Wspomnienia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5255
Uwagi do artykułu gen. dyw. Franciszka Puchały „Broń radiacyjna kontra lasery w WAT”*
W kilku miejscach polemicznie odniósłbym się do tez i wniosków sformułowanych w artykule gen. dyw. dr. Franciszka Puchały pt. „Broń radiacyjna kontra lasery w Wojskowej Akademii Technicznej. Raport ppłk. Puzewicza do gen. Urbanowicza”. Obecnie odniosę się do trzech.
Konflikt z Komendantem WAT gen. Michałem Owczynnikowem
Michał Owczynnikow był oficerem wojsk ZSSR, miał stopień naukowy kandydata nauk technicznych (odpowiednik doktora) i tytuł docenta. Od 1962 profesor nadzwyczajny. W WAT był od 1951 Szefem Oddziału Naukowego, a następnie od 1954 r. Zastępcą Komendanta WAT ds. Szkolenia i Nauki. Komendantem WAT został w 1956, gdy w trakcie protestów robotniczych w Poznaniu i Warszawie (FSO, Politechnika Warszawska) w czasie wiecu zorganizowanego przez młodszą kadrę oficerską WAT żądającą opuszczenia Wojska Polskiego przez oficerów ZSRR, przyłączył się do tego wiecu i opanował istniejące emocje.
Jeszcze jako zastępca Komendanta WAT starał się organizować na uczelnianym szczeblu prace badawcze, angażując i włączając do nich różne jej komórki: fakultety (wydziały), katedry, a nawet zakłady. Zygmunt Kazimierski w książce Wojskowa Akademia Techniczna w latach 1951 – 2001 podaje jako przykład organizowanych i realizowanych wtedy prac badawczych konstrukcje przepraw mostowych.
Ze swojej strony przypomnę udział naszego zakładu (Miernictwa Radiotechnicznego) w budowie infrastruktury i w pomiarach parametrów wystrzeliwanych rakiet na paliwo stałe. Były to odpowiedniki rakiet podobnych do powszechnie znanych w wojsku „katiusz”. Moim zadaniem był pomiar prędkości rakiety w chwili opuszczania wyrzutni. Wiem również, że była próba umieszczenia na pokładzie rakiety nadajnika mikrofalowego i odbioru w trakcie lotu rakiety jego sygnałów. Wykonawcą tej części była Katedra Radiolokacji Fakultetu Łączności. Pisząc o tym pokazuję, że Komendant realizował pewne zadania, wykorzystując do ich wykonania różne, nawet dość odlegle od głównego wykonawcy, specjalności i jednostki organizacyjne uczelni.
Powracając do laserów, mam wrażenie, że w Polsce nieco naśladowano drogę, jaką przeszła ta technika w USA. Tam, nim jeszcze powstał pierwszy laser, jeden z pierwszych uczestników badań w tym zakresie, Gordon Gold, zaproponował Departamentowi Stanu USA zbudowanie urządzenia wysyłającego „promienie śmierci”. O dziwo, zamiast 300 tysięcy dolarów (tyle chciał) otrzymał na ten cel równy milion (choć pierwszy laser nie on zbudował). To pokazuje, że była chęć posiadania takich „promieni”.
Czy gen. M. Owczynnikow o tym mógł wiedzieć? Sądzę, że tak. Lata 60. to okres „zimnej wojny” i czas wzmożonej penetracji wywiadowczej nauki. Jeżeli o tym wiedział, to powodzenie Katedr Urządzeń Mikrofalowych i Podstaw Radiotechniki w uruchomieniu i budowie pierwszych laserów w WAT mogło spowodować jego zainteresowanie możliwością podjęcia badań będących kopią prac amerykańskich. Nie wiedział (my też), czy i na ile w USA pomysł ten został zarzucony. Na trwale, jak sądzę, nigdy nie został zarzucony.
Byłem świadkiem bardzo częstych i długotrwałych wizyt Komendanta WAT w Katedrze Podstaw Radiotechniki i jego rozmów z Szefem Katedry Zbigniewem Puzewiczem. Do porozumienia, by włączyła się do tej tematyki cała katedra, raczej nie doszło. Myślę, że na drodze stanęły względy osobowościowe. Wiadomo, że na czele nowego, pewnie rozszerzonego, zespołu wykonawców stałby Komendant. On reprezentowałby WAT w MON i na zewnątrz, a wszystkie działania byłyby głęboko utajnione. Dla reszty zespołu pozostałaby jedynie ciężka praca i nic więcej, co dla mojego szefa było nie do przyjęcia.
W rezultacie Komendant WAT powołał oddzielny, początkowo nieliczny zespół, na którego czele postawił Mieczysława Piotrowskiego, jednego członków zespołu budującego w Katedrze lasery, współpracownika i bliskiego przyjaciela Z. Puzewicza. O ile wiem, nikt inny z katedry razem z M. Piotrowskim do tego zespołu nie poszedł. Nie zabrano tam także ważnego sprzętu, gdyż jeszcze go nie było. W wyniku tych działań w budynku byłej straży pożarnej WAT rozpoczęto remont i owiane tajemnicą prace nad, jak mówiono, bronią laserową.
Nie trwało to długo. Wkrótce gen. M. Owczynnikow odszedł z WAT, a nowym komendantem został gen. Sylwester Kaliski. Z WAT odszedł także Mieczysław Piotrowski. Powiadano, że Zbigniew Puzewicz nie mógł mu darować przyjęcia propozycji utworzenia zespołu laserowego u Komendanta Owczynnikowa.
Nie byłem zwolennikiem prowadzenia wtedy tego typu prac w Polsce. To był nie ten etap rozwoju techniki laserowej oraz ogólnego poziomu krajowych technologii. Jednak stwierdzenie zawarte w artykule gen. Puchały, że „działania gen. Owczynnikowa, motywowane były potrzebą skupienia badań nad iluzoryczną – jak się wkrótce okazało – bronią radiacyjną”, jest zaprzeczeniem faktu przekonania opinii publicznej całego świata i przestraszenia ZSRR przez prezydenta Reagana, że broń taką USA posiada (słynna SDI i wojny gwiezdne z użyciem laserów rentgenowskich Edwarda Tellera) oraz prowadzenia obecnie prac (także w Polsce) o tej tematyce.
Dr Puzewicz wraz z odejściem gen. Owczynnikowa nie pozbył się, tak swoiście rozumianej, konkurencji. Nowego komendanta WAT (gen. Kaliskiego) urzekła inna możliwość zastosowań laserów. Też była związana z pomysłami tego samego uczonego z USA – Gordona Golda. Chodziło o laserową syntezę termojądrową. W 1968 r. gen. Kaliski utworzył nowy zespół pod nazwą Lasery dużej mocy i energii, by w tym samym miejscu (budynek po byłej straży pożarnej WAT) rozpocząć budowę urządzeń do badań nad laserową fuzją lekkich jąder. Na kierownika tego zespołu wyznaczył mnie, ale to zdarzenie już opisałem w poprzednim odcinku.*
Jest jeszcze jeden ciekawy wątek, który wynika wprost z załączonego do artykułu gen. F. Puchały raportu Szefa Katedry Podstaw Radiotechniki do Szefa Głównego Zarządu Politycznego WP gen. dyw. Józefa Urbanowicza. W dwóch miejscach powołuje się on na poparcie zastępców komendanta WAT. Zastępcą Komendanta ds. naukowych w tym czasie był (już od 1966 r. generał brygady) prof. Sylwester Kaliski. Raport Z. Puzewicza był na rękę Kaliskiemu. Nie było wątpliwości, że Komendantem WAT po odejściu M. Owczynnikowa zostanie właśnie on. Jeżeli to była taka misterna gra obydwu, a może nawet więcej osób, to wspomniany raport nie był znów tak bardzo niebezpieczny dla Puzewicza, jak to sugeruje gen. Puchała. Wtedy era dominacji oficerów radzieckich w WP już minęła, a w WAT w szczególności.
Znając dobrze wszystkie realia, jeszcze jedna rzecz jest dla mnie wątpliwa. Dlaczego raport do GZP dostarczył ppłk Tadeusz Machowski? Znałem dobrze Tadeusza. Nie należał do PZPR. Był człowiekiem niezwykle ostrożnym, nieangażującym się w jakiekolwiek tego typu działania. Z drugiej strony muszę przyznać, iż był bardzo silnie związany z Puzewiczem. To do niego należy powiedzenie, że razem ze Zbyszkiem gotowy jest polecieć w kosmos, bo jest stuprocentowa pewność, że powrócą.
Gdyby poproszono mnie o wytypowanie posłańca z tym raportem do GZP, Tadeusza Machowskiego wymieniłbym na końcu lub nie wymieniłbym wcale. Dlaczego nie zrobił tego sam Puzewicz? Musi istnieć racjonalne wytłumaczenie tego faktu, jeżeli jest on prawdziwy. Zabawiając się w Sherlocka Holmesa, można by dojść do zupełnie odmiennych wniosków.
Na marginesie pragnę dodać, że w 1967 r. T. Machowski i M. Piotrowski nie byli doktorami, jak to wynika z artykułu gen. Puchały.
Badania prof. S. Kaliskiego w zakresie broni termojądrowej.
Na początku ustalmy terminologię. Pan Generał używa w swoim artykule nazwy „broń termojądrowa”. Mówimy o broni, w której energię otrzymujemy w wyniku syntezy jąder lekkich pierwiastków, np. wodoru i jego izotopów w bardzo wysokich temperaturach. Bardzo wysokie temperatury są niezbędne do tego, by jądrom tych pierwiastków nadać tak wielkie prędkości, aby ich pęd był w stanie pokonać siły odpychające (Coulomba).
W takim razie pan gen. Puchała mówi o znanej powszechnie bombie wodorowej – bombie H. Powstała ona (pierwszy eksperymentalny wybuch – w listopadzie 1952) z połączenia bomby atomowej – bomby A z wodorem (jego izotopami), czyli paliwa do uzyskania dodatkowej energii z termojądrowej syntezy. Bomba atomowa stanowi w tym połączeniu rodzaj zapalnika. W centrum jej wybuchu powstaje tak wysoka temperatura, że możliwa staje się synteza jąder atomów wodoru i wielokrotne (500 razy w pierwszych eksperymentach) powiększenie energii tj. siły wybuchu tej bomby.
Wprowadziliśmy tu nowe pojęcie energii jądrowej, nazwanej atomową. Powstaje ona w wyniku rozpadu jąder pierwiastków bardzo dużych (ciężkich), a w szczególności ich niestabilnych izotopów (np. 235U). Rozpad jądra może zachodzić samoczynnie lub być spowodowany trafieniem w jądro neutronem. Proces ten nie napotyka na takie przeszkody jak w przypadku syntezy, bowiem neutron nie niesie z sobą ładunku elektrycznego i w związku z tym nie jest przez jądro elektrostatycznie odpychany. Urządzenia wytwarzające energię jądrową rozpadu są z tego powodu łatwe do zbudowania. Rozpadające się jądra wyrzucają co najmniej dwa neutrony, które mogą powodować rozpad kolejnych jąder, które napotkają na swej drodze. Jeżeli objętość (masa) materiału rozszczepialnego jest dostatecznie duża, przekracza tzw. masę krytyczną, powyżej opisany proces prowadzi do reakcji łańcuchowej, w czasie której rozpadają się wszystkie ciężkie jądra wyzwalając wielką energię, której niszczących skutków doświadczyli w 1945 r. mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki.
Mówiąc więc o energii jądrowej, powinniśmy rozróżniać dwa jej rodzaje: energię atomową i termojądrową.
Energia atomowa pochodzi z rozpadu jąder ciężkich, a reakcja łańcuchowa zachodzi w stosunkowo dużej masie materiału rozszczepialnego (większej od masy krytycznej) i niekontrolowana musi mieć charakter niszczący, wybuchowy. Tak zbudowane są bomby A.
Potrafimy ograniczać liczbę rozpadających się jąder poprzez wychwytywanie emitowanych neutronów i tak budowane są np. jądrowe reaktory wykorzystywane pokojowo, np. w elektrowniach jądrowych.
Energia termojądrowa pochodzi z syntezy jąder wodoru (jego izotopów) i tu nie istnieje pojęcie masy krytycznej. Reakcja syntezy może zajść w dowolnie małej objętości (małej masie) reagentów. Jednak, aby synteza zaszła, konieczne jest podgrzanie wodoru do bardzo wysokiej, sięgającej milionów stopni, temperatury. Jak dotąd, istnieje tylko jeden sposób realizacji tego celu: bomba A, a ponieważ ma ona charakter niszczący, wybuchowy, to związana z nią synteza, ma tym bardziej taki charakter, jest bombą H.
Jak dotąd nie potrafimy wytworzyć tak ogromnych temperatur, by w bardzo małych objętościach wodoru (jego izotopów), doprowadzić do bezpiecznej łańcuchowej reakcji syntezy ich jąder. To warunek konieczny do kontroli reakcji syntezy. Jest niezbędny do pokojowego wykorzystania wytwarzanej w tym procesie energii.
Za jedną z obiecujących metod wytworzenia bardzo wysokich temperatur uznano nagrzewanie laserowe. W Polsce zajmował się tą techniką Kaliski oraz utworzone przez niego i z nim współpracujące zespoły badawcze. W latach 1968–1973 w zespole Laserów Dużej Mocy i Energii zbudowany został dwukanałowy zestaw laserowy na szkle domieszkowanym neodymem, emitujący impulsy o czasie trwania ok. 2,5 ns (nanosekundy tj. miliardowych części sekundy) i energii przekraczającej 10 dżuli (moc szczytowa większa od 30 GW - gigawatów). To w trakcie oddziaływania tego impulsu na tarcze z lekkich pierwiastków wykryte zostały neutrony charakterystyczne dla syntezy termojądrowej. Poświęcona jest temu publikacja naukowa z 1973 roku (Generation of Neutrons in Plasma Produced by a Strong Laser Pulse, Biull. de L’Acad. des Sci. Vol. XXI, no. 11, 1973).
Nie wiem jednak, skąd i z jakiej racji Pan Generał sugeruje udział w tym eksperymencie specjalistów z Instytutu Badań Jądrowych, konstruujących dla prof. Kaliskiego urządzenie „fokus”. W tym eksperymencie żadnego „focusa” nie było.
W 1973 r. prace w zakresie laser-focus są dopiero zapowiadane. Na pewno żadne tego typu eksperymenty nie były jeszcze wtedy prowadzone. Jeżeli istnieje jakakolwiek dotycząca ich naukowa publikacja, to chętnie bym się z nią zapoznał. Jeżeli nie, to może warto byłoby sprostować nieprawdziwe doniesienia. Zwracam się z tym apelem do Pana Generała. Do zagadnienia eksperymentów laser – fokus powrócę jeszcze w kolejnych odcinkach.
Drugi z zapowiadanych tematów „laser-wybuch” był realizowany. Taki referat był wygłoszony na VIII International Conference on Laser Plasma Fusion w Ryni – maj 1975 i opublikowany (Explosion-Laser Pulse Compression of Matter, J. of Tech. Phys., 16, 4, 441-461, 1975).
Nazwiska występujące w obydwu publikacjach wyczerpują w pełni zestaw osób, które merytorycznie uczestniczyły w badaniach nad laserową syntezą termojądrową w latach 1968-1975.
Do wyjaśnienia pozostaje jeszcze problem kompresji materiału biorącego udział w syntezie. Dlaczego jest niezbędna? Nie wiadomo, czy nie jest kluczowa, czy nie zadecydowała o niepowodzeniu programu fuzji laserowej.
Chodzi o to, że nagrzewana plazma (stan, jaki przyjmuje materia w bardzo wysokich temperaturach) ekspanduje, powiększa swoją objętość, co jednocześnie prowadzi do zmniejszania się jej gęstości. To zmniejsza szanse na zajście aktów syntezy. Aby temu przeciwdziałać, nie należy dopuszczać do rozprzestrzeniania się plazmy, czyli należy ją ściskać. W eksperymentach syntezy laserowej prowadzonych w Livermore, tę rolę miało spełniać koncentryczne, wielokierunkowe oświetlenie tarczy i ściskanie jej, wykorzystując pęd fotonów.
Profesor Kaliski, w początkowym etapie badań, zaproponował połączenie nagrzewania tarczy promieniowaniem laserowym z jej wybuchową, koncentryczną kompresją. Pierwsze eksperymenty opisane zostały we wspomnianej wyżej publikacji.
Zgadzam się tu ze zdaniem gen. Puchały, że nasze eksperymenty wykonane w 1973 r. nie były porównywalne z prowadzonymi na świecie, szczególnie w USA. Na badania równorzędne ze światowymi nie było nas nigdy stać, przede wszystkim technologicznie, ale także finansowo. To dlatego, gdy prof. Kaliski został Ministrem Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki, odmówiłem przejścia w 1975 r. do tworzonego wtedy Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Syntezy i pozostałem w WAT.
Jeżeli pojawiające się informacje sugerowały, że gen. Kaliski myślał o konstruowaniu broni termojądrowej, jak pisze gen. Puchała, to zdecydowanie są to plotki. Wszystkie prace związane z syntezą laserową wraz z prekompresją wybuchową dotyczyły kontrolowanej syntezy termojądrowej, a więc jej pokojowego wykorzystania.
Był jednak taki czas, gdy prof. Kaliski myślał o broni jądrowej, ale nie termojądrowej, a atomowej, związanej z rozpadem ciężkich jąder. Widziałem plansze dotyczące tego zagadnienia przygotowane na wizytę u, tak sądzę, Edwarda Gierka. Napisaliśmy o tym równo dziesięć lat temu w Posłowiu do książki Zygmunta Kazimierskiego Wojskowa Akademia Techniczna w latach 1951-2001. Przytaczam w całości zawarty tam fragment dotyczący tego zagadnienia (str. 340):
„Jak już jesteśmy przy omawianiu najbardziej rozpoznawalnej osobowości Akademii, prof. S. Kaliskiego, nie sposób pomijać wątku sensacyjnego tzn. jego zainteresowań bronią atomową. Autor historii WAT tak jakby potwierdzał sensacyjne doniesienia prasowe. Czy słusznie? Mamy przekonanie, że znane były na tyle zainteresowania Profesora i jego warsztat badawczy, by do sprawy tej podejść mniej sensacyjnie, a bardziej racjonalnie. Prof. S. Kaliski zajmował się także techniką sterowanych wybuchów, a w tym wybuchową, koncentryczną kompresją materii.
To jego pomysłem było skojarzenie w eksperymentach syntezy termojądrowej wstępnej wybuchowej kompresji tarczy deuterowo-trytowej przed oddziaływaniem na nią promieniowania laserowego. Taki referat był prezentowany na wspomnianej już konferencji w Ryni w 1975 r. Taki sam zabieg, zgodnie z pomysłem prof. S. Kaliskiego, można było wykorzystać w przypadku bomby atomowej. W klasycznej jej odmianie, jak wiadomo, do łańcuchowej reakcji rozpadu atomów, doprowadza się przekraczając masę krytyczną materiału rozszczepialnego. Stosując koncentryczną wybuchową kompresję, przy odpowiednio dużych naciskach można przekroczyć nie masę, a gęstość krytyczną i w ten sposób doprowadzić do wybuchu jądrowego.
Zgodnie z tą koncepcją, w powyższy sposób można by konstruować bomby małych rozmiarów i o mniejszej sile wybuchu, jeżeli tylko za pomocą wybuchowej kompresji potrafilibyśmy wystarczająco powiększyć gęstość materiału. Niewątpliwie Prof. S. Kaliski przeprowadził stosowne obliczenia i oceny, chociaż pomysł, co było już podkreślone, pozostał zawsze w sferze rozważań teoretycznych”.
Czy pomysł ten miał szanse realizacji - nie wiem, jednak spowodowanie reakcji łańcuchowej przez skrócenie drogi swobodnej neutronu w ściskanym wybuchowo materiale rozszczepialnym jest logicznie możliwe. Natomiast wywołanie tą drogą reakcji syntezy – nie.
Prof. Kaliski był dobrym fizykiem i sugerowanie, że metodą wybuchową zamierzał doprowadzić do inicjacji reakcji syntezy w bombie H, jest zaprzeczeniem jego inteligencji.
Eksperymenty laser – plazma focus
W piśmiennictwie dotyczącym badań w zakresie laserowej syntezy termojądrowej w Polsce spotykamy powtarzające się informacje o uzyskaniu przez prof. Kaliskiego w 1973 r. neutronów syntezy w tzw. eksperymencie laser – focus. Gen. Puchała, aczkolwiek w swojej publikacji nie używa konkretnie tego zwrotu, pośrednio tę wersję potwierdza, kreując nieprawdziwych autorów tej pracy. Przytoczmy stosowny fragment artykułu generała:
„Wykorzystując dorobek Instytutu Elektroniki Kwantowej w dziedzinie laserów dużej mocy, w czerwcu 1973 r. przeprowadzono wspólny eksperyment tych zespołów oraz IEK i Instytutu Badań Jądrowych w Świerku. W jego wyniku po raz pierwszy w Polsce uzyskano neutrony z plazmy wytworzonej laserem”.
Jedynie końcowe zdania jest prawdziwe. W wymienionej tu publikacji z 1973 r., opisującej otrzymanie neutronów z plazmy wytworzonej impulsem laserowym, nie ma jednak ani jednego pracownika IBJ. Skąd więc skojarzenie, że był to eksperyment wspólny?
Gen. Puchała dodatkowo sugeruje, jakoby w tym celu wykorzystano istniejący dorobek IEK w zakresie laserów dużej mocy. To znów nieporozumienie. Nie było w IEK takiego dorobku, jaki był wymagany do przeprowadzenia eksperymentów opisanych w w/w artykule. Laser tam opisany powstał w Zespole III Laserów Dużej Mocy i Energii w okresie 1968 - 1973. Celem utworzenia tego zespołu (rok 1968) była budowa takich właśnie specjalnych laserów przeznaczonych do prowadzenia doświadczeń nad laserową syntezą termojądrową.
Chociaż zespół III organizacyjnie był w składzie IEK, merytorycznie podlegał Komendantowi WAT (gen. S. Kaliskiemu) i był przez niego finansowany.
Pragnę zwrócić uwagę, że w składzie autorskim tej publikacji jest nazwisko prof. Kaliskiego (to oczywiste) nie ma zaś nikogo (łącznie z komendantem instytutu) z IEK, nie należącego do zespołu III.
Oznacza to (też oczywiste), że w opracowaniu tego systemu i prowadzonych eksperymentach nikt spoza tego zespołu merytorycznie nie uczestniczył.
System laserowy (była to struktura wieloelementowa i złożona, a nie pojedynczy laser) użyty w tych eksperymentach odbiegał zasadniczo od laserów istniejących wtedy w IEK. W żaden sposób nie da się znaleźć podobieństwa pomiędzy układami istniejącymi np. do celów wojskowych, a systemem wykorzystywanym przez prof. Kaliskiego w eksperymentach laserowej fuzji. Innymi słowy, laserowy system wykorzystany do eksperymentu, w ramach którego prof. Kaliski otrzymał neutrony syntezy, powstał wyłącznie z jego inicjatywy i w zespole, który on powołał do życia.
Powróćmy jednak do sprawy „focusa”. Jest początek lat 70. W budowanych wtedy w WAT obiektach dla zespołów zajmujących się syntezą termojądrową prof. Kaliski zarządza budowę urządzenia typu „F” - focus o energii 150 kJ. Montowany on jest w skrajnym pomieszczeniu -budynku „L”, laserowym. Reszta pomieszczeń tego budynku przeznaczona jest dla czterokanałowego systemu laserowego na szkle domieszkowanym neodymem. Budowa poszczególnych elementów tego zestawu odbywa się równolegle z wykonywaniem prac budowlanych i wyposażeniowych budynku. Całość budowy budynku „L” i jego wyposażenia oddana jest pod mój nadzór (kierownika Zespołu Laserów Dużej Mocy i Energii).
Urządzenie „F” wykonywane jest we współpracy z IBJ. Personalnie jego budową kieruje pracownik IBJ dr inż. Andrzej Jerzykiewicz. Fokus o znacznie większej, sięgającej 1MJ energii, jest planowany do wykonania w terminie późniejszym. Miejscem jego zamontowania ma być wysoki budynek oznaczony kryptonimem „Hala”.
Szeroko zakrojone prace budowlane i powoływane zespoły specjalistów wskazują na zamiar rozszerzenia zakresu badań przez prof. Kaliskiego. Nie zamierza ograniczać się wyłącznie do laserowego nagrzewania plazmy. Wysokotemperaturową plazmę można wytworzyć i magnetycznie ograniczyć jej rozprzestrzenianie się metodami czysto elektrycznymi. Jest kilka takich metod. Wśród nich najważniejszą jest tokamak. Istnieją także układy mniejsze - focus i Z-Pinch. Wielu uczonych w tych metodach upatruje możliwość realizacji kontrolowanej syntezy termojądrowej, szczególnie w tokamakach.
Prof. Kaliski ocenia teoretycznie możliwości tych metod (urządzeń) we współdziałaniu z promieniowaniem laserowym w wytwarzaniu i nagrzewaniu plazmy. Podobnie przewiduje ograniczenie potrzebnej do wywołania syntezy energii impulsu laserowego przez dodatkową kompresję plazmy metodami wybuchowymi. Publikuje naprawdę wiele prac na te tematy, ja wymieniam tu nieliczne.
Jego zamysł jest zrozumiały. Poszukiwał dróg realizacji fuzji poprzez łączenie metod, jednoczesne oddziaływanie na plazmę rożnymi czynnikami. Łączenie różnych sposobów jej nagrzewania i koncentracji (ściskania).
Prof. Kaliski zdawał sobie sprawę z ograniczeń naszych krajowych możliwości w budowie systemów laserowych. Dam tego przykład. Powszechnie do tego celu budowane są systemy na szkle domieszkowanym neodymem. Jak wiadomo, my również byliśmy w trakcie budowy takich układów. Decydującym o wartości energii impulsu laserowego jest w nich rozmiar szkieł aktywnych użytych w końcowych stopniach wzmacniaczy systemu. Skuteczność wzbudzenia jonów neodymu promieniowaniem lamp pompujących ogranicza rozmiar poprzeczny szkła do ok. 5 cm.
Rosjanie w systemie „Delfin” budowanym w Instytucie Lebiediewa w Moskwie (u akademika Basowa) w końcowych wzmacniaczach zastosowali pręty szklane o średnicy ok 5 cm i długości ok. 75 cm. Pobudzane były one przez pobocznicę ułożonymi wzdłuż pręta lampami. Odpowiednią energię sumaryczną w impulsie zamierzano uzyskać przez stosowną liczbę równoległych kanałów. W systemie „Delfin” było ich 216.
Amerykanie z Laboratorium w Livermore poszli zupełnie inną drogą. W końcowych wzmacniaczach zastosowali nie pręty, a dyski ustawione ukośnie do biegu wzmacnianej wiązki (pod tzw. kątem Brewstera), które pobudzane były przez powierzchnie czołowe. Miały wymaganą do skutecznego wzbudzania grubość ok. 5 cm, ale ich średnice mogły być znacznie większe: 30, a nawet 40 cm. Zadbali w ten sposób o znacząco wyższy poziom energii w pojedynczym kanale. Powiększając odpowiednio liczbę kanałów, ich system (znany pod nazwą NIF) pod względem energetycznym przewyższał o rządy wielkości możliwości systemu Delfin.
Czym dysponowaliśmy my? W Polsce nie było produkcji szkła aktywnego. Mogliśmy jedynie go zakupić. Tylko gdzie? Nie wspominając o embargu i cenach, największe rozmiarowo szkła domieszkowane neodymem były przeważnie wykonywane na specjalne zamówienie ośrodków zajmujących się zastosowaniem laserów do fuzji. Tych szkieł nie było w asortymencie sprzedaży firm handlujących laserowymi materiałami aktywnymi. Co ważniejsze, największych prętów stosowanych w systemie Delfin nie było także w ofercie producenta szkieł laserowych w Związku Radzieckim (kombinat w Leningradzie, nazwy nie pamiętam). To dlatego ich dostawę załatwiał sam gen. Kaliski, angażując do tego celu służby rządowe. Podobno skorzystał również z pomocy Basowa. Dostawa tych prętów odbywała się przez CZInż (Centralny Zarząd Inżynierii) drogą, którą dostarczane było do Polski uzbrojenie i sprzęt wojskowy.
Prof. Kaliski z dumą podkreślał swój udział budowanym laserze. Szklane pręty laserowe o skromniejszych rozmiarach (takie również stosowaliśmy), z tego samego źródła (wytwórnia w Leningradzie) zakupywane były już normalną drogą przez CHZ Minex.
Nadeszła pierwsza partia prętów z CZInż (dalsze miały pojawiać się sukcesywnie). Była solidnie opakowana w skrzyni o kolorze zielonym (zawsze w skrzyniach o takim kolorze był pakowany sprzęt wojskowy). Rozpakowanie jej, jak pamiętam, odbyło się późnym wieczorem. Pobieżne oględziny i konsternacja. W dostarczonych prętach wewnątrz znajdowały się liczne, o różnych rozmiarach, pęcherzyki powietrza.
Wielokrotnie oglądałem szkła produkcji amerykańskiej. Tam pęcherzy powietrznych nigdy nie było. Oglądałem też w Moskwie pręty stosowane w systemie Delfin. Nie pamiętam, by miały pęcherzyki powietrza. Na pewno bym na nie zwrócił uwagę, gdyby były tak liczne jak w szkłach nam dostarczonych.
Mimo późnej pory dzwonię do prof. Kaliskiego z tą hiobową wieścią. Te szkła nie bardzo nadają się do celów, do jakich je zakupiliśmy. Ustalamy, że będziemy je reklamować. Nie wiedziałem, jak wygląda reklamacja u naszych sąsiadów, on pewno też nie. Jeszcze tej nocy opracowaliśmy metodę pomiaru sumarycznego rozproszenia zawartymi w szkle pęcherzami promieniowania lasera He-Ne przechodzącego przez pręt. Sądziliśmy, że może się przydać w trakcie reklamacji. Spieszymy się. Chcemy zdążyć z reklamacją przed wysłaniem dalszych partii prętów.
Rano dzwonię do CZInż. Uprzejma odpowiedź, że reklamację mogą oczywiście przyjąć i przekazać, ale niczego nie obiecują. To, że szkła przyszły jako sprzęt wojskowy, sytuację komplikuje. Pieniądze (niemałe) za tę dostawę, zgodnie z obowiązującymi zasadami, zostały już przelane. Obowiązująca zasada, to zapłata w momencie przekraczania dostawy przez granicę. Tak podobno strony się umówiły.
Najprawdopodobniej do CZInż. nie tylko ja dzwoniłem. Dostajemy telefon, że nasz specjalista z reklamacją może polecieć do Moskwy. Pada na Jerzego Szydlaka. Pakuje odpowiedni sprzęt, dostaje dokumenty na jego przewóz. Porozumiewamy się z naszą ambasadą, by w miarę potrzeb w dowolnym czasie mógł do nas zadzwonić. Pojechał. Łączność z ambasadą działała dobrze. Mieliśmy każdego dnia sprawozdanie z czynności, jakich mógł dokonywać. Mógł, niestety, niewiele. Przez pierwsze dni dokładnie go przepytywano, co i jak zamierza sprawdzać. Wyjaśnił np., jak zamierza sprawdzać liczność pęcherzyków. Prosił o kontakt z wytwórcą szkieł, by miał co sprawdzać.
W końcu przyjęty został przez wysoko postawioną osobistość (o randze świadczył gabinet, w którym odbyła się rozmowa), gdzie dowiedział się, że:
1. Unikatowe szklane pręty laserowe, które wyjątkowo zostały Polsce udostępnione, chociaż nikomu nie są sprzedawane, są wytwarzane poza Moskwą. Nie może się więc spotkać z wytwórcą. Nie ma zresztą takiej potrzeby.
2. Szkła są wytwarzane zgodnie z obowiązującymi wewnątrz Związku Radzieckiego dokumentami (kartami wytwórczymi). Te przepisy jako wewnętrzne nie są upubliczniane, nie mogą mu być więc dane do wglądu.
3. Każdy z wytworzonych materiałów jest indywidualnie, dokładnie i pod każdym względem sprawdzony. Sprawdzeniu podlega także liczba i rozmiar pęcherzy. W dostarczonych szkłach, podobnie jak inne parametry, są one w normie.
4. Specjalnie ze względu na przyjazd przedstawiciela zamawiającego została wstrzymana dostawa pozostałych partii towaru. Są one odpowiednio zapakowane i zabezpieczone przed podróżą. Przedstawiciel Polski może kazać przywieźć sobie przesyłkę do hotelu, rozpakować ją i sprawdzać, jak tylko zechce. Wtedy jednak materiał uznany będzie za dostarczony zgodnie z umową.
5. Przedstawiciel zamawiającego może jednak zadysponować wysyłkę towaru zgodnie z obowiązującymi nasze kraje umowami. Wtedy przesyłka zostanie wysłana do Polski bez otwierania.
Zrelacjonowałem prof. Kaliskiemu informacje zawarte w powyższych punktach, może niekoniecznie tymi samymi słowami, ale dokładnie zgodnie z ich treścią. Po chwili otrzymałem odpowiedź: niech wraca.
Byłem ciekaw, czy tylko nam zostały sprzedane tak wadliwe materiały aktywne. Pożaliłem się jednemu z pracowników Instytutu Lebiediewa w Moskwie (może prof. Senackiemu, ale pewny nie jestem), że otrzymaliśmy od nich takie dziurawe pręty. Odpowiedział, że oni zamawiają duże ich ilości i wadliwe po prostu odrzucają. Może jest w tym coś z prawdy. Świadczy o tym dalsza przygoda z dostarczonymi prętami aktywnymi o mniejszych rozmiarach. Te zamawialiśmy przez Minex, Centralę Handlu Zagranicznego dostarczającą szkła i ceramikę na rynek cywilny. Zamówione pręty, mimo istotnie mniejszych, standardowych rozmiarów, też miały pęcherze. Tym razem reklamacja była łatwiejsza, skierowana bezpośrednio do wytwórcy w Leningradzie. Trzeba było też tam polecieć. Szydlak zdecydowanie odmówił. Inni nie kwapili się. Poleciałem sam, biorąc z sobą oprócz paczki z wadliwymi materiałami, niewielki zapas dobrej polskiej wódki i parę tabliczek (też wtedy jeszcze dobrej) czekolady Wedla.
Nie będę szczegółowo rozpisywał się o metodach działań, ale osobiście zostałem dopuszczony do ponownych badań jakości zakupionych szkieł. Z miłą, korpulentną panią, której korpulentność starałem się podtrzymywać wyrobami Wedla, przeglądaliśmy każdy z dostarczonych prętów i porównywaliśmy istniejące tam pęcherze z odpowiednimi kartami wyrobu, które też wyjątkowo zostały mi udostępnione. Wykłócając się (w miarę) przeważnie co do rozmiarów istniejących pęcherzy, zdołałem wymienić większość (miła pani zaznaczyła, że wszystkich naprawdę nie może) przywiezionych prętów. Miały one jeszcze pęcherze, ale nie tyle co poprzednio. Na koniec jeszcze raz przyjął mnie zastępca dyrektora tego kombinatu i pogratulował pozytywnego załatwienia reklamacji. Powiedział: mołodiec, a w ogóle machnął ręką na dokonaną wymianę: u nas tego mnogo. Przyjechałem w miarę zadowolony. Przynajmniej w początkowych stopniach wzmacniających nie będziemy znacząco zniekształcać wiązki laserowej.
Oceniając realnie, nasza sytuacja była raczej fatalna. Na samym starcie, w stosunku do innych zespołów zajmujących się tematyką laserowej syntezy, mieliśmy znacząco mniejsze szanse powodzenia. Prof. Kaliski, poszukując nowych dróg realizacji fuzji, miał, jak sądzę, także to na względzie.
Na mnie ta sytuacja podziałała otrzeźwiająco. Z naszą technologią i naszymi możliwościami nie mamy czego szukać w tematyce laserowej fuzji. Ja i moi koledzy byliśmy specjalistami z zakresu laserów. Te rozwijały się dynamicznie w innych zastosowaniach. Plazma, jej nagrzewanie i zjawiska z tym związane nie interesowały mnie. Dojrzewać zaczęła we mnie decyzja pożegnania się w ogóle z tą tematyką. Abstrahując od napotkanych trudności, ja i nieliczne grono najbliższych moich współpracowników, zrealizowaliśmy ten zamiar na początku 1976 roku.
Zdzisław Jankiewicz
* http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Przeglad_Historyczno_Wojskowy/Przeglad_Historyczno_Wojskowy-r2013-t14(65)-n2_(244)/Przeglad_Historyczno_Wojskowy-r2013-t14(65)-n2_(244)-s141-148/Przeglad_Historyczno_Wojskowy-r2013-t14(65)-n2_(244)-s141-148.pdf
http://www.klubgeneralow.pl/bron-radiacyjna-kontra-lasery-w-wojskowej-akademii-technicznej/
Od Redakcji: Dotychczas opublikowaliśmy dwa odcinki wspomnień prof. Z. Jankiewicza:
Maser i laser (1) w SN 2/20 oraz Lasery i fuzja (2) w SN 3/20
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1203
Z pamiętnika Fulbrightera (5)
Lato w pełni, niektórzy mają wakacje, dlatego tym razem będzie o wielkich podróżach, kiedyś i dziś. W USA pracuje się zawsze, dni wolnych od pracy jest tak mało, że można je policzyć na palcach jednej ręki – podczas mojego pobytu były to jedynie Memorial Day (31 maja, święto upamiętniające obywateli USA, którzy zginęli w trakcie odbywania służby wojskowej) oraz Dzień Niepodległości (4 lipca). Prezydent ustanowił także nowe święto, Juneteenth, które upamiętnia zniesienie niewolnictwa w USA (19 czerwca). Pracownicy UCSC mają jednak dostęp do budynków laboratorium non stop (24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu), z czego korzystamy w pełni. Większość dużych sklepów również jest w te dni otwarta. Podczas gdy w Polsce odpoczywano niemalże co miesiąc (święta wielkanocne, weekend majowy, Boże Ciało itp.), ja niestrudzenie poszukiwałam zmienności genetycznej w genomach lemingów norweskich.
Zakończyłam z sukcesem izolację antycznego DNA ze starych kości i oczywiście nie obyło się bez wyzwań. Zanim zacznę kolejne analizy, postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę od intensywnych prac laboratoryjnych. Jednym z celów moich badań jest analiza dróg rekolonizacji Europy przez różne gatunki ssaków z różnych refugiów glacjalnych. Lubię śledzić dawne „wycieczki” zwierząt, bo i sama jestem typem podróżnika. Pracuję w jednym z najpiękniejszych zakątków w USA i dzięki temu, że sytuacja pandemiczna bardzo się poprawiła, mogę w końcu spełnić swoje marzenia – między innymi zobaczyć Wielki Kanion, niezwykłą Dolinę Śmierci i olbrzymie sekwoje w Sequoia National Park. Dnia 15 czerwca w Kalifornii zdjęto większość obostrzeń, głównie dla osób zaszczepionych i muszę przyznać, że trudno było mi uwierzyć, że to naprawdę koniec pandemii. Wypożyczyłam zatem samochód i ruszyłam przed siebie, na odludzie.
W USA obowiązują inne zasady na drogach. Znaki pierwszeństwa są rzadkością, zastępują je wszędobylskie znaki STOP. Tutaj jednak nikt nie bawi się w ustępowanie temu, kto znajduje się z prawej strony – każdy musi się przed takim znakiem STOP zatrzymać i pierwszy rusza ten, kto… pierwszy na takie skrzyżowanie przyjechał. Jeśli dwa samochody przyjadą równocześnie, wygrywa bardziej odważny (lub z lepszym refleksem). W USA parkuje się wyłącznie zgodnie z kierunkiem pasa. Jeśli chce się zaparkować po lewej stronie drogi, trzeba zawrócić. I uważnie przyglądać się jaki kolor ma krawężnik – kolory informują czy i na jak długo można się przy nim zatrzymać. Ciekawe jest też to, że w USA można skręcać na skrzyżowaniu w prawo na czerwonym świetle, nie stosuje się zielonej strzałki. Wyjątkiem są tutaj skrzyżowania ze znakiem „No turn on red”.
Obserwując drogi w USA można odnieść wrażenie, że nikt się nigdzie nie spieszy, bardzo rzadko się wyprzedza. Każdy jedzie zgodnie z największą dozwoloną prędkością, zobaczyć też można znaki sugerujące minimalną prędkość, nikt nie blokuje trasy. Dzięki temu, że drogi mają zazwyczaj 2-3 pasy, każdy jedzie z prędkością wygodną dla siebie. Amerykanie często przeskakują skrzyżowania na żółtym, ale nikt się przed nikogo nie wciska, nie wymusza pierwszeństwa. Samochód w USA, aby mógł wyjechać na drogę musi mieć aktualne tablice rejestracyjne i… to wszystko. Zakazany jest za to… autostop!
Biogeografia ssaków
W ciągu 7 dni przejechałam prawie 4000 km. Dziś głównie znajduje się tu pustynia, jednak przed tysiącami lat Kalifornia porośnięta była stepotundrą, zamieszkiwaną przez mamuty. Jako biolog ewolucyjny badam jak zmieniały się zasięgi występowania różnych ssaków w przeszłości, w trakcie epoki lodowcowej i po jej zakończeniu. Dziś szczególnie skupiam się na gatunkach arktycznych i zimnolubnych, bo to właśnie ta grupa najbardziej drastycznie odczuła globalne zmiany klimatu, zarówno kiedyś, jak i dziś. Za kilkadziesiąt lat gatunki arktyczne mogą zupełnie zniknąć z naszej planety, przechodząc do historii. Bardzo niechlubnej, bo spowodowanej przez człowieka.
Biogeografia ssaków na świecie (rozmieszczenie gatunków i ekosystemów w przestrzeni geograficznej i w czasie geologicznym) odtwarzana jest z zastosowaniem metod molekularnych (analiza DNA, zarówno pochodzącego od populacji współczesnych, jak i wymarłych, tzw. antyczny DNA) oraz skamieniałości (obecność określonych gatunków na różnych obszarach w różnych przedziałach czasowych). Klimat w przeszłości regularnie ocieplał się i ochładzał, powodując rozrastanie się lub cofanie lodowca na półkuli północnej – w Ameryce Północnej oraz w Europie. Podczas okresów chłodniejszych (glacjałów) lodowiec wchodził daleko w głąb naszego kontynentu, zajmując znaczne obszary, ale także odsłaniając nowe lądy. Poziom wód w morzach i oceanach obniżał się, ponieważ wchodziły one w skład rozrastającego się lodowca. W ten sposób powstał most lądowy między Eurazją a Ameryką Północną (Beringia) oraz most lądowy łączący Wyspy Brytyjskie i Europę kontynentalną. Były to obszary, na których mieszkały kiedyś różne populacje, ale dodatkowo były to nowe drogi do przemieszczania się – to właśnie Beringia umożliwiła przejście naszych przodków z Eurazji na obszar obu Ameryk.
Dziś tych lądów już nie ma, ale ich echa są doskonale widoczne we wzorcach zmienności genetycznej u różnych gatunków roślin i zwierząt. Te „wycieczki” nie były jednak spowodowane sezonem wakacyjnym. Zmiany klimatu skutkowały zmianami w całych ekosystemach – i tak oto podczas epoki lodowcowej niemalże cała Europa pokryta była arktyczną tundrą i tylko na południu (półwysep Iberyjski, Apeniński i Bałkański) temperatury były bardziej znośne, sięgające około 13-15 stopni Celsjusza. Zdecydowanie za zimno na wakacyjny wypoczynek, ale przeżyć można!
Te zimne arktyczne czasy sprzyjały gatunkom zimnolubnym, które właśnie podczas epoki lodowcowej mogły w pełni rozkwitnąć, a które właśnie dziś ukrywają się w refugiach interglacjalnych. Można by powiedzieć, że takie pulsowanie temperatur, lodowca i ekosystemów jest sprawiedliwe i w trakcie glacjałów korzystają gatunki arktyczne i borealne, a interglacjały gwarantują sukces gatunków ciepłolubnych i żyjących w klimacie umiarkowanym. Jest to jednak nieprawda.
Wolny chłód i szybkie ciepło
Zmiany klimatu w czwartorzędzie (ostatnie 2,6 miliona lat) pokazują, że ochładzanie klimatu było bardzo powolne i gatunki nieprzystosowane do zimna miały wystarczająco dużo czasu, aby „usunąć się” z drogi lodowca i dostosować do nowych, niesprzyjających warunków. Niestety, z kolei ocieplanie klimatu zawsze było niezwykle szybkie i gwałtowne, powodujące dodatkowo szybkie topnienie lodowca i powstawanie olbrzymich powodzi oraz zalewanie ogromnych obszarów. Siłę gwałtownie uwolnionej z lodowca roztopionej wody doskonale widać w rzeźbie Suwalszczyzny – obliczono, że prędkość wody podczas polodowcowej powodzi sięgała 15-17 metrów na sekundę!
Jednak największy obszar zalewowy powstawał na terenie Wyżyny Zachodniosyberyjskiej, gdzie bardzo długo utrzymywało się jezioro o powierzchni dwa razy większej niż Morze Kaspijskie.
Tak olbrzymie powodzie zakłócały bilans wodny na kontynencie, odwracając kierunek biegu rzek, a także zmniejszając dostawy wody słodkiej do Oceanu Atlantyckiego i zwiększając je do Morza Aralskiego, Kaspijskiego, Bałtyckiego i Czarnego. Taki wyrzut wód roztopowych z wycofującego się lądolodu Skandynawskiego do Północnego Atlantyku przez rzeki kanałowe na Nizinie Środkowoeuropejskiej wystąpił trzykrotnie: między 22,5 a 21,3 tys. lat, między 20,3 a 18,7 tys. lat i między 18,2 a 16,7 tys. lat.
Wszystkie te gwałtowne zmiany uniemożliwiały gatunkom zimnolubnym jakąkolwiek „ucieczkę” i podążanie za lodowcem, powodując tym samym wymieranie większości populacji na bardzo dużych obszarach i tym samym ubożenie puli genetycznej gatunku. Z ociepleniem trudno wygrać, co pokazuje dzisiejsza dramatyczna sytuacja gatunków takich jak niedźwiedź polarny.
Amatorzy zimna i zwolennicy ciepła
Niedawne analizy skamieniałości niedźwiedzi polarnych z obszarów Irlandii i Archipelagu Aleksandra na Alasce wykazały, że współczesny niedźwiedź polarny wyewoluował w wyniku hybrydyzacji niedźwiedzi polarnych i brunatnych współzamieszkujących siedliska peryglacjalne w późnym plejstocenie, około 32-28 tys. lat temu w Europie i 26 tys. lat temu na Alasce. Co więcej, zmiany w liczebności obu gatunków były zgodne ze zmianami klimatu. Podczas ochłodzenia w plejstocenie liczebność populacji niedźwiedzia brunatnego zmniejszyła się, a liczebność populacji niedźwiedzia polarnego wzrosła. Współczesne populacje niedźwiedzi polarnych charakteryzują się bardzo niską różnorodnością genetyczną. Gatunek ten potrafi pokonywać długie dystanse nawet w trudnym terenie, a mimo to ostatnio skala jego przemieszczania zmniejszyła się – wszystko przez to, że zasięg i czas występowania lodu morskiego w Arktyce są coraz krótsze.
Podobne wzorce odnotowano także u innych gatunków zimnolubnych. Na przykład w czasie maksimum ostatniego zlodowacenia (około 24-19 tys. lat temu) rosomak był ssakiem szeroko rozpowszechnionym w Europie środkowej i wschodniej. Skamieniałości tego gatunku pokazują, że był on obecny w Anglii, północnej Norwegii, Szwecji, krajach bałtyckich, Polsce, Ukrainie, Mołdawii, środkowym Uralu, na Węgrzech, w Danii, Niemczech, Szwajcarii, Francji i Hiszpanii.
Z kolei największy roślinożerca megafauny, mamut włochaty (Mammuthus primigenius), był dobrze przystosowany do środowiska stepowo-tundrowego i w późnym plejstocenie występował w niemal całej Europie. Jednak wraz z fluktuacjami temperatur populacje tego gatunku doświadczały wielokrotnych lokalnych wymierań, ekspansji demograficznych i przesunięć w dystrybucji. Największy zasięg występowania mamutów włochatych w Europie przypadał na okres między 27,5 a 23,3 tys. lat temu - sięgał od wschodniej części Niziny Europejskiej (Polska, Ukraina, Rosja) przez Finlandię, Niemcy, Francję, Danię i południe Wielkiej Brytanii i Irlandii do Iberii.
Ostatecznie zmiany klimatu doprowadziły do całkowitego wymarcia mamutów około 14 tys. lat temu, z wyjątkiem regionów położonych w północno-wschodniej części kontynentu, gdzie ostatnie populacje przetrwały aż do ocieplenia w holocenie. Nie ma dowodów na to, że działalność człowieka miała wpływ na rozmieszczenie i wyginięcie mamutów włochatych w Europie.
Małemu trudniej
Na gwałtowne zmiany klimatu szczególnie narażone są populacje zimnolubnych małych ssaków, co udowadniają historie lemingów (w tym badanego przeze mnie leminga norweskiego) czy nornika wąskogłowego (Lasiopodomys gregalis). Chociaż obecnie nornik ten jest szeroko rozpowszechniony w Azji, w późnym plejstocenie jego zasięg był znacznie większy, obejmował bowiem niemal całą północną Eurazję. Analizy antycznego DNA wykazały, że w późnym plejstocenie nornik wąskogłowy był dominującym gatunkiem małego ssaka w środowisku stepotundry: występował na Wyspach Brytyjskich oraz na obszarze od Hiszpanii, przez Francję, Włochy i kraje Beneluksu, po Ukrainę, Serbię, północną Bułgarię, Krym i Rosję. Wyginął w Europie w okresie holocenu, kiedy klimat zaczął się ocieplać.
Prawidłowe zrozumienie reakcji gatunków przystosowanych do zimna na nagłe zmiany klimatu w przeszłości pozwala na badanie związku między zmianą klimatu a rozmieszczeniem gatunków współcześnie. Wiedza ta jest szczególnie przydatna w ochronie zagrożonych gatunków i ginących siedlisk w epoce globalnego ocieplenia. Jeszcze jest szansa, nadal możemy spróbować uratować ginące gatunki. Przynajmniej niektóre z nich. Inaczej niedźwiedzie czy lisy polarne będą dla kolejnych pokoleń tylko duchem przeszłości.
Joanna Stojak
Autorka jest stypendystką Fulbright Senior Award 2020/2021 na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5105
Dla turysty Korsyka kojarzy się głównie z miejscem urodzin Napoleona, choć fakt ten powinien mieć najmniejsze znaczenie przy ocenie walorów tej wyspy.
O Napoleona pytają wszyscy turyści: nie tylko z Polski. Chcą znać historię jego pobytu na wyspie, dzieje jego rodziny i ich wzajemne relacje. To dla profesjonalnego przewodnika oznacza kilkanaście minut opowieści o tym, że cesarz Europy urodził się w Ajaccio (dzisiejsza stolica wyspy) w 1769 r, w roku, kiedy Francuzi przejęli wyspę od Genueńczyków i że nigdy nie miał do niej szczególnego sentymentu. Podobnymi uczuciami darzą go do dzisiaj mieszkańcy Korsyki, dla których nie Napoleon (nb. na chrzcie dano mu imię Napoleone, które zmienił na francuskie Napoleon), ale generał Paoli jest narodowym bohaterem. Miarą popularności obu postaci jest liczba pamiątek z nimi związanych – praktycznie w każdym mieście napotyka się albo pomnik, albo tablicę upamiętniającą wolnościowy zryw wojsk generała Paolego – właśnie w roku przyjścia na świat Napoleona.
Ów rok nie był szczęśliwy także dla ojca Napoleona, Carla – początkowo bliskiego towarzysza Paolego. Po przegranej bitwie korsykańczyków z Francuzami pod Ponte Nuovo, Carlo uciekł z ciężarną żoną, Letycją w obawie przed zwycięzcami. Szybko jednak wszedł w łaski Francuzów i jako nowy arystokrata wystarał się o bezpłatną naukę dla swoich dzieci na kontynencie (a miał ich ośmioro). Na Korsykę młody Napoleon powrócił po ukończeniu nauki w akademii wojskowej w Brienne i Paryżu, w wieku 20 lat, tuż po wybuchu rewolucji w Paryżu. Głosząc jakobińskie poglądy wspierał też ją na wyspie, gdzie pełnił funkcje zastępcy dowódcy milicji obywatelskiej. W tym czasie na Korsykę wrócił też generał Paoli i drogi przedstawicieli obu rodów skrzyżowały się po raz drugi (Carlo Bonaparte już nie żył). Konflikt ostatecznie zakończył się zwycięstwem Francuzów, choć wcześniej Paolemu – jednorocznemu prezydentowi wyspy - udało się na krótko przyłączyć Korsykę do Anglii (wówczas w bitwie morskiej u wybrzeży Korsyki generał Nelson stracił oko).
Dziś skromne ilościowo pamiątki po Napoleonie można obejrzeć tylko w Ajaccio (Ajacciu – jak mówią Korsykanie, których język mówiony jest mieszaniną włoskiego i francuskiego) w domu Bonapartych. Znaleźć go trudno, bo niczym szczególnym się nie wyróżnia, a stan w jakim zachowane jest jego wnętrze i sprzęty domowe –świadczy o tym, że Korsykańczycy nie darzą go szczególnym pietyzmem (choć postawili mu w Ajaccio cztery pomniki). Znacznie większą starannością otaczają pałac wujka imperatora – kardynała Józefa Fescha, biskupa Lyonu i to nie tylko z racji pochowania w jego katakumbach prawie całej rodziny Bonapartych. Zgromadził on – dzięki swojej pozycji – wielką liczbę obrazów najwybitniejszych mistrzów pędzla: Rafaela, Tycjana, Veronese’a i Boticcelliego. Zbędnym jest dodawać, że wszystkie te dzieła zostały złupione przez francuską armię we Włoszech, Holandii i Niemczech.
Historia i handel
Wystarczy popatrzeć na mapę, aby zrozumieć, że dzieje wyspy położonej w tak centralnym miejscu Morza Śródziemnego musiały być burzliwe. Korsyka zawsze była punktem strategicznym i handlowym dla każdej z potęg panujących w obszarze śródziemnomorskim: Greków, Kartagińczyków, Rzymian, Wandali. Przez 1300 lat (sic!) wyspa była kolejno atakowana, opuszczana, zasiedlana i sprzedawana, a pokolenia korsykańczyków wywodzących się od plemienia liguryjskiego walczyły ze wszystkimi kolonizatorami.
W X w. udało im się na krótko wywalczyć niepodległość, ale wkrótce ulegli potędze Pizy, a następnie Genui. Ostatni zryw niepodległościowy w 1735 r. zakończył się dla Korsyki sprzedaniem jej przez Genueńczyków Francji za 2 mln franków. Kto by jednak myślał, że wszyscy korsykańczycy się z tym pogodzili – jest w błędzie. Ruchy separatystyczne na wyspie nadal istnieją, co widać choćby po buńczucznych (Viva Corsa!) i licznych napisach w głębi wyspy (Corte), ostoi tradycji niepodległościowej. Są one tłumione przez władze francuskie, ale częściowo niszczą je sami skłóceni ze sobą tubylcy. Ostrożność władz w tym względzie uwidacznia się m.in. w doborze służb porządkowych – niezatrudnianiu na Korsyce policjantów – tubylców. Ci, którzy pracują na wyspie – pochodzą z kontynentu. Wynika to także z faktu, że na słabo zaludnionej Korsyce ogromną rolę odgrywają klany – niekiedy tak rozrośnięte, że całe wsie są ze sobą spokrewnione.
Do tej specyficznej sytuacji społecznej dochodzi bezrobocie – największe we Francji, sięgające 20 – 25%. W dużej mierze to konsekwencja historii wyspy, o której rozwój właściwie nigdy nie dbał nikt, bo zawsze było to terytorium na rubieżach. Do dzisiaj nie rozwinęły się tu żadne gałęzie przemysłu (może i na szczęście), ani hodowla, ani uprawy. Ziemia – poza wąskim pasmem wybrzeża wschodniego, gdzie rolnicy uprawiają pomarańcze, cytryny, kasztany i oliwki, a także winorośl – nie należy do zasobnych. Większa część terytorium Korsyki to góry porośnięte makią (45% powierzchni wyspy) – krzaczastą roślinnością nie do przebycia. Z uwagi na trudności utrzymania mieszkańcy wielu wsi wyemigrowali na kontynent, a na wyspie spędzają najwyżej wakacje.
Prawdziwe bogactwa
Korsykanie chlubią się tym, że nie mają i nie chcą mieć żadnego Mc Donaldsa. Nie ma zresztą takiej potrzeby, gdyż kuchnia korsykańska jest nieporównywalnie smaczniejsza (nie mówiąc już o wyrafinowaniu) od prymitywnego fast fooda. Niepowtarzalny smak potraw nadają im zioła popularne w obszarze śródziemnomorskim- tymianek, bazylia, majeranek, rozmaryn. To, co wzbudza zachwyt podniebienia to charcuterie – wieprzowe szynki (prisuttu) i kiełbasy robione z mięsa półdzikich świń, pasących się w lasach i na łąkach, zjadających kasztany i żołędzie. W sklepikach – piwnicach wiszą one u powały wysuszone na wiór, który kroi się na cieniutkie plastry. Równie atrakcyjne są sery owcze (brocciu) oraz kozie, a także miody – z makii, kasztanów. Kasztanowa mąka używana jest zresztą na wyspie powszechnie.
Jednak największym walorem Korsyki jest jej przyroda – zupełnie zaskakująca dla osób, które znajdą się na wyspie po raz pierwszy. Bo Korsyka to dzikie góry otoczone morzem! To ciągnący się prawie przez całą długość wyspy (140 km) łańcuch wysokich szczytów, z których wiele przekracza 2 tys. m npm (Monte Cinto – 2706 m npm), który można przemierzyć słynnym szlakiem GR 20 ( droga na dwa tygodnie marszu w surowych warunkach). To także unikatowa przyroda, której zasoby oceniono na ponad 2 tysiące gatunków roślin, chroniona w parku narodowym Korsyki. Można w nim podziwiać także piękno czerwonych, porfirowych skał (rezerwat UNESCO), przepastnych urwisk i... potęgi ludzkiej myśli technicznej w postaci dróg, mostów, wiaduktów (wiele zbudował Eiffel). A dla tych, którzy po objechaniu wyspy (można to zrobić w trzy – cztery dni) zapragną odpocząć – gospodarze proponują nie tylko ciepłe plaże i morze, ale i wszelkie możliwe sporty wodne, głownie kajakarstwo i paragliding – bo dla ich uprawiania wybrzeża Korsyki są szczególnie atrakcyjne.
Anna Leszkowska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2759
Dla mieszkańców polskiego Roztocza dzień zaczyna się 10 minut wcześniej niż w Warszawie i aż ponad pół godziny wcześniej niż w Szczecinie. Krótkie pory przejściowe: wiosna i jesień powodują, że lato i zima są „jak dawniej”, czyli jedno suche, słoneczne i ciepłe, drugie – też suche, ale i mroźne. Czy przyszli turyści dostrzegą te i inne walory tej krainy łączącej Polskę i Ukrainę?
Według definicji geografów, Roztocze to wyżynne pasmo wzniesień o szerokości od kilku do 25 km biegnące łukiem z zachodu na południowy wschód – z okolic Kraśnika aż po Lwów, czyli na długości ok. 180 km. Do Polski należy prawie 2/3 jego obszaru, a administracyjnie najwięcej mają z niego zamojszczanie, niewiele mieszkańcy tarnobrzeskiego i przemyskiego. Na Ukrainie największy obszar Roztocza znajduje się w obwodzie lwowskim. Geograficznie nie jest to teren jednolity: wydzielono z niego Roztocze Zachodnie (Gorajskie) z długimi dolinami i lessowymi wąwozami, Środkowe (Tomaszowskie) z rozległymi płaszczyznami oraz Wschodnie (Rawskie) z największymi wysokościami.
Już w samej nazwie Roztocza – wprowadzonej do literatury dopiero w drugiej połowie XIX w. - zawiera się informacja, czym ono jest geograficznie i przyrodniczo: obszarem roztaczającym rzeki w różne strony ( dopływy Wisły, Sanu i Bugu), a przez to i żłobionym przez ich koryta. Ale i obszarem ciągle „ruchliwym”, bo rozgradzającym prekambryjską platformę wschodnioeuropejską od płyty zachodnioeuropejskiej. Wskutek tego co roku Roztocze Wschodnie podnosi się o 1 mm nad Kotlinę Sandomierską! Efektem tych uniesień są wielkie atrakcje przyrodnicze: progi skalne na Tanwi, Sopocie, Jeleniu i Szumie noszące nazwę „szumów”. Najciekawsze i najbardziej znane – choćby z powodu liczby (24 na odcinku 400 m) można podziwiać nad Tanwią, rzeką, która przez 99 lat była granicą miedzy Galicją a Królestwem Polskim.
Dzieli, ale i łączy
Roztocze Wschodnie to jeden z nielicznych regionów w Europie, w którym granice przyrodnicze krzyżują się z odwiecznymi podziałami etnicznymi, kulturowymi, politycznymi i gospodarczymi. W czasie zaborów przebiegała tu granica miedzy Galicją a Królestwem Polskim, w latach 1939 – 41 biegła tędy linia demarkacyjna miedzy Związkiem Radzieckim a Generalną Gubernią, od 1944 roku jest to wschodnia granica Polski; od 1991 – z Ukrainą.
Granice kulturowe, także etniczne - w przeciwieństwie do politycznych – nie muszą dzielić. I tak je wspominają przedwojenni mieszkańcy pogranicza wschodniego, na którym przenikały się kultury łacińska i bizantyjska, akceptowały się społeczności różnych wyznań, obrządków, religii, tradycji i obyczajów. Mieszkali tu – przecież bezkonfliktowo - Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Tatarzy, Ormianie, Niemcy. Ślady ich kultur istnieją do dzisiaj w postaci cerkwi (np. w Bełżcu, Tomaszowie Lubelskim), kościołów katolickich (np. w Żółkwi, we Lwowie), ormiańskich (Lwów), protestanckich (Lwów) i na ... cmentarzach. Dziś tak bogatej mozaiki narodowościowej nie ma już po żadnej ze stron granicy. Na polskim Roztoczu coraz mniej jest prawosławnych. Pop, który przyjeżdża odprawiać nabożeństwa do Tomaszowa Lubelskiego uważa, że znaczna ich część została wchłonięta przez kościół katolicki, do którego świątyń znacznie łatwiej dotrzeć niż do nielicznych cerkwi. Wskutek tego, w tomaszowskiej cerkwi często przychodzi mu odprawiać mszę dla góra 20 osób.
Na brak tradycji, korzeni u przeważającej części społeczności lwowskiej uskarżają się też sami lwowiacy. Według mieszkających tam Polaków ( a jest to mała Polonia, licząca 15 – 20 tys. mieszkańców Lwowa i ok. 40 tys. w województwie) mało kto na Ukrainie jest Ukraińcem, a we Lwowie – lwowiakiem. Wskutek polityki władz radzieckich, Ukraińców wywieziono w głąb ZSRR, a na te tereny przyjechali głównie Rosjanie. Podobnie było i po polskiej stronie Roztocza: walki z UPA musiały się skończyć przesiedleniami.
Okres po drugiej wojnie, choć był to czas zmniejszania różnorodności w każdej, także kulturowej, dziedzinie – niestety nie został wykorzystany do zmniejszania różnic gospodarczych po obu stronach roztocza. Co byśmy nie mówili o urawniłowce socjalizmu, warto przekroczyć granice w Hrebennem, Medyce, czy Krakowcu, aby się przekonać, że znacznie się różnimy. I nie chodzi tu tylko o stan sanitariatów, czy brak wody w hotelach w godzinach nocnych, a nawet braki w dostawach prądu. Problem w tym, że przez kilkadziesiąt lat po wschodniej stronie ludzie żyli inaczej. Dzisiaj natomiast muszą dołączyć do Zjednoczonej Europy.
Przyrodniczy pomost
W Żółkwi, położonej zaledwie 40 km od granicy, są dobrej myśli: jest trudno, ale jesteśmy otwarci na kontakty ze światem, co powinno nam przynieść korzyści. Starosta Władymir Gierycz zna ścieżki prowadzące do integracji z Europą. Wie, że atutem powiatu liczącego 110 tys. mieszkańców o charakterze rolniczym, w którym 255 powierzchni to lasy, może być tylko przyroda i zabytki. A tych w Żółkwi nie brakuje, choć są w opłakanym stanie. Powstał więc projekt rewitalizacji miasta: odkopano fundamenty zniszczonych w czasie wojny kamienic na rynku, aby je wykorzystać przy odbudowie. Odnawia się żółkiewski zamek (ze środków zagranicznych dostali na to 30 mln USD), synagogę (1 mln USD z zagranicy), odbudowuje resztę z zachowanych (w 40%) murów obronnych, zamierza stworzyć Muzeum Historii i Sztuki. Pełną parą idą też prace w zwróconym do potrzeb kultu kościele dominikanów z XVII w., założonym przez Marysieńkę Sobieską, który został bardzo zniszczony przez stacjonujące tu jeszcze w latach 80. wojska ZSRR.
Nie brakuje też inwestycji w turystykę i ochronę środowiska. Aby przyciągnąć turystów potrzebne są i hotele, i oczyszczalnie ścieków, a z tymi sprawami na całej Ukrainie jest źle. O tym, aby znaleźć hotel pięciogwiazdkowy nie ma co marzyć. W bogatym (jak na Ukrainę) Lwowie są dwa hotele z czterema gwiazdkami – i to mocno „naciąganymi”. W Rawie Ruskiej, stanowiącej wrota zachodnie na Ukrainę są dwa hotele trójgwiazdkowe. Z kolei ośrodki wczasowe są tak zdewastowane, że trudno byłoby je polecać turystom zagranicznym. Hotel w Żółkwi dopiero się buduje.
Nie jest lepiej w inwestycjach związanych z ochroną środowiska, choć ono jest niezwykle atrakcyjne i niezniszczone. W Żółkwi oczyszczalnia ścieków sprzed 15 lat pracuje na granicy możliwości, Lwów ma problemy z wysypiskiem śmieci, generalnie brakuje sieci kanalizacyjnej i wodociągowej na wsiach. Mimo to, coraz więcej powstaje gospodarstw ekologicznych, nastawionych na agroturystykę. Jak na polskie warunki są to liczby może śmiesznie małe (ok. 20 w powiecie żółkiewskim), ale pokazują, że mieszkańcy Wschodniego Roztocza – także i po polskiej stronie – widzą w tym przyszłość. Oczywiście, pewnie trudno byłoby porównywać standard np. gospodarstwa pp. Anny i Stanisława Jachymków z Guciowa (na trakcie Zwierzyniec – Krasnobród) z gospodarstwami ukraińskimi. W zagrodzie Guciów dokonano bowiem cudu technologicznego: w skorupę starej, drewnianej chaty wpasowano najnowocześniejsze rozwiązania techniczne tak, że pokoje o charakterze rustykalnym nie różnią się standardem od dobrego europejskiego hotelu. Jednak to, co łączy polskie i ukraińskie zagrody to przyrodnicze walory Roztocza i rolniczy charakter gospodarki. Na Ukrainie – znacznie biedniejszej choćby z powodu braku infrastruktury do obsługi rolnictwa indywidualnego (ziemia z kołchozów została rozdana jego pracownikom, z których ok. 10% usamodzielniło się, a reszta oddała ją w dzierżawę spółdzielniom rolniczym) – i w bogatszej Polsce, gdzie rzeczywiste bezrobocie w przygranicznych powiatach jest podobne (ok. 20%). W obu przypadkach jedynym sposobem poprawienia bytu na wsi staje się agroturystyka.
Małe Bieszczady
Kiedyś uciekano przed cywilizacją w Bieszczady. Dziś – można się zaszyć na Roztoczu, po obojętnie której stronie granicy, gdyż jest to obszar mało zamieszkały. Polskie przewodniki ostrzegają turystów przed trudami pokonywania Roztocza, nawet jeśli idą znakowanymi szlakami. Zalecają dobrze wypchane ubraniem i prowiantem plecaki, bo o noclegi i wyżywienie tu niełatwo. Jeszcze gorzej po drugiej stronie granicy państwowej, także w otoczeniu utworzonego dwa lata temu Jaworowskiego Parku Narodowego (liczącego ponad 7 tys. ha). Cóż z tego, że stosunkowo blisko są takie atrakcje jak bazyliański klasztor – twierdza w Krechowie, skoro nie ma gdzie się przespać a i z komunikacją nie jest najlepiej? Owszem, można już zanocować w Szkle – uzdrowisku słynącym z wody mineralnej „Naftusia” (na drogi moczowe), przeznaczonym dawniej dla wojska, ale standard pokoi hotelowych bywa tam różny. W każdym razie daleko mu do jednego z najlepszych ośrodków hotelowo – wczasowych („Roztocze”) po naszej stronie Roztocza – w Suścu, czy hotelu „Laureat” w Tomaszowie Lubelskim. Może utworzenie Jaworowskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej w pobliżu Narodowego Parku Jaworowskiego zmieni tę sytuację na lepsze? Może pojawią się tam i polscy inwestorzy, którzy mimo kłopotów gospodarczych, jakie ma Ukraina zaczną tam budować także bazę turystyczną?
Lwowscy urzędnicy magistraccy zdają sobie sprawę z trudności, skali nakładów finansowych i możliwości społeczności lokalnych oraz władz centralnych w dopasowaniu standardów ukraińskich do europejskich. Rozmowy o nakładach na infrastrukturę miejską i wiejską – po obu stronach Roztocza są podobne. Na brak pieniędzy, trudności w ich pozyskiwaniu z różnych źródeł, narzekają zarówno władze Zamościa – głównego ośrodka turystycznego dla polskiego Roztocza, jak i Lwowa. Oba miasta łączy wpis na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO i ... podobne problemy „skąd wziąć pieniądze” na rozsypujące się zabytki, na kanalizację, wodociągi, kulturę, oświatę, etc. Najmniej narzekań słychać w dwóch dynamicznie rozwijających się miastach położonych najbliżej granicy państwowej: Żółkwi i Tomaszowie Lubelskim. Zdaje się, że władze obu powiatów i miast wybrały drogę cierpliwego przecierania ścieżki z zachodu na wschód i z powrotem, aby w jak najbliższej przyszłości mógł powstać w tym miejscu wygodny trakt, pozwalający na swobodne poruszanie się i współpracę gospodarczą na całym Roztoczu. A może i dalej?
Anna Leszkowska
6.11.2000.