Naukowa agora
Naukowa agora
Rządzenie zamiast zarządzania
- Autor: Stanisława Okularczyk
- Odsłon: 4004
Działania władzy, której celem jest meritum działalności zwie się zarządzaniem, natomiast władza dla samej władzy z przesłanek politycznych jest rządzeniem.
Niedawno wielu z nas nawet nie śniło, że będziemy żyć w kraju autonomicznym i demokratycznym. W kraju o kwitnącej gospodarce, będącej w przewadze prywatnej własności. Ta część efektywnej gospodarki ma niewątpliwie mobilną kadrę i dobre wyniki, gdyż jest profesjonalnie zarządzana, a nie rządzona. Obecnie przyszła jednak pora, aby wprowadzić pewne zmiany w polskim systemie badań naukowych, w tym także prowadzonych w jednostkach badawczo-rozwojowych.
Natura pracy naukowej jest nieco inna niż natura gospodarki. Łączy je tylko to, że wszędzie konieczna jest kompetencja i profesjonalizm. Wprowadzając radykalne zmiany bez znajomości jej specyfiki, można bardzo zaszkodzić. Szkodząc systemowi badań naukowych, można doprowadzić do rozstroju całego logicznego procesu, w którym obowiązuje pewna ciągłość. Jego kolejność jest taka : koncepcja badań – badania podstawowe – badania stosowane – wdrożenia wyników - produkcja z zastosowaniem innowacji – efekt ekonomiczny i społeczny w gospodarce. Wynika więc z tego, że zmiany normatywów prawnych, np. ustawowe, wywierają skutki w całym tym łańcuchu. Naruszają one nie tylko proces "naukowo- innowacyjny", ale także decydują o losach ludzi, którzy długie lata, a czasem całe życie, pracowali bez mała na zasadach wolontariatu. Wielka więc odpowiedzialność ciąży na twórcach wszelkich zmian w tym systemie.
Przez całe dziesięciolecia, i niestety do dziś, w jednostkach badawczo-rozwojowych profesor ma gażę nie większą niż sekretarka w urzędzie administracji samorządowej. Pracownicy techniczni mają tak niskie płace, że nie mają „zdolności kredytowej” uzyskiwania pożyczki w macierzystym instytucie, gdyż miesięczne potrącenia obniżyłyby im płace do poziomu poniżej socjalnego. Nieliczni naukowcy jbr-ów ,którzy uzyskali grant, mają szczęście zarabiać nieco więcej, ale oznacza to pracę na „okrągło”, czyli w praktyce życie wyłącznie dla instytutu.
Jeden zawinił - wszystkich wieszają?
Prawdą jest, iż niektóre małe instytuty specjalizują się w bardzo wąskiej dyscyplinie. Racjonalniej byłoby włączyć je do badań w dużych placówkach, które także obejmują ten obszar wiedzy i badań. Duże jbr-y zatrudniają zazwyczaj po kilkudziesięciu samodzielnych pracowników naukowych, w tym profesorów o renomie światowej, współpracujących z licznymi placówkami zagranicznymi. Instytuty te mają uprawnienia doktoryzowania, habilitacji i wnioskowania o tytuły profesorskie. Poziom ich badań nie ustępuje badaniom europejskim i światowym. W dowód uznania, niektóre jbr-y uzyskały w darowiźnie najnowszej generacji aparaturę badawczą z amerykańskich, japońskich czy europejskich placówek badawczych czy dydaktyczno-badawczych. Instytuty te dysponują najnowszą aparaturą badawczą na miarę poziomu prowadzonych badań naukowych.
Jednostki funkcjonujące poza dużymi aglomeracjami często dysponują i zarządzają także dużymi obszarami ziemi i zabytkowymi budowlami. Nie zawsze są one w całości niezbędne do prowadzenia badań. Nierzadko podlegają dekapitalizacji i nie zawsze są wykorzystywane optymalnie . Zdarza się, (aczkolwiek sporadycznie), że kadra zarządzająca tymi placówkami zbywa ten majątek w sposób partykularny, „prywatny”. Te pojedyncze przypadki nie mogą jednak rzutować na wszystkie jbr-y, które o wiele lepiej gospodarują i zarządzają majątkiem niż inne podmioty. Niestety, nie ma chyba w Polsce dziedziny, której nie dotknęłaby zaraza korupcji. Zdarzyła się także w jednym z jbr-ów. Jest to godne ubolewania, gdyż rzuca to cień na wszystkie placówki.
Prawdopodobnie fakt ten przyspieszył decyzję rządu o nowelizacji ustawy o jbr-ach i w takim jej kształcie. W zależności od tego, jaka będzie ta nowelizacja ostatecznie, takie będą przyszłe losy jbr-ów i ich kadr naukowych.
Co można poprawić, a co zepsuć
W tej fazie procedowania i legislacji jest jeszcze szansa na udoskonalenie projektu tej ustawy dzięki poprawkom poselskim. Pomocna tu jest żywiołowa reakcja środowiska naukowego – Rady Głównej Jednostek Badawczo-Rozwojowych wobec meritum tego projektu. RG JBR, uczestnicząc aktywnie w posiedzeniach komisji sejmowej zajmującej się tą ustawą, wniosła do niej kilkadziesiąt poprawek. Ja złożyłam ich siedemnaście. Poprawki te „przebiją” się lub nie w głosowaniach komisji i na sali sejmowej. Wiadomo, iż przewagę głosów ma koalicja rządowa. Czego dotyczą zmiany ustawy, jakie dają one szanse rozwojowi nauki, a jakie niosą zagrożenia?
Nie widzę tam aspektów wzmacniających kondycję tych placówek oraz zwiększających ich szanse. Główna cechą tej nowelizacji jest centralizacja władzy w funkcjonowaniu jbr. Wyraża się to między innymi w :
- usuwaniu dyrekcji instytutów i powoływaniu nowych automatycznie po wejściu w życie ustawy
- automatycznym wygaśnięciu funkcji dotychczasowej rady naukowej i wyborze nowej
- powoływaniu przez ministra (z pominięciem trybu tajnych wyborów) 30% składu rady naukowej tzw. fachowców spoza instytutu
- drastycznym obniżeniu kryteriów wyboru nowego dyrektora, polegające na nie wymaganiu m.in. znajomości języka obcego, kandydat nie musi mieć nawet wykształcenia zgodnego ze specjalizacją instytutu, w którym kandyduje
- ustanowieniu prokury dyrektora bez określenia jakichkolwiek dla niej wymogów (tym samym dopuszcza się do rządzenia instytutem każdego, byle tylko jego opcja polityczna była pożądana)
- ustanowieniu procedury upadłości jbr, przy czym majątek jej może być przekazywany w drodze darowizny bez określenia wymogów komu i dlaczego,
- inicjowaniu likwidacji, łączenia czy dzielenia tych placówek przez ministra (a nie dyrektora jbr, czy jej radę naukową)
Jest w tej nowelizacji także wiele zmian centralizujących władzę i pozbawiających niezależność tych placówek. Na uwagę zasługuje fakt, iż treść zmian ustawy nie wnosi w ogóle materii usprawniającej, polepszającej, czy podnoszącej poziom tych placówek.
Moim zdaniem, konieczna jest zupełnie nowa ustawa o jbr-ach, spójna z innymi ustawami dotyczącymi nauki, radykalnie zmieniająca cały system organizacji i finansowania nauki. W szczególności konieczne jest jej dostosowanie do potrzeb gospodarki .Tego jednak nie powinni czynić urzędnicy, a szczególnie politycy spoza środowiska naukowego.
Potrzebna mapa polskiej nauki
W jbr-ach były i są czynione próby naprawcze i szkoda, że zostały one wyprzedzone tą nowelizacją. Moim zdaniem, jakiekolwiek zmiany w jbr-ach powinny być poprzedzone diagnozą, w której trzeba ustalić :
- które placówki prowadzą badania z jakiej tematyki,
- jak liczna jest kadra i o jakim statusie naukowym,
- jakim majątkiem dysponują jbr-y
- jaka mają aparaturę
- ile kosztują badania w poszczególnych placówkach o tej samej tematyce lub pokrewnej
- jakie są potrzeby gospodarki na innowacje z tego zakresu
- jaki jest zakres zamówień na te badania
- ile wyników badań i już gotowych innowacji lub nawet produktów płynie do nas z zagranicy z tej dziedziny.
Po takiej diagnozie powstanie rodzaj „mapy” polskiej nauki, która nam da obiektywne informacje do podejmowania decyzji: co dalej? Które placówki z którymi łączyć, dzielić, itp. Po pierwsze, czy powtarzać badania wykonane wcześniej za granicą, których wyniki płyną do polskich firm i są w nich wdrażane .Po drugie, czy powtarzać badania o tej samej tematyce w różnych placówkach w kraju? Po trzecie, czy utrzymywać małe jbr-y o pokrewnej specjalności zamiast je połączyć w silne jednostki, doposażyć w aparaturę, dofinansować, zasilić kadrowo i dać szanse rozwoju?
Nade wszystko, koniecznie trzeba ustalić daleką perspektywę, wręcz futurologiczną strategię rozwoju polskich badań naukowych na zasadzie drożnego systemu potrzeb i ich realizacji, a nie jak jest dziś – przypadku.
Ocenić trzeba co robimy, a co UE już od dawna ma. Jaka jest w Polsce „nisza badawcza” - co trzeba badać teraz dla kraju, a co ma szanse dla zagranicy, w jakiej dziedzinie i obszarze? Trzeba mieć strategię badań na dziś, jutro i pojutrze.
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zrobiło oceną punktową placówek naukowych, co pozwala określić w pewnym przybliżeniu ich predyspozycje do realizacji badań na dobrym poziomie. Oprócz tych danych, kryteria decyzji o losach jbr-ów powinny uwzględnić ilość i jakość kadry, która de facto decyduje o ich możliwościach badawczych.
Niestety, przekazany projekt nowelizacji ustawy o jbr do laski marszałkowskiej nie ma cech merytorycznych. Nie rokuje zmian naprawczych. Nie służy nauce, ani gospodarce. Jego celem nadrzędnym jest centralizacja władzy nad nimi. Działania władzy, której celem jest meritum działalności zwie się zarządzaniem, natomiast władza dla samej władzy z przesłanek politycznych jest rządzeniem. Tu mamy do czynienia z wariantem drugim. Opowiadam się za pierwszym. Polska nauka – jak w każdym innym państwie - potrzebuje mądrego zarządzania i autonomii. Niechęć finansowania w połączeniu z ręcznym sterowaniem grozi zwiększeniem exodusu naszej kadry naukowej – tej najlepszej za granicę, a to już wielka strata wartości intelektualnych a w bliskiej perspektywie straty gospodarcze i ekonomiczne. Kto za to odpowie?
Stanisława Okularczyk
List otwarty
- Odsłon: 2955
Andrzej Ceynowa
Rektor
Uniwersytetu Gdańskiego
List otwarty
W sprawie pomówienia przy pomocy środków masowej komunikacji Rektora Uniwersytetu Gdańskiego o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa PRL
Szanowni Państwo,
W związku z przekazywanymi przez niektóre media fałszywymi informacjami na temat mojej rzekomej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL pragnę jeszcze raz publicznie odnieść się do stawianych mi zarzutów i wyjaśnić wszelkie ewentualne wątpliwości. Dotychczas udzielałem krótkich odpowiedzi, które, po odpowiednim zmontowaniu, przedstawiano opinii publicznej jako dowód, iż plączę się w zeznaniach i, jak to ujęła pani redaktor Dorota Kania, autorka artykułu „Agenci w gronostajach”, „kłamię.”
Oświadczam,
NIGDY NIE BYŁEM, NIE JESTEM I NIE ZAMIERZAM BYĆ Współpracownikiem ŻADNYCH Służb SPECJALNYCH!
Nikt nie ma żadnych podstaw by twierdzić, że kiedykolwiek świadomie i tajnie współpracowałem ze Służbą Bezpieczeństwa. To wierutne kłamstwo! W moim przekonaniu, kłamstwo nieprzypadkowo rozpowszechniane.
Najpierw jednak chciałbym się odnieść do niektórych insynuacji, pomówień i tendencyjnych manipulacji informacją, jakich dopuściła się pani redaktor Dorota Kania w audycji „24 Godziny” nadanej przez TVN24 w dniu 3 kwietnia o godzinie 21:00.
1. Pani redaktor Dorota Kania konfrontuje tam fragment mojego oświadczenia z dnia 2 kwietnia, w którym mówię, że z Panem Prezydentem Lechem Wałęsą poznałem się zaledwie 3-4 lata temu, z moją wypowiedzią dla „Gazety Wyborczej” (i tożsamą informacją podaną jej telefonicznie w piątek 30 marca), że w latach osiemdziesiątych parokrotnie (dwa może trzy razy) tłumaczyłem wystąpienia Pana Prezydenta na spotkaniu z grupami anglojęzycznych gości. Przedstawia tę rzekomą sprzeczność jako „koronny argument” dowodzący, że „mijam się z prawdą”.
Z prawdą mija się pani redaktor Kania, i to w sposób w pełni świadomy. Proszę wyobrazić sobie taką sytuację: przychodzę na plebanię u ks. Jankowskiego (bo tam odbywały się wszystkie spotkania które tłumaczyłem) jako jeden z wielu tłumaczy, którzy pomagali wówczas „prywatnemu obywatelowi” Lechowi Wałęsie, tłumaczę spotkanie i wychodzę. Komuś, kto choćby trochę zna język polski (a pani redaktor z pewnością zna go bardzo dobrze) trudno byłoby określić to jako sytuację, w której „poznaliśmy się” z Panem Prezydentem. Jak większość Polaków „znałem” Pana Prezydenta z mediów od sierpnia 1980 roku. On, w latach osiemdziesiątych, nawet bezpośrednio po tłumaczonym spotkaniu, gdyby zderzył się ze mną na ulicy, prawdopodobnie nie uświadomiłby sobie, że „byłem jego tłumaczem”. I ja nie miałbym żalu. Nie miałbym żalu, ponieważ w czasie tych spotkań Pana Prezydenta z zagranicznymi gośćmi mówiliśmy do siebie tylko tyle, ile było konieczne by ustalić, w których momentach ja wchodzę z wersją angielską. Nie znaliśmy się. Dobrego tłumacza „słychać, ale nie widać”, nawet gdy stoi obok osoby tłumaczonej; na scenie jest tylko bohater wystąpienia, a nie jego tłumacz.
Z Panem Prezydentem „poznałem się”, to znaczy zostałem mu przedstawiony i uczestniczyłem w rozmowach z nim, dopiero jakieś 3-4 lata temu. Dziś, gdybym do niego podszedł, a on nie chciałby zamienić ze mną paru słów zastanawiałbym się, co się stało. Bo przecież „znamy się od (paru) lat”. Jak widać, nie ma żadnej sprzeczności pomiędzy moimi wypowiedziami, na które powołuje się pani redaktor. I pani redaktor Kania dobrze o tym wie. Kierując się jednak swoimi racjami stara się wmówić opinii publicznej, że jakaś sprzeczność istnieje tam, gdzie jej nie ma.
2. W wypowiedzi we wspomnianej audycji pani redaktor Kania dopuszcza się jeszcze jednej godzącej w moje dobre imię insynuacji. W kontekście potwierdzenia przez Pana Prezydenta Wałęsę faktu, że byłem jego okazjonalnym tłumaczem, wypowiada zdanie: „Pan Prezydent nie chciał się wypowiadać na temat ludzi, którzy go inwigilowali.” Z kontekstu wypowiedzi wynika, że do „ludzi, którzy go inwigilowali” pani redaktor zalicza również mnie. Jest to kolejne, padające z jej ust, oszczercze pomówienie, na które nie jest w stanie przedstawić żadnych dowodów.
3. Pani redaktor Dorota Kania stwierdziła w audycji, że „ta współpraca została podjęta i trwała do 1989, co jest bardzo istotne, ponieważ był to już schyłek komunizmu”. Jedyna wcześniejsza data, którą pani redaktor wspomina to rok 1972, kiedy ubiegałem się o paszport na wyjazd do USA. Zestawiając te dwie daty w kontekście jednej wypowiedzi pani redaktor Kania niedwuznacznie wskazuje, że według niej datą rozpoczęcia mojej rzekomej współpracy jest rok 1972, i że ta współpraca trwała (nieprzerwanie, jak można się domyślać) do roku 1989. Jeszcze raz powtarzam: żadnej współpracy nigdy nie było. Insynuacja pani redaktor Kani to oszczerstwo i naruszenie moich dóbr osobistych. Tym bardziej, że w przytaczanym w audycji fragmencie rozmowy, na którą powołuje się pani redaktor, wyraźnie stwierdzam, że w 1972 roku, ani gdy później wyjeżdżałem na stypendium Fulbrighta, oficerowie SB ze mną nie rozmawiali.
To tylko kilka, ale chyba najważniejszych, kłamstw, manipulacji i insynuacji, które pani redaktor Dorota Kania będzie musiała wyjaśnić nie tylko w sądzie, ale przede wszystkim opinii publicznej.
W zeszły czwartek kurier doręczył do redakcji tygodnika „Wprost” żądanie zamieszczenia sprostowań do artykułu „Agenci w gronostajach.” Było dość czasu by sprostowanie zamieścić, gdyby taka była wola redakcji. W dzisiejszym numerze tygodnika sprostowania nie ma. Zamiast sprostowania i przeprosin są drwiny. Pani redaktor, Czy tak trudno przyznać się do błędu i spróbować choć w części naprawić wyrządzone krzywdy?
APEL
Ponieważ
1. skojarzenie w tytule artykułu („Agenci w gronostajach”) słów oznaczających symbole atrybutów władzy rektorskiej (uniwersyteckiej) ze zbrodniczą Służbą Bezpieczeństwa czasów komunizmu jest próbą zbeszczeszczenia godności całej społeczności akademickiej, jak również, ponieważ
2. zatajenie przed opinią publiczną faktów i dokumentów jest sprzeniewierzeniem się mandatowi społecznemu mediów, złamaniem ustawy „Prawo prasowe” oraz zasad zawartych w Kodeksie Etyki Dziennikarskiej SDP
ZWRACAM SIĘ Z APELEM
do Przewodniczącego Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich, pana prof. dr hab. Tadeusza Lutego, oraz Przewodniczącego Konferencji Rektorów Uniwersytetów Polskich, pana prof. dr hab. Stanisława Lorenca, o spowodowanie przedstawienia opinii publicznej, w tym Konferencji Rektorów, wszystkich dokumentów, w których posiadaniu jest tygodnik „Wprost”. Domagam się tego, by Szanowni Państwo Rektorzy, a przede wszystkim opinia publiczna, mogli sobie wyrobić bezstronną opinię ta temat stawianych mi zarzutów. Proszę również by dokumenty te zawierały pełny tekst nagranych bez mojej wiedzy i zgody rozmów telefonicznych pani redaktor Kani ze mną z dnia 30 marca 2007 roku. Nagrywanie rozmów telefonicznych bez wiedzy i zgody rozmówcy jest złamaniem ustawy „Prawo prasowe” oraz Kodeksu Etyki Dziennikarskiej.
Zwracam się z tym apelem, ponieważ pani redaktor Kania w programie „24 Godziny” z 3 kwietnia br., zapowiedziała, że nie przedstawi opinii publicznej posiadanych dokumentów abym „nie mógł się zapoznać z materiałem dowodowym, z tym, czym dysponujemy” oraz „by sojusznicy w środowisku akademickim, którzy również są przeciwni lustracji nie ruszyli do boju… i nie zaczęli zbijać tych dowodów, które mamy.”
Historia „moich kontaktów z SB”
Na anglistyce Uniwersytetu Gdańskiego pracuję nieprzerwanie od 2 lutego 1974 roku. Po jakichś trzech, a może czterech latach pracy (a więc albo w 1977 albo w 1978 roku) dostałem pocztą wezwanie do stawienia się w gmachu Wojewódzkiej Komendy Milicji Obywatelskiej na ulicy Okopowej w Gdańsku. Cel wezwania nie był określony. Na miejscu okazało się, że jestem przesłuchiwany przez dwóch milicjantów w cywilu i zmuszany do podjęcia współpracy z SB. Stosowano względem mnie różne niewybredne metody, które dziś są powszechnie opisywane jako „standardowe” metody działania służb specjalnych PRL. Mimo tych prób zastraszania i mimo obaw, że mogą spełnić swoje groźby, grzecznie, ale stanowczo odmówiłem jakichkolwiek form współpracy. Takich wezwań, w odstępach paromiesięcznych, może półrocznych, otrzymałem jeszcze dwa albo trzy. W Komendzie za każdym razem nakłaniano mnie do współpracy. Gdy zdecydowanie odmawiałem, straszono mnie zwolnieniem z pracy, trudnościami w karierze uniwersyteckiej i uniemożliwieniem mi wyjazdów zagranicznych, co w moim przypadku (jestem amerykanistą) równało się zablokowaniu mojego rozwoju naukowego. Gdy to nie skutkowało, spróbowano skoordynowanego nacisku jednocześnie na mnie i na moją żonę, która w tym czasie pracowała na Uniwersytecie Gdańskim w Dziale Współpracy z Zagranicą. Wezwano ją do Biura Paszportowego i zażądano sprawozdań składanych przez pracowników Rektorowi po powrocie z zagranicy. Żona odmówiła, a o zajściu poinformowała swoich przełożonych na Uniwersytecie i Rektora. Gdy więc i ta metoda zwerbowania mnie zawiodła, przestano wzywać mnie na Komendę i nakłaniać do współpracy.
Nie oznacza to jednak, że zaprzestano mnie niepokoić. Jeszcze przez długi czas, od czasu do czasu, przychodzili do mojego gabinetu na anglistyce jacyś oficerowie SB i próbowali wypytywać. Byłem odpowiedzialny za obcokrajowców zatrudnionych w Katedrze, a później Instytucie, Anglistyki, szczególnie za profesorów-stypendystów Fulbrighta, i o nich usiłowano mnie pytać. Nie udzielałem żadnych informacji na ich temat i starałem się jak najszybciej ucinać te oficjalne rozmowy. Było ich kilka, może trzy, może pięć; nie pamiętam.
O tych próbach ze strony SB nie składałem oficjalnych zawiadomień moim przełożonym. SBecy straszyli, że jeśli komukolwiek ujawnię ich próby, to nie tylko mogę być usunięty z Uniwersytetu, ale będę miał sprawę w sądzie za ujawnienie tajemnicy. Nie ma co ukrywać: bałem się. Ale z biegiem czasu coraz mniej, bo widziałem, że mimo odmowy ich groźby nie ziszczały się. Był to dla mnie trudny czas, bo obawiałem się nie tylko o swój los, ale przede wszystkim o los swoich najbliższych. O tych prześladowaniach (bo tak to wtedy odczuwałem) mówiłem od czasu do czasu swym najbliższym przyjaciołom, między innymi Wojtkowi, dziś profesorowi Wojciechowi Kubińskiemu i profesorowi Davidowi Malcolmowi, z którymi przyjaźnię się od kilkudziesięciu lat.
Oto cała historia moich „kontaktów” ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Nie było żadnej współpracy, żadnego przekazywania informacji. Nigdy na nikogo nie doniosłem, nigdy nie splamiłem się hańbą bycia konfidentem. Wprost odwrotnie: byłem (i jestem nadal) przekonany, że ze względu na moje częste kontakty z Ambasadą Amerykańską w Warszawie oraz z biurem Fundacji Fulbrighta, ze względu na fakt, że zapraszałem na anglistykę zarówno dyplomatów amerykańskich jak i amerykańskich profesorów, byłem obiektem ścisłej inwigilacji. Przyzwyczaiłem się do myśli, że każdy mój ruch może być obserwowany, a każda rozmowa może być podsłuchiwana. Z przekonaniem, że inwigilacja odarła mnie całkowicie z prywatności, że raporty na mój temat rosną, i że znajomość ze mną może narażać osoby trzecie na podobną inwigilację, żyje się bardzo trudno. Ale żyć można, i można się nie załamać.
Kiedy w 1989 roku upadł komunizm, myślałem, że koszmar SBecji w moim życiu się skończył. Wypadki ostatnich dni dowodzą, że nie. Nie jestem bohaterem: nie dokonałem żadnych spektakularnych czynów w walce z komunizmem. Raczej stronię od polityki. Nie siedziałem za Solidarność. Nie byłem aresztowany. Nie byłem bity. Nie byłem nawet pałowany jak wielu innych. Ale przez te wszystkie lata żyłem w poczuciu pewnej satysfakcji i dumy, że choć tamte czasy były trudne, a ja miałem wiele do stracenia, nie dałem się złamać, nie ugiąłem się, nie splamiłem godności zwykłego Polaka.
Jak więc mogło dojść do tak makabrycznej sytuacji, w której publicznie pomówiono mnie na całą Polskę o współpracę z SB? Zadawałem sobie to pytanie setki razy. Pomijam archiwalne wytwory Służby Bezpieczeństwa. Nie podważam i nie neguję niczego, co znajduje się w archiwach IPN. Sądzę, że jest tam jeszcze wiele różnych notatek i podstępnie, w tajemnicy przed poszkodowanymi, nadawanych pseudonimów. Nie tylko ja w tamtych czasach byłem nakłaniany do współpracy. Nie tylko ja się oparłem. Nie wiem skąd oficerowie SB czerpali informacje, które potem przypisywali temu czy innemu człowiekowi. Czy były to tylko informacje powszechnie znane, czy istotne szczegóły? Wiem, że informacje przypisane „Lek”-owi nie pochodziły ode mnie, i że „Lek” to nie ja.
Jeśli ktoś ma czelność publicznie mnie szkalować, to niech przedstawi chociażby jeden niepodważalny dowód; jeden dokument z moim podpisem, który potwierdzałby moją winę. Żądam pokazania społeczeństwu czegokolwiek, co przemawiałoby przeciwko mnie! Nikt takich dowodów nie przedstawia. Nie przedstawia, ponieważ nie ma i nigdy nie było żadnej deklaracji współpracy, żadnej napisanej czy choćby podpisanej przeze mnie informacji dla SB.
Nie mam żadnych złudzeń, że to nie przypadek, że właśnie mnie, i właśnie teraz, próbuje się wrobić we współpracę z SB. Jestem pewien, że gdybym nie zajął zdecydowanie negatywnego stanowiska wobec obecnie obowiązującej ustawy lustracyjnej, nikomu do głowy by nie przyszło robić ze mnie agenta. To jest zemsta za „fortel antylustracyjny.” To cios poniżej pasa. Cios Czwartej Rzeczpospolitej i ludzi, którzy próbują zastraszyć wszystkich, którzy mają odwagę głosić opinie inne od uznanych za słuszne przez rządców IV RP. Nieważne, czy Rektor Uniwersytetu Gdańskiego był agentem czy nie. Ważne, by widząc, co ze mną się wyprawia, wszyscy, którzy widzą, co się dzieje w naszym życiu społecznym, którzy myślą i mówią, co myślą, zaczęli się bać o własną skórę, a jeśli nie o skórę, to przynajmniej o własną reputację.
To prawda: w moim, i nie tylko moim przekonaniu, ustawa lustracyjna jest zła i będzie wykorzystywana do krzywdzenia ludzi. Jak będzie stosowana widać na moim przykładzie. Jeszcze przed złożeniem oświadczenia lustracyjnego zostałem publicznie oczerniony, osądzony i skazany na wieczną infamię. Bez okazania mi jakichkolwiek dowodów! A teraz, gdy mnie już oczerniono, nie wolno mi nawet zajrzeć do „mojej” teczki, o ile taka istnieje.
Jako jeden z pierwszych podpisałem swoje oświadczenie lustracyjne i pokazałem na stronie internetowej Uniwersytetu by nikt nie posądzał mnie, że, choć mam bardzo krytyczne zdanie o tej ustawie, chcę łamać prawo. Ale nikt nie ma prawa zamykać mi ust i pozbawiać swobody wypowiedzi. Właśnie mój przypadek dobitnie świadczy o tym, że ta ustawa może, i będzie, krzywdzić wielu niewinnych ludzi. Skłócono i podzielono już środowiska lekarzy, adwokatów, nauczycieli, księży, dziennikarzy, a teraz próbuje się to zrobić ze środowiskiem naukowym. To powrót do najgorszych praktyk rodem z PRL. Kto uwierzy w gwałtowną przypadkowość tych zdarzeń? Kto uwierzy, że właśnie teraz ktoś przez przypadek odnalazł jakieś SBeckie notatki, na podstawie których usiłuje się przedstawić mnie jako konfidenta? Jestem przekonany, że to nie koniec. Że za chwilę „przez przypadek” ktoś wpadnie na jakieś inne materiały. Kogo tym razem będą dotyczyć? Kolejnych naukowców, którzy myślą inaczej?
Nie wierzę ani w naiwność tych, którzy obecnie kierują archiwami, służbami czy instytutami, ani w ich brak umiejętności rzetelnej oceny sytuacji czy posiadanych materiałów. Nie wierzę, że to jakiś amator, nie sprawdzając czy jest choćby najmniejszy dowód mojej współpracy, postanowił zdyskredytować mnie w oczach Polaków. Jestem przekonany, że to robota zawodowców, którzy nie przebierając w środkach stosują najbardziej niedopuszczalne metody w swojej walce. Stoję sam przeciwko nim; ja nie posiadam nic, oni dysponują wszystkimi siłami i środkami. Nie potrafię ich nazwać z imienia i nazwiska, ale wzywam do opamiętania. Jeśli macie jakiekolwiek dowody na moją współpracę z SB, to jeszcze raz żądam ich publicznego przedstawienia.
Gdańsk, Wielkanoc 2007 r.
Andrzej Ceynowa
Rektor Uniwersytetu Gdańskiego