Wspomnienia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3255
“Czas przypomnieć ojców dzieje” - jakże aktualnie brzmią te słowa Guślarza w roku dwóchsetnej rocznicy urodzin naszego narodowego wieszcza! I jakie budzą refleksje: historyczne, polityczne, społeczne, wreszcie - te najmocniejsze - osobiste, u tych, dla których ziemia nowogródzka była ojczystą...
Oni też najbardziej przeżywają peregrynacje do stron ojczystych wieszcza w Roku Mickiewiczowskim, jaki obchodzimy. Podobnie jak i Polacy mieszkający na Białorusi, zwłaszcza na Grodzieńszczyźnie, którzy w przypominaniu nie tylko ojców dziejów, ale i poety widzą szansę przypomnienia też o sobie, żyjących tam i teraz, w jakże trudnych warunkach. Stąd pomysł utworzenia przez Biuro Turystyczne Izby Przemysłowo - Handlowej Związku Polaków w Grodnie “Szlaku Mickiewiczowskiego”, na którym znalazły się miejsca związane z wieszczem. Pierwszymi, którzy ten szlak przecierali byli, oczywiście, dziennikarze, a za nimi - nauczyciele.
“I ja tam z gośćmi byłem”
“Kto nie dotknął ziemi ni razu, Ten nigdy nie może być w niebie” - pisał Mickiewicz, a wers ten można z powodzeniem odnieść do sytuacji na przejściu granicznym w Kuźnicy. Kto tamtędy nie przejeżdżał, ten nie wyobraża sobie trudów podróżowania we wschodnim kierunku. Kilkanaście kilometrów przed granicą - sznur tirów, które czekając na odprawę stoją w kolejce po 50-70 godzin. Auta służą kierowcom za domy, stołówki, łazienki, bo już wc mają “ekologiczne” - w szczerym polu, pod przydrożnymi drzewami.
Akurat trafiamy na blokadę drogi, bo wcześniej jakiś Niemiec przejechał bez kolejki. Po krótkim czasie puszczają nas - może z powodu naszej profesji, a może z powodu pojawienia się policji. A na przejściu już czeka na nas polski konsul w Grodnie, Sylwester Szostak, aby przeprowadzić nas przez granicę.
To jednak, mimo jego obecności, nie idzie szybko, zwłaszcza że musimy wypełniać deklaracje w języku rosyjskim, a nie wszyscy dają sobie z tym radę. W końcu ustalamy wzór i wszyscy piszą tak samo. Jak słusznie przypuszczaliśmy, pies z kulawą nogą tego nie sprawdzał. Dwadzieścia parę kilometrów do Grodna jedziemy pilotowani przez konsula po doskonałej i pustej drodze. Po takich dobrych drogach będziemy się poruszać przez następnych kilka dni spędzonych na Białorusi.
“Niemnie, domowa rzeko moja”
Nim przejdziemy gościnne progi nowoczesnego budynku konsulatu grodzieńskiego próbujemy mimo ciemności oglądać miasto oraz rzekę Mickiewicza i Orzeszkowej.
Także rzekę 418 tysięcy Polaków żyjących na Białorusi, z których większość - ok. 300 tysięcy mieszka w Grodzieńskiem. Jest to największa Polonia na terenach dawnego ZSRR, znacznie przekraczająca liczebnością Polonię wileńską i ukraińską (obie liczą poniżej 300 tysięcy każda). Równie liczny (ponoć największy w Europie) Związek Polaków - ma 30 tysięcy członków, choć mało z nich płaci składki. Trudno się temu dziwić, skoro na Białorusi jest duże bezrobocie, ogromna inflacja, a miesięczna pensja wynosi ok. 30 dolarów. Starcza to zaledwie na chleb i mleko. Mieszkańcy ą sobie uprawiając przydomowe ogródki, niemniej ich dochody dodatkowe są na tyle marne, że nie stać ich na kupowanie towarów bardziej luksusowych.
W mniejszych miasteczkach, takich jak Nowogródek, w sklepach jest niezłe zaopatrzenie w mięso, ryby, owoc. Z wyglądu tych ostatnich można się jednak domyślać, że jest to towar nie na przeciętną kieszeń, choć jego cena jest tylko niewiele wyższa niż w Polsce. Oczywiście, są też i wszystkie braki, które i nam doskwierały kilkanaście lat temu. W ośrodku wczasów, w którym nocujemy ( z bazą hotelową jest bardzo kiepsko) brakuje papieru toaletowego i środków czystości. Ten pierwszy zamierzają produkować rodacy z grodzieńskiej izby przemysłowo - handlowej, o ”spopularyzowaniu” drugich na razie nie ma co marzyć z ich cen.
Niemniej, mimo dużego zaniedbania ośrodka, bielizna pościelowa jest czysta, a w łazienkach - choć trudno z nich korzystać - nie ma śladu robactwa, jak to niekiedy bywa w dobrych hotelach. Poza tym jest ciepło, co ważne zimą, gdyż na tych terenach pora roku daje się we znaki.
“To rzecz ważna, narodowa”
Życzenie poety, aby jego księgi trafiły pod strzechy nigdzie chyba nie jest spełniane z taką gorliwością, jak właśnie tutaj. Zarówno w Grodnie, jak i Nowogródku, Lidzie, a także w Wilnie - spotykają się z nami nauczyciele i uczniowie, dzielą swoimi problemami, pokazują z dumą osiągnięcia. Wzruszająca atmosfera, której w Polsce ani się domyślamy, przypominająca bardziej czasy walki o polskość szkół w zaborach, czasy strajków we Wrześni, wozów Drzymały etc. Jakbyśmy się przenieśli w minione stulecia. Mimo woli przychodzi na myśl pytanie wieszcza: ”A wiesz ty, co będzie z Polską za lat dwieście?”
Polacy w Grodnie maja piękną, nową szkołę z polskim językiem nauczania. Jeszcze nie całkiem wyposażoną, brakuje nie tyle ksiąg, które już są pod strzechą, ile urządzeń do okazałej sali. Środków audio-wideo oraz zasłon, co pozwoliłoby na prowadzenie w niej działalności kulturalnej i oświatowej dla wszystkich Polaków z Grodna i okolic. Tak dużej sali nie ma bowiem w Domu Polonii - małym, choć nowocześnie urządzonym budynku w środku miasta.
Gorszą sytuację pod tym względem maja rodacy w Nowogródku: władze nie przeznaczyły dotąd działki pod budowę polskiej szkoły, stąd dzieci język ojczysty poznają głównie z przekazów rodzinnych. Nie zawsze jest to dobry sposób, gdyż coraz rzadziej spotyka się rodziny rdzennie polskie. Zwykle są to małżeństwa mieszane, a językiem codziennego porozumiewania się jest białoruski lub rosyjski. Osobliwie też przedstawia się znajomość języka polskiego w pokoleniach: znają go albo starsi, albo młodzi, nie zna pokolenie średnie.
Starsi - pamiętają jeszcze swój język ojczysty, wśród młodych panuje swoista moda na polskość, natomiast w średnim pokoleniu nie było i nie ma żadnego bodźca do pielęgnowania języka przodków. Może, gdyby łatwiej było przekraczać granicę z Polską, gdyby ożywił się handel. Możliwe, że tymi, którzy podtrzymają polską mowę będą ich dzieci, tak chętnie ciągnące na studia do Polski? Z tych, którzy przyjeżdżają do nas po nauki zostaje w Polsce połowa. Reszta wraca, często po to, aby po jakimś czasie zabrać stamtąd swoją rodzinę do Polski. Taka sytuacja jest również wśród Polonii wileńskiej.
“Zamek na barkach nowogródzkiej góry”
Niewiele już zostało z zamku - kilka malowniczych ruin grożących zawaleniem. Z wyrwy w jednej z nich pięknie wygląda fara, w której Mickiewiczowie chrzcili Adama, z tablicą upamiętniającą ten fakt. No i słuszny kopiec usypany ku czci poety obok wzgórza zamkowego w latach 1-31 z inicjatywy prezydenta Wojciechowskiego. Obok kopca -wielkiej urody pomnik wieszcza z 1992 r.(autorstwa Walerego Januszkiewicza), przepowiedziany przez poetę w liście do Ignacego Domeyki: ”Żegoto, jeżeli za co, to za “Pana Tadeusza” muszą kiedyś postawić mi nowogrodzianie pomnik na placu w Nowogródku”. Pomylił się co do miejsca lokalizacji: na centralnym placu miasta stoi pomnik Lenina, choć za nim, na skwerze widoczne jest popiersie poety. Przed jakże doświadczonym przez los dworkiem państwa Mickiewiczów.
Dziś jest to odbudowany nie tylko dom, w którym Mickiewicz spędził niespełna sześć lat ( w Nowogródku - 16), ale i inne budynki z jego otoczenia. Razem tworzą Muzeum Mickiewicza, w którym ponoć jedynym autentycznym eksponatem są jego okulary. Nie zły się bowiem - wskutek zniszczeń, pożarów, żadne przedmioty należące do rodziny poety. Współczesne wyposażenie muzeum, nawiązujące do ducha epoki, jest w dużej mierze depozytem dwóch muzeów warszawskich: Muzeum Literatury i Narodowego.
“Jakiż to chłopiec piękny i młody?
Jaka to obok dziewica?” - nie sposób nie zapytać, jeśli się dotarło do jeziora Świteź, w drodze do Zaosia i Tuchanowicz. Tylekroć opiewane przez poetę, zimą nie zdaje się tak tajemnicze, jak je opisywał. Ogromna (ok. 175 ha), płaska połać pokryta śniegiem, na której w oddaleniu widać kilku mężczyzn łowiących ryby w przeręblu. Żadnej świtezianki, podziemnego miasta, ani bicia dzwonów. Także gwiazd “nad tobą i pod tobą”,ani dwóch księżyców. Ci, którzy byli przygotowani na spotkanie z genius loci zawiedli się. Zimą widocznie opuszcza Świteź..
Genius loci nie spotkaliśmy także w Zaosiu - rekonstruowanym z racji Roku Mickiewiczowskiego folwarku stryja Mikołaja, w którym wieszcz się urodził. Z dawnych zabudowań nie zostało nic i gdyby nie obelisk upamiętniający fakt urodzin Adama wzniesiony w 1927r. przez polskich żołnierzy z Baranowicz i gdyby nie stały już nowo pobudowane cztery domy - miejsca tego nie można byłoby znaleźć. Któż bowiem umiałby zidentyfikować jedyne drzewo, jakie rośnie jako to, które pamięta tę datę? Zaosie jawiło nam się tej zimy jako “Kraina pusta, biała i otwarta”, czyli taka, jak Rosja widziana oczami autora “Dziadów”.
Czucie i wiara silniej mówiły też do nas w Tuchanowiczach, gdzie stał ongiś dworek Wereszczaków i gdzie w zdziczałym parku rosną jeszcze cztery z sześciu lip, pod którymi pewnie spotykała się para romantycznych kochanków: Adam i Maryla. O subtelnościach tej nieszczęśliwej miłości niezwykle barwnie opowiada Zofia Boradyn - niestrudzona propagatorka twórczości Mickiewicza,nauczycielka znająca dogłębnie historię jego życia nie tylko na nowogródczyźnie, gdzie spędziła 70 lat!
Ona też opowiada smutny koniec życia Maryli, której grób odwiedzamy w Bieniakoniach, tuż nad granicą Białorusi z Litwą.
Wcześniej jednak zajeżdżamy do Lidy, aby podziwiać wspaniały Dom Polski (wybudowany przez “Wspólnotę Polską według projektu prof. Haliny Skibniewskiej), którego kierownictwo ma problemy z wyposażeniem przybytku. Niestety, jak to z nami, Polakami, bywa “kłócimy się nad obrokiem, godzimy się pod batem”. Gdybyż Mickiewicz wiedział, jak prorocze napisał słowa w odniesieniu do całej Polonii rozproszonej po świecie! Także tej lidzkiej, ale i wileńskiej, grodzieńskiej, etc.,etc.
“Wilija, naszych strumieni rodzica”
O Muzeum Adama Mickiewicza w Wilnie nikt z przechodniów litewskich nic nie umie powiedzieć. Drogę do położonego w centrum miasta Zaułka Bernardyńskiego wskazuje nam Rosjanin. W tym domu, gdzie dziś pielęgnuje się pamięć o poecie studiującym na wileńskim uniwersytecie, jednym z filomatów, nie ma pamiątek będących osobistymi rzeczami Mickiewicza, jedynie sztychy, rysunki, wydania jego dzieł. Jest to jedno z mieszkań, jakie zajmował podczas pobytu w Wilnie, może najważniejsze, gdyż tutaj przygotowywał do druku “Grażynę” i pisał II oraz IV część “Dziadów”.
Niedaleko stąd do ojców Bazylianów, gdzie był więziony podczas procesu filaretów. Uwieczniona w III części “Dziadów” cela Konrada, czyli miejsce, które Mickiewicz znał z autopsji znajduje się na pierwszym piętrze byłego klasztoru. Gdyby nie tablica z napisem : “DOM/ GUSTAVUS/OBIIT MDCCCXXIII/ CALENDIS NOVEMBRIS HIC NATUS EST/ CONRADUS/MDCCCXXII/CALENDIS NOVEMBRIS.” któż by przypuszczał, że tutaj właśnie siedem miesięcy przebywał wskrzesiciel narodu?Przebudowana w połowie XIX wieku cela to dziś duża sala z dość niskim stropem, płaskim, zupełnie nie pasującym do okiennych łuków. Nawet tym, którzy usilnie zechcą zobaczyć tu wydarzenia opisane przez poetę trudno przyjdzie pogodzić wyobraźnię z rzeczywistością. Także wówczas, kiedy znajdą się na organizowanych w tym pomieszczeniu Środach Literackich.
“Czas ucieka, życie mija” - ta refleksja towarzyszy nam nie tylko w tym szczególnym miejscu, ale na całej trasie wędrówek, dziś białorusko - litewskich, śladami wieszcza. Których jakże zostało niewiele, ale też jakże są pieczołowicie strzeżone i pielęgnowane. Nie tylko przez Polaków, bo z Mickiewicza dumni są też i Białorusini.
Nieodparcie jednak w tych bliskich mu z dzieciństwa i młodości miejscach powraca pytanie: “Gdzież dusza jego? - W krainie pamiątek”. A te rozsiane są po świecie.
Dusza jednak żyje w jego dziełach i jak pieśń, uchodzi cało.
Anna Leszkowska
17.03.98.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 614
Wspomnienie jest formą spotkania (Khalil Gibran)
Był przyzwoitym człowiekiem, spolegliwym przyjacielem i wyróżniającym się naukowcem – osobistością znaną i cenioną u nas i w świecie. Jego dorobek jest powszechnie wiadomy i bogaty. Obejmuje grubo ponad pięćset publikacji – monografii i artykułów w różnych językach, drukowanych w znanych wydawnictwach krajowych i zagranicznych.
Był osobą imponująco kreatywną i dobrym organizatorem - pracował na Uniwersytecie Warszawskim, w Polskiej Akademii Nauk, na Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie, na Uniwersytecie Śląskim, w Wojskowej Akademii Technicznej i Akademii Obrony Narodowej, w Rządowym Centrum Studiów Strategicznych i ostatnio w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie.
Był doradcą ministra w Urzędzie Rady Ministrów, wieloletnim członkiem Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN, wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Oceny Technologii, członkiem prezydium Polskiego Towarzystwa Cybernetycznego, członkiem Europejskiej Akademii Nauk i Sztuk z siedzibą w Salzburgu, założycielem i prezesem Fundacji Edukacyjnej „Transformacje”.
Dokładnie trzydzieści lat temu, w listopadzie 1992 r., zaczął wydawać kwartalnik „Transformacje - Pismo Interdyscyplinarne”, którego był redaktorem naczelnym. (Ostatni numer ukazał się w marcu 2022.) Wiele numerów tego pisma opublikowano tylko w języku angielskim. Wkrótce zaczęło cieszyć się ono dużym zainteresowaniem i bardzo dobrą opinią.
Z wykształcenia ekonomista, ale o szerszym horyzoncie zainteresowań socjologicznych, filozoficznych i futurologicznych. Interesował się ewaluacją postępu nauki i techniki, dobrymi i złymi stronami rozwoju społeczeństwa informacyjnego i globalizacji ze względu na przyszłość ludzkości. Obawiał się nie bez racji dalszego postępu tzw. cywilizacji zachodniej w wyniku nieodpowiedzialnego korzystania z odkryć naukowych i wynalazków technicznych.
We wstępie do pracy zbiorowej pod Jego redakcją „Potencjały i relacje sił w cyfrowym społeczeństwie wiedzy” (2018) napisał: „Cywilizacja techniczna jest technicznym sukcesem ludzkości, którego cena jest wysoka, a przyszłość niepewna. Usieciowienie społeczeństw, postępująca digitalizacja, nowe i trudne do wyobrażenia możliwości nanotechnologii, biotechnologii, robotyki czy sztucznej inteligencji zmuszają do stawiania pytań o zmiany społeczno-kulturowe spowodowane rozwojem nauki i techniki: Jak w dzisiejszym społeczeństwie wiedzy zmieniają się relacje siły między państwami, organizacjami, grupami oraz innymi podmiotami? Kto rządzi, dominuje i wygrywa, a kto przegrywa? Jakimi sposobami, z jakim skutkiem i w jakich okolicznościach zmieniają się relacje siły w stosunkach między ludźmi i organizacjami? Jaką rolę odgrywają w tym procesie rządy, partie polityczne, grupy interesu, wielkie firmy, związki zawodowe, wojsko, kościoły, organizacje pozarządowe, mafie czy grupy hakerskie? Jak do zmiany relacji sił są wykorzystywane polityka, strategie biznesu, korupcja, przemoc, konflikty zbrojne, manipulacje prawne, zmowy i spiski, przemoc symboliczna, media oraz propaganda?”
Próbował sam odpowiedzieć na nie i szukał odpowiedzi u współautorów. Ilekroć spotykałem się z Nim lub rozmawialiśmy telefonicznie, dyskutowaliśmy o tym, ja bardziej z punktu widzenia fizyka-teoretyka i filozofa, On zaś - ekonomisty i socjologa, by w końcu dojść do zgodnych wniosków w wyniku łączenia wiedzy przyrodoznawczej i ścisłej z humanistyczną. Tym bardziej, że On przeważnie odwoływał się do socjologii stosowanej.
Lecha poznałem pięćdziesiąt lat temu na seminarium „Problemy rewolucji naukowo-technicznej” prowadzonym w Polskiej Akademii Nauk (w pałacu Staszica) przez prof. dr. inż. Eugeniusza Olszewskiego. Uczestniczyłem w nim regularnie co miesiąc, kilka lat dojeżdżając z Krakowa. Wtedy też interesowałem się tym tematem modnym wówczas w ramach filozofii techniki. Spodobały mi się Jego wypowiedzi w toku dyskusji oraz sposoby argumentacji. Zaprzyjaźniliśmy się od razu. Zapraszałem Go na konferencje międzynarodowe, które organizowałem w Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie kierowałem Zakładem Filozofii. Potem wymienialiśmy się zaproszeniami na konferencje w Lublinie, Warszawie, Katowicach i w innych miejscach. Ostatnio gościłem Go w Częstochowie w latach 2013 - 2015 na konferencjach międzynarodowych organizowanych przeze mnie w Wyższej Szkole Lingwistycznej, w której pracowałem już jako emeryt. Zawsze znalazł czas, by przyjeżdżać i wygłaszać ciekawe referaty pobudzające do refleksji nad zagrożeniami ze strony postępu cywilizacyjnego i rozwoju społeczeństwa wiedzy.
Zapamiętałem Go jako wszechstronnego erudytę i człowieka o wielostronnych zainteresowaniach - od sztuki i poezji po naukę i filozofię, doceniającego wyobraźnię i myślącego racjonalnie oraz twardo trzymającego się ziemi. Ostatni raz rozmawiałem z nim telefonicznie trzy tygodnie przed Jego zgonem. Powiedział, że czuje się lepiej. A tu nagle najgorsza wiadomość. Odszedł w pełni sił twórczych i z planami na najbliższy czas.
Wywiad „O efektywności i sensie przewidywania przyszłości, wypieraniu futurologii przez populizm oraz o tym, czy kiedyś człowiek znudzi się sztucznej inteligencji”, udzielony dla „Teraz Polska” w lutym 2019 r. zakończył słowami futurologa: „Świat będzie się kręcił i bez nas”. Słusznie, Lechu, z pewnością będzie kręcił się i bez nas, i bez Ciebie. Walec historii musi przetoczyć się przez każdego. Jednak będzie to inny świat - bez Ciebie, ale nie bez pamięci o Tobie.
Trwaj w naszej pamięci jak najdłużej!
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1672
Powracając do naszej historii laserów, ważną do odnotowania datą jest 31 marca 1965, kiedy w Komitecie Nauki i Techniki odbył się pokaz urządzeń laserowych: rubinowego koagulatora i mikrodrążarki laserowej. Wynikiem zainteresowania się decydentów z PAN i KNiT techniką laserową w Polsce była decyzja o przyznaniu finansowania jej dalszego rozwoju ze środków centralnych. W rezultacie powstał pierwszy centralnie finansowany program (Problem Węzłowy 06.2.3. „Rozwój badań, opracowanie konstrukcji i budowa urządzeń laserowych”) poświęcony rozwojowi techniki laserowej w Polsce. Był on koordynowany przez WAT, ale grono osób odpowiedzialnych za tworzenie jego tematyki, kontrolę postępu badań i rozliczanie wyników merytorycznych reprezentowało wszystkie zespoły badawcze biorące udział w programie oraz zleceniodawcę, którym był KNiT.
Uczestniczyłem we wszystkich tych gremiach i nie mam wrażenia, aby było to towarzystwo wzajemnego popierania i akceptacji. Rozliczenia były rzeczowe, dyskusje merytoryczne, ale jednocześnie nacechowane chęcią wzajemnej pomocy i współpracy. To wtedy nawiązały się pomiędzy wieloma spośród nas przyjaźnie, które czasem trwają do dziś, chociaż wielu z nas niestety już nie ma.
Współpraca pomiędzy zespołami głównie WAT, Politechniką Warszawską, Uniwersytetem A. Mickiewicza w Poznaniu, później Uniwersytetem M. Kopernika w Toruniu, Uniwersytetem M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie oraz Politechniką Białostocką zaowocowała organizacją konferencji naukowych poświęconych rozwojowi badań w tej dziedzinie oraz powołaniem Polskiego Komitetu Optoelektroniki przy SEP. Konferencje były forum wymiany informacji i oceny wyników prowadzonych badań, zaś PKOpto (Polski Komitet Optoelektroniki) miejscem, gdzie między innymi odbywały się gorące dyskusje, opracowywane były koncepcje rozwojowe i tematyka badań w kolejnych programach badawczych.
Technika laserowa ma cechy podobne do elektroniki czy informatyki – jest uniwersalną techniką usługową, wspomagającą inne dziedziny. Szczególnie przydatna okazuje się w medycynie (okulistyka, mikrochirurgia powierzchniowa i w jamach ciała, biostymulacja i inne), metrologii (szczególnie do analizy składu materiałów, pomiarów wielkości geometrycznych itp.), ale także w obróbce materiałów (spawanie, cięcie, odparowanie). Powinno to sprzyjać i sprzyjało powstawaniu ich przemysłowego wykorzystania.
Odwiedzając wystawy towarzyszące konferencjom naukowym, obserwowałem w wielu krajach powstawanie niewielkich firm, które szybko rozrastały się i bogaciły. Bardzo często ich twórcami i właścicielami byli pracownicy nauki, którzy opracowali pewne urządzenia czy ich części składowe w uczelniach, a następnie przechodzili do biznesu. Znałem kilku z tych panów, że wspomnę tu jedynie profesora Georgesa Breta, twórcę działającej we Francji firmy Quantel. Odwiedziłem ją na początku lat siedemdziesiątych, gdy mieściła się w domku jednorodzinnym i dość dużym garażu. Znana była jednak na całym świecie z wytwarzania w tych warunkach niezłych laserów ciała stałego w różnych konfiguracjach materiałowych i parametrowych.
U nas takie przypadki początkowo zupełnie się to nie zdarzały. Nie było klimatu dla rozwoju prywatnego przemysłu (nawet hi-tech) i chyba także możliwości finansowych. Później zdarzały się, ale niezbyt często. Ja znam nieliczne przypadki polskich firm, które od dość dawna utrzymały się i działają na globalnym rynku: dr. Janusza Rzepki z Wrocławia, dr. Lecha Boruca oraz profesorów: Ludwika Pokory i Krzysztofa Chrzanowskiego z Warszawy.
Zwierciadlany efekt
Osobiście uważam, że otrzymałem dość solidne wykształcenie inżynierskie i mimo zatrudnienia w wyższej uczelni (jednak typu politechnicznego) niechętnie odnosiłem się do prowadzenia badań ukierunkowanych na tzw. „czystą naukę”, niezwiązaną z możliwością praktycznego wykorzystania jej wyników. Takie tendencje wtedy istniały w naszym kraju, szczególnie w zespołach uniwersyteckich i instytutach PAN. Niestety, moja dysertacja dotycząca maserów, im była bliżej zakończenia, tym mniej wskazywała na jej przydatność do celów wojskowych, co wynikało z ograniczonych możliwości zastosowań maserów.
Inaczej rokowały lasery. Jeszcze przed zakończeniem dysertacji pojawiło się zainteresowanie naszych władz laserowymi pomiarami odległości do pojazdów kosmicznych. Były to lata, gdy typowych satelitów laserowych jeszcze nie było, chodziło raczej o pomiary odległości do strategicznych balonów rozpoznawczych. Najważniejsze było jednak to, że nasze szefostwo badań i rozwoju gotowe było prace w tym zakresie finansować.
Przypadło mi rozpoznanie tego tematu. Rozpocząłem od sprawdzenia możliwości wykonania sferycznego zwierciadła do odbiornika. Jego średnica powinna być duża – na ile to możliwe w naszych warunkach. Po pomoc udałem się do znanych specjalistów z optyki do Wrocławia, profesorów: Zygmunta Bodnara i Mirona Gaja. Prof. Bodnar chyba wtedy był już szefem Instytutu Fizyki Technicznej, a na pewno kierownikiem Zakładu Optyki Stosowanej. Nie mogłem trafić lepiej. Prof. Bodnar wcześniej pracował w Państwowej Wytwórni Optycznej w Jeleniej Górze, gdzie można było wytopić odpowiednich rozmiarów taflę szkła i ją obrobić. Na dodatek mogli się tego podjąć emerytowani, byli pracownicy wytwórni. To zadziwiające, ale oni naprawdę chcieli to zrobić.
Profesor praktycznie zaprojektował ten teleskop według uzgodnionych wymagań i dopomógł mi przebrnąć przez wszelkie formalności. Dzięki jego pomocy powstało zwierciadło sferyczne o średnicy ok. 55 cm. Większe nie mogło być. Zwierciadło nie zmieściłaby się do napylarki, którą dysponował prof. Bodnar. Ja jedynie zorganizowałem to wszystko od strony WAT i zapłaciłem za wykonanie tych prac pieniędzmi naszych zleceniodawców. Zapewniam jednak, że były one niewspółmierne z tymi, które należałoby wydać (w dewizach) na zakup zwierciadła tych rozmiarów. Nie wiadomo zresztą, czy chciano by nam je sprzedać.
Wkrótce temat przestał interesować nasze (wojskowe) służby techniczne i dalsza jego realizacja została wstrzymana. Może i lepiej, gdyż wykonawstwo innych podzespołów urządzenia nie rysowało się już tak dobrze. Po temacie pozostało w IOE WAT sferyczne zwierciadło, chyba największe, jakie w kraju kiedykolwiek zostało wykonane. Wykorzystywane było wielokrotnie do różnych celów, chociaż niewielu wie, skąd się wzięło. Zastanawiam się, czy dziś udałoby się tej sztuki dokonać?
Laserowa synteza termojądrowa
Czas przejść do tematyki, która odegrała w moim życiu ważną rolę, chociaż znów ze względu na brak bezpośredniego związku z praktyką, nie do końca satysfakcjonującą. Najbardziej boli fakt, że ten okres mojej pracy (1968 – 1975), kiedy kierowałem Zespołem III „Laserów dużej mocy i energii” w ramach badań prowadzonych przez prof. Sylwestra Kaliskiego nad laserową syntezą termojądrową, został praktycznie wykreślony z historii prac nad laserami w WAT. Jedyny istniejący dokument opisujący historię rozwoju laserów w WAT (IOE – Instytut Optoelektroniki, 1951- 2011, 60 lat Wojskowa Akademia Techniczna) wyniki tam uzyskane bagatelizuje, a nawet pomija. Także postać Komendanta WAT Sylwestra Kaliskiego przedstawiona została w nieprawdziwym, niekorzystnym świetle.*
Warto podjąć próbę uzasadnienia podjętej wtedy przez Sylwestra Kaliskiego tematyki. Laserowa synteza (fuzja) nie była jakąś jego fanaberią. Ta idea powstała i towarzyszyła laserom od samego początku. Na taką możliwość pierwszy zwrócił uwagę Gordon Gould. W wywiadzie (udzielonym w 1984 roku pismu „Laser and Application”) powiedział: „W moim pierwszym notatniku napisałem: moce, jakie będzie można osiągnąć przy użyciu odpowiednich ośrodków laserowych, będą mogły ogrzać obiekt do temperatury stu milionów stopni. Możliwe będzie zapoczątkowanie syntezy termojądrowej”.
Podobną opinię, chociaż nieco ostrożniejszą, również w wywiadzie dla tego samego pisma dał twórca pierwszego masera Ch. Townes: „Jestem obecnie przekonany, że lasery są jednym ze sposobów uzyskania fuzji. Ale czy będzie to najlepszy sposób, tego nie wiem. No i jeszcze nie wiadomo, czy koszt zbudowania siłowni, która wykorzystywałaby fuzję, będzie porównywalny z innymi źródłami energii. Jest to całkiem możliwe, ale sadzę, że realizacja tego programu wymaga okresu co najmniej 20 lat; myślę też, że nie powinno to zająć więcej czasu”.
Jeżeli dodatkowo wziąć pod uwagę oceny Johna Nuckollsa, który przewidywał, że do uzyskania temperatur syntezy wystarczy energia rzędu kilodżula w impulsie nanosekundowym, nie należy się dziwić, że idea laserowej syntezy rozpaliła wyobraźnię uczonych na całym świecie.
Kontrolowana synteza termojądrowa była drogą, która praktycznie rozwiązywałaby wszystkie problemy energetyczne naszej cywilizacji. Wszystkie kraje, które dysponowały dostatecznie rozwiniętą techniką laserową, przystąpiły do badań nad fuzją. Głównie były to Stany Zjednoczone i ZSRR, ale nie tylko. Zespoły zajmujące się tematyką laserowej syntezy powstawały we Francji, Niemczech, Anglii, Japonii, no i oczywiście w Polsce.
W naszym kraju, jak wiadomo, pierwsze lasery zbudowano w 1963 r., zaledwie trzy lata po Stanach Zjednoczonych. Uznane to było za duży sukces, a technika laserowa, jak na nasze warunki, rozwijała się szybko. Większość prac powstawała w WAT. Przypadło to na lata, gdy prof. S. Kaliski był zastępcą ds. naukowych komendanta lub (po roku 1967) komendantem WAT. Sądzę, że również jego, podobnie jak innych, urzekła idea laserowej syntezy. Z jednej strony, była to tematyka odpowiadająca jego ambicjom naukowym, z drugiej chciał, by Polska, WAT, wniosła, jak wierzył, jak największy wkład w dzieło o tak dużym globalnym znaczeniu.
Ambicje młodej uczelni
Tu pozwolę sobie na małą dygresję. WAT była młodą uczelnią. O takich cechach jak tradycja, renoma, autorytet nie mogła marzyć. Wielkiej pomocy tej uczelni udzieliła Politechnika Warszawska, a właściwie jej profesorowie, zgadzając się prowadzić w pierwszym okresie istnienia WAT większość specjalistycznych wykładów. Jako student WAT w tym czasie byłem tego świadkiem. Osobiście jestem im za to bardzo wdzięczny. Uważam, że wiedzę, jaką ze studiów wyniosłem, w większości im zawdzięczam.
W 1956 roku protesty robotnicze w Poznaniu i Warszawie (FSO) spowodowały opuszczenie przez większość oficerów Związku Radzieckiego stanowisk w Wojsku Polskim. Opuścili je także w WAT. Kaliski był pierwszym polskim oficerem (nie licząc organizatora uczelni, aresztowanego w 1951r., gen. Floriana Grabczyńskiego), który otrzymał awans generalski i zajął w 1966 r wysokie stanowisko zastępcy Komendanta WAT ds. naukowych.
Jego działania jako prorektora ds. nauki, a po 1967 r. jako rektora, należy ocenić wysoko i uznać za początki procesu tworzenia autorytetu naukowego Wojskowej Akademii Technicznej jako wyższej szkoły politechnicznej. Powołał do życia Wydział Fizyki Technicznej, gdzie studiowali wybierani, najzdolniejsi studenci, by następnie zasilać głównie wojskowe instytuty badawcze i uczelnie, w tym WAT. Dbał o poziom wykonywanych dysertacji, uczestniczył osobiście we wszystkich obronach prac doktorskich w Akademii. Nie było ich wtedy zbyt wiele, ale niewątpliwie stanowiły dla niego duże obciążenie czasowe. Pamiętam, że moja obrona została przesunięta w czasie tyko dlatego, że spóźnił się Komendant. Nikomu nie przyszło na myśl, by bez niego rozpocząć.
Profesor Sylwester Kaliski tworzył zespoły badawcze, których badania ukierunkowywał i którym przewodził. Starał się nadać właściwą rangę akademickiemu pismu naukowemu - Biuletynowi WAT, a niezależnie od tego utworzył pismo Journal of Technical Physics, gdzie mogli publikować także pracownicy WAT. Można śmiało powiedzieć, że był twórcą autorytetu WAT jako uczelni politechnicznej. W każdym razie ten proces rozpoczął, dając przykład następnym pokoleniom. Akademia nie miała wcześniej takiego rektora - niestety, tak prężnego i charyzmatycznego nie miała także później.
Nie dziwię się, że zafascynował się zagadnieniem fuzji. Do jego realizacji przystąpił z właściwym mu rozmachem i systematycznością. Przy właściwych tematycznie katedrach utworzył zespoły przeznaczone do badań nad syntezą, które podporządkował sobie merytorycznie. Wymienię dwa z nich: Zespół Fizyki Plazmy przy Katedrze Obrony Przeciwatomowej oraz Zespół Laserów Dużej Mocy i Energii przy Katedrze Podstaw Radiotechniki. Przejął finansowanie tych zespołów, proponując dla nich tematykę badań i zdobywając odpowiednie środki. Nie było to łatwe.
Po środki zwracał się bezpośrednio do najwyższych władz. Wtedy najwyższą władzą byli pierwsi sekretarze PZPR. Zwracał się więc do nich. Zapraszał ich do WAT, pokazywał, czym się zajmuje, przekonywał o sensie i celowości dalszego prowadzenia tych prac. Wizyta Władysława Gomułki odbyła się w 1970 roku, a już w 1971 nastąpiła wizyta Edwarda Gierka.
Nie mnie oceniać metody postępowania Generała. Jedno należy mu przyznać: te metody były skuteczne, a zdobywane środki w jego zespołach nie były marnowane. Pilnował pieniędzy i nie było szans na ich nieodpowiedzialne wydawanie. Mogę w pełni o tym zaświadczyć i to potwierdzić.
Zespól Laserów Dużej Mocy i Energii ukonstytuował się w 1968 roku. Do 1973 zbudowano w nim (byłem kierownikiem tego zespołu) dwukanałowy (dwuwiązkowy) system laserowy złożony z zestawów: generatora, układu skracania impulsu i wzmacniaczy. Emitował on w impulsie o czasie trwania ok. 3 nanosekund energię przeszło 10 dżuli. Oznaczało to, że moc szczytowa w impulsie (tą miarą się posługiwano) przekraczała 30 GW (gigawatów). W czasie oddziaływania tego impulsu na tarcze zawierające lekkie pierwiastki (takie jak deuter, tryt, lit) udało się wykryć istnienie neutronów charakterystycznych dla syntezy termojądrowej.
Profesor Kaliski nie tylko ogłosił uzyskanie tego wyniku (ukazały się w czasopismach naukowych stosowne artykuły, ale uznał (uzyskał zgodę) za możliwe pokazanie laboratoriów WAT zagranicznym uczestnikom podczas zorganizowanej w 1975 r. przez WAT w Ryni pod Warszawą międzynarodowej konferencji naukowej poświęconej laserowej syntezie termojądrowej (VIII International Conference on Laser Plasma Fusion – May 1975).
Konferencja w Ryni, a szczególnie spotkanie z Amerykanami z ośrodka w Livermoore (LLNL - Lawrance Livermoore National Laboratory) zaowocowały dla nas ważnym zdarzeniem. Zaczęto przysyłać nam wydawane przez nich dość szczegółowe sprawozdania naukowe. Otrzymaliśmy też sprawozdania z lat wcześniejszych. Lektura sprawozdań nie napawała optymizmem.
• Przede wszystkim początkowe optymistyczne oceny energii wystarczającej do zapoczątkowania syntezy okazały się dalece niedoszacowane. Nagrzewana plazma ekspandowała i promieniowanie laserowe nie tylko powinno ją nagrzewać, ale przede wszystkim ściskać. Zwiększało to znacznie wymaganą w procesie energię.
• Ściskanie tarczy wymagało oświetlanie jej sferycznie wieloma strumieniami laserowymi. Podnosiło to liczbę koniecznych do zastosowania kanałów, a w ślad za tym wzrosły potrzeby materiałowe i koszt całego systemu. Liczba kanałów szybko wzrastała, by w końcu przekroczyć (zależnie od ośrodka) 200.
• Pierwszy zbudowany u nas układ laserowy składał się z dwóch kanałów, przygotowywany następny miał ich mieć cztery. W najbliższej przyszłości nie widać było szans na dalszą jego rozbudowę. Rozmiary i możliwości systemów budowanych przez inne kraje były nieporównywalnie większe.
• Polska, jako kraj związany wraz z blokiem wschodnim Sojuszem Warszawskim z ZSRR, była objęta embargiem w Stanach Zjednoczonych. Większość potrzebnych nam materiałów i elementów podlegała zakazowi eksportu.
Z motyką na słońce
Nasze szanse powodzenia w tematyce fuzji, przynajmniej w mojej ocenie, były znikome. Wymagania odnośnie laserów dla syntezy, jakie pojawiły się w połowie lat 70. wskazywały, że nie stać nas na nie ani technologicznie, ani finansowo.
Na dodatek pręty ze szkła neodymowego na końcowe wzmacniacze, których import z ZSSR został załatwiony przez profesora Kaliskiego na szczeblu rządowym (i podobno z pomocą Nikołaja Basowa), okazały się wadliwe. Miały wewnątrz liczne, różnej wielkości pęcherzyki powietrza, w tym również mgiełki pęcherzy o miniaturowych rozmiarach. Pęcherzyki wnoszą silne rozproszenie promieniowania, co znacząco obniża wytwarzane w nich energie impulsów.
Jak to w handlu z naszym wschodnim sąsiadem bywało, złożenie reklamacji na te pręty okazało się niemożliwe. To była prawdziwa katastrofa. Nasi przyjaciele uznali, że mogą nam sprzedać (wcale nie tanio) szkła wybrakowane. Oglądałem identyczne pręty w FIAN (Instytucie Fizyki Akademii Nauk) w Moskwie i tak licznych pęcherzy w nich nie zaobserwowałem.
Przełomowy dla nas (szczególnie dla mnie) okazał się rok 1975. W grudniu 1974 Profesor Kaliski został powołany na Ministra Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Oznaczało to odejście Profesora z WAT i daleko większe zaangażowanie się w działalność polityczną. Mimo, że otrzymał zgodę na utworzenie nowego międzyresortowego (resortów MON i MNSZWiT) instytutu IFPiLM (Instytut Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy), nie mieliśmy wątpliwości (ja na pewno), że działalność instytutu będzie ukierunkowana bardziej na plazmę i zagadnienia jądrowe, niż lasery.
Zastosowania laserów w tym czasie rozwijały się bardzo dynamicznie, w tym w interesujących mnie dwóch kierunkach: metrologii i medycynie. Nie chciałem ponadto odchodzić z WAT; lubiłem pracę ze studentami. Mimo atrakcyjnej propozycji bycia zastępcą dyrektora IFPiLM, poprosiłem nowego komendanta WAT gen. Aleksandra Grabowskiego i prof. Kaliskiego o możliwość pozostania. Nie wdając się w szczegóły i opis trudności z tym związanych, pragnę zaznaczyć, że zgody takie w 1976 roku ja i moich dwóch najbliższych współpracowników otrzymaliśmy.
Od tego momentu rozpoczął się dla nas okres zainteresowań nowymi, bardzo realnymi kierunkami zastosowań techniki laserowej, właśnie w metrologii i medycynie.
Jednocześnie w tym samym czasie zainteresowanie laserową mikrosyntezą termojądrową na świecie zaczęło powoli słabnąć. Sukces przestał wydawać się tak bliski, jak wstępnie oceniał J. Nuckolls. Wycofały się z tych badań również instytuty w Związku Radzieckim, w tym kierowany przez akademika N. Basowa. Najdłużej na placu boju pozostało laboratorium w Livermoore. W budowanym tam systemie nazwanym NIF (National Ignition Facility) uzyskano w 192 kanałach niewyobrażalną energię 1,8 MJ w nanosekundowym impulsie promieniowania o długości fali 351 nm. Jednak próby otrzymania reakcji łańcuchowej w objętości kulki o średnicy około 0,1mm prowadzone w latach 2012 – 2013 nie powiodły się. Podobne systemy (240 kanałowy, 1,8 MJ, LMJ – Laser Mega Joule i HiPER - High Power laser Energy Research facility), których budowę zapowiadano w Europie (Francja) także zostały wygaszone lub zdecydowanie poddane rewizji.
Nas było stać zaledwie na laser 4 kanałowy o energii ok. 20 J w impulsie o długości fali ~1µm. Proszę porównać - to różnica kosmiczna. Jak niewiele byliśmy w stanie w tym zakresie zrobić.
Muszę przyznać, że dla mnie brak pozytywnego wyniku laserowej syntezy, chociaż przewidywany w 1976 roku, stanowił jednak wielkie rozczarowanie. Chciałem wierzyć, że zapowiadane zastosowania laserów o globalnym, cywilizacyjnym (jak to przywykłem nazywać), znaczeniu spełniają się. Było tak w przypadku światłowodowej telekomunikacji, wykrywania fal grawitacyjnych, budowy optycznego wzorca czasu, holografii optycznej i pewnie jeszcze w innych projektach o mniejszej randze.
Jedna – fuzja - zakończyła się niepowodzeniem. Czy na pewno? Kontrolowana synteza jest tak ważna, że zapewne będzie kiedyś opanowana. Lasery powinny znaleźć w tym procesie miejsce dla siebie. Mam taką nadzieję i chociaż nie wiem w jakiej roli, wierzę, że lasery tam się znajdą.
Zdzisław Jankiewicz
*Do tej sprawy wrócimy w następnym numerze SN – red.
Poprzedni odcinek wspomnień Profesora pt. Maser i laser zamieściliśmy w SN 2/20
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2547
Redakcja Spraw Nauki przedstawia niepublikowane dotąd wspomnienia wybitnego optoelektronika prof. Zdzisława Jankiewicza z Wojskowej Akademii Technicznej – jednego z pionierów budowy laserów w Polsce.
Wspomnienia Autora dotyczące historii badań nad wzmacniaczami kwantowymi w WAT są nie tylko bogatym źródłem wiedzy o początkach i rozwoju nowoczesnych technologii optoelektronicznych, ale i refleksją na temat postępu w nauce, organizacji badań naukowych i ich związków z gospodarką oraz polityką. Są też głosem w ciągle żywej polemice, jaka toczy się od lat w polskim środowisku naukowym na temat niebieskiego lasera.
Z zagadnieniami elektroniki kwantowej spotkałem się w 1961 roku. Krótko po studiach byłem pracownikiem Katedry Podstaw Radiotechniki WAT, a jej szefem został wtedy mjr dr inż. Zbigniew Puzewicz. Specjalizowałem się w metrologii elektronicznej, mimo to zostałem zaangażowany w realizację mikrofalowego wzmacniacza kwantowego – masera. Zagadnienia te wiązały się z sobą, a na dodatek na prace związane z maserem katedra otrzymywała dodatkowe środki z wojska. Nie były to duże pieniądze, nie zawierały tzw. dewiz, ale były. Znakomicie ułatwiało to nam wykonywanie zadań.
Zastanawiałem się, dlaczego badania związane z tą tematyką były dotowane przez armię. Powszechny dość pogląd, że w Szefostwie Badań i Rozwoju Techniki Wojskowej (takie istniało w Wojsku Polskim i odpowiadało za prace nad nowym uzbrojeniem) zatrudnieni byli koledzy Zbyszka (piszę Zbyszek, gdyż ze swoim szefem byliśmy zakolegowani), dzięki którym on te pieniądze „załatwił”, nie do końca mnie przekonywało. Sądzę raczej, że pojawienie się nowych wzmacniaczy, wykorzystujących inny niż dotychczas mechanizm wzmacniania mikrofal, interesował nasz wywiad (p. W. Suworow, Szpieg, czyli podstawy szpiegowskiego fachu, Rebis 2017). Uczeni udowodnili swoją przydatność w czasie ostatniej wojny i naukowe nowości były skrzętnie odnotowywane.
Skłania mnie do tej wersji także informacja otrzymana od prof. Wiesława Wolińskiego, iż to samo Szefostwo zamówiło w 1962 r. na Politechnice Warszawskiej referat dotyczący laserów, dostarczając im stosowne materiały opublikowane w USA. To właśnie te materiały zainspirowały ich do zainteresowania się tematyką laserową.
Zajmowanie się maserami stawiało przed nami nowe, mało znane dotychczas zadania. Mając na względzie przydatność dla wojska, zdecydowaliśmy zająć się dwoma ośrodkami czynnymi: rubinem i rutylem. Stanowią one podstawową część– serce - masera. Ale powinny być odpowiednio przygotowane i znajdować się w bardzo specyficznych warunkach. To właśnie to przygotowanie i specyficzne warunki stanowiły zasadniczą trudność przy budowie tego urządzenia.
Zarówno rubin, jak i rutyl są kryształami anizotropowymi. Powinny one zostać odpowiednio zorientowane, wycięte i obrobione, a następnie umieszczone w rezonatorze lub tzw. strukturze spowalniającej, dostrojonych jednocześnie do dwóch częstotliwości: sygnału wzmacnianego i pompy (Każdy wzmacniacz (generator) korzysta z innego rodzaju energii, którą przetwarza w energię elektromagnetyczną. W klasycznych generatorach jest to energia elektryczna prądu stałego.
Masery korzystają z generatorów pola elektromagnetycznego o większej częstotliwości, które nazwano pompą). Powinny być ponadto umieszczone w jednorodnym, stałym, lecz precyzyjnie regulowanym co do wartości i kierunku, polu magnetycznym, a na dodatek być kriogenicznie chłodzone w zasadzie do temperatury ciekłego helu (4,2 K).
Powyższy krótki opis stanowi wykaz głównych zagadnień, którymi powinniśmy byli się zająć. W ich zakresie opracować i wykonać odpowiednie elementy i podzespoły, z których na koniec dałoby się zestawić całe urządzenie - maser. Gdyby chcieć wymienić, czym z tego wykazu wtedy w formie gotowej dysponowaliśmy, należałoby ze smutkiem stwierdzić, że praktycznie niczym.
Coś z niczego
A jednak w ciągu niespełna dwóch lat większość zadań z tego pokaźnego wykazu została w dużej części zrealizowana. Najbardziej newralgiczne było zapewnienie chłodzenia kryształów do temperatur ciekłego helu. Hel był wtedy gazem bardzo drogim i należało go odzyskiwać zarówno w trakcie transportu, jak i przeprowadzania eksperymentów. W kraju (tym bardziej w WAT) nie było naczyń do przewozu skroplonego helu. Nie było także instalacji do gromadzenia parującego gazu w trakcie jego przewozu i prowadzenia badań. Ponieważ nie dysponowaliśmy odpowiednią pulą dewiz, urządzenia te należało zbudować we własnym zakresie.
To nieprawda, że w Polsce nawet wtedy, w tym siermiężnym PRL-owskim okresie, nic nie można było zrobić. Nowa tematyka przyciągała wielu specjalistów z różnych dziedzin, nawiązywała się ożywiona współpraca, a grono współwykonawców szybko rosło.
Należy podkreślić, że znakomicie pomocny okazywał się mundur. Byliśmy przecież oficerami. Mundur otwierał nam drzwi do dyrektorskich gabinetów nawet dużych zakładów przemysłowych, zapewniał znaczenie i powagę zagadnień, z którymi się zwracaliśmy i gwarantował ich polityczny (w tym czasie był to bardzo ważny, nawet gdy tego nie podkreślaliśmy, argument) priorytet. Natomiast dla bezpośrednich wykonawców nawet niewielkie dodatkowe pieniądze, jakimi wówczas dysponowaliśmy, były istotną zachętą. Umożliwiały one wykonywanie niezbędnych prac poza godzinami służbowymi.
Nasze zlecenia nie naruszały więc tzw. zadań planowych. Był to zadziwiająco poważny argument. Musieliśmy zapewniać, że nasze zamówienie ma incydentalny charakter i nie spowoduje zmiany planowego asortymentu produkcji, a wykonana usługa lub wyrób na pewno nie wejdą do przyszłych planowych zadań zakładu. Może się to wydać niezrozumiałe, ale zakłady broniły się przed zamówieniami produktów, które potrafiłyby wykonać. Takie czasy.
Wykorzystując te sposoby, zmieniliśmy asortyment rubinów produkowanych w Hucie Aluminium w Skawinie (o niższej zawartości chromu i o większych wymiarach), otrzymaliśmy falowody o niestandardowych rozmiarach z Huty Baildon w Katowicach (na pasmo K), rozpoczęliśmy udane eksperymenty wykonywania metodą głębokiego tłoczenia i wyoblania cienkościennych naczyń z niemagnetycznej stali 1H18N9T na naczynia do przechowywania skroplonych gazów, w tym ciekłego helu.
Te ostatnie eksperymenty wykonywali dla nas pracownicy Fabryki Narządzi Chirurgicznych w Milanówku produkującej głównie igły do iniekcji. To nie żart. Tą metodą wytwarza się igły iniekcyjne, a dla nas wykonywane były z tej stali naczynia o średnicy od kilku do kilkunastu centymetrów i długości do kilkudziesięciu centymetrów.
Nie będę opisywał innych zakładów pracy, które udało namówić się do współpracy. Było ich wiele. Należy ubolewać, że właściwie nie było wśród nich warsztatów prywatnych. Na przeszkodzie stały przepisy praktycznie zabraniające składania tam zamówień. Zderzyłem się osobiście z tym problemem. Wydawało mi się, że zrobiłem doskonały interes, znajdując w Krakowie warsztat jubilerski, gdzie oferowano mi cięcie, szlifowanie i polerowanie rubinów za kilkakrotnie niższą cenę, jaką płaciliśmy w Instytucie Obróbki Skrawaniem tylko za cięcie. Zaryzykowałem i o mało nie skończyło się to katastrofą. Aby złożyć w tym warsztacie zamówienie, musiałem dostarczyć trzy odmowy z zakładów państwowych. Co prawda, żaden z nich tej usługi wykonać nie chciał, ale odmowy przyjęcia zamówienia też nie. Każdy z nich dowodził, że po otrzymaniu odpowiednich środków na rozbudowę zakładu gotów jest uruchomić taki oddział produkcyjny i zamówienie przyjąć. Uratowała mnie pracująca w sekcji zamówień Pani Róża, która dała się zaprosić na kawę i wiedziała, jak takie problemy można ominąć.
Z owego warsztatu jubilerskiego wyniosłem inną ważną naukę. Dostąpiłem zaszczytu zwiedzenia tzw. części produkcyjnej. Pozwoliło mi to przekonać się, że urządzenia do cięcia, szlifowania i polerowania kryształów i szkła są niezwykle proste, wręcz prymitywne. Cały kunszt wykonywania elementów z tych materiałów leżał w rękach ludzi. Byli oni bardziej artystami niż rzemieślnikami. W przyszłości prace te, a także niektóre inne, wykonywaliśmy już w ramach pomocniczych warsztatów tworzonych przy Katedrze, kupując lub budując stosowne narzędzia i zatrudniając odpowiednich fachowców.
Na początku 1963 roku mieliśmy zbudowany elektromagnes o wymaganych parametrach, wykonane i przebadane próbki materiałów czynnych (rubin i rutyl), mieliśmy falowody na tory dla sygnałów wzmacnianych (pasmo X) i pompy (pasmo K) oraz zaawansowane projekty i wykonawstwo zespołów do chłodzenia helowego: zestaw naczyń (dewarów) chroniących hel przed nadmiernym parowaniem płaszczami próżniowymi i z ciekłego azotu, oraz pojemnik do odzysku i gromadzenia odparowującego, jakże cennego i drogiego helu. Możliwość zbudowania masera stała się realna.
Wtedy to (ja przynajmniej tak to zapamiętałem), dwóch szefów katedr naszej uczelni: szef Katedry Podstaw Radiotechniki - Zbigniew Puzewicz i szef Katedry Urządzeń Mikrofalowych - Kazimierz Dzięciołowski, uczestnicząc w konferencji, która odbywała się w Stanach Zjednoczonych, przywieźli wiadomość o istnieniu i budowie lasera.
Nowe wyzwanie
Jak wiadomo, pierwszy laser (rubinowy) został uruchomiony przez Theodore’a Maimana w lipcu 1960 roku, a kolejny – gazowy He-Ne (na mieszaninie helu i neonu) na początku roku 1961. Wkrótce, stosunkowo szybko, powstało szereg dalszych. Dlaczego tak szybko? Udzielę w tej sprawie głosu twórcy masera Charlesowi Townesowi, który w wywiadzie udzielonym pismu „Laser and Application” w 1984 r. na pytanie czy był zaskoczony, gdy pojawił się laser Maimana odpowiedział: „Muszę stwierdzić, że rzeczywiście nie przypuszczałem, iż zbudowanie lasera jest tak łatwe, jak się to później okazało”.
To stwierdzenie dotyczy wszystkich pierwszych laserów, w tym gazowych, a nie tylko lasera rubinowego Maimana. Rzeczywiście ta konstrukcja była wyjątkowo prosta, wręcz prymitywna. Ale jaki efekt! Metoda wzmacniania i generacji promieniowania elektromagnetycznego zaproponowana w 1917 r. przez Alberta Einsteina i nazwana później wzmacniaczem kwantowym okazała się zupełnie nieprzydatna dla wytwarzania sygnałów o mniejszych (aż do mikrofal włącznie) częstotliwościach, za to idealna do wytwarzania fal optycznych, od podczerwieni przez cały zakres widzialny, aż do ultrafioletu.
Wróćmy jednak do prac krajowych. Gromadzone i budowane z wielkim trudem podzespoły dla przyszłego masera wcale nie gwarantowały sukcesu, czyli jego uruchomienia. Ponadto pojawiające się publikacje wskazywały na małą przydatność tego wzmacniacza dla celów praktycznych z radarami włącznie, a o to przecież chodziło naszym zleceniodawcom i oczywiście nam. Ten wzmacniacz miał tylko jedną cenną zaletę: małe szumy, za to cały szereg wad: duże wymiary i ciężar (elektromagnes), a przede wszystkim konieczność kriogenicznego chłodzenia. To właściwie eliminowało go z powszechnych zastosowań wojskowych.
Laser w swej istocie do działania nie wymagał ani stosowania tak dużego pola magnetycznego, ani niskich temperatur. Mógł generować w temperaturze otoczenia. Rozpalał także wyobraźnię wyższych sfer wojskowych. Z lasera można było uzyskać promieniowanie w postaci skolimowanej wiązki o kącie rozbieżności tysiąc razy mniejszej niż w mikrofalach i tyleż razy krótsze impulsy.
O możliwości zastosowania laserów w optycznych radarach do pomiarów odległości nawet do księżyca pisał jeden z twórców pierwszych laserów Gordon Gould. Tak skutecznie przekonał on Departament Obrony USA o ważności tej tematyki, że otrzymał milion dolarów na zbudowanie urządzenia emitującego coś w rodzaju „promieni śmierci”. Pierwszego lasera nie zbudował, ale najważniejsze jego przewidywania co do możliwości zastosowań tego promieniowania okazały się prorocze.
Powracając na krajowe podwórko, nie należy się dziwić, że tematyka laserowa zainteresowała wspomnianych już szefów katedr uczestniczących w konferencji i wystawie, na której laser był prezentowany. W pierwszym rzędzie skupiono się na laserze gazowym He-Ne. Jego budowa była stosunkowo prosta i dla nas łatwiejsza. Laser stanowiła rurka szklana o długości około jednego metra i średnicy pojedynczych milimetrów. Na końcach była ona oszlifowana pod kątem Brewstera i zamknięta doklejonymi płytkami szklanymi. Rurka napełniona była w odpowiednim stosunku mieszaniną helu i neonu o niewielkim (kilku torów) ciśnieniu. Całość umieszczona była pomiędzy dwoma zwierciadłami tworzącymi znany już w optyce rezonator Fabry’ego-Perota. Laser pobudzany był przez jarzeniowe rozładowanie w gazie prądem wielkiej częstotliwości.
Ten krótki opis ma pokazać, że urządzenie pod nazwą laser He-Ne miał rzeczywiście niezbyt skomplikowaną budowę. Ważniejsze było jednak co innego. Niezbędne technologie i elementy do jego budowy były dostępne w kraju, a niektóre nawet w naszej uczelni. Produkowaliśmy lampy próżniowe do odbiorników i nadajników radiowych, lampy gazowane, świecące neonowe reklamy, także specyficzne urządzenia dla celów specjalnych, przyrządy optyczne z nanoszonymi warstwami zwierciadlanymi i przeciwodblaskowymi. Wszędzie tam wykorzystywane były technologie wymagane również przy budowie lasera gazowego. Wiedząc to wszystko, byłoby grzechem nie zainteresować się aktywnie tą tematyką.
Mówiąc o łatwości budowy lasera (w porównaniu z maserem), nie chcę być posądzony o trywializowanie tego zagadnienia lub niedocenianie wielu zagadnień naukowych i konstrukcyjnych, które musiały być przy tej okazji rozwiązane. W Katedrze Urządzeń Mikrofalowych (szef mjr mgr inż. Kazimierz Dzięciołowski) powołana została nowa Pracownia Elektroniki Kwantowej, a do jej składu przyjęto absolwenta o specjalności technologii wysokiej próżni PW Jana Malinowskiego, który spełniał rolę kierownika pracowni. To on zbudował stanowiska pompowo – dozownicze, próżniowe pompy olejowe, próżniomierze olejowe i inne niezbędne oprzyrządowanie do uzyskania wysokiej próżni i czystości w rurze oraz do jej napełniania w odpowiednim stosunku gazami składowymi: neonem i helem. Problemem też było centrowanie kapilary, centralne ustawienie zwierciadeł i wyjustowanie całości (to takie fachowe określenie procesu dostrajania) rezonatora. Tego i wielu jeszcze innych rzeczy należało się nauczyć i doświadczyć. W międzyczasie studiowaliśmy teorię wzmacniaczy kwantowych, korzystając z wiedzy profesorów z zakresu fizyki PW (między innymi prof. Bohdana Karczewskiego).
Wejście w tematykę laserową podjęte zostało niezależnie od zajmowania się maserami, tym bardziej, że maserem zajmowali się pracownicy Katedry Podstaw Radiotechniki, a laserem głównie pracownicy Katedry Urządzeń Mikrofalowych. Jednak uruchomienie w sierpniu 1963 r. pierwszych laserów gazowych (Ne-Ne) w WAT spowodowało powolne wygaszanie tematyki maserowej. Zaniechanie dalszych prac nad maserami, patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, ocenić należy ze zrozumieniem.
Kierunek ten nie prowadził do otrzymania wyników mających realne znaczenie praktyczne w szczególności dla wojska. Myśmy jednak te prace przerwali, masera nie zbudowawszy. Stąd doniesienie prasowe o uruchomieniu w WAT masera rubinowego jest co najmniej przesadzone; szczerze mówiąc jest nieprawdą. Brak zresztą potwierdzenia tego faktu w literaturze fachowej nawet rangi lokalnej, np. w Biuletynie WAT. Nie powstał żaden artykuł w czasopiśmie naukowym potwierdzający ten fakt. Z tego zakresu kontynuowana była jedynie tematyka dotycząca trzech rozpoczętych prac doktorskich, w tym mojej dysertacji łączącej obydwa kierunki - maserowy i laserowy (maser rubinowy pompowany promieniowaniem rubinowego lasera). Wszystkie trzy dysertacje zostały ukończone i obronione.
Laserowy sukces
Fakt uruchomienia w Polsce lasera (w trzy lata po Stanach Zjednoczonych) został uznany za duży sukces i odpowiednio rozpropagowany. Na dodatek postęp prac był w miarę szybki. Oprócz lasera He-Ne w tym samym roku (listopad 1963) zbudowany został laser rubinowy. Podjęto także udane próby skonstruowania urządzeń wskazujące na możliwość praktycznego wykorzystania laserów w tym najbardziej pożyteczny, poszukiwany przez lekarzy, rubinowy koagulator do przytwierdzania odwarstwionej siatkówki w oku. Powstała także w tym czasie mikrodrążarka laserowa do lokalnego topienia i odparowywania trudnoobrabialnych materiałów (stali, ceramiki itp.).
Lasery rubinowe były prezentowane na Targach Lipskich w kwietniu 1964, koagulator i mikrodrążarka na Targach Poznańskich w kwietniu 1965, zaś sam koagulator w Sofii na wystawie sprzętu medycznego w 1966. Tam za naszą zgodą nakręcono film z koagulatorem w roli głównej pokazujący jego możliwości leczenia odwarstwienia siatkówki oka.
… i porażki
Często zadawane jest mi pytanie, dlaczego początkowy postęp w rozwoju tej dziedziny w kraju był bardzo szybki, a jednak z czasem zostawaliśmy w tyle. Sądzę, że częściową próbę odpowiedzi na to pytanie już podjąłem.
Nie deprecjonuję entuzjazmu i zaangażowania młodego zespołu budowniczych pierwszych laserów w Polsce, w tym w WAT. Jednak były to urządzenia stosunkowo proste.
Technologia budowy pierwszych urządzeń laserowych nie stawiała nam wygórowanych wymagań. Ta, jaką dysponowaliśmy w kraju, była wystarczająca do pierwszych uruchomień. W laserze rubinowym z powodu niezbyt dobrej jakości kryształów rubinu ważnym zagadnieniem była sięgająca kilodżuli energia pompy. Popularne flesze takiej energii nie miały. Zastosowane rozwiązanie było bardzo pomysłowe. Do wyświetlania filmów importowane były ksenonowe lampy o stosunkowo dużej mocy. Stosowano w nich potężne przejścia metal – kwarc, które nigdy się nie zużywały i z wyeksploatowanych, bezużytecznych już lamp mogły być odcinane i użyte do kilodżulowych lamp ksenonowych pobudzających lasery. Były one może zbyt duże i konstrukcyjnie niewygodne, ale w pierwszych uruchomieniach na takie drobiazgi nikt uwagi nie zwracał.
Postęp w dowolnej dziedzinie w miarę upływu czasu zmienia ten punkt widzenia. Zaczynamy zwracać uwagę przede wszystkim na sprawność i długowieczność działania urządzeń. To wymusza poważniejsze zmiany technologiczne. W przypadku laserów ciała stałego (należał do nich laser rubinowy) podstawową okazała się jakość kryształu. Dodatkowo pojawił się nowy, lepszy od rubinu, materiał: granat itrowo-aluminiowy domieszkowany neodymem znany także pod skrótową nazwą Nd:YAG. Mógł on być wytwarzany bardziej zaawansowaną metodą Czochralskiego (rubiny w Skawinie były wytwarzane starszą, mniej precyzyjną, metodą Verneuila). Mimo że metoda ta była w kraju dostępna i stosowana do produkcji krzemu, przejście do krystalizacji granatów nie było automatyczne. Wymagało głębszych, bardziej szczegółowych opracowań i oczywiście nakładów.
Na kłopoty… ITME
W przypadkach uznanych za szczególnie ważne rozwiązania były znajdywane. Dotyczyło to np. potrzeb wojskowych. W latach 70. Instytut Elektroniki Kwantowej (IEK) WAT opracowywał dalmierze laserowe na potrzeby polskiej armii. Jednym z nich był system o kryptonimie Merida przeznaczony do zastosowań w czołgach. W Meridzie stosowany był laser, w którym materiałem czynnym był wspomniany już Nd:YAG. Produkowaliśmy wtedy czołgi. Ponieważ zapadła decyzja, że będą one wyposażane w system Merida, należało zapewnić produkcję prętów z owych neodymem domieszkowanych kryształów.
Jak zdołałem się dowiedzieć w ITME, (w pracach nad wojskowymi laserowymi dalmierzami nie brałem udziału, specjalizował się w nich mój przyjaciel, już nieżyjący Wiesław Wyrębski), były to niewielkie pręty (średnica 4 mm, długość 5 cm). Potrzeba ich było około 120 - 150 sztuk rocznie. Niby niewiele, ale ich koszt wtedy był znaczny. Należało brać także pod uwagę istniejące embargo na zakupy z krajów zachodnich i uniezależnienie produkcji dla wojska od jakichkolwiek ograniczeń.
Rozwiązanie, jakie wtedy przyjęto, wydaje mi się bardzo rozsądne. Mieliśmy do dyspozycji instytuty badawcze. Powoływane były do współpracy z przemysłem. Mogły z powodzeniem zastępować zakłady przemysłowe, szczególnie w zakresie wyrobów wymagających wysokich kwalifikacji i niewielkich potrzeb. Tak się stało w tym przypadku. Instytucją, w której stosowano już krystalizatory Czochralskiego do wytwarzania krzemu, był Instytut Technologii Materiałów Elektronicznych (ITME). Narzucało się, by ITME obarczyć obowiązkiem zapewnienia dostaw materiałów czynnych do lasera stosowanego w Meridzie.
W ślad za tym, w firmie Malvern zakupionych zostało dla ITME pięć krystalizatorów Czochralskiego oraz oprzyrządowanie (obtaczarka, szlifierka, polerki i sprzęt pomiarowy) do wytwarzania prętów z wyhodowanych w tych krystalizatorach kryształów YAG.
Do procesu produkcyjnego włączony został także WAT. W IEK WAT, który miał status instytutu badawczego, wytwarzane w ITME pręty były sprawdzane i do tych zastosowań kwalifikowane. Nakładano na nie także warstwy przeciwodblaskowe. Stosowną napylarką do nakładania takich warstw IEK dysponował. Tak wykonane pręty przesyłane były do PCO, producenta systemu Merida, która z kolei wędrowała do producenta czołgów.
Sądzę, że dziś także podobne rozwiązania mogłoby być z pożytkiem dla naszej gospodarki stosowane.
Produkowane w ITME pręty laserowe YAG miały konstrukcję przystosowaną do lampowego pobudzania. Dodatkowo domieszkowano (sensybilizowano) je chromem. Podnosiło to ich sprawność działania. Nie dysponuję danymi, na ile skutecznie one konkurowały z prętami produkcji czechosłowackiej, które w tym samym celu dodatkowo domieszkowano nie chromem, a cerem. PCO miało do dyspozycji obydwa wyroby i mogły wybierać lepsze. Widocznie polskie wyroby nie ustępowały im, bo były produkowane przez przeszło dziesięć lat. Sprzedawano je także do Pakistanu i Iraku. Irak chciał nawet zakupić licencję ich produkcji i wytwarzać je u siebie. Wybuch wojny w Zatoce Perskiej (1990 r.) przerwał daleko posunięte pertraktacje w tej sprawie.
Zamówienia krajowe na system Merida malały, a w ślad za tym także na laserowe pręty YAG. Był to czas, gdy lampowe pobudzanie laserów ciała stałego zastępowano pobudzaniem za pomocą laserów półprzewodnikowych, popularnie nazywanych diodami laserowymi (DL). Mogły być one stosowane także do pobudzania materiału czynnego z Nd:YAG. Miał on jednak wtedy inną formę (kształt i rozmiary) oraz nieco zmienioną budowę. Przede wszystkim nie potrzebował sensybilizacji. Dodatkowe domieszkowanie chromem było w nim zbędne. Systemy typu Merida powinny w tym czasie ulec modernizacji. Należało uwzględnić nowy sposób pobudzania dalmierza laserowego za pomocą DL. Do tego, o ile wiem, nie doszło. Pewnie także zapotrzebowanie na czołgi w kraju zmalało. Zmniejszyła się dość znacząco liczebność naszej armii.
W tym czasie udało się uruchomić w kraju Program Zamawiany „Diody laserowe dużej mocy i lasery z ciałem stałym pompowane diodami laserowymi”, którym kierowałem. Wiedziałem, że nowe typy laserów ciała stałego z pompą DL staną się niezbędne dla zastosowań wojskowych. Zwróciłem się do dyrektora PCO z prośbą o współpracę. Nie prosiłem o pieniądze czy wykonywanie czegokolwiek, chociaż ostatnie byłoby korzystne. Prosiłem o sprecyzowanie parametrów i realnych wymagań na laser, który mógłby być zastosowany w dalmierzach dla czołgów, śmigłowców, artylerii itp.
W programie były zadania dotyczące budowy laserów krótkich impulsów z pompą diodową. W ramach tych zadań można by budować układy o konkretnym przeznaczeniu, np. najbardziej potrzebnego w uzbrojeniu laserowego dalmierza. Wykonanie takiego lasera mógł podjąć się IEK WAT (sądzę, że mógł także jeden z zespołów PWr.), zaś kryształów na ośrodek czynny i pasywny przełącznik strat rezonatora - ITME.
Odpowiedź dyrektora nie tylko mnie zaskoczyła, ale chyba także oburzyła. Napisał, że żadnej pomocy od nauki nie potrzebuje. Możemy przekazać mu te 4 mln zł (tyle mieliśmy przydzielone na PBZ), a on je potrafi wykorzystać.
Oczywiście nie mogłem zagwarantować dyrektorowi PCO, że wykonamy taki laser, który będzie mógł być bezpośrednio wstawiony do systemu kierowania ogniem czołgu czy artylerii. Traciliśmy jednak szansę podjęcia prac ważnych na przyszłość, wykorzystujących nowe, pojawiające się wtedy trendy w budowie tych urządzeń. PCO miało wtedy nawiązane kontakty biznesowe z firmami izraelskimi i nas nie potrzebowało, chociaż przecież jedno nie powinno przeszkadzać drugiemu. Szkoda, że ta szansa została zaprzepaszczona.
Zdzisław Jankiewicz
Od Redakcji: Jest to pierwszy odcinek wspomnień prof. Zdzisława Jankiewicza. Kolejne będziemy publikować w następnych numerach Spraw Nauki.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.