Wspomnienia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1065
Z pamiętnika Fulbrightera (2)
Do życia w cieplejszym niż w Polsce klimacie można się bardzo szybko przyzwyczaić. Na pewno wielu z nas Kalifornię widzi jako miejsce bardzo egzotyczne, tropikalne wręcz. W rzeczywistości w Santa Cruz, które zalicza się do Kalifornii Północnej raczej były temperatury wiosenne. W lutym i marcu bardzo często świeciło mocne słońce, ale ciepło było tylko w dzień (około 13-19°C), w nocy natomiast trzeba było się naprawdę ciepło ubierać (około 3-9°C). Czekałam na upały, które miały niedługo nadejść, ale ostrzegano mnie, że nocą i tak nadal będzie chłodno, nawet w środku lata, a woda w Oceanie Spokojnym zawsze jest zimna, ze względu na prąd północnopacyficzny (nazywany inaczej Prądem Alaski).
Pandemia nadal nie odpuszcza. Codziennie, przed przyjściem do laboratorium muszę wypełniać ankietę, w której jest pytanie o to, czy w ciągu ostatnich godzin miałam jakiekolwiek objawy chorobowe i kontakt z osobą chorą, czy byłam narażona na potencjalnie niebezpieczne warunki (duże zgromadzenia nieznanych mi osób, niedawne podróże) oraz jaki był mój wynik testu (testowana jestem co 7-10 dni). Dopiero wtedy uzyskuję pozwolenie na pracę na terenie kampusu danego dnia, co jest także uwidocznione w systemie.
Testy na obecność covid-19 są bardzo szybkie i nie tak nieprzyjemne jak ten, który musiałam wykonać przed wyjazdem do USA (pobranie materiału z nosogardzieli). Zapisuję się na konkretną datę i godzinę, jadę do punktu poboru materiału, gdzie skanuję otrzymany podczas umawiania wizyty barkod. Następnie dostaję do ręki wymazówkę, którą sama pobieram sobie materiał z obu nozdrzy. Jak? Wymazówkę wkłada się płytko, około 2 cm i następnie porusza się nią przez 15 sekund w każdej dziurce (osoba nadzorująca mierzy czas stoperem) i następnie samodzielnie przenosi się pobrany materiał do buforu (zanurzając w nim wymazówkę na kolejne 30 sekund). Gotowe! Wynik pojawia się na moim koncie pracownika w ciągu 2-3 dni.
Ameryka i covid
To, co mnie zaskoczyło, ale i bardzo spodobało, to sposób szczepienia na covid-19. Ludzi szczepi się w… dużych supermarketach, gdzie znajdują się punkty farmaceutyczne. Tam ustawione jest małe stanowisko - krzesełko, parawanik i farmaceuta ze strzykawką. W USA idzie się na codzienne zakupy i przy okazji można szybciutko się zaszczepić.
Amerykanie bardzo liczyli na szczepionkę - wierzyli, że pomoże im wrócić do normalności. W USA prawie nie odczuwam, że trwa pandemia, choć ludzie traktują zagrożenie bardzo poważnie. Wszyscy noszą maseczki (poprawnie!) i trzymają dystans, są bardzo zdyscyplinowani. Maseczki obowiązkowe są w pomieszczeniach zamkniętych i wszędzie tam, gdzie jest dużo ludzi, czyli m. in. w sklepach, na stacjach benzynowych, w muzeach, w restauracjach. Na ulicy można chodzić bez maseczki, ale należy zachować dystans społeczny.
Wszystkie biznesy są otwarte i pracują – do niektórych trzeba umówić się telefonicznie, w przypadku restauracji można zjeść w ogródku lub kupić posiłki na wynos. Ogródki są zawsze pełne i personel restauracji ma ręce pełne roboty. Urzędy obsługują petentów online lub umawiają wizyty. W sklepach są wyznaczone osoby, które liczą ile osób weszło do środka, a w międzyczasie dezynfekują koszyki i sklepowe wózki.
W USA te wszystkie zalecenia działają, bo Amerykanie mają i zawsze mieli bardzo duże poczucie sprawczości, tego, że należą do jednej grupy i że mają realny wpływ na sytuację w kraju. Oni z zasady nigdy nie siedzą sobie na plecach w kolejce w sklepie. Zauważyłam też, że prawie nikt nie pali tutaj papierosów na ulicy, publiczne palenie nie tylko nie jest w modzie (jak w Europie), ale uchodzi nawet za faux pas.
Podróże na terenie USA nie są zabronione, ale zalecana jest dziesięciodniowa samoizolacja. Nie jest to jednak całkowity zakaz wychodzenia z domu, tylko zalecenie unikania kontaktów z ludźmi i stosowania środków ochrony osobistej w przestrzeni publicznej, na przykład podczas zakupów. Oczywiście w każdym stanie restrykcje i zalecenia nieco się różnią. Kalifornia była jednym z najbardziej dotkniętych epidemią stanów, a nadal żyło i żyje się tutaj mniej nerwowo niż w Polsce.
Pożytek z zebry kwagga
W laboratorium uczę się jak pracować z antycznym (czyli bardzo, bardzo starym) DNA. W 1984 roku udało się wyizolować i zsekwencjonować krótkie fragmenty DNA (229 par zasad) z wysuszonej tkanki mięśniowej pobranej z osobnika muzealnego zebry kwagga, która wymarła na początku XX wieku. To wydarzenie uznaje się za początek badań z wykorzystaniem antycznego DNA (aDNA).
Kilkadziesiąt lat później, gdy opracowano coraz lepsze techniki pracy z aDNA, udaje się uzyskać informację genetyczną z naprawdę starych prób, liczących nawet 780 tysięcy lat (publikacja w Nature z 2013 roku, genom konia)!
W styczniu 2021 roku opublikowano genom z jeszcze starszego osobnika – mamuta sprzed ponad miliona lat (wśród autorów oczywiście była Beth Shapiro i członkowie jej zespołu)! Dziś wiele wymarłych gatunków ma już zsekwencjonowane całe genomy – mamut włochaty (Mammuthus primigenius) czy niedźwiedź jaskiniowy (Ursus spelaeus), a także udało się uzyskać genomy ludzi z różnych populacji, na przykład Wikingów. Dzięki aDNA możemy poznać procesy ewolucyjne czy zmienność genetyczną obecną nie tylko w tym krótkim wycinku czasu, w którym żyjemy, ale dosłownie możemy cofnąć się do przeszłości i śledzić jak przodkowie ludzi, zwierząt i roślin się rozwijali, upadali i odradzali na nowo w odpowiedzi na różne wydarzenia i zmiany klimatu.
To przy użyciu aDNA udało się zidentyfikować nowe gałęzie w drzewie genealogicznym ludzi, na przykład Denisowian, bliskich kuzynów Neandertalczyków. Dzięki aDNA dowiadujemy się jak przebiegało udomowienie czy przejście z łowiectwa i zbieractwa do rewolucji neolitycznej i osiadłego trybu życia.
Badanie domestykacji pokazuje jak powstawały choroby odzwierzęce, grupy krwi i jak rozpowszechniały się na świecie choroby zakaźne. Badania te prowadzone są w oparciu o analizę różnego materiału paleontologicznego i archeologicznego: skamieniałych kości czy odchodów (koprolitów), kamienia nazębnego i zawartości żołądków, skorup mięczaków czy osadów (tutaj dodatkowo sprawdza się barcoding DNA, czyli identyfikowanie gatunków poprzez analizę krótkich odcinków DNA, tak zwanych „kodów kreskowych DNA”).
Kto skąd pochodzi?
Pierwszy antyczny ludzki genom został zsekwencjonowany w 2010 roku z włosa mężczyzny zamieszkującego Grenlandię około 4 tysiące lat temu. Zaraz po nim opublikowano pierwsze wyniki z sekwencjonowania genomów Neandertalczyka i Denisowian. Genomy te ujawniły, że pomiędzy różnymi liniami hominidów dochodziło do wymiany genów: Neandertalczycy mieli pochodzenie pozaafrykańskie i ich geny nadal obecne są w dzisiejszych populacjach ludzkich, podczas gdy współcześni mieszkańcy Australii, Nowej Zelandii i Oceanii posiadają w swoich genomach domieszkę genów Denisowian.
Antyczny DNA ujawnił także, że zróżnicowanie współczesnej populacji Europejczyków wynika z wymieszania się trzech komponentów genetycznych: pozostałości po wczesnych łowcach i zbieraczach, genów farmerów z Azji Mniejszej (z Anatolii) sprzed około 9 tysięcy lat (którzy przy okazji przynieśli także do Europy udomowione gatunki roślin i zwierząt) oraz wariantów pozostałych po migracji pasterzy ze stepów Kazachstanu około 5 tysięcy lat temu. Podejrzewa się, że to ci ostatni przynieśli na tereny Europy język praindoeuropejski. Następnie doszło do ekspansji kultury pucharów dzwonowatych w kierunku zachodnim, co doprowadziło do niemal całkowitej zmiany puli genetycznej populacji zamieszkujących Brytanię.
W Azji historia populacji ludzkiej wyglądała inaczej, pomimo zaistnienia bardzo podobnych wydarzeń. Początkowo również zamieszkiwana była przez łowców-zbieraczy, którzy przy okazji byli jednymi z pierwszych, którzy udomowili konie i którzy genetycznie są związani ze współczesnymi rdzennymi mieszkańcami Ameryk. Do Azji jednak nie dotarła neolityzacja z Anatolii, ale ludy z Kazachstanu już tak. W wyniku nieustających przemarszów ludów z różnych kierunków (zarówno z Bliskiego Wschodu, jak i z północy i wschodu Azji), ludy pochodzenia indo-irańskiego zostały zastąpione wariantami genetycznymi ludów tureckich i mongolskich.
W dobie pandemii interesująca jest także historia podobnych zdarzeń w przeszłości. Antyczny DNA dostarcza nowych informacji o zdrowiu ludzi starożytnych, zmian w ich diecie i występowania chorób/patogenów. Na przykład analiza szczątków ofiar plagi Justyniana oraz czarnej śmierci w średniowieczu wykazała, że faktycznie obie epidemie wywołała ta sama bakteria, Yersinia pestis. Co ciekawe, dżuma okazuje się być dużo starsza niż sądzono! Wymarłe szczepy Y. pestis zostały odnalezione w ludzkich szczątkach z okresu późnego neolitu czy epoki brązu.Analiza szczepów z różnych czasów pokazuje ewolucję i zmiany w genomie bakterii, które wpływały na zaraźliwość i nabywanie przez nie nowych zdolności, takich jak na przykład przenoszenie bakterii przez pchły.
Badania nad prątkiem gruźlicy (Mycobacterium tuberculosis) wykazały z kolei, że ta bakteria wyewoluowała raczej dość niedawno, około 3-6 tysięcy lat temu. Okazuje się także, że w południowej Ameryce ludzie mieli z nią do czynienia zanim dotarli na te tereny Europejczycy. Była to M. pinnipedi, najprawdopodobniej przeniesiona na ludzi z lwów morskich i fok, spożywanych regularnie.
Antyczny DNA ma zatem olbrzymi potencjał i warto było nauczyć się z nim pracować.
Joanna Stojak
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2386
Trudno dziś opisywać Amerykę, USA. Trudno, bo coraz więcej Polaków tam gości, coraz więcej pracuje, coraz ściślejsze są polskie związki rodzinne, towarzyskie i zawodowe z tym najpotężniejszym państwem świata. Niemniej każdy Amerykę widzi inaczej – zależnie od czasu pobytu tam, miejsc jakie odwiedził i ludzi, jakich spotkał.
Moja podróż trwała trzy tygodnie i przebiegała przez całe Stany Zjednoczone: od wybrzeża wschodniego po zachodnie, podczas której spotykałam się z ludźmi nauki, polityki, administracji federalnej i stanowej, także Polakami z różnych emigracji i o różnym statusie społecznym. Stąd moje spostrzeżenia i refleksje dotyczą wielu dziedzin życia w kilku stanach USA.
A na ulicach – same grubasy
Pierwszy szok przeżywam w Waszyngtonie: po ulicach chodzą monstra – ludzi tak otyłych nie spotyka się ani w Polsce, ani w Europie – no, może chorych, ale to wyjątki. I co dziwne: większość z nich to Murzyni, którzy są rasą wręcz modelową, jeśli chodzi o piękno sylwetki. Tzn. byli, bo Murzyni mieszkający od pokoleń w USA należą do grupy najbardziej schorowanej, o największych problemach zdrowotnych. W Waszyngtonie, którego 70% mieszkańców to właśnie Murzyni – widać to na każdym kroku: pokręcone sylwetki, otyłe, z trudem poruszające się. Wynika to z niskiego statusu materialnego i społecznego tej grupy ( w USA – ok. 12 % obywateli). Złe odżywianie, zła opieka lekarska, niskie wykształcenie – to czynniki sprzyjające tuszy, acz nie jedyne, skoro na otyłość cierpi ok. 30% Amerykanów.
Już inaczej wygląda ulica nowojorska, gdzie często spotyka się Murzynów afrykańskich – przepiękne kobiety, szczupłych mężczyzn. Mój cicerone tłumaczy, iż jest to także wynik charakteru miasta, w którym są chodniki, sklepy, gdzie ulica służy do życia. W Waszyngtonie po ulicach chodzą głównie turyści, Amerykanie siedzą w biurach, restauracjach, a jeśli się poruszają to wyłącznie autem. I właśnie auto oraz sute, fatalne jakościowo posiłki są przyczyną „zapasienia się” ludzi. Nic nie pomagają biegi uskuteczniane w kamiennych miastach, na asfaltowych dróżkach, w spalinach aut, ani popularne sporty uprawiane na każdym skwerze. Ćwiczą szczupli, grubi zajadają chipsy, hamburgery, fistaszki i każdy wyrób spożywczy, który na opakowaniu ma wypisaną długą listę składników chemicznych, z jakich został wyprodukowany.
Żywienie - tuczenie
Gdyby nie imigranci, ich kultura kulinarna, jaką ze sobą przywożą do USA – Europejczyk chodziłby tam wiecznie głodny. Chyba, że nie miałby żadnych wymagań żywieniowych. Studiując skład żywności podawany na każdym opakowaniu odnosi się wrażenie, iż dla Amerykanina ważne jest, aby w produktach była odpowiednia ilość składników odżywczych: tyle a tyle białka, tłuszczu, węglowodanów. Smak nieważny. Takie podejście można porównać tylko z hodowlą zwierząt. Nieistotna jest także kultura jedzenia: jada się byle jak i byle gdzie, najczęściej w biegu, z plastikowych naczyń i niechlujnie. Dla sybarytów i estetów jest to nie do przyjęcia. Zarazem uświadamia nam, jak ważna częścią kultury europejskiej jest jedzenie, biesiadowanie, delektowanie się posiłkiem.
Sytuacje ratują tylko kuchnie regionalne: chińska, meksykańska, czy wykorzystująca owoce morza i ryby – popularna na wybrzeżach. Ale trudno je nazwać rdzennie amerykańskimi, bo taką jest wszechpotężny hamburger, stek i hot dogi. Nb. smak mięsa amerykańskiego jest zupełnie inny od tego, jaki znamy, podobnie smak chleba. Konia z rzędem temu, kto w USA znajdzie dobre – w znaczeniu europejskim – pieczywo. Nie tylko że chleb jest tam „plastikowy”, ale także francuskie croissanty są gumowe. Gorsze niż w Zakopanem na Krupówkach.
Także piwo amerykańskie trudno nazwać piwem – to raczej podpiwek. Natomiast win jest dostatek – także znakomitych kalifornijskich, które na polskie pieniądze są bajońsko drogie. W Dolinie Napa w Kalifornii, w jednej z winiarni, znakomite gatunki wina czerwonego typu Sauvignon kosztują ok. 40 – 100 dolarów. Oczywiście, są gatunki na każdą kieszeń, acz... nie dla każdego. W Karolinie Północnej jeden z kolegów próbował kupić wino w sklepie i został wylegitymowany, bo ekspedientka uznała, że nie ma 21 lat. A ponieważ nie miał dokumentów przy sobie, wino mu zabrano i nam też nie sprzedano, bo jako grupa – moglibyśmy rozpić „małolata”. Na nic zdały się interwencje u kierownika sklepu (wyposażonego w kajdanki!). Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto rządzi, kierownik poprosił policjanta (na stałe urzędującego w sklepie, też wyposażonego w kajdanki i inne akcesoria do łapania przestępców), który podtrzymał jego decyzję. Odeszliśmy jak niepyszni, ale jak nam wytłumaczono – co stan, to obyczaj, tzn. inne prawo.
Za to unifikacja występuje w lodzie. Ameryka nie może żyć bez lodu i wcale nie wynika to tylko z klimatu. Lód dodaje się do wszystkich napojów, lód się je, gryzie. Herbata z lodem, kawa z lodem, soki z lodem winny w nazwie na pierwszym miejscu mieć lód. Niektórzy twierdzą, że kultura amerykańska jest kulturą lodu i stąd bierze się niechęć Amerykanów do podróżowania po świecie. No bo jak można żyć w kraju, gdzie lodu może zabraknąć, bądź będzie nie dość zmrożony?
Pan samochodzik
Chociaż samochód jest wszechobecny, nie dyktuje warunków na ulicach miast. W Waszyngtonie pieszy – choćby wtargnął na jezdnię nieprawidłowo – jest zupełnie bezpieczny. Każde auto zatrzymuje się, a kierowcy nie rzucają wyzwiskami, jak to się dzieje w Polsce. W ogóle kultura użytkowników jezdni w USA rzuca Polaka, zwłaszcza z Warszawy, na kolana.
W USA żaden kierowca widząc pieszego na jezdni nie wciska pedału gazu, mało tego – tam nikt nie jeździ tak szybko jak w Polsce (maksymalna prędkość w mieście – 40 km/h). Grzeczność, uśmiech, życzliwość – to powszechne we wszystkich stanach, choć może nie we wszystkich aż tak dobitnie odczuwane jak w Waszyngtonie. Pojazdy do tego stopnia są podporządkowane pieszemu, że nawet rowerzyści jadący chodnikami zatrzymują się, aby przepuścić pieszego, jeśli ocenią, że jest za wąsko do swobodnego przejazdu! To są dla Polaków doświadczenia szokujące, nawet jeśli rozumie, iż ta kultura ma swoje źródło w skutecznej egzekucji surowego, mocno bijącego po kieszeni, prawa.
Powszechność samochodu nie oznacza też egoizmu: w Waszyngtonie na drogach dojazdowych i miejskich są wydzielone w godzinach szczytu pasy szybkiego ruchu, po których mogą się poruszać tylko auta przewożące nie mniej jak 3 osoby. Jeśli policja złapie indywidualistę – wlepia mu mandat 300-dolarowy, co dla Amerykanów zarabiających rocznie ok. 27 tysięcy dolarów jest sumą ogromną. Ponadto traci on dwa punkty – bo i tam mają podobne jak w Polsce „oczko”. Indywidualistów samochodowych wiec nie ma!
Drogi są na ogół wspaniałe, ale w miastach bywa różnie. W waszyngtońskiej, ekskluzywnej, zacisznej dzielnicy Georgetown trafiają się uliczki z dziurawym asfaltem, podobne można znaleźć i w Raleigh, w Karolinie Północnej, czy w Des Moines, w Iowa. Ale drogi główne, autostrady są bez zarzutu. Mimo to, nie można rozwijać na nich prędkości większej niż 108 km/h (65 mil/h). Rzadko wiec kto ryzykuje szybszą jazdę, bo wiąże się to nie tylko z wysokim mandatem, ale i zwyżką opłat ubezpieczeniowych.
Niestety, rozwój transportu samochodowego i to indywidualnego spowodował upadek transportu publicznego. W miastach konsekwencją tego są korki. Na wsiach, a właściwie na farmach (bo w USA nie ma wsi w kształcie europejskim) brak transportu publicznego bywa kłopotliwy. Uskarżali się na to farmerzy m.in. w stanie rolniczym Iowa. Zamarł także transport kolejowy, który odegrał tak wielką rolę w kolonizowaniu Ameryki. Władze miast próbują rozwijać publiczne środki transportu – tak się dzieje np. w Waszyngtonie, gdzie zbudowano sprawne, schludne i eleganckie metro. Niemniej inwestycja ta – choć prowadzona odcinkami na powierzchni - trwała dość długo – budowa trzech stacji ciągnęła się 6 lat!
Dziś jednak, kiedy metro dociera daleko poza Waszyngton, jeździ nim coraz więcej ludzi (w odróżnieniu od metra w innych stanach, gdzie liczba pasażerów nie zwiększa się). Najtańszy bilet kosztuje 1,1 dolara, ale istnieje cały system biletów okresowych, więc takie podróżowanie jest opłacalne. Trzeba przy tym pamiętać, że Amerykanie mieszkają zwykle daleko poza miastami, toteż pozycja samochodu osobowego długo jeszcze będzie dominująca.
Samolotowa codzienność
Oglądanie mapy USA przy największej wyobraźni nie daje wyobrażenia o wielkości tego kraju, 30 – krotnie większego od Polski. Te przestrzenie trzeba poczuć. Przemierzyłam wszerz, tam i z powrotem, całe terytorium USA, łącznie ok. 8 tys. km, co zajęło mi prawie tydzień - na samych lotniskach, które bywają – jak Ohara w Chicago – cudem nie tylko techniki, ale i hymnem na cześć amerykańskiego pragmatyzmu i kultury bycia na co dzień. Wszędzie pochylnie, ruchome schody, coraz częściej – ruchome chodniki, sklepiki (m.in. z torbami podróżnymi), barki, toalety (ciągle sprzątane, wyposażone w środki opatrunkowe za niewielką opłatą), mnogość telefonów, przejrzystość informacji, jej dostępność, wózki dla niepełnosprawnych – wszystko, o czym się Polakowi tylko śni. A i nie tylko Polakowi. USA to państwo idealne dla niepełnosprawnych. Można nie mieć rąk, nóg, nie widzieć, nie słyszeć, a mimo to – wygodnie podróżować. Bo oprócz urządzeń jest jeszcze życzliwa obsługa, która pomaga w przemieszczaniu się. Aż dziwne, że tak prostych rozwiązań nikt nie raczy zastosować w Polsce!
Gorzej jest z punktualnością samolotów. Prawdopodobnie spowodowane jest to powszechnością tego środka transportu w tak wielkim kraju. Podczas przesiadki w Chicago nie mieliśmy żadnej pewności, kiedy odbędzie się lot do Des Moines, gdyż nie było skompletowanej załogi. W Nowym Jorku z kolei czekaliśmy na lotnisku Kennedy'ego 1,5 godziny w zapiętych pasach, bez klimatyzacji, na pozwolenie startu.
Pragmatyzm Amerykanów widać także podczas odpraw celnych: nie trzeba targać bagażu do stanowiska celnika – można przed wejściem do hollu poprosić pracownika z przewoźnym komputerem i bagażnikiem, aby dokonał odprawy. Jest to wygodne zwłaszcza przy podróżach grupowych. To, że niekiedy komputery nie mają połączenia z bazą danych nie jest problemem, bo takich wózków jest dostatecznie dużo i w razie kłopotów natychmiast podjeżdża następny.
W odprawach celnych jest jednak coś, co nas śmieszy: dwa pytania zadawane każdemu traktowane są niezwykle poważnie - czy znam zawartość swojego bagażu i czy cały czas po spakowaniu miałam nad nim kontrolę? Jeśli nie zrozumie się pytań lub odpowie w roztargnieniu na jedno „tak” – celnik podsuwa kartkę, na której je wypisano. Jeśli odpowiedź mimo to byłaby „tak” – bagaż (i my) – nie poleci. Jest to amerykański (ponoć skuteczny) sposób na kontrolę narkotyków i innych, niebezpiecznych lub zakazanych, materiałów. Czy to byłoby skuteczne w Polsce?
Skuteczna natomiast byłaby psia brygada, jaka pracuje na lotnisku Dulles w Waszyngtonie. Sympatyczne nieduże pieski, rasy bliżej nieokreślonej przechadzają się z celniczką po bagażowni. Do kogo podejdą, na tego...bęc. Wszyscy myślą, że szukają narkotyków, a tymczasem znajdują także żywność, której do USA wwozić nie wolno. Nie dość, że zostaje odebrana, to jeszcze można zapłacić karę w wysokości 1000 dolarów. Na szczęście, pieski nie na wszystkie produkty mają wyczulone nosy. Na jakie nie – nie podam. Ale na bardzo smaczne dla Polaka.
Denerwuje natomiast nas, którzy nie znają terytorium USA, brak w samolotach informacji na temat terenów, nad jakimi się leci. Biorąc pod uwagę niski poziom wiedzy ogólnej w społeczeństwie amerykańskim – taka informacja przydałaby się i pasażerom krajowym. Tymczasem podczas lotu, na monitorach wyświetla się głupie reklamy, równie głupie filmy i podaje notowania giełdy! Żadnego programu edukacyjnego, przyrodniczego, nic kształcącego. To samo dotyczy prasy na pokładzie samolotów: wyłącznie reklamowa. Większość pasażerów jednak wykorzystuje lot do drzemki, jedzenia i picia.
Domy, domki, wozy Drzymały
Aż 70% Amerykanów posiada własne domy, ale ... zwykle niespłacone. Kredyty bierze się na ogół na 30 lat, a kiedy przechodzi się na emeryturę, dom – już spłacony – biedniejsi sprzedają i kupują... „wóz Drzymały”. Tańszy (kosztuje ok. 20 tys. USD), który można przewozić z miejsca na miejsce. Ponoć czynią tak starsi ludzie, często podróżujący, gdyż wozy Drzymały stawia się w koloniach pod miastem – łatwiej wówczas o sąsiedzką opiekę nad nimi. Takie kolonie wozów można spotkać w Karolinie Północnej. Z kolei pod Sacramento, w Kalifornii buduje się gęsto zabudowane osiedla domków jednorodzinnych (z gotowych elementów drewnianych – płyt paździerzowych), co z daleka i bliska przypomina getto.
Ale generalnie większość Amerykanów mieszka w ładnych, wygodnych domach na obrzeżach miast – nawet jeśli ich sytuacja materialna drastycznie się pogorszy – nie są z nich usuwani. W Saint Louis istnieje nawet organizacja charytatywna, która pomaga żyć zbankrutowanym bogaczom. Wolontariusze uczą, jak należy się ubierać przy zmianie pogody, regulują opłaty związane z utrzymaniem domu, dbają o porządek w nim i wokół niego i dowożą jedzenie. Do niedawna jeździli specjalnie oznakowanym samochodem, ale po protestach podopiecznych, którzy czuli się tym upokorzeni – samochody nie mają żadnego oznakowania.
Miasta – klocki
Śródmieścia wszystkich odwiedzanych przeze mnie miast były prawie identyczne: liczne, obok siebie postawione wysokie klocki zasłaniające światło. Jakby o nie rywalizowały. Na ogół szczyty kamiennego, szklanego i plastikowego bezguścia. Apogeum takiego rozumienia i stworzenia przestrzeni miejskiej to zbudowane 20 lat temu Des Moines w Iowa, gdzie nie ma nawet na czym oka zawiesić i gdzie się przejść. Klocek obok klocka, pustawe w dzień, zupełnie puste po południu i nocą. Downtown służy do pracy, nie do mieszkania. Ulice śródmieścia Waszyngtonu po południu zieją pustkami, a w rejonie muzeów (wstęp bezpłatny) nie ma nawet gdzie przysiąść na kawę, bo kawiarnie są, ale w muzeach. Te natomiast są czynne tylko do godz. 16 – 17, a w jeden dzień tygodnia – do 19.30.
Bo amerykańskie miasta – budowane w pośpiechu - pełnią zupełnie inną funkcję niż miasta europejskie. W europejskich można mieszkać, robić zakupy, spacerować, uczestniczyć w imprezach publicznych. Amerykańskie miasta – choć nie wszystkie – tych funkcji nie spełniają. Odmiennym miastem jest Nowy Jork, najbardziej zbliżony - z tych, jakie odwiedziłam - charakterem do miast europejskich, ale też trudno powiedzieć, czy tłumy na ulicach o każdej porze doby wynikają z liczby turystów, czy mieszkańców. Podobnie jest z San Francisco.
Zadziwia duży kontrast między rozrzutnym gospodarowaniem terenem na obszarze pozamiejskim i wręcz skąpstwem w obrębie miasta, gdzie budynki są stłoczone jeden przy drugim i niemiłosiernie wysokie. O ile pewne wytłumaczenie znalazłby tu Nowy Jork, budowany na skale, tak już nie wiadomo, dlaczego taką samą zasadę przyjęto w Des Moines, gdzie wolnej przestrzeni dostatek. Może wynika to z braku potrzeb estetycznych? Widać to przecież nie tylko w budownictwie miejskim pozbawionym gustu, ale i innych budowlach cywilizacyjnych jak np. metro. W Waszyngtonie, Saint Louis, czy nowym Jorku metro to dziura w ziemi, wybetonowana, nie zawsze utrzymana w stanie czystości, bez żadnych ozdób (to nie Moskwa czy Warszawa!). Zadaniem tej dziury jest ułatwienie transportu, a nie doznania estetyczne!
Pamięć historii
To, co zachwyca Polaka w USA to na pewno liczba muzeów i galerii. Muzea sztuki w Nowym Jorku, czy Waszyngtonie mogą nawet u ludzi bywałych w świecie wywołać zawrót głowy. Nie tylko wartością i wielkością zbiorów (nawet jeśli część z nich to imitacje), ale i budynków, sposobem ekspozycji i informacją. Bo z obsługą bywa już różnie: tutaj nie ma – jak w Europie - sentymentów dla kochających sztukę. W Muzeum Afryki w Waszyngtonie strażnik bezpardonowo wyrzuca ostatnich zwiedzających.
Niestety, są także muzea, w których króluje bezguście. W Gate Arch w St. Louis, gdzie umieszczono ekspozycję pokazującą drogę imigrantów z wybrzeża wschodniego na Zachód i jego kolonizację – nie brakuje gadającego Indianina, czy sklepikarza snującego pouczającą historię swojej rodziny. Postacie są zrobione z plastiku udającego ludzkie ciało, co daje koszmarny efekt. Ale Amerykanie to lubią, skoro takie „lalki” można spotkać i w Iowa, i w Kalifornii, a pewnie i innych stanach.
Gustują także w realistycznych pomnikach, jako żywo przypominających nasze z okresu socrealizmu (są też budynki podobne do Pałacu Kultury i Nauki). Jak żywa jest ta tradycja i ten smak artystyczny można prześledzić na burzliwej dyskusji, jaka rozgorzała podczas budowy pomnika weteranów wojny wietnamskiej. Konkurs wygrała młoda Chinka, która zaprojektowała pomnika w postaci długiej rozpadliny w ziemi obrazującej nie zabliźnioną ranę. Uskok jest wyłożony czarnym granitem, na którym wyryto nazwiska poległych.
Pomnik ten wywołał tyle kontrowersji, że środowisko o konserwatywnych poglądach na sztukę postanowiło obok umieścić inny pomnik upamiętniający wojnę wietnamską: realistyczną grupę trzech bojowców. Zaraz po tym odezwały się pielęgniarki uczestniczące w tej wojnie – dlaczego nie ma pomnika kobiet? I pomnik taki – też realistyczny – postawiono obok! Równie dosłowny jest pomnik żołnierzy z wojny koreańskiej – naturalnej wielkości postacie poustawiane w szyku bojowym. Nie wiadomo, jaki będzie pomnik dotyczący udziału Amerykanów w II wojnie światowej – dotychczas zadbano bowiem tylko o pamięć ludzi uczestniczących w agresjach imperium.
Pragmatyzm nade wszystko
Amerykanin jak nie musi, to nie myśli – z taka obiegową opinią zetknęłam się wielokrotnie. Patrząc jednak na funkcjonowanie państwa, widać, że musi myśleć. Bo jak inaczej wytłumaczyć tak wielką innowacyjność w każdej dziedzinie życia? Dla słabo widzących wymyślono stojak z ogromnym szkłem powiększającym, na choinkę – świecidełka w kształcie sopli, na podróż – nesesery z przemyślnie ustawionymi dwiema parami kółek, aby neseser się nie przewracał, dla młodzieży – buty z kółkiem pod piętą, a nawet z silniczkiem!
W uczelni stanowej w Karolinie Północnej, każdy z naukowców, jeśli tylko nauczył się wykonywać dobrze jakąś procedurę – wychodzi z uczelni i zakłada własną firmę. I to jest normalne. Jak do tego rozwiązania przekonać naszych naukowców? Może tajemnica tkwi w chłonności rynku, innych mechanizmach gospodarczych, relacjach naukowców z innymi zawodami? Może w pozostałościach historycznych podziałów na szlachtę i plebs? W USA żadna praca nie hańbi, bo ludzie wierzą, iż jeśli dziś pracują jako pucybuty, jutro los się do nich uśmiechnie! Nie ma więc pracy społecznie pogardzanej – przynajmniej w opinii ludzi, z którymi się spotykałam.
Wracając do pragmatyzmu – widać go na każdym kroku: w waszyngtońskiej katedrze jest kaplica dla dzieci, z małymi ławkami i poduszeczkami haftowanymi w koszmarne zwierzaki, w nawie głównej krzesła są sponsorowane (z tabliczkami ich użytkowników), przy każdym wisi poduszka – klęcznik, a na krzesłach znajdują się zbiory hymnów i modlitw. W nowojorskiej katedrze św. Patryka w kieszeniach krzeseł umieszczone są zaadresowane koperty z deklaracjami ( do wypełnienia) darowizn na kościół.
Pragmatyzm przejawia się w każdej dziedzinie życia: począwszy od ergonomicznego pakowania zakupów w sklepie, wózków samojezdnych dla chorych, czy starszych, niezwykle praktycznego nazewnictwa i układu ulic w mieście, wszechobecnej automatyzacji, po organizację życia codziennego (tutaj po prostu wiedzą co to jest ergonomia i stosują ją, natomiast w Polsce uczeni nad nią debatują od 50 lat). Oczywiście, różnice miedzy Nowym Jorkiem, czy Waszyngtonem, a stanem Iowa, Missouri, czy Północną Karoliną bywają niekiedy bardzo wyraźne, na niekorzyść tych ostatnich.
Imperium
Tym, co irytuje przybyszów jest z pewnością poczucie wielkomocarstwowości Amerykanów i wynikający z tego paternalizm. Zupełnie bezpodstawny, biorąc pod uwagę znikomą wiedzę Amerykanów (na różnych szczeblach drabiny społecznej i pełniących różne funkcje) na wiele tematów. Polska ciągle jest tam postrzegana jako kraj niedźwiedzi, a Europa – jako kontynent zacofany (choć bardzo pożądany gospodarczo). Urzędnicy administracji państwowej, z jakimi stykałam się często nie mieli elementarnych wiadomości dotyczących państw innych niż USA w zakresie spraw, jakimi się zajmują. Co nie przeszkadzało im udzielać pouczeń, jak Polacy i Europejczycy winni postępować i czego chętnie ich nauczą amerykańscy specjaliści, którzy są najlepsi na świecie, etc.... Oczywiście tak, aby korzyści odnosiło USA, które wie, co jest dla świata najlepsze.
To zadufanie we własną nieomylność wynika także z faktu, iż Amerykanie nie mają żadnych kompleksów, zahamowań, a brak wiedzy nie hańbi. Wyrównują to bezkrytycznym zaufaniem do swoich polityków, co dla Europejczyków jest niepojęte. W naszej kulturze nadal bowiem większym zaufaniem cieszy się naukowiec niż polityk. Bardzo wysoko cenią sobie także swój system prawny i swoją państwowość, co można zauważyć choćby po liczbie flag państwowych ozdabiających nawet kościoły.
Tę wielkomocarstwowość my znamy z innej strony świata, toteż jesteśmy na nią wręcz uczuleni. A jeszcze kiedy w waszyngtońskich sklepikach widzimy pocztówki ze zdjęciami prezydenta, prezydenta z rodziną, prezydenta z wiceprezydentem, prezydenta na tle byłych prezydentów, etc. – przypominają się zdjęcia sekretarzy z okresu ZSRR.
Tych podobieństw jest zresztą bardzo wiele, w wielu dziedzinach funkcjonowania państwa, w kulturze, sztuce, purytańskiej obyczajowości. Także w filozofii budowania toalet – które są w USA na nieporównywalnie wyższym poziomie technicznym i higienicznym, niemniej także nie zapewniają intymności (poznasz po nogach, kto z nich korzysta...).
I jeszcze jedna uwaga: to na pewno nie jest kraj liberalizmu w wydaniu polskim. To jest państwo – jak na obecne nasze warunki – nadopiekuńcze, socjalne (bezrobocie – niecałe 4%, bardzo rygorystyczne, federalne prawo pracy – np. nie wolno płacić mniej niż 6 USD za godzinę), z dość silną kontrolą obywateli, choćby im się wydawało inaczej (np. liczne zakazy, np. palenia, czy picia w miejscach publicznych, jawności danych osobowych, których w Polsce nie można ujawniać).
O samodzierżawiu, warcholstwie tam trzeba zapomnieć. Owszem, można robić, co się chce, pod warunkiem, że nie będzie to sprzeczne z obowiązującym prawem. Jeśli się je naruszy – nieuchronnie przychodzą bardzo przykre konsekwencje. Przede wszystkim - dostaje się po kieszeni.
Jeden z urzędników administracji federalnej, aby przybliżyć nam, Polakom, źródło potęgi USA wskazał na proces powstawania tego państwa. Tworzyli go europejscy emigranci niezadowoleni ze swoich państw, rugujący z tego nowego wszystkie rozwiązania, które ich wcześniej krępowały w działaniu. W tym nowym, odmiennym od istniejących, obowiązują proste reguły gry, wynikające z dominacji przedsiębiorczości. Z tego wynika też inne podejście do rozwiązywania każdego problemu.
O ile Europejczyk nim coś zastosuje, długo będzie się zastanawiał nad możliwymi skutkami tego zastosowania, tak Amerykanin nie zastanawiając się – po prostu to zastosuje. Jeśli okaże się, że dało to skutki negatywne – poprawi rozwiązanie i będzie to czynić do czasu, aż stanie się doskonałe. Na szczęście, każda z tych dróg jest równie dobra i efektywna, co pokazało rozszyfrowywanie ludzkiego genomu. Daje nadzieję, iż na globie zostanie zachowana różnorodność – nie tylko biologiczna, ale i kulturalna, co dla każdego, kto nie wyobraża sobie życia na modłę amerykańską, jest szalenie istotne.
Anna Leszkowska
24.07.2001
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1193
Z pamiętnika Fulbrightera (4)
W Kalifornii żyje się „na fali”. Chyba każdy ma tutaj deskę surfingową i w wolnej chwili pędzi do Oceanu. Na wodzie prawie zawsze panuje tłok, a w najpopularniejszych miejscach zainstalowane są kamery, dzięki którym na bieżąco z domu można sprawdzić jaka jest fala i czy warunki są odpowiednie do surfowania. Surfowanie to zatem nie tylko hobby, to styl życia. Musiałam spróbować i ja.
Czasem widuje się w okolicy żarłacze białe Carcharodon carcharias, trzeba zatem być ostrożnym – szczególnie, że deska surfingowa kształtem przypomina ulubioną przekąskę rekina, fokę. Nałożyłam kombinezon, chwyciłam deskę pod pachę i hop! Wskoczyłam do lodowatej wody, przez przypadek od razu zostając morsem. Pierwsze zanurzenie się w wodach Oceanu Spokojnego to nie lada przygoda!
Surfowanie jest trudnym sportem, niełatwo jest wstać na nogi, bo należy pamiętać, że trzeba trzymać się ścisłych zasad – leży się na końcu deski, staje się tylko na wyznaczonej osi. Nagle zauważyłam, że wszyscy rzucili się w kierunku nadchodzącej fali. Musiała być dobra. Wykonałam szybki zwrot, aby falę mieć za plecami i zaczęłam wiosłować. Gdy wszyscy dookoła mnie wstali na nogi zrozumiałam, że chyba nie zdążyłam. I nagle ze zdumieniem odkryłam, że… złapałam tę falę! Sunęłam z olbrzymią prędkością przed siebie, wysoko nad wodą, na czubku olbrzyma. Dosłownie frunęłam w powietrzu! Jest coś takiego w wysokiej fali, jej pędzie i ryku, że czuje się respekt. Każda fala jest inna, nieprzewidywalna. Trzeba stać się jej częścią, przedłużeniem, bo Ocean zawsze wygrywa. Czasem jednak można wskoczyć mu na plecy.
Lubię obserwować przyrodę i podczas spacerów po Santa Cruz spotykam różne gatunki roślin i zwierząt. Na szczególną uwagę zasługuje wszędobylski mak kalifornijski (Eschscholzia californica) – zobaczyć go można i w ogródkach, i na polach, gdzie tworzy rozległe, ciągnące się aż po horyzont złote dywany. Na każdym kroku widzę rośliny, które u nas rosną tylko w doniczkach: pnącza męczennicy (Passiflora caerulea), strelicje, kliwie, kolorowe anturium. Bliżej oceanu mijam połacie sukulentów.
Prawie codziennie natykam się na kojoty (Canis latrans), które bez strachu paradują ulicami miasteczka i kalifornijskie wiewiórki ziemne (Otospermophilus beecheyi), które z uniesionymi do góry ogonami przypominającymi szczotkę do mycia butelek umykają mi spod nóg. Dookoła Santa Cruz ciągną się lasy sekwojowe, w których spotkać można pumę (Puma concolor). Mój ogródek regularnie odwiedzają wiewiórki szare (Sciurus carolinensis), w Europie będące gatunkiem inwazyjnym, a także kolorowe ptaki, takie jak niestrudzone kolibry (w Kalifornii żyje 14 gatunków) i modrosójki błękitne (Cyanocitta cristata). Na kamieniach przy brzegu wylegują się foki pospolite (Phoca vitulina), a w przybrzeżnych wodorostach gromadzą się wydry morskie (Enhydra lutris).
Santa Cruz jest też doskonałym miejscem do obserwacji wielorybów! W ciągu roku w Zatoce Monterey można zaobserwować siedem gatunków wielorybów oraz siedem gatunków delfinów i morświnów. Najczęstszym wielorybem jest humbak (Megaptera novaeangliae), zwykle widziany od kwietnia do listopada. Od grudnia do kwietnia można obserwować wieloryby szare (Eschrichtius robustus). Wieloryby regularnie migrują na bardzo duże odległości, między lodowatymi wodami Alaski i ciepłymi wodami Kalifornii i Meksyku. Są to jedne z najdłuższych migracji na świecie. Wybrałam się zatem na rejs po zatoce i w ciągu 4 godzin zobaczyłam lwy morskie, owiniętą wokół wodorostów wydrę, żarłacza białego (niepokojąco blisko plaży) i… 5 wielorybów szarych.
Nadal pracuję nad zmiennością genetyczną leminga północnego, codziennie wspinając się na porośnięte sekwojami wzgórze uniwersyteckie. Przez kilka dni padało i na chodniku zauważyłam… żółtego pomrowa! W końcu! Niestety, pandemia dłużyła się strasznie i w Ameryce narastała fala agresywnych ataków na ludność pochodzenia azjatyckiego. To Azjatów obwiniano za epidemię i rozprzestrzenienie się wirusa w Stanach Zjednoczonych.
Moją wizytę na UCSC wykorzystuję jak najlepiej się da i uczestniczę w wielu spotkaniach, nie tylko z zakresu genetyki populacji i genomiki. Bardzo zainteresowały mnie badania grupy zajmującej się środowiskowym DNA (ang. environmental DNA, eDNA). Analizy eDNA polegają na pobieraniu próbek środowiskowych, na przykład gleby, osadów, odwiertów z lądolodów, wody morskiej lub z jezior i poszukiwanie w nich DNA zwierząt i roślin. Każdy organizm wchodzi w interakcję ze środowiskiem i pozostawia w nim swój materiał genetyczny – kał, śluz, włosy, złuszczoną skórę. Identyfikację gatunków wykonuje się z zastosowaniem metody metabarkodingu DNA, czyli wykorzystania uniwersalnych sekwencji starterowych, wyłapujących w badanej próbce poszczególne fragmenty DNA, pochodzące od różnych organizmów (bakterii, roślin, zwierząt). Dzięki temu można oszacować poziom bioróżnorodności w danej lokalizacji i to nie tylko poprzez identyfikację gatunków pospolitych, ale i odkrywanie nowych taksonów.
Metody eDNA nie wymagają również pobierania prób bezpośrednio od żywych organizmów, zatem są nieinwazyjne i pozwalają na monitoring gatunków zagrożonych wymarciem lub… trudnych do złapania. Podobno głębiny oceanów są mniej poznane niż Kosmos, wydaje mi się zatem, że analizy eDNA mogłyby odkryć chociaż odrobinę ich tajemnic. Ważne jest, aby wykluczyć potencjalne kontaminacje (zanieczyszczenia), na przykład przeniesione z innych warstw osadów lub z używanego sprzętu, choćby wierteł. Poprawna identyfikacja wszystkich obecnych w próbie organizmów nie jest również możliwa bez baz danych sekwencji porównawczych – jeśli czegoś nie ma w takiej bazie, chociażby niewielkiego fragmentu DNA jakiegoś organizmu lub organizmu bardzo podobnego, trudno będzie to zidentyfikować.
Opublikowane do tej pory pionierskie prace pokazują, że z zastosowaniem eDNA z powodzeniem można również odzyskać fragmenty DNA wymarłych gatunków ssaków z zaledwie kilku gramów wiecznej zmarzliny z Syberii czy wymarłych gatunków ptaków z osadów jaskiniowych w Nowej Zelandii. Środowiskowy DNA pozwolił także na określenie czasu wymarcia mamutów włochatych na Alasce oraz na odkrycie, że świerk przetrwał ostatnie zlodowacenie w refugium zlokalizowanym w Skandynawii.
To analizy eDNA umożliwiły odtworzenie przestrzennych i czasowych wzorców rozmieszczenia różnych gatunków zwierząt oraz hominidów wymarłych w przeszłości, a także określenie jaki wpływ na te wzorce miały globalne zmiany klimatu.
eDNA z powodzeniem wykorzystywany jest w analizach między innymi z zakresu biogeografii (analiza rozmieszczenia przestrzennego gatunków w przeszłości i obecnie), archeologii czy genetyki konserwatorskiej. eDNA jest zatem narzędziem, które można wykorzystać do szybkiego, efektywnego i opłacalnego finansowo monitoringu ekologii wybranych regionów na świecie. Muszę przyznać, że robi to na mnie wrażenie i zastanawiam się jak mogłabym wykorzystać tę wiedzę w moich przyszłych badaniach.
Joanna Stojak
Autorka jest stypendystką Fulbright Senior Award 2020/2021 na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz (UCSC).
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2615
Mazurzy zamieszkujący puszcze nadnarwiańskie (Zieloną i Białą) przezywani byli Kurpiami od chodaków łyczanych, kierpców. Sami się puszczakami zwali i głównie przemysłem leśnym, szczególnie zaś bartniczym żywili. Jako poddani wyłącznie królewscy i biskupi zachowali wiecej niezawisłości, daniny składali w miodzie i skórkach kunich, później na pieniądze obliczanych. Znakomici strzelcy, nieproszonym gościom, np. Szwedom dawali się we znaki. Odosobnione życie wycisnęło na nich osobliwsze piętno. (Aleksander Brückner)
Piętno to widać nadal w dzisiejszej kulturze mieszkańców powiatu ostrołęckiego, w którego granicach leżą Kurpie. Bo choć nie ma już smolarzy, rudników, a i utrzymujących się tylko z rybołówstwa i pszczelarstwa nie ma wielu, to przecież nadal jest tu silna tradycja rękodzielnicza, z której Kurpie słyną na całą Polskę. To nie tylko piękne kurpiowskie wycinanki „leluje” (kogutki pod drzewem), ale i znane w świecie palmy wielkanocne, wysokie do 5 metrów. W konkursie na największą i najpiękniejszą palmę wielkanocną, jaki odbywa się w każdą Niedzielę Palmową w Łysym biorą udział całe rodziny i szkoły.
Z kolei w ostatnią niedzielę sierpnia w Zawodziu koło Myszyńca podtrzymywana jest tradycja zakończenia miodobrania. W Myszyńcu można też podziwiać w Boże Ciało bogactwo strojów ludowych, a na najciekawszy jarmark warto się udać w pierwszą niedzielę września do Kadzidła – największej wsi na Kurpiach, jednego z najbardziej znanych ośrodków sztuki ludowej. Może to być też dobra okazja do posłuchania gwary kurpiowskiej i poznania scańśliwych Kurpsiów pijących jałowcowe psiwo, które - jak ziedomo - smakuje wziancej niż niód.
Od pszczół do fabryk
Intensywniejsze osadnictwo na Kurpiach zaczęło się w XVII w. Pierwszych osadników było niewielu, ok. tysiąca, ale szybko ich przybywało wskutek coraz cięższej pańszczyzny na okolicznych terenach. W początkach wieku XIX Kurpie zamieszkiwało ok. 26 tysięcy osadników oraz zbiegłych chłopów pańszczyźnianych, którzy stworzyli tutaj odrębną grupę etniczną charakteryzującą się własną kulturą, zwłaszcza drewnianym budownictwem, oryginalną sztuką oraz odmienną formą gospodarowania. Wynikała ona z warunków geograficznych: gleby były nieurodzajne, piaszczyste, w znaczniej części porosłe lasami. Toteż przez wieki na Kurpiach ludzie żyli głównie z lasu, pszczelarstwa (najlepsze miody), niekiedy zajmowali się hodowlą. Nie było to życie dostatnie, skoro w początkach XX wieku właśnie stąd była największa migracja za chlebem. Jak opowiada starosta ostrołęcki, Stanisław Kubeł – w USA nie ma miasta, gdzie nie spotkałoby się jeszcze dzisiaj Kurpia.
Po wojnie, aby zmniejszyć, zlikwidować bezrobocie na tym terenie, w Ostrołęce wybudowano elektrociepłownię oraz fabrykę papieru wraz z celulozownią („Intercell”). Niestety, oba zakłady – choć dały ludziom pracę – stały się jednocześnie uciążliwe dla środowiska. Dziś zostały zmodernizowane, ale i „odchudzone” z pracowników, poupadały też mniejsze zakłady w Ostrołęce, które zatrudniały mieszkańców okolicznych wsi. Ludzie znów nie mają pracy – bezrobocie sięga 20% i wracają na wieś. Biedną i ...z problemami ekologicznymi. Dziś bowiem największą biedą nie są owe duże zakłady przemysłowe, zarówno istniejące jak i powstające, ale wieś, uboga w wodociągi, dobrą wodę, pozbawioną prawie kanalizacji, z trudem radzącą sobie z odpadami.
Kurpiowska wieś
Kurpiowszczyzna to królestwo nie tyle lasów (zajmują ok. 30% powierzchni), co łąk i pól – dla których każdy deszcz jest na wagę złota. Powiedzenie, ze Kurp cieszy się, jeśli leje cały tydzień wynika z ciągle obniżającego się poziomu wód gruntowych na tym piaszczystym terenie. Łąki, zajmujące ok. 50% użytków rolnych (których jest 63%) są podstawą gospodarki hodowlanej, a ta z kolei – kłopotów gmin związanych z dużymi fermami zwierząt. Nie są one małe: na 84 tysiące mieszkańców powiatu ostrołęckiego „przypada” 60 tysięcy krów! Z jednej strony należy się więc cieszyć, że region uznano za „zagłębie mleczarskie”, ale z drugiej – trzeba zminimalizować szkody, jakie czynią tak duże hodowle. Same gminy nie uporają się z takim zadaniem, toteż rejony o najwyższej koncentracji bydła objęto programem „Ochrona środowiska na terenach wiejskich”, realizowanym ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, co w praktyce oznacza budowę zbiorników na gnojowicę.
Wszystkie gminy ostrołęckiego mają też problemy z wodą: jedynie jedna kurpiowska gmina: Łyse jest zwodociągowana w 95%, w Myszyńcu wodę z wodociągu ma co 10 gospodarstwo. O kanalizacji lepiej nie mówić – w Łysym może będzie za 2-3 lata. Na razie władze gminy są na etapie prac projektowych: w Łysym projektuje się gminną oczyszczalnię ścieków oraz zbiera informacje o najlepszych technologiach oczyszczalni przydomowych. Do nowej oczyszczalni przymierza się także Myszyniec.
Kłopoty mają też wszystkie prawie gminy z wysypiskami śmieci – takie nowoczesne ma jedynie Myszyniec. W Lipnikach, gdzie miało powstać następne, miejscowa ludność zaprotestowała przeciw tej lokalizacji. Jak skończą się konsultacje i mediacje w tej sprawie – nie wiadomo. W gminach nie prowadzi się też selektywnej zbiórki odpadów, choć władze gminy Łyse przymierzają się do tego przedsięwzięcia razem z firmą niemiecką. Stosunkowo najmniej jest problemów z zanieczyszczeniem powietrza – brak większych zakładów przemysłowych na tym terenie oraz tradycja opalania gospodarstw domowych drewnem to gwarancja, że na Zielonych Kurpiach można oddychać czystym powietrzem.
Atuty tradycji
Mizerię infrastruktury, dotyczącą także komunikacji i łączności równoważy tradycja, którą władze i mieszkańcy Kurpiów próbują wygrywać swój rozwój. Dzięki hodowli bydła przyciągnęli na swój teren firmę Hochland, która w Baranowie buduje najnowocześniejszą w Europie mleczarnię. I prawdopodobnie będzie skupować mleko z całej kurpiowszczyzny, co zapewni hodowcom stałe dochody. Inną, także bardzo nowoczesną i ciągle rozwijającą się firmą jest zakład przetwórstwa mięsnego JBB w Łysym, zatrudniający dziś już ok. 300 osób. Obie te inwestycje wyposażone są we wszystkie urządzenia chroniące środowisko: lokalne oczyszczalnie ścieków, ekologiczne kotłownie .
Ale jest jeszcze jedna gałąź gospodarki kurpiowskiej powoli rozwijająca się i bazująca bezpośrednio na tradycji kulturalnej tego regionu: agroturystyka i produkcja wyrobów sztuki ludowej. Gospodarstw agroturystycznych jest jeszcze bardzo mało, ale ci, którzy je utworzyli zaczynają już mieć sukcesy finansowe, co zachęca innych do prowadzenia takiej działalności. Z kolei produkcja wyrobów sztuki ludowej połączona z kultywowaniem tradycji obrzędów i świat może być mocnym atutem Kurpiowszczyzny – na dobrą sprawę mało poznanej, a bardzo atrakcyjnej dla zurbanizowanych rejonów Polski. Wystarczy tylko pokazać, że oto w środku kraju jest takie miejsce, gdzie zachowała się historia.
Anna Leszkowska
11.05.2001