Wspomnienia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2160
Większość opisanych we wcześniejszych odcinkach działań w instytucie miało miejsce w czasie sprawowania funkcji dyrektora Instytutu przez dr. Zygmunta Łuczyńskiego. Funkcję dyrektora ITME dr Z. Łuczyński przejął od prof. Wiesława Marciniaka w roku 1994 i pełnił do końca roku 2014.
Był pierwszym dyrektorem, który awansował na to stanowisko spośród pracowników instytutu (pracował w Instytucie już przeszło dziesięć lat, w tym pięć lat na stanowisku kierownika Zakładu Technologii Monokryształów Tlenkowych). Nie miał habilitacji i o ile wiem, mimo posiadanego dorobku naukowego, z pewnymi problemami uzyskał aprobatę swojej kandydatury u przewodniczącego Rady Naukowej instytutu, którym był wtedy znany mi także z pracy w WAT prof. Bohdan Ciszewski. Prof. B. Ciszewski był zdania, że funkcję dyrektora takiego instytutu powinien pełnić tytularny profesor, lub co najmniej doktor habilitowany.
Zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami (wiele z nich sięgało roku 1981, gdy w okresie „karnawału Solidarności”, władze zgodziły się na znaczny stopień samorządności w nauce), przy wyborze dyrektora głos decydujący miała Rada Naukowa instytutu. Warto podkreślić, że w tym czasie wszyscy członkowie Rady Naukowej, także niezatrudnieni w Instytucie, pochodzili z wyboru przez pracowników Instytutu. W ten sposób pracownicy instytutów uzyskiwali mandat do decydowania o swoich najważniejszych sprawach. Jednocześnie zwracano bardzo wielką uwagę na kwalifikacje kandydatów na dyrektorów instytutu.
Po zakończeniu każdej, trwającej 5 lat kadencji dr Łuczyński przystępował do kolejnych konkursów, które bez problemu wygrywał. Powodem, jak się wydaje, był fakt, że Instytut szybko przestał mieć problemy finansowe (roczne bilanse finansowe były dodatnie).
Na dodatek merytorycznie Instytut osiągał coraz wyższą pozycję. Na liście krajowych instytucji oceniających (KBN, Min. Nauki, Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych) zajmował nieprzerwanie kategorię A. Nie stwarzał tym samym żadnych problemów nadrzędnej jednostce zarządzającej, tj. ministerstwu gospodarki.
15 listopada 2014 roku kończył się dla dr. Z. Łuczyńskiego kolejny pięcioletni okres sprawowania funkcji dyrektora. Słyszałem, że zamierza podobno wystąpić jeszcze o jedną kadencję, w czasie której zajmie się znalezieniem swojego następcy.
Postępowanie konkursowe przy powoływaniu dyrektora instytutu badawczego uległo w międzyczasie modyfikacji. Nowością w obecnej procedurze jest to, że ministrowi przedstawia się tylko opinię Rady Naukowej o kandydacie na dyrektora, która już nie jest dla ministra wiążąca. Nie uchwała Rady Naukowej stanowi o wyborze dyrektora, a decyzja ministra. Rada Naukowa tylko opiniuje kandydata. Jednak Rada Naukowa (nie minister) może podjąć uchwałę o unieważnieniu konkursu w dwóch przypadkach:
1. gdy postępowanie konkursowe narusza przepisy ww. rozporządzenia ministra nauki i szkolnictwa wyższego,
2. gdy warunki formalne przystąpienia do konkursu spełniło mniej niż dwóch kandydatów.
Dr Z. Łuczyński przeszedł przez obydwa etapy i Komisja Konkursowa uchwałą z dn. 17.10.2014 r. podpisaną przez przewodniczącego Komisji Henryka Nastalskiego przestawiła jego osobę ministrowi gospodarki jako wybranego kandydata na stanowisko dyrektora ITME. Tymczasem Minister Gospodarki Janusz Piechociński poinformował o odmowie powołania dr. Zygmunta Łuczyńskiego na stanowisko dyrektora ITME. Formalnym powodem odmowy było, że „komisja konkursowa dokonała oceny wiedzy i predyspozycji tylko jednego kandydata do kierowania instytutem”.
To był szok i tak był odebrany wśród instytutowej społeczności. Widać było, że minister posłużył się pretekstem, który był:
1. nieprawdziwy; był kandydat, który odpadł na skutek niedostatecznej znajomości języka obcego,,
2. niezgodny z prawem; to Rada Naukowa Instytutu, a nie minister, mogła unieważnić konkurs.
Tajemnica zmiany
Każda zmiana nie może, ale powinna być korzystna dla kierowanej instytucji. Jeżeli tego nie zapewniamy, to nie ma sensu dokonywać zmian. Przy obsadzaniu stanowiska kierowniczego jakiejkolwiek organizacji jej dobro powinno być zasadą naczelną.
W szczególności powinno to dotyczyć instytucji naukowej takiej jak ITME, wyposażonej w wielkiej wartości aparaturę technologiczną i pomiarową.
Na tej robocie trochę się znam i mogę zabierać głos. Gabinet dyrektora instytutu naukowego to nie miejsce pracy dla dowolnie wybranej osoby. Dyrektor powinien być fachowcem przynajmniej w jednej z dziedzin, w której instytut się specjalizuje. Najważniejsze, by zdawał sobie sprawę, w jakich zagadnieniach pracownicy instytutu uzbrojeni w posiadaną aparaturę mają kompetencje do rozwiązywania problemów badawczych. Wybór tych problemów to najważniejsze zadanie, jakie przed nim stoi.
Przede wszystkim dobrze jest, gdy istnieje odbiorca oczekujący na wyniki podejmowanych badań. Jeżeli takowego nie ma, jego (dyrektora) rola jest jeszcze bardziej odpowiedzialna. Powinien zaproponować lub zaakceptować propozycje tematów dla poszczególnych zespołów dostatecznie nośnych naukowo, a ponadto przydatnych praktycznie i to najlepiej biorąc pod uwagę realne, miejscowe warunki gospodarcze.
To nie zajmowanie etatu, a sprawowanie pewnej misji.
Na ministrze powołującym na to stanowisko kandydata spoczywa nie mniejsza, a moim zdaniem większa odpowiedzialność. Musi wiedzieć, że w instytucji tej pracuje czasem znaczna liczba osób i spoczywają na niej określone zadania. Na wyznaczonego przez siebie dyrektora nakłada liczne obowiązki. Do podjęcia ich potrzebna jest nie tylko „chęć szczera”, ale przede wszystkim wiedza i predyspozycje. Te powinny być skrzętnie sprawdzone. Do tego celu ma być pomocna powoływana komisja konkursowa. Nie zdejmuje ona z ministra odpowiedzialności za osobowość nominowanego dyrektora. Więcej, uważam, że to on w głównej mierze za wybór odpowiada. Nic dziwnego, jest przecież bezpośrednim przełożonym powoływanego dyrektora. Ten ma zarządzać (jak w przypadku ITME) dużą i ważną organizacją naukową, dodatkowo wyposażoną w aparaturę technologiczną i pomiarową o ogromnej wartości. Ta powinna być z pożytkiem wykorzystywana. Nie może, nie powinna ona marnować się brakiem właściwego wykorzystywania.
Przypadek, którego byłem świadkiem w ITME, wskazuje, że w mechanizmie powoływania dyrektora zaistniała jakaś skaza. Brak zrozumienia pomiędzy zwierzchnią władzą w ministerstwie a załogą podległej instytucji.
Nie należy się dziwić, że niezatwierdzenie przez ministra wyboru dyrektora wywołało wśród pracowników „trzęsienie ziemi”.
Pierwsza zareagowała Rada Naukowa instytutu i wystąpiła do ministra o reasumpcję decyzji o odmowie powołania wybranego dyrektora. Do tego stanowiska dołączyła Rada Główna Instytutów Badawczych, która poparła argumenty Rady Naukowej Instytutu. Wkrótce załoga Instytutu w liście otwartym do wicepremiera J. Piechocińskiego podpisanym przez 160 pracowników ponowiła prośbę o reasumpcję odmownej decyzji w przedmiotowej sprawie. Na próżno. Min. Janusz Piechociński podtrzymał swoje stanowisko.
Zwykły szeregowy pracownik instytutu taki jak ja, zastanawiał się, dlaczego z taką determinacją minister stara się zmienić dyrektora jednego z podległych mu instytutów? Posunął się przecież do kroków niezgodnych z obowiązującymi wtedy przepisami.
Starałem się dociec racji ministra. W ogłoszonym ponownym konkursie wystartował nowy kandydat, absolwent Politechniki Warszawskiej, chemik, dr Ireneusz Marciniak. Czyżby to był ów godny zastąpienia obecnego dyrektora kandydat?
W konkursie zdecydował się ponownie wystartować ustępujący dyrektor, dr Z. Łuczyński. Tym razem zadbano jednak, by jego szanse zminimalizować. Technologia, jaką w takich razach się stosuje, jest powszechnie znana. Wykonawców też nietrudno znaleźć. Uparty dr. Z. Łuczyński był bez szans, chociaż wtedy jeszcze pewno o tym nie wiedział.
W Komisji Konkursowej pojawiły się nowe osoby zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz instytutu. Z członków Rady Naukowej w skład Komisji weszła osoba mająca ambicje bycia zastępcą dyrektora ds. naukowych i rzeczywiście po wyborze nowego dyrektora (dr. Ireneusza Marciniaka) i objęciu przez niego z dniem 1 lipca 2015 r. stanowiska dyrektora ITME do pełnienia tej funkcji została powołana.
Było jeszcze inne znamienne zdarzenie. W protokole pokontrolnym z marca 2017 r. Ministerstwa Rozwoju (nazwa ministerstwa uległa w międzyczasie zmianie), zarzucono dyrektorowi „niezgodne z prawem zatrudnienie w Instytucie pracowników urzędów państwowych zajmujących w nich wysokie stanowiska”. Sprawa dotyczyła pracownika Ministerstwa Gospodarki, naczelnika w Departamencie Jednostek Nadzorowanych i Podległych, który był przewodniczącym komisji konkursowej wyboru dyrektora ITME. Wkrótce po tym, jak przeszedł on na emeryturę natychmiast został zatrudniony w Instytucie na stanowisku Kierownika Działu Skarbu (co za nazwa!). Czyżby rzeczywiście nowy dyrektor instytutu miał do spłacania jakieś długi?
Dr Zygmunt Łuczyński powrócił, skąd wyszedł, czyli na etat adiunkta w Zakładzie Monokryształów Tlenkowych. Po dwóch miesiącach w ogłoszonych wtedy wyborach do Rady Naukowej Instytutu przeważającą liczbą głosów pracowników instytutu został wybrany na jej członka. Wcześniej, jako dyrektor, z mocy prawa członkiem rady być nie mógł.
Z nowym dyrektorem rozmawiałem dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy zrobił zebranie wszystkich doradców dyrektora celem (jak przypuszczałem) zapoznania się z ich specjalizacją i (być może) możliwościami. Wtedy to stwierdziłem, że wśród doradców znalazł się również dr Z. Łuczyński. W międzyczasie został przeniesiony na to stanowisko. Przyjąłem to ze zrozumieniem. Gdyby się porozumieli, na pewno wyszłoby to instytutowi na dobre. Wkrótce jednak dowiedziałem się, że dyrektor zlikwidował stanowisko doradcy dyrektora i wszyscy doradcy, łącznie z byłym dyrektorem, otrzymują wypowiedzenia z pracy.
Zwolnienie dr. Z. Łuczyńskiego zaskoczyło mnie. Czyżby nowy dyrektor przeniósł go na stanowisko doradcy dyrektora, by następnie zwolnić z pracy? To chyba była prawda, wszystko na to wskazywało. Na dodatek był członkiem rady naukowej. Kiedyś, wcześniej członka rady naukowej z mocy prawa nie można było zwolnić z pracy. Przepisu tego już nie ma. Teraz zwolnienia z pracy członka rady naukowej zakazuje jedynie przyzwoitość – to tak niewiele.
Przed pojawieniem się na stanowisku dyrektora ITME dr Ireneusz Marciniak był prezesem spółki Skarbu Państwa - Mennicy Państwowej, a następnie prezesem takiej spółki w Grupie Azoty, najpierw w Policach, później w Kędzierzynie Koźlu. Wszędzie był odwoływany przez Rady Nadzorcze Spółek. Niestety, co było do przewidzenia, na dyrektora instytutu badawczego nadawał się jeszcze mniej. Wkrótce to udowodnił. Spójrzmy na wynik finansowy Instytutu w kolejnych latach przed i po objęciu na początku 2015 r. stanowiska dyrektora przez dr. I. Marciniaka:
W 2013 wynik finansowy – (+) 432 210,87 zł; w 2014 wynik finansowy – (+) 616 000 zł;
W 2015 wynik finansowy – (-) 6 393 500 zł; w 2016 wynik finansowy – (-) 5 507 700 zł.
Wyniki finansowe Instytutu w latach 2015 i 2016 to dzieło wybranego przez ministra nowego dyrektora ITME, a właściwie to osobiste dzieło. Jaki był cel zamiany, jakiej dokonał na stanowisku dyrektora ITME i czy cel ten został osiągnięty? W listopadzie 2015 min. Piechociński przestał pełnić funkcję wicepremiera i ministra gospodarki. W tym czasie dyrektor dr I. Marciniak po dwukrotnej bezskutecznej próbie opracowania planu naprawczego został w maju 2017 r. przez kolejnego przełożonego instytutu, Ministra Rozwoju, odwołany ze stanowiska dyrektora ITME. To wszystko.
Z górki
Naukowa instytucja jest jak angielski trawnik. Latami trzeba go pielęgnować, ale przede wszystkim chronić przed nieuprawnionymi (depczącymi trawę) osobnikami. Można powiedzieć, że w 2015 r. w postaci nowego dyrektora na ten trawnik wpuścił Minister buldożer. Mało, że nieudolnie zarządzał finansami i spowodował powstanie milionowych zadłużeń Instytutu, ale rozpoczął proces eliminowania jego kadry naukowej.
Odtwarzanie kadry naukowej we wszystkich jednostkach badawczych to przekazywanie wiedzy od mistrza do ucznia. Po 2015 roku w ITME ten proces został zasadniczo zakłócony, a nawet przerwany. W 2013 r. średnie zatrudnienie w Instytucie wynosiło 267,83 etatu, w tym pracowników naukowych 91,85, badawczo - technicznych 30,20, inżynieryjno-technicznych 108,54.
W 2019 zatrudnienie spadło do 186,85 etatu, czyli o ok. 30%. W kategorii pracowników naukowych spadek jest większy o 37% (z 90,40 do 57,0 etatu). Spadły także przeszło o 23% ich zarobki. W takim przypadku ludzie odchodzą z pracy. W sumie odeszło z instytutu 10 samodzielnych pracowników nauki i 18 doktorów. Najgorsze, że odchodzili ludzie najbardziej wartościowi, tacy, którzy najłatwiej znajdują pracę w innych instytucjach naukowych lub uczelniach.
Już jesienią 2015 zlikwidowany został praktycznie cały Zakład Technologii Związków Półprzewodnikowych, a jego pracownicy, dr Andrzej Hruban i dziewięciu jego współpracowników, zwolnieni z pracy. To jedyny w Polsce zespół obeznany z technologią wytwarzania monokrystalicznych związków półprzewodnikowych.
W tym czasie w Zakładzie prowadzono prace nad nowoczesną technologią izolatorów topologicznych. To nic, że dr A. Hruban znalazł zatrudnienie w Instytucie Fizyki PAN, gdzie spokojnie dotrwa do emerytury. W ITME nie będzie już nikogo, kto byłby w stanie powrócić do technologii wytwarzania np. fosforku indu (InP) lub innych materiałów dla półprzewodnikowych źródeł światła (LED i DL). To samo dotyczy węglika krzemu (SiC), kryształu o niezwykłych własnościach przydatnych dla wysokonapięciowej, odpornej na wysokie temperatury elektroniki przyszłości dla przemysłu samochodowego, lotniczego i kosmicznego. Technologia otrzymywania kryształów SiC była w ITME daleko zaawansowana.
Zespół epitaksji w 2017 został pozbawiony kierownictwa przez zwolnienie z pracy dr. Włodzimierza Strupińskiego. W konsekwencji z pracy odeszła większość jego współpracowników, co spowodowało, że podległy mu w instytucie zakład praktycznie przestał funkcjonować.
Przestano sprowadzać materiały do epitaksji (związki metaloorganiczne) oraz odtwarzać aparaturę przez sprowadzanie zużywających się jej części. Warto przypomnieć, że dr W. Strupiński był autorem patentu na otrzymywanie grafenu na podłożach SiC i jednocześnie specjalistą nanoszenia go na folię miedzianą. Należy stąd przypuszczać, że instytut w ten sposób utracił zdolność wytwarzania epitaksjalnych warstw gra fenowych.
Z pracy w instytucie odeszli także dr Andrzej Maląg, specjalista z zakresu projektowania laserów półprzewodnikowych i autor wielu publikacji z tej tematyki, a także dr hab. Lech Dobrzański – autor projektu wspomnianego już wcześniej tranzystora mikrofalowego.
Zamierają nawet badania w zakładach poświęconych technologii otrzymywania i epitaksji krzemu. Utrzymywały się one ze sprzedaży nietypowych, nieoferowanych na rynku płytek krzemowych.
Wyeksploatowana, nienaprawiana na czas aparatura technologiczna ulegała stopniowej degradacji, co skłoniło jedynego z tego zakresu specjalistę, dr. Jerzego Sarneckiego do przejścia na emeryturę. W ten sposób instytut zaprzestał działalności z zakresu krzemu. Z pamięci o prof. Janie Czochralskim, twórcy metody wytwarzania krzemu, pozostał w Polsce jedynie Rok 2013 imienia Jana Czochralskiego.
Przyszło nowe
Za to w instytucie pojawili się specjaliści o nowym profilu. Nowi dyrektorzy (bardziej chyba następcy Ireneusza Marciniaka) rozbudowali komórki komercjalizacji i promocji wyników prac. Konfrontując to z powyżej opisanym „huraganem”, który wymiótł z instytutu merytoryczną kadrę i spowodował praktycznie wygaszenie wszelkich badań, których wyniki ewentualnie można by było promować i komercjalizować, zachodzi pytanie, co oni mają robić?
Na następnego dyrektora ITME Minister Rozwoju powołał dr. hab. Zbigniewa Matyjasa, profesora Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Łódzkiego (tym razem bez konkursu i udziału Rady Naukowej, gdyż od 2017 roku dyrektorów instytutów powołuje samodzielnie minister nadzorujący). Sądząc po uzyskanych przez instytut wynikach pod jego kierownictwem, dr hab. Z. Matyjas nadawał się na dyrektora ITME nie lepiej (raczej jeszcze gorzej) niż dyrektor poprzedni.
Jako specjalista od zarządzania (na technice się nie znał), doszedł do wniosku, że najlepiej będzie instytut rozprzedać. Powody mogły być dwa:
1. sprzedając najcenniejsze urządzenia z instytutu, zdobywał środki, a co ważniejsze, pozbywał się kłopotu troski o ich użytkowanie,
2. być może chciał zrealizować wcześniejszy zamiar przejęcia technologicznych urządzeń z ITME na Politechnikę Warszawską. Tam bowiem wybudowano pomieszczenia dla ośrodka technologicznego pod nazwą CEZAMAT, które dotąd, o ile się nie mylę, stoją puste.
Nie wiem, który z tych powodów był prawdziwy.
Łatwo chcieć sprzedać, trudniej to zrealizować. Na zakup tak cennych urządzeń, jakie są w ITME należy mieć odpowiednio duże środki. Gdyby były, to może lepiej byłoby kupić takie urządzenia nowe. Na co jednak handlowa głowa. Jeżeli chce się tanio przehandlować cenne „cacko”, należy zapakować je do „tekturowego pudełka” i sprzedać „tekturowe pudełko”.
Pan dyrektor Z. Matyjas ogłosił, że chce sprzedać budynek, zapominając dodać, że w tym budynku zainstalowane są niezwykle drogie urządzenia technologiczne. Budynek wyceniony został na kilka milionów złotych, chociaż mieszczące się w nim urządzenia (z kosztami instalacji) były warte setki milionów złotych. To był świetny pomysł, ale nie wyszedł. Znaleźli się bowiem ludzie, którzy poinformowali prokuraturę o zamiarze popełnienia przestępstwa. Trzeba było ogłoszenie wycofać. Gdy nie było ogłoszenia, nie było przestępstwa. Wcześniej też był tylko zamiar.
Dyrektor, jako zarządzający instytutem, wykazał się innymi nieprzeciętnymi zdolnościami. Pokażemy to na przykładzie uzyskanego w 2017 wyniku finansowego (+)15 145 739,17 zł.
Ten nieprzeciętnie wysoki przychód instytut zawdzięczał prostej operacji księgowej. Instytut jest właścicielem niezabudowanej działki o nikłej dotąd wartości (ok. 300 000 zł.) wyznaczonej jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, gdy podejmowano decyzję o budowie centrum polskiej elektroniki. Był to teren przeznaczony na rozbudowę instytutu.
Działkę wyodrębniono z pozycji „środki trwałe” i przekwalifikowano na „inwestycje długoterminowe”. Rzeczoznawca ocenił rynkową wartość działki na 16 872 000 zł. i tę kwotę można było zanotować po stronie przychodów. Nawet ja potrafię wyliczyć, że bez tej operacji księgowej, instytut zamiast wielomilionowego przychodu w 2017 r. zanotowałby stratę (–) 1 726 260,83 zł.
Nie dziwię się dyrekcji instytutu. Zgodnie ze znanym porzekadłem: tonący chwyta się, czego może. Nie mogę jednak zrozumieć urzędników ministerstwa rozwoju, którzy ten wynik finansowy przyjęli, zaakceptowali. Przecież z racji tych „machinacji księgowych” nie przybył w kasie instytutu nawet „złamany grosz” i wykazana strata musiała być pokryta z budżetu.
W roku 2018 powtórzono ten manewr. Zaktualizowano wartość tej działki i doliczono do przychodu instytutu dalsze 2 396 000 zł. W ten sposób w 2018 r. odnotował on także wynik finansowy dodatni. I tak dalej. Nie będę zanudzał czytelników przytaczaniem kolejnych liczb. Chętni mogą zaspokoić ciekawość, sięgając do sprawozdań finansowych ITME za odpowiednie lata (p. Wioletta Balcerzak: Analiza i ocena sytuacji ekonomiczno-finansowej w latach 2017-2019 w ITME na podstawie sprawozdań finansowych).
W końcu 2019 r. Z. Matyjas zrezygnował z dalszego bycia dyrektorem ITME. W roku 2020 zastąpił go na tym stanowisku dr Karol Zielonka - specjalista w dziedzinie wypadków drogowych, wcześniej pracujący w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji. Już nikt nawet nie udaje, że wyznaczani dyrektorzy ITME wiedzą cokolwiek o elektronice lub optoelektronice i technologii wytwarzania dla nich materiałów. Nowo wyznaczony dyrektor ITME oczywiście nie odpowiada za doliczenie do przychodu instytutu w latach ubiegłych na nowo szacowanych wartości działki. Jednak sprawozdanie finansowe za rok 2019 podpisał, jakby machinacji z dopisywaniem wartości tej działki do dochodu instytutu nie zauważył.
Czy działania dyrektorów ITME odbiły się na jego wynikach naukowych? Niewątpliwie tak. Pogorszenie się wskaźników widoczne jest dopiero po upływie pewnego czasu. W 2019 dało się już to zauważyć. Instytut w kraju z pozycji 9. w 2013 roku spadł w 2019 na pozycję 18. W rankingu międzynarodowym spadek był bardziej widoczny: z pozycji 363 na 602.
Dalszego spadku nie będzie. Instytut został włączony do Sieci Badawczej Łukasiewicz, a od 1.10.2020 połączony z Instytutem Technologii Elektronowej utworzył nową jednostkę naukową pod nazwą Instytut Mikroelektroniki i Fotoniki (IMiF).
Jak poinformował Prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz, dyrektorem tego instytutu ma zostać dr Bolesław Kołodziejczyk. Dr B. Kołodziejczyk pracował w amerykańskiej firmie deweloperskiej w Warszawie i zajmował się zarządzaniem nieruchomościami. Mało prawdopodobne, by miał wiedzę w zakresie technologii materiałów elektronicznych lub optoelektronicznych, ale w nazwie nowego instytutu te określenia już nie występują.
Zdzisław Jankiewicz
Jest to czwarta część wspomnień prof. Zdzisława Jankiewicza związanych z pracą Autora w ITME, obserwatora przez ostatnich ponad 20 lat wzrostu pozycji naukowej znaczącego dla polskiej nauki i gospodarki instytutu oraz jego niszczenia przez organ założycielski. Pierwsza część - Byłem pracownikiem ITME (1) - ukazała się w numerze 2/21 SN; druga – Byłem pracownikiem ITME (2) - w numerze 3/21 SN, trzecia - Byłem pracownikiem ITME (3) w numerze 4/21 SN.
Całość wspomnień poświęconych ITME można czytać na blogu Autora – https://zdzislawjankiewicz.pl
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1737
Postscriptum
Poprzednie cztery odcinki obszernego artykułu, w którym opisuję historię Instytutu Technologii Materiałów Elektronicznych w latach 90. i późniejszych są opisem sytuacji instytutu, kiedy byłem w nim zatrudniony (1995 – 2014) - najpierw w charakterze kierownika dwóch kolejnych projektów zamawianych, a następnie doradcy dyrektora instytutu. Opublikowane teksty wywołały dość ożywioną dyskusję, która dostarczyła mi wielu dalszych, istotnych informacji, co skłoniło mnie do uzupełnienia opisywanych wcześniej zdarzeń.
Daleki jestem od łączenia (mieszania) zagadnień merytorycznych i polityki, na której mało się znam. Również tu będę skrzętnie tego unikał. Nie mogę jednak nie zauważyć, że w procesie niszczenia ITME obydwie zwalczające się w Polsce siły są dziwnie zgodne. Proces niszczenia instytutu skutecznie rozpoczął minister Janusz Piechociński z rządu PO-PSL Ewy Kopacz.
Znamienna i pouczająca dla mnie jest korespondencja znanego fizyka, pracownika Instytutu Fizyki PAN, prof. Andrzeja Wiśniewskiego, który w ramach dyskusji nad moim artykułem ujawnił, że w lipcu 2017 r. w sprawie ITME grono profesorów skierowało pismo do wiceprezesów Rady Ministrów w zmienionym już rządzie przez Zjednoczoną Prawicę Beaty Szydło: Ministra Rozwoju i Finansów Mateusza Morawieckiego i Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego Jarosława Gowina.
Pismo podpisało dziesięciu znanych naukowców – fizyków, a wśród nich trzech członków PAN. Zwracali oni uwagę na od dwóch lat niewłaściwe zarządzanie instytutem, czego wynikiem są – tu pozwolę sobie na zacytowanie stosownego fragmentu pisma - „W naszej ocenie pozbawione kompletnie merytorycznych podstaw zwolnienia bardzo dobrych naukowców, pozbawianie funkcji niektórych z dotychczasowych liderów grup badawczych, likwidacja całych pracowni, powodując nieodwracalne straty zarówno dla badań podstawowych jak i rozwoju technologii wytwarzania unikalnych w skali światowej materiałów”. Swój apel uczeni kończyli prośbą o szybką i skuteczną interwencję.
Odpowiedzi na to pismo udzielił z upoważnienia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, podsekretarz stanu Piotr Dardziński. Wynika z niej, że nie podziela on niepokoju uczonych i nie odnosi się do niego. Odpowiedź jest krótka i zawiera dwa wątki. Pierwszy, że zmiany kadrowe należą do kompetencji dyrektora instytutu i są nadzorowane przez Ministra Rozwoju i Finansów. Drugi, że w kompetencjach Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego leży ocena poziomu naukowego instytutu i jakości prowadzonych w nim prac. To wszystko.
Widocznie sprawy, z którymi zwracali się do ministra nauki uczeni, w niczym nie zagrażały poziomowi naukowemu instytutu i jakości prowadzonych w nim prac. Takiej zależności podsekretarz stanu P. Dardziński nie zauważył. Wkrótce zresztą przeszedł z ministerstwa do nowo tworzonej przez ministra nauki Sieci Badawczej Łukasiewicz na stanowisko prezesa Centrum.
Biorąc pod uwagę treść i ducha pisma do profesorów - fizyków, chcę wierzyć, że przejście to miało na celu nie zajęcie intratnego z punktu widzenia finansowego stanowiska, a wyłącznie realizację misji, jaką pomysłodawca Sieci, minister Jarosław Gowin, dla niej przewiduje:
„prowadzenie badań aplikacyjnych i prac rozwojowych, a w uzasadnionych przypadkach także badań podstawowych, w tym na rzecz obronności i bezpieczeństwa państwa, szczególnie ważnych dla realizacji: a) polityki gospodarczej i innowacyjnej państwa określonej w strategiach rozwoju, b) polityki naukowej państwa” (z ustawy o Sieci Badawczej Łukasiewicz, z dn.21.02.19).
Jestem już uodporniony na tego typu sformułowania, w tym także na określenie „gospodarka oparta na wiedzy”. Zbyt często są powtarzane, a niewiele za nimi realnego stoi. Jest jednak coś, co w tym projekcie zaskoczyło mnie i przyznam się, spodobało mi się. Powołana przy Centrum Sieci Rada Centrum Łukasiewicz złożona jest z wiceministrów ważniejszych resortów, w tym głównie resortów związanych z gospodarką. To warte jest, moim zdaniem, odnotowania i pozytywnej oceny. Czyżby rzeczywiście zależało komuś na przybliżeniu możliwości badawczych instytutów do potrzeb gospodarki?
W poprzednich odcinkach moich wspomnień dotyczących prowadzenia prac badawczych na potrzeby gospodarki jako zasadniczy niedostatek wymieniałem brak określania potrzeb tematów ważnych dla gospodarki, którymi powinna zajmować się nauka. Następna kwestia, to kto takowe potrzeby powinien generować. Moim zdaniem, określać ich nie powinny instytucje naukowe. Naukowcy mogą jedynie podpowiadać istniejące możliwości i szanse realizacji określonych zadań. Ważne z punktu widzenia gospodarki potrzeby opracowań naukowych powinny wypływać ze strony ośrodków gospodarczych.
Wydaje się, że w tym względzie zaproponowana w projekcie Sieci organizacja tę funkcję spełniała. Grono wiceministrów ds. innowacji w głównych resortach powinno wiedzieć, jakie są potrzeby w tym zakresie, jaką im nadać rangę i kolejność realizacji.
Rzeczywiście taką funkcję tej radzie ustawa przypisuje. Jest ona na tyle satysfakcjonująca, że wiele innych mankamentów ustawy można na tym etapie odłożyć. Zaliczyłbym do nich:
1. Zapis dotyczący powoływania dyrektorów. Dyrektor instytutu Sieci powinien nie tylko mieć co najmniej stopień doktora nauk technicznych, ale i być specjalistą w jednym z zasadniczych kierunków nauki, w których instytut prowadzi badania.
2. Powoływanie w instytutach rad. Powinno powołać się rady naukowe i zapewnić im odpowiedni w tym celu skład osobowy i kompetencje.
Mimo, że są to sprawy niezwykle ważne, można je sobie darować, przynajmniej na razie. W przyszłości, w miarę potrzeb, można będzie - miejmy taką nadzieję - ustawę modyfikować. Także do innych dziwnych ustawowych uprawnień Sieci należy się odnieść i jeszcze do nich powrócę.
Ambitne zapisy
Sieć Badawcza Łukasiewicz powstała w kwietniu 2019 r. i z litery prawa włączyła do swego składu większość instytutów badawczych. Minęły zatem już dwa lata jej działalności. Załóżmy, że na rozruch i sprawy organizacyjne Centrum przeznaczymy rok. W takim razie od co najmniej roku powinniśmy obserwować wzmożoną działalność nie tylko Centrum, ale także instytutów składowych Sieci. Spodziewać się już należy istnienia listy potrzeb na opracowania naukowe dla różnych resortów, tworzenia programów badawczych, a do ich realizacji powoływanie konsorcjów złożonych z różnych instytutowych zespołów badawczych.
Jako emeryt, można rzec z nudów, zacząłem szukać w Internecie informacji o pracach Rady Sieci Łukasiewicz i utworzonym przez nią, zgodnie z zadaniem wyznaczonym przez ustawę, wykazie krajowych potrzeb na opracowania naukowe. Może nie wszystkie są utajniane. Potrzeb dla wojska, z tego powodu, znaleźć nie spodziewałem się. Nie miałem racji. Wykazu potrzeb na opracowania naukowe co prawda nie znalazłem, ale znalazłem za to list intencyjny MON – Sieć Badawcza Łukasiewicz (https://ilot.lukasiewicz.gov.pl/lukasiewicz-rozpoczyna-wspolprace-z-mon/) zawierający zapotrzebowania na prace badawcze dla wojska. Zdaje się jednak, niestety, że była to inicjatywa nie Rady Sieci, a MON. List przeczytałem z uwagą. To bardzo interesująca lektura.
Jako elektronik i były wojskowy pracownik Wojskowej Akademii Technicznej, natychmiast zwróciłem uwagę na co najmniej jeden z zawartych tam tematów. Przytoczę w całości ten fragment listu intencyjnego:
„Łukasiewicz z MON będzie pracował nad technologią tranzystorów na bazie azotku galu dla zastosowań wojskowych. Celem projektu jest opracowanie technologii związanych z rozwojem wielopasmowych radarów tj. technologii produkcji tranzystorów mocy w pasmach UHF, L, S, C i X oraz technologii wykonywania układów MMIC w paśmie X. Projekt może zapewnić polskiej armii samowystarczalność w dziedzinie techniki radarowej i łączności bezprzewodowej. Stanowi to jeden z podstawowych elementów bezpieczeństwa Państwa. Polskie mikrofalowe tranzystory dla radarów i łączności radiowej”.
Jestem pełen uznania dla Pana Ministra Obrony Narodowej i dla współpracujących z nim specjalistów elektroników za wpisanie tego tematu. To strzał w dziesiątkę.
W przytoczonym powyżej fragmencie listu intencyjnego podkreśliłem sprawy techniczne. Jeszcze ważniejsza jest możliwość wyposażenia naszej armii w odpowiedni sprzęt radarowy i łączności oraz samowystarczalność w zakresie tych technik. To wielkie wyzwanie dla polskiej nauki. Czy do udźwignięcia?
Koło wynaleziono wcześniej
Nie wiem, czy sygnatariusze listu intencyjnego wiedzą, że nie są pierwszymi, którzy tematykę opracowania tranzystorów mikrofalowych w Polsce podejmują. Wspomniałem w jednej z poprzednich części swoich wspomnień (Od nauki do przemysłu, SN 5/20) o identycznej próbie w 2014 r. Opisałem tam zorganizowanie swoistego rodzaju konkursu, polegającego na zleceniu identycznego opracowania trzem różnym jednostkom badawczym. Rzeczywiście był to wyjątkowy przypadek. Ani wcześniej, ani później o podobnym nie słyszałem. Za autora tego pomysłu powszechnie uważa się dyrektora Departamentu Innowacji ARP (Agencji Rozwoju Przemysłu) Romualda Zadrożnego. Nie wiem, ale z pewnością działał w porozumieniu z przedstawicielami nauki, wojska, a na pewno przemysłu (firm Bumar lub już PIT-RADWAR S.A. – producentów radarów).
Pomysł R. Zadrożnego uważałem za niezwykle trafny, biorąc pod uwagę maksymalne skrócenie czasu przeznaczonego na wykonanie opracowania i możliwość wyboru instytucji najbardziej przydatnej, bo najlepiej przygotowanej do jego wykonania. Metoda ta pozwala też ewentualnie zaangażować do wykonania zadania specjalistów z więcej niż jednej instytucji.
Zadanie polegało na wykonaniu półprzewodnikowej struktury GaN/AlGaN mikrofalowego tranzystora dużej mocy na pasmo X. Wybrany sposób postępowania sugerował, że wykonanie mikrofalowego tranzystora traktowano jako rzecz niezwykle ważną i potrzebną. Tylko takie tematy warte są równoległego uruchomienia (przynajmniej wstępnych ich etapów) w więcej niż jednej instytucji badawczej. ARP wytypowała trzy zespoły z: ITME, ITE i Wydziału Elektroniki Politechniki Wrocławskiej, by zademonstrowały swoje możliwości, wykonując modelowe przyrządy zgodnie z posiadaną wiedzą i technologią.
Ocena opracowań wykonana przez niezależną instytucję nie pozostawiała wątpliwości. Tylko tranzystor opracowany w ITME działał poprawnie i spełniał wymagania zleceniodawcy. Drugi, opracowany w PWr. miał gorsze parametry, a ponadto nie wszystkie procesy wykonane zostały w zespole, któremu powierzono zadanie. Tranzystor trzeci, opracowany w ITE nie działał. Obecnie wiedząc, że zagadnienie wykonywania w Polsce mikrofalowych tranzystorów powraca, chcę zagadnieniu temu poświęcić nieco więcej uwagi.
Już tradycyjnie, w ITME, dysponując nowoczesną aparaturą technologiczną, podejmowano prace w zakresie ambitnej i współcześnie rozwijanej na świecie tematyki. Dotyczyło to również tranzystorów HEMT (High Electron Mobility Transistor) opartych o epitaksję ze związków GaN/AlGaN. Szczególnie doskonałą konstrukcją okazały się przyrządy, w których epitaksję warstw GaN/AlGaN wykonano na podłożach SiC (Piotr Caban et al. „The influence of substrate surface preparation on LP MOVPE GaN epitaxy on differently oriented 4H-SiC substrates” Journal of Crystal Growth 310, (2008) 4876–4879.). Miały one dość złożoną technologię wykonania, ale za to doskonałe parametry termiczne i nadawały się do wytwarzania promieniowania mikrofalowego dużej mocy. Pojawiły się one w latach 90. i zrewolucjonizowały przede wszystkim technikę radarową. Nic dziwnego, że tranzystory tego typu są w dalszym ciągu bardzo drogie, a niektóre z nich nawet obecnie niedostępne.
Pierwsze najważniejsze prace dotyczące technologii epitaksji warstw GaN/AlGaN na szafirze rozpoczęto w ITME w 2006 r. Docelowo podłoża szafirowe ze względu na niską przewodność cieplną nie mogły być stosowane, jednak doświadczenia zdobywane przy tej epitaksji mogły być z powodzeniem przenoszone na epitaksję na podłożach z SiC.
Wkrótce podjęte zostały badania nad hodowlą kryształów z węglika krzemu i można było rozpocząć próby epitaksji na tych podłożach.
Jak z powyższego wynika, pracownicy ITME byli merytorycznie przygotowani do wzięcia udziału w zorganizowanym przez ARP konkursie.
Projekt tranzystora, a także technologię całej konstrukcji opracował dr hab. Lech Dobrzański. Warstwy epitaksjalne na podłożach z węglika krzemu i szafiru wykonane zostały w zespole dr. Włodzimierza Strupińskiego, a konieczne procesy elektronolitografii wykonał zespół dr. Andrzeja Kowalika. Opracowane tranzystory pracowały w pasmach S i X, a uzysk tranzystorów o właściwych parametrach wynosił ok. 70% (otrzymano ok. 3000 dobrych przyrządów z jednej płytki o średnicy 2”). To nie wszystko. Stwierdzono, że statystyki pomiarów stałoprądowych i mikrofalowych mają na tyle małe odchylenia, że możliwa jest realizacja układów scalonych. Wkrótce taki układ został opracowany (Lech Dobrzeński i in., „Monolityczny mikrofalowy układ scalony GaN/AlGaN”, Elektronika 6, (2015) 6-9.)
…ale nie jeździ
Zapewne zapytacie Państwo co było dalej? Niewiele. Tranzystor jako przyrząd w zamkniętej postaci nie powstał. Zdaję sobie sprawę z tego, że od struktury tranzystora do jego postaci szczelnie zamkniętej w obudowie, z kontaktami i wyprowadzeniami elektrod, jest dość daleka droga, ale pierwszy najważniejszy krok został wykonany. Pytałem głównych jego twórców, doktorów Dobrzańskiego i Kowalika, jakie były szanse na powodzenie tego opracowania. Zdecydowanie twierdzili, że duże.
Oczywiście wykonywano w Polsce cały szereg radarów. Potrzeba było do nich wiele tranzystorów o różnych parametrach. Może nie wszystkie były w naszym zasięgu w najbliższym czasie, ale większość tak. Rzecz w tym, że tej szansy nie wykorzystano. Trudno dociec dlaczego. Krążących na ten temat informacji (właściwie plotek) nie będę powtarzał. Nie mam żadnych podstaw uważać je za prawdziwe. W każdym razie dyr. R. Zadrożny w 2015 w ARP już nie pracował, a dr Z. Łuczyński nie tylko przestał pełnić funkcję dyrektora ITME, ale także stracił tam miejsce pracy.
Podpisany list intencyjny utwierdza nas w jednym. Zapotrzebowanie naszego przemysłu na tranzystory mikrofalowe nie zniknęło. Potrzebne są nadal. Niestety, minęło (zostały stracone) co najmniej sześć lat. Nie tylko. Dawny ITME, w którym powstał projekt i struktura tranzystora mikrofalowego, już nie istnieje. To co zostało, włączone do nowo powstałego w Sieci Instytutu Mikroelektroniki i Fotoniki, mało przypomina działające w 2014 r. zespoły technologiczne ITME. Zostały one bowiem zdekompletowane i organizacyjnie rozproszone.
Jakie są więc perspektywy podjęcia w Sieci i zrealizowania programu budowy potrzebnych tranzystorów do budowanych dla armii radarów? Jestem przekonany, że w tym celu należy podążać utartą w badaniach światowych drogą epitaksji GaN na podłożach z SiC i wykonania struktury przestrzennej tranzystora za pomocą technologii elektronolitografii. Jeżeli tak, to do budowy tranzystora powinno się niezbędnie zaangażować pracujących jeszcze w IMiF dwóch wspomnianych już wcześniej specjalistów: dr. hab. L. Dobrzańskiego i dr. A. Kowalika. Pozostaje jeszcze niebanalny problem epitaksji warstw GaN na SiC, ale dr W. Strupiński już został zwolniony z pracy w Instytucie.
List intencyjny został podpisany w lipcu 2020. Można na to patrzeć dwojako: „to jeszcze nawet nie rok”, albo inaczej: „to już prawie rok”. Nie wiem, z jakiej perspektywy patrzy się na ten problem w Sieci, ale o ile wiem, wspomniani wyżej doktorzy nie mają wyznaczonych żadnych nowych zadań dotyczących tej problematyki. Panie Ministrze Obrony Narodowej, może warto ustalić jakieś harmonogramy prac dotyczących intencji zawartych w podpisanym liście. Tak na wszelki wypadek.
Utworzono, aby zlikwidować
Będąc, jak to się często mówi, przy głosie, chcę spojrzeć na problem Sieci Łukasiewicz z jeszcze innej strony. Jednocześnie pragnę się zastrzec, że byłbym szczęśliwy, gdybym nie miał racji. Mogę także solennie obiecać, że w dowolnym czasie i dowolnym miejscu odwołam (odszczekam) to, co dalej napiszę, jeżeli ktokolwiek udowodni mi, że się mylę, lub wyniknie to z działania Sieci i jego instytutów. Otóż uważam, że zawarta w ustawie frazeologia dotycząca celów powstania Sieci, jest tzw. zasłoną dymną.
Zasadniczym zadaniem Sieci Łukasiewicz jest rozwiązanie problemu instytutów badawczych głównie poprzez ich likwidację.
Skąd tak radykalny (i dla mnie nawet niespodziewany) wniosek:
1. Tak sformułowany problem istnieje od dawna. Wiele zabiegów było podejmowanych, by likwidować instytuty badawcze, a przynajmniej zmniejszyć ich liczbę. Na przeszkodzie stał fakt, że do likwidacji instytutu, podobnie jak do jego powołania, potrzebne było rozporządzenie Rady Ministrów RP.
2. Art. 40 Ustawy o Sieci Badawczej Łukasiewicz wprowadza możliwość tworzenia nowych instytutów badawczych w Sieci poprzez połączenie lub podział instytutów już istniejących. Co ważniejsze, wprowadza także możliwość likwidacji obecnie istniejących w Sieci instytutów. Wystarczy w tym celu uchwała Rady Centrum Łukasiewicz podjęta na wniosek Prezesa (Art. 44 ustawy).
Do zastosowania tak drastycznych rozwiązań wystarczy przeprowadzona przez Prezesa analiza, która wykaże, że (cytuję za ustawą) „jest to uzasadnione merytorycznie, organizacyjnie lub finansowo, w szczególności jeżeli instytut Sieci osiąga ujemne wyniki finansowe lub nie realizuje celów określonych w rocznych planach działalności”.
3. Wskazują na to dotychczasowe działania Prezesa i Rady Centrum Łukasiewicz. Organy te wielokrotnie już realizowały zadania wynikające z art. 40. Nie udaje się natomiast znaleźć uchwał, które dotyczyłyby pierwszego, zasadniczego zadania Rady: „coroczne wyznaczanie kierunków działalności Sieci oraz - w ramach tych kierunków - tematyki projektów badawczych realizowanych przez Centrum Łukasiewicz i instytuty Sieci” (art.19 ust.1, pkt.1 ustawy).
4. Wskazuje na to również inercja w odniesieniu do podjęcia zadań wynikających z podpisanego z MON listu intencyjnego dotyczącego budowy tranzystorów mikrofalowych i innych zawartych tam tematów. To w końcu realne i pilne potrzeby naszej gospodarki, które instytuty Sieci powinny podejmować bezzwłocznie. To także zamówienia MON na potrzeby obronności kraju, za którymi prawdopodobnie mogą stać niemałe pieniądze.
Zamiast elektroniki - rynek nieruchomości
Na zakończenie chcę bliżej ustosunkować się do danego w pkt. 2 uzasadnienia mojej kontrowersyjnej tezy. Łatwo mi to przyjdzie, gdy posłużę się przykładem ITME. Pod hasłem ITME w Internecie znajduje się zapis: „1 października 2020 roku na mocy Uchwały Nr 10/2020 Rady Centrum Łukasiewicz (z dnia 18 września 2020 r.) nastąpi połączenie dwóch instytutów Sieci Badawczej Łukasiewicz: Instytutu Technologii Elektronowej (Łukasiewicz - ITE) oraz Instytutu Technologii Materiałów Elektronicznych (Łukasiewicz - ITME). W wyniku połączenia utworzono Łukasiewicz - Instytut Mikroelektroniki i Fotoniki (Łukasiewicz-IMiF)”.
A więc powstał nowy instytut (Łukasiewicz IMiF) nie na mocy uchwały Rady Ministrów (jak to sugerowane jest w art. 39 ustawy), a na skutek uchwały Rady Centrum.
Wszystkim, którzy powiedzą mi, że instytut ten powstał na skutek połączenia dwóch instytutów ITE i ITME, spieszę wyjaśnić, że nie do końca. Jeżeli chodzi o ITME, to praktycznie instytut ten został zlikwidowany:
1. W nazwie nowego instytutu nie ma haseł ani „technologia” ani „materiały”.
2. Zakres działalności nowego instytutu, gdy chodzi o „technologię materiałów”, został tak ograniczony, że nie można mówić o jakimkolwiek rzeczywistym przejęciu funkcji badawczych byłego ITME przez nowo powstały IMiF.
Z zakresu badawczego ITME w związku z odejściem kluczowych specjalistów lub nienaprawianymi awariami aparatury w IMiF zabrakło przede wszystkim zespołów zajmujących się technologią materiałów:
1. wytwarzania krzemu i nanoszenia warstw epitaksjalnych o zadanych parametrach zgodnie z specyficznymi wymaganiami odbiorców na płytkach krzemowych,
2. wytwarzania związków półprzewodnikowych w tym fosforków (np. InP), oraz warstw epitaksjalnych z tych związków,
3. wytwarzania ceramiki przezroczystej (np. YAG) i szerokoprzerwowego półprzewodnika SiC.
Zniknęły także zespoły charakteryzacji materiałów i ich zastosowań (projektowanie i wytwarzanie podzespołów elektronicznych: diod, tranzystorów i mikroprocesorów oraz fotonicznych: laserów półprzewodnikowych i diod elektroluminescencyjnych).
Nawet wybudowane dużym kosztem (ponad 40 mln zł) Centrum Grafenu i Innowacyjnych Nanotechnologii nie pracuje. Wstawione do Centrum przemysłowe urządzenie do epitaksji grafenu na płytkach SiC zakupione przez spółkę Nanocarbon zostało poważnie uszkodzone. Zdaje się, na skutek niewłaściwej obsługi. Obecnie chyba trwa dochodzenie ABW w tej sprawie.
O wielu tych zagadnieniach pisałem wcześniej* i nie chcę już do nich tu powracać.
Zaniechanie w IMiF tematyki uprawianej w ITME wynika jasno z innego faktu. Wśród wymienionych branż, które mają być przedmiotem zainteresowania w nowym instytucie (Łukasiewicz IMiF), nie ma ani jednej, w której znajdowałoby się hasło „technologia materiałów”. Nie ma tam materiałów ani dla elektroniki, ani dla fotoniki (optoelektroniki). Dla mnie jest to równoznaczne z likwidacją ITME i tego, co stanowiło istotę jego istnienia.
To zastanawiające, dlaczego ten instytut, będący zawsze na czele listy rankingowej ośrodków naukowych w Polsce, którą corocznie publikuje Scimago Institutions Rankings (www.scimagoir.com ), został jako pierwszy zlikwidowany. Jakie fatum nad nim zawisło?
Lista branż, którymi zamierza zajmować się instytut Łukasiewicz IMiF, zawiera jedno zupełnie nieprzystające do reszty (także do zainteresowań ITE i ITME) hasło: „obsługa rynku nieruchomości”. Cóż ta branża może oznaczać i jak być służebna wobec głównego celu, dla jakiego powstał instytut: „prowadzenie badań aplikacyjnych i prac rozwojowych…?
Zagadnienie nieco się wyjaśnia, gdy weźmie się pod uwagę specjalizację dyrektora instytutu. Nowy dyrektor Łukasiewicz – IMIF, dr inż. Bolesław Kołodziejczyk, był wcześniej dyrektorem Działu Badań Rynkowych i Doradztwa w Cresa Polska (polskiego oddziału amerykańskiej firmy specjalizującej się w dostarczaniu kompleksowych rozwiązań w zakresie nieruchomości). Jak widać, nowy dyrektor nigdy w życiu nie miał do czynienia z elektroniką lub fotoniką. Jednak przy takiej specjalizacji i terenach, jakimi dysponuje byłe ITME, można zakrzątnąć się przy zupełnie innym, naprawdę niezłym interesie.
Sięgam pamięcią wstecz i stwierdzam, że już kiedyś tak było. W latach 90., gdy upadał przemysł elektroniczny PRL, III RP uwłaszczyła zarząd powstałego wcześniej CEMAT-u, (jak zresztą i inne) na zgromadzonych tam dobrach: terenach, budynkach i aparaturze. Zarząd CEMAT-u, jako ich właściciel, zarządzał nimi, tj. najczęściej wynajmował je potrzebującym. Było to zajęcie dość intratne. Pamiętam te „wypasione służbowe bryki”, jakimi przyjeżdżali dyrektorzy CEMAT-u czasami do tzw. pracy. Nie do wiary, ale czyżby miało się w jakiś sposób to powtórzyć?
***
Obecny minister Edukacji i Nauki, prof. Jarosław Czarnek, nie był pomysłodawcą Sieci Łukasiewicz. Otrzymał to „kukułcze jajo” w spadku po ministrze Jarosławie Gowinie, który w ten sposób zamierzał zreformować instytuty badawcze. Niestety odszedł. Nie czekał na rezultaty swojej reformy.
Niniejszym zwracam się do Pana Ministra Czarnka z prośbą. Zamysł Sieci Łukasiewicz realizuje się i trwa. Chcąc nie chcąc, Pan jako Minister Edukacji i Nauki jest za niego odpowiedzialny, bowiem Sieć Łukasiewicz i wszystkie jego instytuty Panu podlegają. Może dałoby się jakoś spowodować, by moje czarnowidztwa się nie spełniały.
Na koniec desperacko apeluję do Prezesa PiS - wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego. Pańskiego brata uważałem za Męża Stanu. Wiele wskazuje na to, że Pan stara się podążać tym śladem. To, co dzieje się nauce, a w szczególności w instytutach badawczych, ma miejsce w czasie sprawowania władzy przez partię, której Pan przewodzi. Czy tak być musi?
Zdzisław Jankiewicz
* Jest to piąta, ostatnia część wspomnień prof. Zdzisława Jankiewicza związanych z pracą Autora w ITME, obserwatora przez ostatnich ponad 20 lat wzrostu pozycji naukowej znaczącego dla polskiej nauki i gospodarki instytutu oraz jego niszczenia przez organ założycielski. Pierwsza część - Byłem pracownikiem ITME (1) - ukazała się w numerze 2/21 SN; druga – Byłem pracownikiem ITME (2) - w numerze 3/21 SN, trzecia - Byłem pracownikiem ITME (3) w numerze 4/21 SN, a czwarta – Byłem pracownikiem ITME (4) - w numerze 5/21 SN.
Całość wspomnień poświęconych ITME można czytać na blogu Autora – https://zdzislawjankiewicz.pl
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2532
Tutaj może zwieść turystę typowy krajobraz dużej wsi: domy wzdłuż głównej ulicy, sady, sklepiki, urząd gminny, etc.
Przejeżdżając pociągiem na trasie Częstochowa – Warszawa – możliwe, że nie zauważy nawet nazwy mijanej stacji: Lipce Reymontowskie. I nie będzie wiedzieć, że związek tego miejsca z osobą pisarza ma nie tylko odbicie w nazwie wsi. Inne „koligacje” pozna dopiero wówczas, kiedy zajdzie w gościnne, lipieckie progi, z wielką pieczą dbające o pamiątki po Reymoncie.
Nie ma ich tu wiele – pisarz często zmieniał miejsce zamieszkania, jego rzeczy, przedmioty, jakich używał uległy rozproszeniu, rękopisy zostały „rozparcelowane” przez duże, narodowe biblioteki i muzea. Zachował się tu za to duch jego twórczości – zarówno w regionalnym muzeum, jak i w amatorskim zespole im. Władysława St. Reymonta – jednym z dwóch w Polsce, które działają od lat 30-tych. Lipiecki zespół to prawdziwy rodzynek: od prawie 70 lat rozsławia nie tylko imię swojego patrona, ale i kulturę wsi tego regionu. Powstał w 1932 i od początku jego członkami byli mieszkańcy Lipiec, którzy pamiętali jeszcze pisarza.
Rok później (24.09.1933 ) zespół wystawił „Wesele Boryny”, w którym wykorzystano fabułę powieści „Chłopi” – spektakl obejrzało wówczas prawie trzy tysiące widzów – mieszkańców Lipiec i okolicznych wsi. W 1935 roku, w dziesiątą rocznicę śmierci Reymonta, zespół wystawił „Wesele Boryny” w Domu Sejmikowym w Skierniewicach. Rozgłośnia Polskiego Radia transmitowała widowisko dla słuchaczy w kraju i za granicą. Jeszcze większy rozgłos przyniosły zespołowi liczne (270) tournée – w kraju i za granicą oraz ekranizacja „Chłopów”, w której członkowie zespołu brali udział. Fenomenem zespołu jest jego wielopokoleniowa tradycja - tańczyło w nim i śpiewało ponad 350 osób, a dwie jego członkinie są w nim od początku! A jak tańczą i śpiewają!
Obecny Boryna (trzeci z rzędu, bo Jaguś było 8) to zawodowo – twórca i kustosz Muzeum Czynu Zbrojnego, utworzonego z prywatnych kolekcji militariów dwa lata temu. Zgromadził on w budynku dawnego urzędu gminy pokaźną kolekcję broni, umundurowania, wyposażenia wojskowego, orderów i odznaczeń ze wszystkich formacji walczących na tym terenie w okresie II wojny. Obecnie muzeum jest utrzymywane ze skromnych funduszy Gminnego Ośrodka Kultury, podobnie jak i zespół. Fundacja im. Władysława Reymonta, która powstała w 1998 r. nie jest w stanie skutecznie wspierać takich inicjatyw.
Dużo bardziej okazałe jest natomiast Muzeum im. Władysława Reymonta, będące oddziałem Muzeum Mazowsza Zachodniego w Żyrardowie. Mieści się ono w byłej manufakturze włókienniczej założonej pod koniec XX wieku przez przybyłą do Lipiec rodzinę Winklów. W zakładzie gręplowano, przędziono i farbowano wełnę oraz tkano słynne łowickie pasiaki. Wyrabiano też wełniane swetry, skarpety i rękawice. Dziś zostały z niego tylko wspaniale odrestaurowane w 1989 r. budynki (były bardzo zniszczone) z unikatowym wyposażeniem maszynowym (o dziwo, wszystko przetrwało wojnę).
Muzeum powstało w 1982 r., a jego początkiem była Izba Regionalna, stworzona przez miejscowych miłośników tradycji, a także z inicjatywy Muzeum Okręgowego w Żyrardowie. Rok później przekształcono Izbę w Muzeum, w którym zgromadzono eksponaty z dziedziny kultury materialnej Lipiec. Są tu stroje, hafty, tkaniny, wyposażenie wnętrz chłopskich, a także materiały i pamiątki związane z Reymontem. Tych oryginalnych nie jest wiele: bryła soli, którą pisarz otrzymał w darze od górników soli z Wieliczki podczas dożynek w 1925 r. w Wierzchosławicach, oraz tablica z numerem domu (11) w Przyłęku, pochodząca z budynku, w którym Reymont mieszkał. Tyle, co nic, ale wystarczająco, aby zachęcić do przyjazdu do Lipiec – wsi kochającej pamiątki przeszłości, ale i nowoczesnej.
Anna Leszkowska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1197
Z pamiętnika Fulbrightera (6)
Moja praca w Paleogenomics Laboratory (PGL) dobiega powoli końca. Z pewnością jest to najlepszy okres w moim życiu – zarówno naukowo, jak i prywatnie. Współpraca z kolegami z PGL układa się świetnie, bardzo dużo się nauczyłam.
Na szczególną uwagę zasługuje oczywiście Beth Shapiro, nasza szefowa, która traktuje zespół jak rodzinę. Jest niska, ale bardzo charyzmatyczna i magnetyzująca. Dba o każdy szczegół, chętnie pomaga, walczy o swoich pracowników, chwali ich, pozwala rozwijać skrzydła. I ma niesamowite poczucie humoru. Jej zespół gotowy jest pójść za nią w ogień i jako jego część doskonale wiem dlaczego.
Bardzo podobne podejście do współpracy i entuzjastycznego wspierania młodych naukowców ma także prof. Adam Nadachowski.
Ta wspaniała przygoda na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz nie wydarzyłaby się, gdyby nie jego pomoc - to pan profesor udostępnił mi próby badanych przeze mnie lemingów z okresu plejstocenu i służył cennymi radami podczas planowania projektu i przygotowywania wniosku do Komisji Fulbrighta.
Beth Shapiro jest autorką książki Jak sklonować mamuta, w której opisuje jak działa proces wskrzeszania wymarłych gatunków. Przepis jest następujący: należy przygotować pozbawioną jądra komórkowego (czyli materiału genetycznego) komórkę jajową samicy słonia i uzupełnić ją jądrem komórkowym pobranym z tkanki mamuta włochatego, na przykład wydobytego z wiecznej zmarzliny. Na Syberii odnaleziono już sporo pozostałości mamutów, głównie ich ciosy i kości, ale zdarzają się i kompletne ciała tych zwierząt, bardzo dobrze zakonserwowane, z zachowanymi tkankami miękkimi – skórą, futrem, mięśniami, a nawet treścią żołądkową, co pozwoliło ustalić co mamuty jadły (zdradzę, że były to pędy i gałązki wierzby, olchy, brzozy, młode igliwie i drobne rośliny zielne).
Proces wydaje się być zatem bardzo prosty? Niby tak, ale jakoś Beth nadal mamuta nie ma.
Konserwujący asfalt
Odtwarzanie gatunków wymarłych jest w rzeczywistości bardzo skomplikowane, ale są miejsca gdzie można niektóre z nich zobaczyć. Przynajmniej w kawałkach.
Jednym z takich miejsc jest muzeum i grupa dołów smołowych La Brea Tar Pits, znajdujące się w samym sercu Los Angeles. „Brea” to po hiszpańsku asfalt lub smoła. Od wielu tysięcy lat na obszarze dzisiejszego Hancock Park z ziemi wyciekał naturalny asfalt, a powstające jeziorka pokryte były kurzem i liśćmi, ograniczającymi ich widoczność. Jeziorka były zatem bardzo niebezpieczne i stanowiły śmiertelną pułapkę. Zwierzęta wpadały do środka i umierały, a ich nawoływania przyciągały drapieżniki, które skuszone łatwym łupem, dzieliły los swoich potencjalnych ofiar. Asfalt zachował również mikroskamieniałości: szczątki drewna i roślin, kości gryzoni, owady, mięczaki, nasiona, liście czy ziarna pyłku.
Przez wiele stuleci smoła kryła kości setek uwięzionych w niej zwierząt. Datowania zachowanych okazów wskazały, że wiek najstarszego znanego materiału z wycieków La Brea to… 38 000 lat! Kości zwierząt gromadziły się w dołach w okresie między 10 a 20 tysiącami lat temu, w czasach epoki lodowcowej. Wiele z nich można dziś oglądać w Muzeum George'a C. Page'a, które opowiada historię dołów smołowych i prezentuje wydobyte z nich okazy. W otaczającym muzeum parku można zobaczyć doły smoły i naturalnej wielkości modele prehistorycznych zwierząt walczących o życie. Spośród ponad 100 dołów obecnych na terenie La Brea, tylko Pit 91 i tzw. Projekt 23 są regularnie przekopywane przez naukowców.
Dziś, zbliżając się do La Brea, nadal czuję charakterystyczny zapach roztopionego w słońcu asfaltu, bo wciąż wycieka tam ropa naftowa – gdy dotrze na powierzchnię, jej lżejsze frakcje odparowują, a reszta tworzy asfaltowe kałuże. Asfalt zwykle twardnieje, tworząc kopce, które można zobaczyć w kilku miejscach Hancock Park.
Ten niezwykły paleontologiczny skarbiec odkryto przez przypadek. Pierwotnie znajdowała się tu kopalnia asfaltu. Przez wiele lat na terenie La Brea znajdowano pokryte smołą kości, ale nie rozpoznawano ich jako skamieniałości, sądząc, że są to kości współczesnych zwierząt żyjących w okolicy (koni, bydła, psów czy wielbłądów), które wpadły do dołów smołowych. Dopiero w roku 1901 geolog z Union Oil rozpoznał w kościach prehistoryczne zwierzęta i w latach 1913-1915 na dobre zadomowili się tu naukowcy.
Wśród znalezisk znajdują się m.in. szczątki kotów szablozębnych (smilodonów), wymarłych wilków Canis dirus, pradawnych bizonów i koni, olbrzymich leniwców naziemnych, niedźwiedzi jaskiniowych, żółwi, ślimaków, małży, krocionogów, ryb, susłów i lwów amerykańskich. Odkryto również wiele szkieletów plejstoceńskich mamutów, w tym prawie nienaruszony szkielet osobnika, którego nazywano Zed - jedyne brakujące elementy jego szkieletu to tylna noga, krąg i czubek czaszki, które zostały odcięte przez sprzęt budowlany w ramach przygotowań do… budowy konstrukcji parkingu. W dołach smołowych odnaleziono również częściowy szkielet ludzki (kobiecy), datowany na około 10 tysięcy lat oraz kości kota szablozębnego, datowane na około 15 tysięcy lat, z charakterystycznymi nacięciami, które mogą być śladami prymitywnych narzędzi.
Znaleziska pozwalają także odtworzyć klimat panujący podczas epoki lodowcowej na terenie Los Angeles. Tereny południowej Kalifornii pokrywała wtedy zimna i sucha stepo-tundra porośnięta trawami, ziołami i niskimi krzewami.
Teraz, gdy siedziałam w laboratorium, za oknem widać było skutki kolejnych zmian klimatu – w Kalifornii znów zaczynał się sezon pożarów. Mieszkańcy Santa Cruz obserwują sytuację z niepokojem, mając nadzieję, że nie powtórzy się sytuacja sprzed roku, kiedy to przez wiele tygodni płonęły olbrzymie obszary blisko miasta. Czarny dym gryzł w oczy, a Santa Cruz pokryte było warstwą ciemnego popiołu. Wielu ludzi straciło domy, wielu ewakuowano, spłonęły całe połacie lasów. Najbardziej dziwiło to, że pożary dotykały terenów położonych nad samym oceanem! Kilka kroków do wody, a jednak wszystko jest wyschnięte na wiór. Co zaskakujące, w Santa Cruz temperatury od początku kwietnia są niezmienne – rano 15 stopni Celsjusza, po południu „zaledwie” 20-24 stopnie Celsjusza (temperatura odczuwalna). Zaskoczeniem były upały w Kanadzie i… w Laponii (powyżej 35 stopni Celsjusza)!
Balto i Togo
Odkąd zdjęto restrykcje, w laboratorium zrobiło się tłoczno – w końcu nie było limitu osób i można było zajmować wszystkie blaty! W międzyczasie rozmawialiśmy o swoich projektach i tak dowiedziałam się o niezwykłej historii bohaterskiego psa Balto, którego próby tkanek były analizowane przez jednego z postdoków. Balto, syberyjski husky, urodził się i mieszkał w mieście Nome na Alasce. W styczniu 1925 roku dzieci w Nome zaczęły chorować na błonicę i miastu groziła epidemia. Trzeba było działać natychmiast, a jedynym rozwiązaniem było jak najszybsze przetransportowanie antytoksyny ze szpitala w Anchorage, oddalonego o 1600 kilometrów. Najbliższa stacja kolejowa znajdowała się jednak 1000 kilometrów od Nome, a zła pogoda uniemożliwiła transport drogą powietrzną czy wodną.
I tak oto w drogę (podzieloną na etapy) ruszyły psie zaprzęgi! Nie było łatwo, bo warunki pogodowe były naprawdę bardzo trudne – wiatr wiał z prędkością 100 kilometrów na godzinę, a mróz sięgał 40 stopni Celsjusza poniżej zera. Paczkę z lekarstwem przekazano właścicielowi zaprzęgu z Balto, który wcześniej pracował w zaprzęgach dla kopalni w Nome. Natychmiast ruszono w drogę powrotną, ale niestety już po paru godzinach właściciel zaprzęgu doznał ślepoty śnieżnej. Zaprzęg jednak nie zatrzymywał się – pomimo zamieci, przez następne 20 godzin Balto biegł przed siebie, prowadzony przez niezawodny instynkt prosto do celu.
Obliczono, że wszystkie etapy karkołomnej wyprawy, liczące łącznie 674 mile (około 1100 kilometrów) powinny potrwać 13 dni. Wyczerpane psy wróciły do Nome po 127,5 godzinach, czyli… po niecałych 6 dniach! I uratowały życie chorych dzieci oraz uchroniły miasteczko przed wybuchem epidemii.
Balto stał się bohaterem, a pod koniec 1925 roku w Central Parku w Nowym Jorku odsłonięto jego pomnik. Po śmierci w 1933 roku ciało Balto zostało zakonserwowane i dziś można go oglądać w Cleveland Museum of Natural History, sam Balto został bohaterem wielu filmów. Okazuje się jednak, że najdłuższy i najtrudniejszy etap trasy do Nome (prowadzący przez zamarzniętą zatokę) pokonał inny zaprzęg, którego liderem był pies Togo, zapomniany bohater! Od 1973 roku na cześć Balto i reszty dzielnej ekipy na Alasce organizowany jest wyścig Idiatord, jeden z najbardziej prestiżowych i najtrudniejszych wyścigów psich zaprzęgów w Ameryce Północnej.
Genetyczne pamiątki
W PGL dużym powodzeniem cieszyły się także analizy paleoklimatyczne, wykorzystujące zapisy osadowe z okresów glacjałów i interglacjałów, na przykład osady lodowcowe, jeziorne czy jaskiniowe. Osady te okazują się skarbnicą wiedzy, można w nich na przykład znaleźć antyczny DNA różnych roślin i zwierząt. Analizy osadów z jaskini Satsurblia w Gruzji, datowanych na 25 tysięcy lat ujawniły DNA ludzkie (ze znaczną zawartością komponentu euroazjatyckiego, który jest charakterystyczny dla większości poglacjalnych populacji ludzi z obszaru północnej Afryki, Bliskiego Wschodu i części Europy), DNA wilka (wykazujący znaczne podobieństwo do wymarłych wilków i psów z obszarów Eurazji, reprezentujący wcześniej nieznaną i prawdopodobnie wymarłą linię kaukaską) oraz DNA żubra nizinnego (wykazujący, że struktura populacji tego gatunku znacznie zmieniła się od czasów ostatniego zlodowacenia). Przykłady te jasno pokazują, że analizy osadów dostarczają nowych danych na temat historii ewolucyjnej i filogeografii.
Z kolei Beth Shapiro i Ed Green porównali genomy ludzi współczesnych i archaiczne genomy różnych hominidów (m.in. neandertalczyków czy denisowian), aby odtworzyć wzorce mieszania się genów pomiędzy tymi grupami w przeszłości. Opracowany przez nich algorytm wykazał, że jedynie 1,5-7% genomu współczesnych ludzi jest unikatowe (czyli niedzielone z genomami innych hominidów), a w ciągu ostatnich 600 tysięcy lat genom Homo sapiens ulegał ciągłym zmianom adaptacyjnym, głównie w obrębie genów odpowiedzialnych za rozwój i funkcjonowanie mózgu.
Analizy te wykazały również, że ewolucja ludzi współczesnych składała się z kilku intensywnych etapów, swoistych eksplozji zmian. Beth i Ed potwierdzili oczywiście wymianę genów między ludźmi współczesnymi i neandertalczykami – geny naszych wymarłych krewnych znaleźć można w populacjach euroazjatyckich i afrykańskich. Przeniesienie genów neandertalczyków do genomów populacji euroazjatyckich wydarzyło się całkiem niedawno (w skali całego procesu ewolucji człowieka współczesnego), bo „jedynie” około 74 tysięcy lat temu. Wzorce zmienności sugerują, że wymiana ta dokonała się w niewielkiej grupie, która później rozprzestrzeniła się na obszary całej Eurazji, niosąc ze sobą genetyczną „pamiątkę”. Z kolei współczesne populacje ludzi z obszarów Australii i Oceanii wykazują ślady wymiany genów z denisowianami (szczątki tych hominidów po raz pierwszy odkryto w Denisowej Jaskini na Syberii).
Nie ukrywam, że kręci mi się w oku łezka, gdy pomyślę, że już czas wracać i opuścić to niezwykłe miejsce i tych niezwykłych ludzi. Od lat współpracuję z różnymi ośrodkami naukowymi, ale Paleogenomics Laboratory jest miejscem wyjątkowym. Bardzo podoba mi się jego organizacja i na pewno zabiorę ze sobą wiele przyjaźni, przemyśleń i… wzorów do naśladowania. Być może kiedyś będę miała szansę odtworzyć je w swoim zespole. Być może kiedyś tu wrócę.
Joanna Stojak
Dr Joanna Stojak jest stypendystką Fulbright Senior Award 2020/2021 na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz.