosi się odpowiedzialność z osób na rzeczy. Inaczej mówiąc, zastępuje się odpowiedzialność podmiotową, czyli ludzi, przez odpowiedzialność przedmiotową, czyli rzeczy lub zjawisk.
Jest to kolejny przejaw ucieczki ludzi od odpowiedzialności i chęci życia w komforcie nieodpowiedzialności. Tak wiec, coraz częściej odpowiedzialnymi za jakieś negatywne zjawiska w przyrodzie i społeczeństwie nie czyni się nie ludzi, lecz rzeczy, procesy, zdarzenia i zjawiska.
Na przykład, wmawia się ludziom, że za powódź odpowiedzialny jest zły stan wałów przeciwpowodziowych, tam itp. urządzeń zabezpieczających przed powodzią i jej skutkami, a nie ludzie, którzy źle wykonali te urządzenia lub wcale ich nie kontrolowali, albo robili to w niedostatecznym stopniu. Albo, że za wypadek samochodowy odpowiedzialny jest zły stan nawierzchni drogi, złe oznakowanie, mgła itp., a nie kierowca, który powinien zachowywać się rozsądnie na drodze i jechać odpowiednio do warunków panujących w czasie jazdy.
Przejawem zastępowania odpowiedzialności osobowej przez przedmiotową jest również czynienie odpowiedzialnymi instytucje lub organizacje. W ten sposób za funkcjonowanie organizacji nie są odpowiedzialni ludzie pracujący w nich, ani reprezentujący je. Za złe skutki działania odpowiada cała organizacja, a nikt personalnie.
Innym przejawem tego zjawiska jest przenoszenie odpowiedzialności na całe sfery działań ludzkich, np. biznes; świadczy o tym powołanie do istnienia tzw. etyki biznesu. Tak więc, przenosi się etyczność i powinność etyczną, która jest właściwa ludziom - etyka (a do niej należy odpowiedzialność) jest wyłącznie atrybutem człowieka - na przedmioty, chociaż one z natury rzeczy są etycznie obojętne.
Odpowiedzialność nie wiadomo przed kim, ani przed czym
Jeśli już nie da się uniknąć odpowiedzialności, to najlepiej jest odpowiadać wobec czegoś nieuchwytnego, ponieważ to również redukuje odpowiedzialność do zera. Najchętniej odwołuje się - dotyczy to przede wszystkim różnych przywódców - do odpowiedzialności przed „bogiem i historią”, ale też przed innymi bytami urojonymi o statusie ontologicznym hipostaz. Są one ponadczasowe oraz niematerialne i dlatego nieuchwytne i nierzeczywiste.
Czyniąc się odpowiedzialnym przed takimi bytami ucieka się do odpowiedzialności urojonej i pozornej - stwarza się tylko fikcję odpowiedzialności. W rzeczywistości jest to zwykłym „mydleniem oczu” ludziom i ma na celu uspokojenie własnego sumienia.
Konkludując, na podstawie faktów świadczących o odrzeczywistnianiu się odpowiedzialności wskutek przekształcania się jej z aktualnej w potencjalną, jednostkowej w zbiorową, jawnej w anonimową, bezpośredniej w pośrednią i osobowej w przedmiotową, dochodzę do uzasadnionego wniosku, że we współczesnym świecie występuje zjawisko dość szybko postępującej erozji odpowiedzialności.
Wraz z tym zmienia się też tradycyjne pojęcie odpowiedzialności. Konsekwencją tego jest narastanie poczucia samowoli i bezkarności w działaniach i zachowaniach ludzi. Dotyczy to chyba w większym stopniu światowych elit władzy, czyli „globalnej nowej arystokracji”, aniżeli „globalnego nowego plebsu”. Ale unikanie odpowiedzialności przechodzi też stopniowo na niższe poziomy struktury społecznej, wszak „ryba cuchnie od głowy”. Kiedy powszechnie zapanuje odpowiedzialność potencjalna, zbiorowa, anonimowa, pośrednia i przedmiotowa, wtedy już nikt nie będzie odpowiadać za nic, bo wszyscy będą odpowiadać za wszystko.
Wiesław Sztumski
27 stycznia 2012
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 5306
W Polsce tworzy się społeczeństwo jednoświatopoglądowe,
pozostające pod wpływem prawicowych,nacjonalistycznych, ksenofobicznych religianckich poglądów. prof. Maria Szyszkowska Profesor Maria Szyszkowska zwraca celnie uwagę w swych licznych tekstach i wystąpieniach na problem zasadniczy współczesnej cywilizacji i kultury zarażonej wirusem neoliberalizmu i wynikających z niego bezpośrednio: egoizmu, egocentryzmu, egotyzmu, narcyzmu. Wielu myślicieli w minionym stuleciu zauważało i przestrzegało przed nadmierną jednowymiarowością – tu: komercjalizacją i ekonomizacją – opisu świata i jednostki (również wspólnotowości człowieka). Prowadzi to w efekcie do dehumanizacji nie tylko osoby ludzkiej i jej wytworów (mających służyć mu do rozwoju i postępu, ale to współcześnie niemodne określenia), ale i stosunków interpersonalnych, kultury, wszelkiej działalności człowieka.
Bo w tak urządzonym i opisywanym świecie liczy się tylko indywidualny sukces (i to wąsko, bo jedynie utylitarnie i doraźnie pojęty), zewnętrzne, powierzchowne piękno, bogactwo i blichtr (w sensie materialnym). Maria Szyszkowska, wskazując jako jedna z nielicznych w naszym kraju osoba z tzw. mainstreamu, iż to człowiek jest wartością fundamentalną dla naszej kultury wyrosłej z tradycji i dorobku Oświecenia, przypomina podstawowe pryncypia cywilizacji łacińsko-atlantyckiej. Pryncypia jakby zapomniane w dzisiejszej, skomercjalizowanej, egoistycznej, utylitarnej rzeczywistości.
Trudno polemizować czy cokolwiek dodawać do wywodów Pani Profesor. Raz – z racji humanistycznej i racjonalnie pojętej na wskroś prawdy płynącej z tych słów (bo dla każdego prawdziwego racjonalisty od zarania dziejów, to człowiek – na miarę parmenidesowej sentencji sprzed prawie 2500 lat – jest, ma być, „miarą wszechrzeczy”), dwa – z tytułu pozycji i autorytetu jaki posiada Maria Szyszkowska w środowiskach intelektualnych polskich humanistów.
Chciałbym tylko dopowiedzieć w kontekście przywołanych tez Pani Profesor, że mimo poszerzenia w ostatnich dekadach przestrzeni wolności osobistych, zasięgu i wymiaru demokracji, swobód wypowiedzi, kreacji własnej osoby itd., tak naprawdę, tej zadekretowanej wolności człowiek, jednostka, ma coraz mniej. I nie z powodu technicznych, stale poszerzanych na skutek rozwoju technologii możliwości inwigilacji, obserwacji zachowań czy reakcji; ba, nawet wnikania w jestestwo człowieka, w jego myśli i podświadomość, co stało się obsesją elit rządzących (mających usta pełne frazesów o wolności, demokracji, przepływie idei, itd.), przy których orwellowski Wielki Brat wydaje się niewinną igraszką. To kurczenie się obszaru wolności jednostki wynika z dogmatyzacji i sakralizacji pewnych teorii, koncepcji, sądów z dziedziny ekonomii, gospodarki czy wreszcie z określonych koncepcji człowieka.
Zwycięstwo Homo oeconomicus
Homo oeconomicus jest jedynym i absolutnym zwycięzcą w starciu różnych koncepcji człowieka: koncepcji według recept socjalizmu i według pomysłów kapitału oraz jego protagonistów. W jednym z listów do Mieczysława F. Rakowskiego, Marion hrabina Doenhoff (wówczas czołowa postać Rady Nadzorczej znakomitego i opiniotwórczego periodyku niemieckiego „Die Zeit”), opisując świat po upadku bipolarnego podziału, pisała:„… Homo oeconomicus ma właściwie tylko jeden cel: z bezlitosną precyzją i kierując się niezawodnym rozsądkiem dążyć do osiągnięcia jak największych korzyści”. Korzyści osobistych i materialnych. W Polsce widać to ze szczególną ostrością. Bo tu słowa i czyny drastycznie i dramatycznie – w stosunku do rozbudzonych nadziei – się rozeszły, a elity głoszące te nadzieje - jak mało gdzie - się skompromitowały. Ideowo, praktycznie, konceptualnie. Brak bezpieczeństwa socjalnego, ciągła niepewność i codzienny chaos oraz kult młodości (wszyscy winni być piękni, młodzi i bogaci) wykluczający a priori starość, niedołężność, potrzebę stabilizacji i pewności, eliminuje ludzi sędziwych wiekiem, przesuwając ich w kategorie ciężarów dla społeczeństwa. Społeczeństwo ma być wspólnotą ludzi ofensywnych, przedsiębiorczych, pazernych i bezwzględnych.
Pomijając ten zdehumanizowany wizerunek człowieka należy podkreślić, że wymienione elity proponujące w latach 80. XX wieku (jako „opozycja demokratyczna” w Polsce Ludowej) pluralizm i demokratyzację w miejsce opresyjnego i autorytarnego państwa monopartii, podając taką formę i obraz funkcjonowania osoby ludzkiej w naszym kraju po 4.06.1989 same sobie jawnie zaprzeczyły. Pluralizm w ich wersji okazał się kolejnym homogenicznym projektem jednostki, jej kultury, cywilizacji, życia. Bo przecież nie każdy ma predyspozycje – nawet psychiczne, osobowe, z racji wykształcenia i zamiłowań – do biznesu. Nie każdy jest przedsiębiorczy i nadaje się do „brania swoich spraw” (zwłaszcza dotyczących prowadzenia prywatnej firmy i ryzyka z tym związanego) „w swoje ręce”. Ludzie są bowiem zarówno ślimakami, jak i modliszkami. I to też jest przejaw wspomnianego pluralizmu i wielopostaciowości naszego bytu.
Starości nie przewiduje się
Dlatego też rola przyjaznego człowiekowi państwa – czyli wspólnoty - jest nie do przecenienia. W kontekście wzajemnej życzliwości, pomocy, solidarności, wyrównywania szans i czynienia przez to życia ludzkiego „bardziej ludzkim”. Człowiek jest bowiem zwierzęciem stadnym, przez to „uczłowieczył się”, zhumanizował. Poczucie wspólnoty (i jej doświadczanie) ma więc dla niego niebagatelne, jeśli nie decydujące, egzystencjalnie, znaczenie. Ludzie starsi w naszym kraju (choć nie tylko – dane na ten temat np. z bogatych Niemiec również świadczą o dramatycznym spadku poziomu egzystencji ludzi będących u schyłku życia) stanowią problem dla promowanej koncepcji człowieka. Koncepcji opartej na zysku, produkcji, konsumpcji dóbr i ciągłej obecności „na rynku” (traktowanego tylko jako forma „zakupizmu” - termin ukuty przez prof. Benjamina Barbera).
Wartością jest bowiem tylko to, co jest dziś rynkowe, czyli zyskowne. Perspektywy dłuższe, kilkuletnie – o dekadach nie wspominając – są dlatego nieobecne w tej wersji życia człowieka. Wszystko jest dziś, teraz, bo reszta – to chaos, dym, totalna niepewność.
Segregacja dziś
I dlatego dziś podstawowym podziałem i stratyfikacją społeczeństwa staje się segregacja na bogatych i biednych. Wspólną cechą obu tych grup jest demoralizacja wynikająca właśnie z pogłębiającej się stratyfikacji i wynikłej stąd niepewności: bogaci przejawiają obawę o swój stan posiadania (i utrzymania poziomu życia), biedni – myślą o wyrwaniu się z biedy, poddaństwa i uzależnienia. To zagrożenie tężeje na naszych oczach.
Świat dzisiejszy wytwarza rocznie prawie 300 bilionów informacji. Zdolnych z nich jest przetrwać tylko 300 tysięcy. Nie jesteśmy więc w stanie zrozumieć - jeśli nie posiadamy stosownego aparatu weryfikującego informacje do nas docierające – ich sensu i znaczenia. Zanikają więc wszelkie wartości, stanowiące do tej pory oparcie dla człowieka, jak naród, państwo, wspólnota, tradycja, religia. Dziedzictwo człowieka staje się elementem chaotycznej gry niedookreślonych sił, trudnych do opisania, zracjonalizowania, dehumanizujących dotychczasowe środowisko (i tradycje) człowieka. Ibi patria, ubi bene, bądź pecunia non olet są wiodącymi wartościami współczesnego świata, a to rodzi egoizm, pazerność, nieczułość na ludzką krzywdę, brak solidarności z cierpiącym, słabym, starym, chorym. Symptomy dehumanizacji dzisiejszego życia widoczne są najbardziej w następujących aspektach i zjawiskach: silna polaryzacja na tle posiadania majątkowego, faworyzowanie wartości materialnych, uzależnienie od bogactwa, połączenie władzy i kapitału, wojny w imię posiadania, pogłębiająca się komercjalizacja życia. W pogoni za kapitałem jeden człowiek depcze drugiego, a reszta zachowuje się jak uciekający i tratujący się wzajemnie tłum. Dehumanizacja współczesnej Polski to poważny problem, ale i dzisiejsza kultura i cywilizacja w ujęciu globalnym także nie są wolne od tego zagrożenia. Przyczyny tego stanu rzeczy są w zasadzie znane, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę i nie wszyscy zamierzają się do tego przyznać. A to już – moim skromnym zdaniem – jest także rola ruchu racjonalistycznego, humanistów i ludzi przywiązanych do idei Oświecenia. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Tadeusz Tołłoczko
- Odsłon: 3488
Przedstawiamy obszerne fragmenty wykładu prof. Tadeusza Tołłoczki - „Etos służby wartościom a rzeczywistość”, inaugurującego rok akademicki 2014/15 w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Autor porusza w nim istotne sprawy nie tylko dla społeczności akademickiej, ale i dla każdego człowieka.(red.)
Spoglądając wokół siebie dostrzegamy spłaszczanie się świata. Wszyscy w kontaktach stawiają sobie nawzajem bezwzględnie twarde warunki, a dla podkreślenia ich wagi wyrażane są one prostackimi słowami, okraszanymi przekleństwami. Czy w takiej rzeczywistości jest miejsce na uczciwość, moralność, etos i wewnętrzną elegancję?
Wymieniony w tytule „Etos” odnoszę do rzeczywistości. A co powinno być istotą każdej rzeczywistości? Powinien być sens i dbałość o jego realizację. My wszyscy oczekujemy sensu w słowach i czynach. Sztuka życia polega na nadawaniu sensu swemu życiu. Do tego potrzebna jest mądrość, której istotną cechą jest samodzielne myślenie. A tak mało ludzi rozumie tego wartość i sens. Bez samodzielnego myślenia my nawet nie wyobrażamy sobie co z naszą mentalnością potrafiłaby zrobić telewizja.
W jakimś wywiadzie padło stwierdzenie, że „tylko życie towarzyskie ma sens”. Jest to wyrazem zagubionego sensu życia spowodowanego kultem pieniądza, zysku i komfortu. Natychmiast skojarzyłem sobie osobę tego dyskutanta jako typowego przedstawiciela towarzystwa opisanego przez Mickiewicza w III części „Dziadów” w scenie „Salon warszawski” i „Bal u senatora” ( Nowosilcowa), gdzie „Bohaterstwo, honor, miłość Ojczyzny dla nich to nieznane wyrazy”. Zreasumuję ten akapit krótko: „Życie bez sensu nie ma sensu”.
Trochę abstrakcji
Czy jest miejsce, w którym nic nie ma sensu? Proszę się zastanowić. Jest. To jest piekło. Jego istota polega na zupełnym braku sensu, a ogień to drobny dodatek. Znane jest nam pojecie tzw. polskiego piekła, czy „piekła na ziemi”.
A jak my rozumiemy sens naszego zbiorowego życia? Czy życie zbiorowe, bez poczucia wspólnoty i dobra wspólnego może mieć jakikolwiek sens? Czy dzielenie wspólnoty na swoich i wrogów ma jakikolwiek sens? To na tym polega diabelskie działanie, bo w piekle w ramach bezsensu wszyscy są sobie wrogami. Dlaczego Rodacy mają, czy nawet muszą być wobec siebie wrogami?
Kłopoty z rzeczywistością
Dla beneficjentów rzeczywistość jest piękna, bo stan ekonomiczny społeczeństwa wyceniają oni na podstawie własnych dochodów i o to tylko dbają. A naga rzeczywistość jest bardzo bogata w skutki narastającego rozwarstwienia społecznego: głodne dzieci, oczekujący w kolejce na leczenie, pomimo postępu choroby, oszczędzający, bo nie kupujący drożejących leków, a których mnoży strukturalne bezrobocie, któremu przecież nie są winni.
Uzyskane osiągnięcia są w pełni uzasadnionym powodem do dumy i radości, ale i tym bardziej do większego zobowiązania wobec obywateli cierpiących biedę, o których nawet w przemówieniach nikt się nie troszczy. Rutynowo zbywani są oni zdawkowymi stwierdzeniami, że „wprawdzie mamy jeszcze pewne niedostatki, kłopoty……no, ale my mamy się dobrze, bo mamy demokrację”. Jeśli ktoś w publicznym przemówieniu wspomni o głodnych dzieciach, emigracji i bezrobociu natychmiast napiętnowany jest mianem oszołoma czy populisty. To czyste kpiny z cudzej troski i biedy. Kiedyś podczas biesiadnej rozmowy z nieżyjącym już moim przyjacielem H.K. – profesorem prawa rzymskiego i antycznego na UW powiedziałem żartobliwie, że chciałbym żyć za czasów rzymskich. Bo wiesz… słońce, wino, huryski… - No tak, tak, ale pod warunkiem, że byłbyś patrycjuszem – padła odpowiedź. Pod tym względem nic się nie zmieniło, ale ja zrozumiałem, że mnie dziś też wystarczyłoby być tylko patrycjuszem.
Naga prawda
A nasze media chronią społeczeństwo przed widokiem nagiej prawdy, choć zgodnie z etosem prawdy powinny przedstawiać realną rzeczywistość, a nie kreować sztuczną, wypolerowaną. Dlatego więdnie i zamiera etos prawdy w informacji, a my przyzwyczajamy się traktować to jako normalność. A przecież życie społeczne jest bogate w problemy i kłamstwem jest sprowadzanie ich tylko do personalnych rozgrywek politycznych i wypadków komunikacyjnych nawet w Bangladeszu, o czym jesteśmy szczegółowo informowani dla odwrócenia uwagi od trudnych, ale istotnych problemów dla kraju i społeczeństwa. Media zapominają, że nie ma wolności bez prawdy. Tak więc wolność polega na tym, że obywatel nie może być ani zmuszany do kłamstwa, ani też nie może być okłamywany. A metod kłamstwa jest wiele. Tak więc urzędowe czy publicznie wyrażone kłamstwo, jeśli nie zostanie jawnie odwołane, napiętnowane i ukarane dowodzi, że społeczność, do której zostało skierowane jest zniewolona.
Umarł etos
W III części „Dziadów” A. Mickiewicza jest scena, w której Konrad na ścianie swej celi pisze: Gustavus obiit. Hic natus est Conradus. (Gustaw –zrozpaczony kochanek - umarł. Tu urodził się Konrad - bojownik sprawy narodowej). Cytat ten kojarzy mi się ze zwrotem: „Umarł etos". A co narodziło się w zamian? W postmodernizmie narodził się chaos i anomia. I od tej pory etyka zaliczana jest do nauk teoretycznych niestosowanych.
Etos demokracji
Osoby zdrowe nie dostrzegają chorobowych zagrożeń. Podobnie jest w odniesieniu do demokracji i wolności. A tymczasem demokracja - ten wspaniały grecki wynalazek - budzi jednak wiele zastrzeżeń. Przecież od początku ta prześwietna idea tolerowała niewolnictwo. A nie ma demokracji bez wolności. Tak więc, pojęcie „równi i równiejsi” w systemie demokratycznym nie jest naszym rodzimym, czy Orwella, wymysłem. Ponadto pamiętajmy, że demokratyczne prawa obejmowały tylko 10% mieszkańców Aten. Wiemy, że tzw. demokratyczne wybory mogą być metodą zdobywania dyktatorskiej władzy. A z kolei idąc na wybory bez kajdanek wcale nie oznacza, że wybory są wolne i uczciwe. Znane sprzed lat jest powiedzenie, że „to nie są wybory, tylko głosowanie”. Wszelkie dyktatury partyjne zawsze twierdziły i zmuszały obywateli do wierzenia i głoszenia, że żyją w ustroju demokratycznym.
Gajus Juliusz Cezar a potem Oktawian, pomimo, że mieli pełnię władzy wojskowej, cywilnej i religijnej, jawnie podporządkowali sobie nie tylko struktury państwa, ale i naród, to jednak utrzymywali pozory republikańskiego ustroju państwa. A Kaligula wprost zadrwił sobie z Senatu, mianując swego konia senatorem i urządził mu rytualne zaślubiny z jego „końską narzeczoną” Penelopą. Tak więc pozory są od dawna metodą sprawowania władzy. A dziś my, współcześni rynkowi demokraci, powinniśmy sobie zdawać sprawę, że dla rządzącego nami systemu rynkowego demokracja do niczego nie jest potrzebna i raczej może tylko przeszkadzać, bo więcej osób trzeba w specyficzny sposób „przekonać” do podjęcia „właściwych” decyzji. Rynek nie potrzebuje obywateli z przysługującymi im prawami, tylko klientów.
Ginący etos demokracji
Na proces działania demokratyzacji życia znamiennie duży wpływ wywierają jednak i prawo, i natura ludzka. Oba te czynniki potrafią zniweczyć wszelkie idee, a w tym i demokracji, bowiem odnośnie prawa - są prawa pisane i zwyczajowe. To samo jest z bezprawiem – w dodatku legalnym. Ponadto i media, i my zapominamy, że społeczeństwu nie chodzi o prawa, ale o sprawiedliwość. To ona, a nie prawo jest ostoją Rzeczypospolitej. To sprawiedliwość determinuje jakość demokracji. Natomiast ułomność natury ludzkiej wyraża łacińskie powiedzenie: Video meliora proboque deteriora sequor – widzę i pochwalam co lepsze, ale idę za tym co gorsze. Tą łacińską sentencję przetłumaczyłbym na współczesny język polski: „Jestem przeciwnikiem korupcji, albo za zwiększonym w niej udziałem”. Co jest tego przyczyną? Bezideowa pustka i liberalna nadtolerancja. Z ułomności natury człowieka zdawali sobie sprawę już starożytni Grecy. To Diogenes w biały dzień chodził po ulicach Aten z zapaloną świecą, wołając: „Szukam człowieka!”. Następny kłopot związany z demokracją wynika z faktu, że w demokracji decyduje większość, a nie prawda, czy dobro. A większość głosującą wbrew własnemu sumieniu nawet bez moralnych rozterek nie jest trudno zorganizować. To tylko problem techniczny i finansowy. Tak więc nie należy mylić prawdy z opinią większości. Wniosek z całego wywodu: „Demokracja bez moralności to potencjalne wielkie zagrożenie”.
Inteligencki etos
Podstawowym etosem dawnej inteligencji był etos służby społecznej, etos narodowej i kulturowej tożsamości, intelektualnego, duchowego i patriotycznego zwierzchnictwa, ale i przewodnictwa. Celem było utrzymanie polskości i uzyskanie niepodległości. Dlatego w wyniku uwiądu tych ideałów pozostało samo wykształcenie. I tak pojawiły się „wykształciuchy” i „inteligenci budżetowi", a inteligencki etos pozbawiony społecznej misji przemienił się w etos profesjonalisty, speca, technokraty, eksperta. Nie borykają się oni z intelektualnym czy moralnym niepokojem. Są bogaci w wiedzę praktyczną. I to ich w pełni satysfakcjonuje i im wystarcza. Kto ma więc dzisiaj przekazywać całemu społeczeństwu myśli i idee prawdy i dobra, obywatelskiego współżycia i odpowiedzialności? Kto ma ukierunkowywać myślenie i działanie społeczeństwa? Funkcję tą przejął wolny rynek i skomercjalizowane media oraz politycy. Ustalają oni zgodnie z własnym interesem kryteria moralności, przyzwoitości, uczciwości, sprawiedliwości. Dlatego współcześnie za człowieka uczciwego uznaje się również takiego, którego dowody przestępstwa zostały utajnione, lub po prostu nie ujawnione. Zapytano mnie kiedyś: Nad czym pan teraz pracuje? - Na Światowy Zjazd Polonii Medycznej przygotowuję problem klauzuli sumienia. Co?– nie szkoda panu czasu? Przecież i tak zgodnie z zasadami demokracji przegłosowane zostają takie zasady moralne, jakie przyniosą polityczną korzyść, a nie etyczną prawdę.
Etos wartości słowa - Verbum nobile
Etos nauki
Stan nauki jest taki, jakim jest stan umysłów. Toteż talent, a nawet geniusz bez mądrości, a więc i bez moralności, może być bardzo niebezpieczny.
Czy nauka posiada ograniczenia? Spośród wielu znanych ograniczeń nauki do najgroźniejszych zaliczam pozory, finanse, brak wyobraźni, brak ciekawości, ingerencje władzy.
Pozory przynoszą więcej szkód niż kłamstwa i plagiaty. Dlatego mamy dużo więcej wyników niż wartości. Ale pozorowane prace także dają kołacze. To wyjaśnia wiele zjawisk.
Wyobraźnia natomiast bez wiedzy może tworzyć rzeczy piękne, ale jak powiedział Einstein - „wiedza bez wyobraźni tworzy rzeczy najwyżej doskonałe”.
Byłem niezwykle poruszony czytając sentencje Seneki: Postquam docti prodierung boni desunt. („Po przybyciu uczonych zabrakło szlachetnych”). Zaskoczony byłem tak surową oceną wybitnego intelektualisty swego własnego środowiska. Podziwiam jego odwagę. Rozważyłem wiele możliwych przyczyn tak surowej oceny. Za najbardziej prawdopodobne uznałem dwie możliwości. Pierwsza – to intelektualny konformizm. Doszedłem też do wniosku, że ci rzymscy docti zapewne stosowali zasadę: „Ja wcale nie chcę być lepszym od ciebie, ale zrobię wszystko, abyś był gorszy ode mnie”.
Etos myśli
Etos dydaktyki
Verba docent exempla trahunt – słowa uczą, przykłady pociągają. Przed 62 laty, podczas egzaminu z neurologii, po jednym z pytań zaciąłem się i szukając w pamięci odpowiedzi, pocierając czoło powtarzałem: Zaraz sobie przypomnę. A na to ówczesna pani docent Irena Hausmanowa powiedziała: Niech pan sobie nie przypomina, niech pan pomyśli. I podała jakiś szczegół, dzięki któremu rozwiązałem cały problem i w sumie dostałem bardzo dobrą ocenę.
W tej krótkiej wypowiedzi zawarta jest niezwykła mądrość i istota uniwersyteckiego kształcenia. Jest to metoda wprowadzająca kształcących się na drogę możliwości uzyskania Nagrody Nobla. Student nie jest dyskietką do nagrywania i odtwarzania informacji. On jest po to, by nauczyć go myśleć.
Lekarski etos
Mój związek ze służbą zdrowia datuje się od czasu Powstania Warszawskiego 1944 r., jako sanitariusza. To wtedy postanowiłem zostać chirurgiem. Ale te 70 lat od chwili zakończenia wojny to jednak dla służby zdrowia były niezmiennie ciężkie czasy. Wprawdzie mówiono nam, że cierpimy niedostatek, bo pracujemy na dobrobyt naszych dzieci, ale dziś okazuje się, że to my żyjemy na ich koszt. Wiele korzyści wniosła gospodarka rynkowa. W krańcowym jednak przypadku to rynek rzuca choremu wyzwanie: „pieniądze, albo życie!”. Wbrew pozorom, biedny chory nie ma problemu jak odpowiedzieć na takie wezwanie, bo nie ma wyboru – nie ma pieniędzy.
Wobec niskich standardów – również moralnych - oraz niskiego poczucia wspólnoty, zniszczonego solidarnościowego poczucia więzi, zniknęło pojecie „ solidarności w zdrowiu”. A co pojawiło się w zamian? Zdrowie stało się „wartością klasową”. Ale nie ma też etosu zdrowia bez sprawiedliwości. Ani społeczeństwo, ani chorzy wcale nie chcą, żeby politycy i kapitaliści byli biedni i akceptują nierówności, jeśli są sprawiedliwe. Ale czy pojęcie sprawiedliwych nierówności było kiedykolwiek przedmiotem społecznych rozważań? A czego oczekują chorzy? Sprawiedliwości, co najmniej w odniesieniu do najcenniejszej wartości dla każdego człowieka - zdrowia. Toteż przyszłość naszej ochrony zdrowia zależy i od naszej ekonomii, i od jej etycznego oblicza. Obecnie to, kto ma żyć i kto ma umrzeć w coraz mniejszym stopniu zależy od lekarzy, a w coraz większym od polityków i ekonomistów.
Etos sztuki w zrozumieniu profana
Powołam się na Jana Parandowskiego: „Wynaleziono pług, aby zaspokoić głód chleba, / Wynaleziono sztuki piękne, aby zaspokoić głód piękna". Toteż czy sztuki piękne mogą nie wyrażać piękna? Sama nazwa uczelni daje odpowiedź na to pytanie. Piękno powinno przekraczać granice sztuki jako element estetyzacji życia.
Ale dla mnie jako profana sztuka łączy się nieodłącznie z triadą platońskich wartości, a więc z prawdą, pięknem i dobrem. A zauważmy, że to są przecież równocześnie wartości etyczne. Piękno jest natomiast jedną z zasadniczych wartości życia ludzkiego. Tak więc medytacja nad sztuką może inicjować moralną refleksję. Brak którejkolwiek z tych trzech idei Platona oznaczać może, że i życie, i sztuka stracą sens. Oczywiście nie wolno mieszać prawdy i fałszu. Prowadzi to bowiem nieuchronnie do metody: „małe prawdy, duże kłamstwa”. Współcześnie sztuka staje się dziedziną wysokich, stale rosnących, kompetencji, toteż pomimo, że nie znam tajemnic ani sztuki, ani artystycznego warsztatu, to uważam, że sztuka powinna szukać zagubionego prawdziwego sensu życia, a nie sztucznych emocji i ekscytacji na płaszczyźnie zbyt liberalnej i permisywnej moralności. Bowiem przekazywane kłamstwo, brutalność, przemoc, stają się dla bezrefleksyjnego odbiorcy normalnością.Na zakończenie
Tadeusz Tołłoczko
Od redakcji: całość wykładu dostępna jest w broszurze „Wykłady inaugurujące rok akademicki 2014/2015” Instytutu Problemów Współczesnej Cywilizacji im. Marka Dietricha.
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6212
Etos rozumiem tak, jak Max Weber, tzn. jako sposób życia – postępowania i zachowywania się grup społecznych, które działają w godziwych celach. Refleksję nad etosem ograniczam do wybranych grup zawodowych, powszechnie cieszących się najwyższym szacunkiem i zaufaniem. W szczególności należą do nich kapłani, naukowcy, nauczyciele, lekarze i dziennikarze.
Niestety, w ostatnich dekadach postępują zmiany na niekorzyść, ponieważ coraz bardziej słabnie zaufanie społeczne do tych grup zawodowych, obniża się ich autorytet (chociaż wciąż jeszcze cieszą się stosunkowo dużym prestiżem) i zanika ich etos.
Przyczyn deflacji etosu tych grup można dopatrywać się w obiektywnych warunkach funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie, ale także - w nie mniejszym stopniu - w czynnikach subiektywnych, osobowościowych.
Wśród pierwszych największą rolę odgrywa system ekonomiczny i polityczny, a w drugich – cechy osobowościowe, jakkolwiek kształtują się one pod wpływem uwarunkowań zewnętrznych. Nie ulega wątpliwości, że system społeczny liberalno-demokratyczny - w złym rozumieniu demokracji – wraz z ideologią konsumpcjonizmu stanowi dobrą pożywkę dla rozwijania się różnych patologii społecznych, a nawet wymusza je w jakimś stopniu. Tam, gdzie pieniądz i władzę czci się jak bogów, trudno opierać się pokusie zdobywania ich za wszelką cenę – również za cenę szmacenia się lub prostytuowania i - w konsekwencji - utraty godności i zaufania ze strony społeczeństwa.
Czy to usprawiedliwia i czy należy zwalać winę za to na tzw. czynniki obiektywne? Chyba nie do końca, chociaż dla wielu ludzi jest to wygodne. To uwalnia ich od odpowiedzialności i nie budzi wyrzutów sumienia.
A swoją drogą, w społeczeństwie – w odróżnieniu od przyrody – nie ma niczego obiektywnego w sensie „niezależnego od czynnika ludzkiego”; tu wszystko jest subiektywne, albo intersubiektywne, bo staje się i dzieje za sprawą ludzi – jednostek lub grup. Jeśli ktoś ma dobrze ukształtowany kręgosłup moralny i kieruje się odpowiednim systemem wartości, to jest odporny na ingerencję quasi-obiektywnych zewnętrznych czynników społecznych i na wpływy demoralizatorów.
Niestety, takich ludzi jest coraz mniej. Ani rodzina (obojętnie czy normalna, rozbita, patologiczna czy partnerska), ani szkoła, ani mass media, ani społeczeństwo nie realizują funkcji wychowawczej w zakresie wpajania trwałych i pozytywnych postaw moralnych. Głównie dlatego, że żyjemy w czasach relatywizmu etycznego i szybko zmieniających się hierarchii wartości etycznych oraz rosnącego zobojętnienia obyczajowego. A także dlatego, że młode pokolenia wychowywane bezstresowo – czytaj: „bezkarnie” – są coraz bardziej odporne na nauki i uwagi starszych – rodziców, nauczycieli i pozostałych edukatorów. Mając przewagę nad starszymi w zakresie posługiwania się najnowszymi technologiami informatycznymi są przekonani o tym, że są na tyle mądrzy, iż nie muszą słuchać starszych – na ogół wystarcza im wiedza czerpana z Internetu, portali społecznościowych i od kolegów równie mądrych, jak oni.
Otwarte jest pytanie, czy to wina systemu społecznego, czy tych, którzy dopuścili do takiego stanu rzeczy.
Tak czy inaczej, ludzie, zwłaszcza rozpoczynający karierę, wykazują coraz słabsze morale i są coraz bardziej podatni na złe wpływy środowiska społecznego. A w nim rolę przywódczą pełnią nieroby, alfonsi, recydywiści, dealerzy, przestępcy itp., którzy bez wysiłku szybko się bogacą i z tej racji są „godnymi” przykładami do naśladowania.
I znowu nasuwa się pytanie, czy w tym systemie społecznym muszą oni uchodzić za idoli, albo bohaterów, czy mogą i powinni być traktowani jak wyrzutki, które piętnuje się i którymi się gardzi.
Jeśli w tym systemie nie jest się w stanie odpowiednio i zdecydowanie odnosić do bohaterów negatywnych, ani zepchnąć ich na margines, (zamiast nadawać im rangę celebrytów), jeśli nie da się wyraźnie oddzielić dobra od zła, to taki system trzeba czym prędzej zmienić. W przeciwnym razie pojęcie etosu trzeba będzie umieścić na śmietniku historii, a morale kształtować na podstawie antywartości etycznych. Mam świadomość, że spotka mnie zarzut natury metodologicznej: przesadnego uogólniania przypadków jednostkowych lub szczegółowych. Nie wszyscy są źli i postępują niegodnie. To prawda, wszędzie trafiają się wyjątki. Niemniej jednak, obserwacja i doświadczenie pokazują, że erozja etosu jest na tyle widoczna i odczuwana, że stała się już zjawiskiem społecznym, nad którym nie wolno przechodzić do porządku dziennego i które musi wywołać oburzenie mas oraz reakcję ludzi reprezentujących zawody cieszące się od wieków zaufaniem społeczeństwa.
Etos nauczyciela i naukowca
Teraz można sobie tylko powspominać „stare, dobre czasy”, kiedy nauczyciele wszystkich szczebli - od szkolnych po akademickie - cieszyli się ogromnym, niepodważalnym i w pełni zasłużonym autorytetem, i tęsknić za nimi. Był on rzeczywiście autentyczny, ponieważ wyrastał z etosu, jaki w zdecydowanej większości prezentowała ta grupa zawodowa. Etos nauczycieli wyrażał się w wielkiej prawości i – jak by powiedział Tadeusz Kotarbiński – w ich spolegliwości. Wyrastał z głębokiego i niepodważalnego przekonania tych ludzi o wielkiej roli i misji edukacyjnej, jaką spełniają w społeczeństwie.
Na ten etos składały się odwieczne cnoty etyczne, takie jak: prawdomówność, uczciwość, bezinteresowność, stałość poglądów i przekonań, empatia, gotowość niesienia pomocy innym i służenia im radą, nieprzekupność, nienaganne maniery i zachowanie oraz ponadprzeciętna wiedza fachowa i chęć dzielenia się nią z innymi. Jednym słowem: nauczyciel to był „ktoś”, kogo szanowano i podziwiano.
Niestety, w naszych czasach etos ten został zniszczony, a autorytet nauczyciela zdeptany. Można wskazać kilka przyczyn, które do tego doprowadziły. Jedną z nich jest masowa edukacja oraz powszechny dostęp do wiedzy, w wyniku czego nauczyciel przestał być jedynym jej źródłem. Im więcej jest dostępnych zasobów wiedzy, czasami większej od tej, jaką posiadają nauczyciele, tym mniejszą rolę edukacyjną odgrywają oni i z tego względu stają się coraz mniej potrzebni.
Pożytek z nauczycieli jest coraz mniejszy również z tego powodu, że wciąż bardziej zawodzą oni jako wychowawcy. W czasach panowania pajdokracji zostali bowiem pozbawieni wszelkich radykalnych środków dyscyplinujących uczniów i wychowanków i z trudem radzą sobie z ich nagannym zachowaniem.
Praca nauczycieli stała się przysłowiowym dopustem bożym, odbywa się w środowisku szkodliwym dla zdrowia (hałas, napięcie nerwowe itp.), nie satysfakcjonuje ich, nie zadowala uczniów ani rodziców. Trudno dziwić się, że pracują z musu, z konieczność utrzymania rodziny, a nie dla przyjemności. Toteż nie wykonują jej z entuzjazmem wynikającym z powołania, lecz odnoszą się do niej z niechęcią i unikają jak zarazy.
W przyszłości szkoły w ich dotychczasowym sposobie funkcjonowania okażą się chyba niepotrzebne, ponieważ nie spełniają swych podstawowych ról i oczekiwań społecznych jako placówki edukacyjne i wychowawcze; z powodzeniem będzie można zastąpić je instytucjami zdalnie kształcącymi w trybie online.
Drugą przyczyną jest wciąż utrzymująca się pauperyzacja nauczycieli, których zarobki - nawet w bogatych krajach - kształtują się poniżej przeciętnych i o wiele niżej w porównaniu z zarobkami innych grup zawodowych. To, a także powszechna chęć bogacenia się - efekt ideologii konsumpcjonizmu - sprawia, że są oni podatni na oferty korupcyjne wbrew swemu etosowi.
W czasach kultu pieniądza bez żenady traci się cnoty nauczycielskie i tym samym deprecjonuje się etos nauczyciela. Czynniki ekonomiczne jak i stosunkowo łatwe studia pedagogiczne sprawiają, że w większości do zawodu nauczycielskiego trafiają ludzie z pewnością wcale nie z powołania, a uczelnie nie przygotowują należycie do praktykowania tego zawodu.
Podobnie ma się sprawa z naukowcami lub nauczycielami akademickimi. Tu też dość szybko postępuje deflacja ich etosu. W odróżnieniu od nauczycieli szkół niższych szczebli, ich zarobki – wprawdzie też nie adekwatne do ich pracy i wysiłku intelektualnego – nie powinny przyczyniać się do nierespektowania wartości etycznych. Niemniej jednak wzrasta liczba naukowców, którzy ulegają maksymom konsumpcjonizmu i wszechobecnej korupcji. Dlatego rośnie liczba nieprawdziwych ekspertyz, nierzetelnych recenzji, ocen, plagiatów itp., co skutkuje spadkiem autorytetu i ucieczką od etosu.
Ludzie często przekonują się, że opinie i wypowiedzi ludzi nauki są nieprawdziwe, albo tendencyjne. Obniża się również jakość nauczania, ponieważ do zajęć dydaktycznych nie przykłada się dużej wagi. Zawyżane pensum oraz liczebność grup wykładowych, ćwiczeniowych i seminaryjnych z przyczyn ekonomicznych - redukcji wydatków w ramach skromnych budżetów uczelni państwowych i oszczędzania na czym się da w uczelniach prywatnych - powodują niechęć do zajęć ze studentami, co dobrze odzwierciedla powiedzenie „na uczelni dobrze by się pracowało, gdyby w ogóle nie było studentów”. Lepiej opłaci się robić badania i ekspertyzy zamawiane przez różne firmy (zwłaszcza reklamowe), czy polityków i przy sposobności szmacić się.
Etos lekarza
Ten cel można osiągnąć przez obniżanie kosztów utrzymania tych organizacji na różne sposoby, m.in. przez wzrost liczby leczonych (raczej obsługiwanych) pacjentów (raczej petentów).
Obniżanie kosztów utrzymania wiąże się też ze stosowaniem przestarzałej aparatury, tanich leków i zaniżaniem standardów leczenia, a także z byle jakim żywieniem pacjentów. Wzrost przepustowości placówek zdrowia dokonuje się przez skracanie czasu badania pacjenta - średnio czas wizyty u lekarza w przychodniach wynosi około 10-15 minut i wykazuje tendencję malejącą. (Z tego 80% zajmuje wypełnianie dokumentów, co mogliby robić pracownicy administracji i wypisanie recepty).
Nie sposób w tak krótkim czasie dociec przyczyny schorzenia, ani postawić właściwej diagnozy. Dlatego lekarze coraz częściej popełniają błędy w tym zakresie i faktycznie nie ponoszą za to odpowiedzialności, choć formalnie powinni. (W ich środowisku panuje fałszywa solidarność: w przypadku popełnienia błędu jeden drugiego kryje przed odpowiedzialnością prawną i etyczną co też świadczy o erozji ich etosu).
Oczywiście jest tak, ponieważ lekarze obsługują (świadomie używam tego słowa, bo ich praca przypomina pracę ekspedienta) w ciągu tygodnia ileś przychodni i szpitali, pracując na kilku etatach i pełniąc wiele dobrze płatnych dyżurów, by powiększyć swoje zarobki. I stale im mało! Bo przecież oni muszą godziwie (!) zarabiać. Natomiast pacjenci nie muszą być godziwie przyjmowani i leczeni, ani mieć godziwej opieki. A swoją drogą, dlaczego tylko lekarze i nieliczne inne uprzywilejowane grupy zawodowe (politycy, parlamentarzyści itp.) muszą zarabiać godziwie, tzn. tak, jak w bogatych krajach UE, a inni nie. Inni też za swoją rzetelną i ciężką pracę chcieliby i powinni być godziwie wynagradzani. Etos lekarzy upadł nagle pod wpływem ich pazerności. Dlatego, nie licząc się z niczym i kierując się wyjątkowym egoizmem, organizują strajki z odejściem od łóżek chorych, albo wymuszają kolejne nieuzasadnione podwyżki, szantażując masowymi zwolnieniami się z pracy.
Kto i na gruncie jakiej moralności zezwala na tego typu akcje protestacyjne tych, od których zależy zdrowie i życie wielu ludzi? Dlaczego nie wolno strajkować strażakom czy policjantom, którzy pozostają - tak jak lekarze - w nieustannej służbie społeczeństwu? Słusznie stwierdził w wywiadzie dla „Dziennika” kardynał Stanisław Dziwisz, że nie wszyscy mogą strajkować, że są grupy zawodowe, które nigdy nie powinny w ten sposób protestować. Należą do nich: służba zdrowia, nauczyciele i ci, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo i podstawowe funkcjonowanie państwa, ponieważ szkody, jakie przynosi strajk tych grup są zawsze większe od spodziewanych efektów. Ale lekarze strajkują i nie wahają się czynić zakładnikami ludzi ciężko chorych. To chyba dostatecznie świadczy nie tylko u upadku ich etosu, ale o braku wszelkich skrupułów moralnych.
Jeśli dodać do tego korzystanie lekarzy z tzw. sponsoringu (czytaj: z różnego rodzaju łapówek) koncernów farmaceutycznych, które oferują niby lepsze, a z pewnością coraz droższe lekarstwa oraz afiszowanie się w jawnie oszukańczych, ale dobrze płatnych reklamach, to ma się pełny obraz etosu lekarzy dzisiaj. Również tych, którzy bardziej na pokaz niż faktycznie kierują się „klauzulą sumienia” i normami etyki chrześcijańskiej.
Etos kapłana
W ciągu wieków kapłani różnych wyznań cieszyli się ogromnym zaufaniem społecznym - byli powiernikami tajemnic, doradcami w różnych sprawach życiowych, pomocnikami, nauczycielami i wychowawcami. A to dlatego, że na ogół wykonywali wzorowo swoje obowiązki duszpasterskie i posiadali odpowiednie zalety charakteru oraz zasady moralne, a kapłaństwo wiązało się z prawdziwym powołaniem oraz nienaruszalnym etosem.
Jednak i tu postępuje niszczenie etosu, chyba bardziej w kościele katolickim, aniżeli w innych. Dzieje się tak, odkąd kościół katolicki jako instytucja społeczna, a także polityczna i państwowa (państwo Watykan), więcej uwagi zaczął przywiązywać do osiągania korzyści materialnych niż duchowych, szczególnie w czasach panowania ideologii konsumpcjonizmu i powszechnej komodyfikacji. Wcześniej to też miało miejsce, np. w epoce imperialistycznych podbojów kolonii, kiedy na rozkaz Watykanu misjonarze pod płaszczykiem działalności misyjnej, czyli nawracania na siłę tzw. pogan, których traktowali jak podludzi (tylko dlatego, że wierzyli w innych bogów) łupili ich dobra w celu wzbogacenia siebie i Kościoła.
W ślad za instytucją poszli jej funkcjonariusze – księża. Im wyżej usytuowani w hierarchii kościelnej, tym bardziej łasi są na bogactwo i życie w luksusie. Powie ktoś: cóż, ksiądz to też człowiek, który ulega pokusom. To prawda. Ale mimo wszystko, w odróżnieniu od innych, on ma być maksymalnie odporny na pokusy z racji powinności (pobudek wewnętrznych, sumienia) oraz obowiązku wynikającego ze sprawowania funkcji kapłana. Tę odporność ma czerpać z etosu kapłana, a z drugiej strony ma dbać o ten etos, żeby mógł być jeszcze bardziej odpornym. Tymczasem tworzy się błędne koło: ulega się pokusom, co intencjonalnie lub niecelowo osłabia etos, a zniszczony etos pomaga ulegać pokusom.
Faktem jest postępujące niszczenie etosu księży kościoła katolickiego i to głównie przez nich samych. Bo to oni nagminnie i z własnej nieprzymuszonej woli, uważając się za nietykalnych, bo namaszczonych olejem świętym, grzeszą ciężko przeciwko przykazaniom bożym, kościelnym, nakazom etyki świeckiej i normom obyczajowym w dziedzinie współżycia społecznego. Nie na wiele zdadzą się apele papieża Franciszka, gdyż opór materii, tj. ogółu kleru, a zwłaszcza hierarchów, okazuje się większy od siły ducha papieskiego - nec Hercules contra plures.
O osłabieniu etosu księży można wnioskować z opinii parafian. Otóż na podstawie sondażu Grupy IQS dla „Newsweeka”, większość respondentów (53%) wyraża przekonanie, że kapłani są równie grzeszni co reszta Polaków, tylko 18% uważa, że księża grzeszą mniej niż inni ludzie, a 16% sądzi wręcz, że duchowni grzeszą więcej niż ogół społeczeństwa.
A wierni oczekują, żeby ich przywódcy duchowi byli wzorami do naśladowania przez całe społeczeństwo, a w szczególności przez młodzież. Ale nie mogą oni spełnić tego oczekiwania, ponieważ zachowują się i postępują na przekór etosowi kapłana.
Jak zauważa prof. Józef Baniak, socjolog religii z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, księża „/…/ gorszą, zwłaszcza młodzież i dzieci, własnymi ekscesami, uwodzeniem dziewcząt i kobiet, zachłannością i pędem do luksusu, lekceważeniem ludzi, wtrącaniem się w politykę świecką i w życie seksualne czy nietolerancją wobec inaczej myślących”. Jego badania pokazały, że 60% księży jest w związkach z kobietami, a 12 - 15% ma z nimi dzieci.
Listę grzechów popełnianych przez księży trzeba uzupełnić grzechami pijaństwa, molestowania seksualnego, pedofilii, pornografii dziecięcej no i pychy, która jest proporcjonalna do stanowiska zajmowanego w hierarchii kościelnej.
Oni uważają się za ekspertów i niepodważalne autorytety w każdej dziedzinie – od kosmologii i polityki, aż do ginekologii i życia seksualnego. Swój autorytet w kwestiach wiary i moralności bezpodstawnie rozciągnęli na sfery nauki, kultury i życie ludzi. Nie uświadamiają sobie szkodliwości tego, bo jak ktoś zna się na wszystkim, to znaczy, że nie zna się na niczym.
Ale jak nie mają być pyszałkowaci, jeśli ich największy pan - bóg Jahwe - ukazał wyjątkową pychę, nakazując wszystkim okazywać chwałę wyłącznie sobie i tylko siebie uznawać za boga: „Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie”. Taki sługa, jaki jego pan.
A niby dlaczego nie wolno czcić innych bogów, czyżby byli gorsi? A może dlatego, że stanowią konkurencję i zagrożenie w walce o panowanie nad światem? Chyba nie są gorsi, jeśli wierzy w nich i czci ich o wiele więcej ludzi niż jest katolików.
Kwestia sprowadza się więc do walki konkurencyjnej nie tyle między bogami, co między ich wyznawcami. O co? O dobra doczesne: władzę i bogactwo.
Etos księży ulega niszczeniu wraz z postępującą komodyfikacją we współczesnej gospodarce i - w konsekwencji - w kościele. Tutaj przejawia się ona w zamianie na towary wszelkich przedmiotów kultu religijnego, wartości duchowych i sakramentów oraz kupczenie nimi, czyli w symonii uznawanej za grzech przez Kościół. Miejsca kultu religijnego przekształciły się w istne targowiska, a księża - w sprzedawców. W związku z tym etos kapłanów zamienia się w etos sprzedawców nastawionych na zysk.
Etos dziennikarza
Etos dziennikarzy jest na wiele sposobów skodyfikowany za pomocą kodeksów etycznych, kart i zasad. Wymaga się od nich przede wszystkim uczciwego dostarczania informacji prawdziwych i obiektywnych. W „Karcie Etycznej Mediów Polskich” podano zasady, jakich powinien przestrzegać dziennikarz: prawda, obiektywizm, oddzielanie informacji od komentarzy, uczciwość, szacunek i tolerancja, prymat dobra odbiorcy oraz wolności i odpowiedzialności.
Pewne wątpliwości nasuwają się odnośnie stosowania się do zasad prawdy i obiektywizmu. W pierwszym przypadku chodzi o to, że w rzeczywistości kreowanej przez mass media funkcjonuje tzw. prawda medialna. Nie jest, a przynajmniej nie musi być ona związana z faktami. Może nią być informacja wyssana z palca, fikcyjna.
W istocie, na rzeczywistość medialną składa się coraz więcej takich „prawd”. Prawda medialna w odróżnieniu od materialnej budzi większe zainteresowanie odbiorców, szokuje, denerwuje, pobudza do reakcji i dlatego zawiera większy potencjał oddziaływania na nich a tym samym wpływa na większą poczytność lub oglądalność. A o to przecież chodzi dziennikarzom.
W drugim przypadku chodzi o to, że informacje przekazywane przez dziennikarzy z natury rzeczy nie mogą być obiektywne, ponieważ są oni uwikłani w różne „układy” lub grupy nacisku (muszą służyć temu, kto płaci). Poza tym, dziennikarz to nie bezduszny i indyferentny robot - postrzega dany fakt przez pryzmat swojego światopoglądu, swojej ideologii i własnych przekonań politycznych. Dlatego zawsze przekazuje informacje z dużą domieszką subiektywizmu i komentuje je na swój sposób.
To usprawiedliwia w pewnym stopniu nierespektowanie nakazów zamieszczonych we wspomnianej „Karcie”. Ale nie do końca, ponieważ coraz częściej dziennikarze z różnych pobudek – komercyjnych, politycznych, wyznaniowych, itd. - łamią te zasady nawet wtedy, gdy nie muszą. W ten sposób świadomie, choć może nie celowo, niszczą swój etos.
Trudno mówić o obiektywizmie dziennikarzy w przypadku, gdy mass media są własnością różnych partii politycznych lub organizacji wyznaniowych i mimo braku oficjalnej cenzury są skrycie cenzurowane. Dziennikarze muszą podporządkować się redaktorom naczelnym, dyrektorom wydawnictw oraz stacji radiowych i telewizyjnych.
Termin „niezależne media” jest zwykłym pustosłowiem i służy tylko oszukiwaniu naiwnych czytelników, słuchaczy i telewidzów. Tak więc zatraca się obiektywność, będąca podstawą etosu dziennikarza.
Od pewnego czasu postępuje transformacja dziennikarzy nie tyle w żurnalistów (nie wiadomo, dlaczego jest to termin pejoratywny), co w lada jakich pismaków i przekaźników informacji. Mało który wysila się, by swoją pracę wykonywać rzetelnie, albo dokształcać się. Większość nie potrafi poprawnie sklecić zdań w ojczystym języku, ani formułować swych myśli w sposób logiczny. Nagminnie popełniają błędy stylistyczne polegające na przestawianiu szyku zdań (podmiotu z dopełnieniem) i braku ciągłości wynikania jednego zdania z drugiego. Wskutek tego, ich wypowiedzi w dyskusjach i wywiadach są zwykłym bełkotem. Powszechnie i celowo dopuszczają się tzw. nadużyć semantycznych, żeby być „poprawnymi politycznie” w oczach swoich mocodawców. Polegają one na relatywizacji znaczeń słów (dotyczy to np. takich słów, jak „misja”, „mord”, bohaterstwo”, itd.), albo na używaniu słów w innych znaczeniach niż normalne, czyli ukształtowane na gruncie tradycji językowej. Są też twórcami, albo propagatorami tzw. nowomowy - specyficznego żargonu polityków i dziennikarzy, zawierającego kuriozalne wręcz wyrażenia, jak np. „bombardowanie humanitarne”.
Inni terroryzują swoich interlokutorów i nachalnie domagają się od nich potwierdzenia swoich stronniczych opinii, sądów oraz poglądów, ingerują w wypowiedzi, albo przerywają je. W związku z tym wielu ludzi nie chce już udzielać wywiadów, ani uczestniczyć w debatach publicznych. Tym bardziej, że te debaty, prowadzone nawet przez świetnych dziennikarzy, coraz częściej wymykają się im spod kontroli, zamieniają się w „rozmowę w maglu”, nic nowego, ani ciekawego nie wnoszą i niczemu nie służą. Można by całkiem dobrze obyć się bez nich.
Tak jest w przypadku zapraszania do debaty osób o diametralnie różnych poglądach i z natury kłótliwych. Być może robi się to celowo, by zamiast dyskusji pokazywać cyrk, bo to zwiększa liczbę odbiorców i oglądalność. A od tego zależy być albo nie być danego programu i jego autora - dziennikarza.
Wiesław Sztumski
16 października 2014