Naukowa agora
Naukowa agora
Wiedza kontra ignorancja
- Autor: Prezydium Komitetu Biologii Ewolucyjnej i Teoretycznej PAN
- Odsłon: 3783
Lustracja "po toruńsku"
- Autor: Stanisław Salmonowicz
- Odsłon: 3423
Reformatorom pod rozwagę
- Autor: Wacław Wasiak
- Odsłon: 2733
Odnosi się wrażenie, że cały wysiłek kierujemy na opisanie technologii "jak zrobić', nie wiedząc "co mamy robic".
W proponowanych rozwiązaniach modernizacji systemu organizacji i finansowania badań i rozwoju w Polsce, poza zmierzającymi do usprawnienia powiązań między sferą nauki i gospodarki są także takie, które prowadzą do ograniczenia krajowego potencjału badawczego.
Chodzi o zmniejszenie liczby zatrudnionych w sferze b+r wskutek likwidacji wielu jednostek oraz zmniejszenie stopnia wykorzystania innych placówek przez pozbawienie ich możliwości korzystania z finansowego wsparcia ze strony państwa.
(np. możliwość korzystania z podmiotowej dotacji na działalność statutową wyłącznie przez placówki z I i II kategorią. Na szczęście, decyzją MNiSW jednostki z kategorią III i IV nie będą jej całkowicie pozbawione w 2007 r.).
Również w projekcie ustawy o Narodowym Centrum Badań i Rozwoju wyłączono z udziału w realizacji zadań badawczych placówki, które uzyskały kategorię III i wyższe. Można rozumieć troskę ustawodawcy o preferowanie jednostek najlepszych, jednak trzeba mieć również na uwadze niedoskonałości obowiązującego aktualnie systemu oceny parametrycznej.
Jeśli utrzymane byłyby te uregulowania, oznaczałoby to, iż z 845 jednostek naukowych poddanych ocenie aż 264 – a więc ponad 30% - pozbawionych zostanie wsparcia ze strony budżetu oraz arbitralnie wyłączonych z kooperacji z NCBR.
Wśród tych jednostek znajduje się ok. 40, które posiadają znaczący potencjał naukowy oraz uprawnienia do nadawania stopni naukowych, m in.: Instytut Budownictwa Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa, a także Instytut Reumatologii, Instytut Melioracji i Użytków Zielonych, Instytut Badawczy Leśnictwa, Państwowy Zakład Higieny – Instytut Naukowo-Badawczy, Wojskowy Instytut Higieny i Epidemiologii.
W grupie tej znalazł się także Instytut Antybiotyków i Technologii (kategoria V), którego zespoły badawcze opracowały technologię produkcji ludzkiej insuliny znanej pod nazwą „Gensulin”. Nie wspominam już o kilkunastu znaczących instytutach technologicznych, a wśród nich - Instytucie Spawalnictwa; Mechaniki Precyzyjnej, Łączności, czy Przemysłowym Instytucie Telekomunikacji, którego opracowania zadecydowały o pozycji polskiego sprzętu wojskowego na rynkach uzbrojenia.
Przykłady te świadczą o potrzebie większej elastyczności systemu oceny. Zapewne nie bez winy są tutaj także instytuty, które niezbyt rzetelnie przygotowały dane stanowiące podstawę do oceny.
Wylać dziecko z kąpielą
Jeśli trzymać się przyjętej przez reformatorów zasady łączenia wyników oceny parametrycznej z kryteriami udziału w konkursach na realizację strategicznych programów badawczych – koordynowanych i finansowanych przez NCBR (wyłącznie jednostki kat. I i II) - to z góry wykluczyć należy strategiczny program dotyczący ochrony epidemiologicznej i walki ze skutkami skażeń bakteriologicznych. No bo kto mógłby uczestniczyć w realizacji takiego programu, jeśli obie specjalistyczne, jedyne w kraju placówki naukowe, jako nie posiadające kategorii I i II byłyby z niego ex definitione wyłączone? Chodzi o PZH (III kat.) oraz WIHE (IV kat.). A warto przypomnieć, że w obu tych instytutach zatrudnionych jest ok. 150 osób z tytułami i stopniami naukowymi, w tym 19 profesorów i 18 doktorów habilitowanych.
Trzeba zatem w projektowanych rozwiązaniach uwzględnić takie, których konsekwencje dotyczące jednostki jako instytucji nie będą dotyczyć konkretnych zespołów (grup) badawczych.
Niepokoi również zapis w ustawie o zasadach finansowania nauki, na mocy którego „na strategiczne badania naukowe i prace rozwojowe organizowane przez NCBR przeznacza się nie mniej niż 10% tych środków” (chodzi o środki finansowe na naukę, którymi dysponuje minister). Pomijam fakt, iż określenie „nie mniej niż 10%” zezwala na dowolne kształtowanie budżetu Centrum.
O wiele lepiej, także z punktu widzenia efektywności wykorzystania środków na naukę, o co słusznie zabiegają reformatorzy, byłoby określać wysokość nakładów na określone programy o znaczeniu strategicznym.
Najpierw cel, później - sposób
Byłoby jeszcze lepiej gdybyśmy mogli sformułować na najbliższe lata (np. 2007-2015 lub 2020) dwa, trzy lub kilka takich właśnie programów o znaczeniu strategicznym i do ich realizacji jako narzędzie, utworzyć NCBR, jeśli okaże się, że w inny sposób, skutecznie, efektywnie i racjonalnie zadań tych nie da się rozwiązać.
Takie rozwiązania często się stosuje. Przywołam tutaj choćby przykład amerykański z utworzeniem w 1957 r. Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych ARPA (Advanced Research Project Agency).
W projekcie ustawy o powołaniu NCBR w art.2 ust. 1 napisano: „Centrum realizuje politykę naukową państwa poprzez zarządzanie i finansowanie strategicznych programów badań naukowych”. Konia z rzędem temu, kto poda choć jeden przykład takiego programu. Nie sformułowano takiego w ostatnich kilkunastu latach reformowania polskiej nauki i gospodarki.
Wykazaliśmy natomiast wiele inwencji i aktywności na polu tworzenia różnych struktur w obszarze zarządzania nauką, zresztą bez większych rezultatów. Być może dlatego, iż nie koncentrowaliśmy uwagi na tym „co robić”? Jakie cele realizować?
Obserwując z bliska od prawie 40 lat wysiłki na rzecz zwiększenia społecznej efektywności nauki, mogę stwierdzić, iż tylko wtedy udawało się uzyskać w tym zakresie satysfakcjonujący wynik, kiedy rozpoczynano od sformułowania zadania „co mamy zrobić?”, a następnie poszukiwano odpowiedzi na pytanie „jak to zrobić”. Odnoszę wrażenie, oby mylne, że cały wysiłek kierujemy na opisanie technologii „jak zrobić”, nie wiedząc „co mamy robić”.
Brak słodyczy od mieszania
Według tej, w moim przekonaniu, złej metody prowadzone są także prace w zakresie restrukturyzacji zaplecza badawczo-rozwojowego, zwłaszcza w resorcie gospodarki. Jego kierownictwo nie ma koncepcji rozwoju polskiej gospodarki, nie potrafi też sformułować koncepcji wykorzystania posiadanego zaplecza badawczego do realizacji strategii rozwoju kraju. Aby się wykazać, konsoliduje, komercjalizuje, a najlepiej pozbyłoby się tego ciężaru, ponieważ ma problemy - jak twierdzi – ze sprawowaniem nadzoru. Choć systematycznie rozszerza jego zakres. M.in. ma temu służyć przewidziany w noweli ustawy o JBR zapis o wyznaczaniu przez ministra nadzorującego do składu rady naukowej członków spoza jednostki. Systematycznie rozbudowywana jest sprawozdawczość.
Kierownictwa różnych resortów, nie tylko gospodarki, opiniują także plany badań jednostek realizowane w ramach działalności statutowej, choć nie mają do tego ani kadr, ani kompetencji.
Natomiast, co wydawać by się mogło bardziej racjonalnym, resorty nadzorujące JBR-y, mogłyby przedstawiać podległym jednostkom propozycje zadań badawczych do realizacji w ramach działalności statutowej.
Ja nie znam takich przykładów, choć zapewne jednostkowe istnieją. Wiem natomiast, dlaczego tego nie robią. Łatwiej bowiem modernizować systemy organizacji i finansowania, niż wykreować potrzeby rozwojowe i dopiero wówczas, pod te potrzeby projektować systemy ich realizacji.
Podejście indywidualne
Wskazując na potencjalne niebezpieczeństwa wynikające z proponowanych rozwiązań, nie mam bynajmniej na celu zachowania status quo. Nie jestem zwolennikiem finansowania jednostek nieefektywnych, istniejących wyłącznie dzięki sprytowi ich kierownictwa w „wyłudzaniu” środków z budżetu.
Chciałbym jednak, aby każdy przypadek rozpatrywać indywidualnie. Różne są bowiem przyczyny zapaści w niektórych jednostkach. Często przyczyny kłopotów znajdują się poza jednostką. W wielu przypadkach jednostce wartościowej i potrzebnej z punktu widzenia interesów państwa i gospodarki, a także regionu, potrzebne jest chwilowe wsparcie, w tym finansowe, choć nie tylko.
Na tym właśnie polegają procesy dostosowywania się do nowych warunków, pokonywania występujących trudności, sprostania konkurencji itp.
Niestety, w trakcie kilkunastu lat restrukturyzacji polskiej nauki, przynajmniej w części dotyczącej jbr-ów, nie spotkałem się z przypadkiem dokapitalizowania jednostki, tak jak dzieje się to w sektorze przedsiębiorstw. Po to, aby zrealizować racjonalnie zaprojektowany proces naprawczy, jeśli uznano, iż jednostka ta jest potrzebna z punktu widzenia interesów gospodarki i państwa.
Odnoszę wrażenie – oby mylne – że im więcej „upadnie” tym lepiej. Można przecież korzystać z dorobku światowej nauki. Zresztą były już formułowane opinie: „po co inwestować we własną naukę, za te środki można kupić potrzebne technologie za granicą”.
Być może, po zrealizowaniu programu konsolidacji i komercjalizacji jednostek badawczo-rozwojowych w resorcie gospodarki w miejsce dotychczas działających ponad 100 jednostek pozostanie 30-35 dużych skonsolidowanych?
Czy jednak po drodze nie stracimy zbyt wiele z tak deficytowego potencjału rozwojowego? I to w sytuacji kiedy możemy liczyć na 5-7 mld euro, w latach 2007-2013 na badania i rozwój ze środków UE. Nawet jeśli byłoby to 800 mln euro rocznie. Jest to drugi budżet państwa na naukę. Czy środki te będzie w stanie wykorzystać zdziesiątkowane zaplecze? Nadmiernie scentralizowane i zbiurokratyzowane, bez wizji ich wykorzystania?
Stąd propozycja, aby na zamierzone ulepszenia w systemie B+R spojrzeć również od strony potrzeb gospodarki i możliwości efektywnego wykorzystania szansy jaką stanowi przynależność Polski do UE, a nauki polskiej do Europejskiej Przestrzeni Badawczej.
Dyktat administracji
I na zakończenie jeszcze jedna, ważna moim zdaniem, refleksja. Otóż podejmowane działania reformatorskie mają na celu wyciągnięcie polskiej nauki ze swoistej zapaści, skutkującej niskim udziałem w unowocześnianiu gospodarki i państwa. Zatem trzeba w tym miejscu przypomnieć, iż w wielu przypadkach o zapaści polskiego zaplecza badawczego, w szczególności sektora jbr-ów, zadecydowały: wyprzedaż innowacyjnie chłonnych polskich przedsiębiorstw inwestorom zagranicznym oraz brak mechanizmów zachęcających rodzime przedsiębiorstwa do inwestowania w rozwój. Oba te zjawiska drastycznie zmniejszyły popyt na usługi badawcze rodzimej nauki.
Zatem doszukiwanie się przyczyn niskiej efektywności polskiej nauki tylko w sferze wadliwego systemu jej organizacji prowadzić może do błędnych wniosków. Co widać w proponowanych rozwiązaniach.
W warunkach zaniku popytu na naukę i dramatycznego zmniejszenia rynku innowacji rynek nie weryfikował „użyteczności” poszczególnych jednostek. Stąd też ucieczka do sztucznego, biurokratycznego, nie stosowanego w innych krajach systemu oceny nauki (ocena parametryczna). Bazowanie zatem na wynikach funkcjonującego systemu oceny przy konstruowaniu nowego systemu organizacji i finansowania nauki, może przynieść obok korzyści, także wiele strat trudnych do odrobienia. W pierwszej kolejności należy skoncentrować działania na rzecz ożywienia (a praktycznie stworzenia od nowa) rynku innowacji. Zatem zmianom w sektorze nauki powinny odpowiadać stosowne ulepszenia w sektorze gospodarki.
I jeszcze jedna refleksja, a właściwie pytanie. Czy ktoś monitoruje stan polskiej nauki z punktu widzenia dokonujących się w tym obszarze zmian jakościowych? Czy wynikom oceny parametrycznej towarzyszy refleksja lub zaniepokojenie niską oceną placówek ważnych z punktu widzenia interesu narodowego, gospodarki i państwa? Czy w ogóle jest nam bliskie rozumowanie kategoriami „szczególnej przydatności placówki badawczej” z punktu widzenia rozwoju gospodarki, zapewnienia bezpieczeństwa, rozwoju kultury itp.? Obawiam się, oby bezpodstawnie, że tylko dokonujemy pomiaru. A wynikami interesują się wyłącznie same placówki.
Wacław Wasiak
Dlaczego politycy chcą być profesorami?
- Autor: red.
- Odsłon: 3336
Politycy; parlamentarzyści, nawet premierzy, wicepremierzy, ministrowie, szykują sobie jeszcze podczas pełnienia funkcji politycznych gniazdka na uczelniach, zarówno dla siebie jak i swoich rodzin.
Prof. Lech W. Zacher, Wyższa Szkoła Przedsiębiorczości i Zarządzania im. L. Koźmińskiego
Jest to problem złożony, bo bywa i tak, że i profesorowie chcą być politykami. Dlaczego jednak politycy chcą być profesorami? Przyczyny są różne i zindywidualizowane. Otóż politycy mają dużą żądzę władzy, a do jej zaspokojenia potrzebne są różne instytucje: wojsko, policja, prokuratura, sądy. Na poparcie swojej wartości, polityk potrzebowałby także tytułu naukowego, który podniósłby jego autorytet. Zwłaszcza, że w Polsce tytuł naukowy ma dużą wartość, co bierze się z wyniszczenia przez wojnę inteligencji i tworzeniu jej później z warstw robotniczo-chłopskich.
Te klasy ceniły naukę i to zostało do dzisiaj w mentalności ludzi, choć kapitalizm tę mentalność powoli zmienia. Dzisiaj zamiast wiedzy bardziej ceni się pieniądze, bogactwo, wykształcają się takie cechy jak chciwość, korupcja. Niemniej, w mentalności ludzi - także polityków - ciągle ważne jest zdobycie tytułu naukowego. Choć byli przecież tacy giganci jak prezydent Mościcki czy Narutowicz, umiejący łączyć funkcję polityka i naukowca.
Niestety, dzisiaj ani w polityce, ani w nauce nie ma ludzi tego formatu. Dziś u polityków dominuje żądza zawładnięcia wszystkimi obszarami - także nauki. Politycy; parlamentarzyści, nawet premierzy, wicepremierzy, ministrowie, szykują sobie jeszcze podczas pełnienia funkcji politycznych gniazdka na uczelniach, zarówno dla siebie jak i swoich rodzin.
W zwyczaju amerykańskim, który uważam za dobry, politycy kończący swoją karierę nie zostają profesorami, bo to zajęcie naukowe, ale prowadzą wykłady na uczelniach, dzieląc się swoim doświadczeniem ze studentami. Z tych wykładów pożytek czerpią także naukowcy, głównie politolodzy, którzy poznają sposób myślenia polityka, jego ocenę rzeczywistości. Jest to uczciwszy, lepszy sposób na to, żeby z polityków nie czynić pseudonaukowców.
Jeśli byli politycy jako pseudonaukowcy wykładają na uczelniach, to także oddziałują na swoje otoczenie negatywnie, gdyż w ich otoczeniu pojawiają się natychmiast grupy klakierów i lizusów. Trzeba umieć odróżniać profesora akademickiego, zajmującego się nauką, publikującego w czasopismach naukowych, piszącego książki ze swojej dziedziny wiedzy od pseudoprofesora, który chce odgrywać ważną rolę, wpływać na decyzje otoczenia.
Ale nie tylko ludzi władzy ambicja pcha do zdobywania tytułów naukowych. Mamy przykłady w historii, że tytuł naukowy był atrakcyjny także dla wojskowych, jak to jest do dzisiaj w państwach Ameryki Południowej. To często wynika z kompleksów. Tak było z Napoleonem, który kompleks niskiego wzrostu rekompensował sobie zdobywaniem władzy absolutnej. Ale są też kompleksy prowincjonalizmu - chodzi o to, żeby cała wieś wiedziała, jakie osiągnięcia ma jeden z jej mieszkańców . To są przesłanki psychologiczne i mało znane, gdyż nikt takich badań dotąd w Polsce nie robił. Robili je tylko Amerykanie. Zmarły w 2004 r. prof. Ziemowit Pietraś zajmował się kiedyś patologią elit politycznych. Wielu wybitnych polityków było bowiem paranoikami, choć wielu panowało nad tymi odchyleniami.
Na szczęście, nie każdy ma taką żądzę władzy, a najwybitniejsi uczeni zwykle nie mają z polityką nic wspólnego, ślęcząc latami nad swoimi pracami. Nobliści nie pchają się do polityki, ale są i tacy uczeni, którzy mają wybujałe ambicje pozanaukowe lub nie spełnili się w nauce i chcą sobie te niepowodzenia zrekompensować w innej dziedzinie. Niestety, często nie są także i dobrymi politykami. Ale są i dobre przykłady, np. kanclerz Angela Merkel czy Henry Kissinger - sprawdzający się w obu dziedzinach; nauce i polityce.
Jest jednak jedna rzecz, która łączy te dwa zawody: polityka i uczonego. To metodologia. Polityk winien umieć użyć swojego zasobu wiedzy do identyfikacji i oceny problemów, jakie musi rozwiązywać - jest to taka sama metodologia jak w nauce. Ale to dotyczy zwykle polityków wysokiego szczebla. Jednym słowem, można powiedzieć: politycy do polityki, uczeni - do nauki. Mutanty bywają nieudane, a często także groźne. Ci, którzy zmieniają ten podział rozszerzając zadania na obie dziedziny winni być ostrożni, gdyż mogą stracić najwięcej - w żadnej dziedzinie mogą nie być dobrzy i wiarygodni, choćby dlatego, że obie te role są czasochłonne i wymagają całkowitego poświęcenia. Jeśli następuje ich łączenie, to w ten sposób powstaje nieprawdziwa nauka i polityka, choć potrzebujemy jednej i drugiej.
Prof. Marek Ziółkowski, wicemarszalek Senatu RP, Uniwersytet Adama Mickiewicza
Zacznę przewrotnie od pytania odwrotnego: dlaczego profesorowie chcą funkcjonować w polityce. Z punktu widzenia prestiżu zawodów jest to decyzja niejako masochistyczna; profesorowie są ciągle na jednym pierwszych miejsc hierarchii prestiżu, a politycy na ostatnim. Przesłanki tej decyzji są oczywiście bardzo różne, od najbardziej wzniosłych do bardzo przyziemnych. Dla części profesorów - polityków, zwłaszcza z dziedziny nauk społecznych, motywacją może być okazja do „obserwacji uczestniczącej”, kiedy to zza trochę „schizofrenicznej szybki” patrzy się na swoją i swoich kolegów aktywność polityczną, dziwując się niejednokrotnie może nie tyle przebiegiem, ile rezultatami tej działalności, by potem wykorzystywać te obserwacje do pewnych naukowych uogólnień.
Natomiast ochota na „ruch kadrowy” w drugą stronę wynika – jak mi się wydaje - z następujących okoliczności. Posiadanie tytułu profesorskiego jest dla polityka bardzo ważnym elementem jego niezależności; ponieważ wiadomo, że kariera polityczna jest niepewna, a łaska wyborców i politycznych gremiów decyzyjnych na pstrym koniu jeździ, to warto posiadać miejsce, do którego zawsze można zawodowo wrócić. Politycy zatem nie będący profesorami, obserwując swoich kolegów polityków - profesorów, nabierają ochoty na podobne, bardzo zresztą jako się rzekło prestiżowe, zabezpieczenie sobie dalszej kariery życiowej. Posiadanie takiego zabezpieczenia pozwala też na podejmowanie bardziej samodzielnych działań w samej sferze politycznej, w tym np. na mniej lub bardziej widoczne przeciwstawianie się poleceniom politycznych liderów.
Działalność polityczna i działalność naukowa i dydaktyczna mają zresztą pewne podobne cechy. Jeśli ktoś przyzwyczaił się do niestandardowego rozkładu godzin aktywności politycznej, to po jej zakończeniu trudno mu decydować się na spędzanie ośmiu godzin za biurkiem i chętniej wybierze profesję, gdzie godzinowy rozkład dnia jest równie swobodny i mało rutynowy.
Wydaje się wreszcie, że w dzisiejszej Polsce - zwłaszcza w sektorze uczelni niepublicznych, w których wykładane są głównie nauki społeczne – istnieje ciągle olbrzymie zapotrzebowanie na wykładowców (choć zapewne zmieni się to z powodów czysto demograficznych w ciągu kilku najbliższych lat). W wielu uczelniach mniej liczy się przy tym ich ściśle merytoryczna kompetencja, a bardziej ich pozanaukowa pozycja i widoczność społeczna mogąca być wabikiem dla potencjalnych studentów. W wielu uczelniach publicznych rektorami i wykładowcami stają się przy tym nie tylko profesorowie tytularni czy nawet „uczelniani” (ze stopniem doktora habilitowanego), ale osoby ze stopniem doktora, lub nawet bez niego, tytułowani mimo to często „profesorami”.
Nie ma też wątpliwości, że obecnie znacznie łatwiej niż kiedyś (zwłaszcza w niektórych dyscyplinach z politologią na czele) uzyskiwać można stopnie doktorów i doktorów habilitowanych, toteż znacznie łatwiej można być tytułowanym „profesorem”. Wykładanie w uczelniach – zwłaszcza niepublicznych – jest przy tym ciągle jeszcze atrakcyjne finansowo.
Prof. Henryk Domański, Instytut Filozofii i Socjologii PAN
Należałoby przede wszystkim ustalić, czy byli politycy są jakoś szczególnie nadreprezentowani wśród ludzi nauki. Nie byłoby zaskoczeniem, gdyby okazało się, że głównym kierunkiem odpływu z polityki jest biznes (co odzwierciedlałoby wyniki potocznych obserwacji). Takich badań się niestety nie robi. Ale załóżmy, że rzeczywiście przechodzenie ze stanowisk politycznych na pozycje naukowe jest znaczącym zjawiskiem. Jeżeli tak, to wskazałby trzy główne przyczyny tego odpływu.
Pierwsza z nich może mieć charakter naturalnego powrotu do zawodów wykonywanych przed wejściem do polityki. Prawdopodobnie byli politycy, którzy zostają profesorami, nie zaczynają od stopnia asystenta. tzn. przed rozpoczęciem kariery politycznej, pokonali już jakieś szczeble w hierarchii naukowej i nie zaczynają od nowa. Byłby to rodzaj takiej biografii życiowej, gdy po skończeniu studiów, pracuje się na wyższej uczelni, robi doktorat - a może habilitację – ale w wyniku sprzyjających okoliczności, kandydat na naukowca wchodzi do parlamentu, zostaje ministrem, podsekretarzem stanu, itp. Stając przed koniecznością wyjścia z polityki kierują swe kroki do zawodu, na którym się znają najlepiej.
Ale dlaczego nauka miałaby być bardziej atrakcyjnym polem aktywności niż inne zawody? Wydaje się, że kariera naukowa jest najlepszym sposobem na uwiarygodnienie się w roli eksperta. Niezależnie od tego, czy były parlamentarzysta (minister, wysoki urzędnik) chce wrócić do polityki, czy też myśli przyszłościowo, o zajmowaniu lukratywnych stanowisk w biznesie, tytuł profesora staje się dodatkowym atutem Za tytułem profesora kryje się bowiem jakaś gwarancja profesjonalizmu, szerokości spojrzenia i kompetencji poznawczych. Naukowiec z tytułem jest kandydatem pożądanym na rynku pracy w wielu dziedzinach. Dla osób mających perspektywę powrotu do polityki, tytuł profesora może być skutecznym instrumentem jako symbol umiaru, rozwagi, które na polskiej scenie politycznej są dobrami rzadkimi.
Po trzecie, przechodzenie z polityki do nauki wydaje się być potwierdzeniem znanego faktu, że profesorowie cieszą się w Polsce nieprzerwanie najwyższym prestiżem społecznym. Przypomnijmy, że od 1958 r., tj. odkąd prowadzone są w Polsce badania nad prestiżem zawodów, „profesor uniwersytetu” sytuuje się niezmiennie na pierwszym miejscu w tej hierarchii, wyprzedzając inne zawody inteligenckie, nie mówiąc o politykach i przedstawicielach wielkiego biznesu. Prestiż jest dobrem pożądanym przez wszystkich, a odbieranie jego oznak jest wysoką nagrodą. Jeżeli nawet byli politycy nie znają wyników tych badań, to zastanawiając się nad dalsza karierą zawodową kierują się m.in. potrzebą uzyskiwania prestiżu. Tytuł profesora nie zapewnia wysokich dochodów, ale rekompensatą jest uznanie w codziennych kontaktach i estyma społeczna.
Prof. Maciej Grabski, Fundacja na rzecz Nauki Polskiej
Przyczynę transferów pomiędzy nauką i polityką stymuluje moim zdaniem wciąż jeszcze znacznie wyższe uznanie społeczne jakim cieszą się profesorowie niż to, które posiadają politycy.
Jak zauważył Ryszard Kapuściński, jedną z najważniejszych, a nazbyt często jedyną umiejętność, którą musi odznaczać się polityk, aby zdobyć poklask tłumu, a związku z tym osiągnąć polityczną pozycję, jest granicząca z logoreą zdolność potoczystego przemawiania. To dobrze prezentuje się na wiecu czy w telewizji i zapewnia przewagę nad oponentem.
Z licznych badań wiadomo, że łatwiej pamięta się wielomównych, niż tych którzy mówią z sensem, którego i tak większość słuchaczy nie rozumie. Widz telewizyjny łatwo przyjmuje, że gdy ktoś dużo i gładko przemawia to znaczy, że ma coś do powiedzenia. Toteż nic dziwnego, że bardzo wielu polityków, szczególnie tych, których jedyny sukces w życiu polegał na osiągnięciu jakiegoś miejsca w politycznej hierarchii, zaczyna wierzyć w swoją unikalność i jej związek z mówieniem. Gdy tracą polityczną pozycję, wpadają we frustrujący stan niebytu, bowiem nie ma już trybun, dziennikarze nie podtykają mikrofonów, telewizja przestaje zapraszać. To traumatyczne doświadczenie. Prostą metodą wydobycia się z tego stanu wydaje się sięgnięcie po status wykładowcy na wyższej uczelni - a więc zastąpienie trybuny katedrą, a wyborców– studentami.
Poczucie własnej pozycji społecznej i ważności zostają uratowane, znowu będzie audytorium, a i jakieś honoraria są nie są do pogardzenia dla kogoś, kto poza grami politycznymi wiele nie potrafi. Byle tylko znalazły się uczelnie, które zechcą zlecić coś więcej niż tylko pojedynczy wykład na seminarium studentów politologii.
I tu pojawia się problem, gdyż aby zostać wykładowcą w większości dyscyplin trzeba czegoś więcej niż tylko umiejętności wysławiania się. Aby to osiągnąć, trzeba zaczynać bardzo wcześnie i włożyć ogromną pracę. Od czegóż są jednak małe prywatne szkoły i status profesora uczelnianego? Któż tam rozróżni stanowisko profesorskie od tytułu, a „prof.” przed nazwiskiem nadaje przecież tak brakującego dostojeństwa. Czasami myślę sobie złośliwie, że to właśnie mają na względzie niektórzy posłowie domagając się od lat likwidacji tytułu profesorskiego.
Kwalifikacje zapewniające sukces w polityce są całkowicie odmienne od tych, których wymaga nauka. Przekonanie zarówno polityków jak i naukowców o wymienności swoich ról najczęściej jest usprawiedliwione jedynie bardzo wysokim mniemaniem o sobie. Mniemanie, że ktoś świetnie nadaje się na profesora, bo był ministrem i w związku z tym posiada jakąś ukrytą mądrość jest jednakowo śmieszne jak twierdzenie, że ktoś będzie sprawnym i skutecznym politykiem, gdyż wyróżnia go tytuł profesorski. Chwalebne wyjątki można policzyć na palcach jednej ręki. Każda z tych profesji wymaga całkowicie innej drogi zawodowej i wykształcenia innego sposobu myślenia. W starych, stabilnych demokracjach takie transfery od dawna nie mają już miejsca.