Ochrona środowiska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3856
Z prof. Jerzym Puchalskim, dyrektorem Ogrodu Botanicznego PAN -Centrum Zachowania Różnorodności Biologicznej w Warszawie – Powsinie, wiceprzewodniczącym Polskiego Towarzystwa Ogrodów Botanicznych, rozmawia Anna Leszkowska
-
Panie profesorze, czy wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ogródków działkowych powinien budzić niepokój miłośników ogrodów botanicznych, które też są położone w obrębie dużych miast? Czy ich istnienie może być zagrożone? -
W Polsce mamy sytuację na tyle dobrą, że w ustawie o ochronie przyrody z 2004 roku udało nam się umieścić zapis, że minister środowiska wydaje w sprawie utworzenia ogrodu botanicznego decyzję, wskazując jednocześnie na ten cel teren – istniejący i planowany. Ta decyzja zabezpiecza zatem byt ogrodu, acz nie jego finansowanie. W tej chwili są jednak próby podważenia tej ustawy, głównie przez rożne samorządowe organy. W kilku przypadkach byt ogrodów botanicznych może być zagrożony. Na przykład, ostatnio obok arboretum w Bolestraszycach powstała żwirownia, co wpływa na stosunki wodne, a zatem może spowodować zamieranie roślin w arboretum. Rada Ogrodów Botanicznych w Polsce oprotestowała tę decyzję u wojewody i ministra środowiska, ale protest okazał się nieskuteczny. -
Podobne problemy były w Powsinie?
-
W naszym ogrodzie były i są nieco inne problemy. Plany ogrodu, jakie były przyjęte na posiedzeniu rządu w 1974 roku obejmowały teren 250 ha. To było obliczone na I etap tworzenia ogrodu. Dzisiaj z tego zostało jedynie 40 ha. Ogród miał obejmować teren górnego i dolnego tarasu skarpy warszawskiej. Obecnie jest tylko na górnym, gdzie warunki są niekorzystne, gleby bielicowe, suche, brakuje wody. Ale kiedy powstawała ustawa warszawska, tereny, które PAN miała już w użytkowaniu z przeznaczeniem na powiększenie ogrodu, zostały jej zabrane. Było to możliwe, gdyż PAN tych terenów nie miała przyznanych decyzją administracyjną. Rząd w latach 70. wykupił w celu utworzenia ogrodu botanicznego zaledwie 40 ha, a pozostałe tereny – z uwagi na koszty – miały być wykupowane stopniowo. Tymczasem przyszły biedne lata 80., nikt nie myślał o wykupie gruntów, a potem, w 1990 r., właśnie wskutek ustawy warszawskiej, grunty te przeszły w zarząd związku gmin Warszawy, a następnie dzielnic. I tak np. plac powsiński, który miał być częścią ogrodu botanicznego trafił pod zarząd powsińskiego Parku Kultury. Z kolei tereny na tarasie dolnym zostały sprywatyzowane i np. tam, gdzie miała być palmiarnia ogrodu obecnie PSE ma swoją ogromną siedzibę.
W tej chwili walczę z dzielnicą Wilanów, aby Ogród Botaniczny w Powsinie nie został całkowicie odcięty komunikacyjnie, bo chcą nam wokół ogrodu wybudować osiedla. Już próbowano nam zablokować dojazd. Niestety, ogród jest na terenie trzech dzielnic: Ursynowa, Wilanowa oraz Konstancina, co mnoży problemy, bo zagrożenie zabudową istnieje ze wszystkich stron. Wszyscy chcieliby tu budować osiedla, w dodatku bez kanalizacji, co grozi zanieczyszczeniem wód gruntowych dla ogrodu, gdyż wodę czerpiemy ze studni głębinowych. Gdyby tu powstały osiedla na kilka tysięcy mieszkańców, to byłby też problem z komunikacją. Kuriozalną sprawą było zaplanowanie autostrady przez teren ogrodu. Po interwencji sprawa została odłożona, miejmy nadzieję, że na zawsze.
Ogród w starciu z władzami trzech gmin staje się bezbronny. I przypuszczam, że już się nie powiększy, zwłaszcza, że ostatnie tereny, jakie miały być dla ogrodu, przejął kościół w wyniku decyzji komisji majątkowej. A był to teren już nam przyrzeczony i nawet wstępnie przez nas użytkowany. Zależy mi bardzo na ostatnim możliwym do uzyskania dla ogrodu terenie - między ogrodem a Parkiem Kultury – 10 ha lasu z samosiejek. To jest idealne miejsce na stworzenie arboretum. Chciałbym do tego rozwiązania przekonać władze Warszawy, bo nie mamy miejsca na sadzenie dużych drzew.
-
Współpraca ogrodów z administracją samorządową wszędzie się układa źle?
-
Nas władze Warszawy po prostu nie widzą. Ale w innych miastach jest inaczej, współpraca istnieje. To jest też z wiązane z faktem, że np. w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu istnieją stare, historyczne ogrody – i one uzyskują dofinansowanie z tych miast. My na każde pytanie o dofinansowanie uzyskujemy odpowiedź, że jesteśmy jednostką PAN a samorządy nie mogą finansować jednostek państwowych.
-
Ale na Śląsku udaje się utrzymywać nowy ogród botaniczny w Mikołowie.
-
Ten ogród początkowo miał być ogrodem PAN. Ówczesny prezes Akademii, prof. Mossakowski wystąpił do Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa o przydzielenie terenu na ten cel. Napotkaliśmy jednak wówczas na nieprawdopodobnie wielki opór ze strony polityków reprezentujących Śląsk, argumentujących, że „stalinowska” Akademia Nauk chce zawłaszczyć Macierz Śląską. W tej sprawie były interpelacje poselskie, doszło nawet do tego, że mojego pełnomocnika, profesora który zajmował się tą sprawą, pobito, a mnie zaczęto zastraszać telefonami, abyśmy się od tego pomysłu odczepili. Wobec tego zaproponowaliśmy, żeby te tereny przejął urząd marszałkowski z przeznaczeniem na ogród botaniczny, natomiast PAN i Uniwersytet Śląski prowadziłyby w nim część badawczą. I tak się stało. To był pierwszy taki przypadek, że do utworzenia i funkcjonowania ogrodu powstał związek różnych podmiotów - urząd marszałkowski, miasto i powiat Mikołów, Uniwersytet Śląski i PAN, potem doszły też stowarzyszenia. I to się jak dotąd dobrze sprawdza.
Problem z finansowaniem ogrodów wynika z faktu, iż na dobrą sprawę, nie ma ustawowego systemu finansowania tego rodzaju instytucji. Na początku lat 90. udało się stworzyć w KBN-ie tzw. SPUB-y. Nasz ogród w Powsinie był pierwszą jednostką biologiczno-botaniczną dofinansowaną z tych środków. Ale te środki nie są duże – to zaledwie kilkanaście procent naszego budżetu. Finansowanie naszego ogrodu zależy głównie od budżetu Akademii, jeśli on maleje, to nasz również. Dzisiaj w Polsce wszystkie ogrody mają kłopoty z finansowaniem. Na szczęście, ogrodów się nie likwiduje, nawet powstają nowe. Polska jest obecnie jedynym krajem w UE, w którym się tworzy nowe ogrody.
-
Jak w Kielcach czy Szczecinie...
-
w Szczecinie, niestety, nie - podobnie w Gdańsku. W Szczecinie nie udało się wypracować modelu tworzenia i finansowania ogrodu z powodu zmian organizacyjnych szczecińskich uczelni. Niedawno zmarł inicjator utworzenia ogrodu szczecińskiego, prof. Marian Cieciura i w tej chwili trudno znaleźć lidera zdolnego zaangażować się w tworzenie takiego dzieła. Bo temu trzeba poświecić całe życie – tyle trwa bowiem urządzanie ogrodu. Możliwe, że podejmie się tego prof. Urszula Nawrocka-Grześkowiak z Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie. Najważniejsi są bowiem ludzie – gdyby ich nie było w Mikołowie, to i śląskiego ogrodu by nie było.
Śląski Ogród Botaniczny w Mikołowie, mający w dyspozycji 100 ha gruntów, będzie ogrodem na skalę europejską. Miasto wykupiło od Agencji Mienia Wojskowego byłą bazę wojskową i korzystając z nieruchomości na tym terenie, stworzono siedzibę ogrodu, centrum edukacji, itp. Ten ogród ma szanse na rozwój.
Z kolei w Kielcach ogród zlokalizowano na zboczach Karczówki, zatem nie będzie on duży, choć władze miasta bardzo wspierają jego tworzenie.Ogród powstaje dziesiątki lat. Ogród w Powsinie wymyślił prof. Roman Kobendza jeszcze przed wojną. Po wojnie, razem z byłym dyrektorem Ogrodu Botanicznego UW udał się w tym celu do Bolesława Bieruta, który „zaklepał” miejsce dla ogrodu w Powsinie. Ale urządzanie ogrodu zaczęło się dopiero w 1974 roku, w czasach Edwarda Gierka, który mieszkał niedaleko, w Klarysewie. Natomiast jego otwarcie - 16 lat później, w 1990 roku. Zatem tworzenie i urządzanie ogrodu to inwestycja obliczona na bardzo długi okres, dłuższy niż życie człowieka.
-
Z czego głównie wynikają kłopoty ogrodów botanicznych w Polsce?
-
Z braku stabilnego finansowania. Nie ma wydzielonych środków w budżecie państwa na finansowanie tego typu instytucji, tak jak to jest w przypadku parków narodowych. Ogrody jednak stały się częścią systemu narodowych muzeów przyrodniczych. I taki system został wprowadzony w wielu krajach unijnych. We Francji, Szwecji, Danii, Luksemburgu ogrody są jednostkami narodowych muzeów historii naturalnej, są to państwowe instytucje muzealne. Bo my w ogrodach uprawiamy naukę, ale i działalność edukacyjną, która obecnie nie ma stabilnego finansowania.
-
A jak jest finansowany ogród w Kew, uchodzący za najbardziej szacowny?
-
Z budżetu państwa oraz ze środków loteryjnych. 1% wpływów z loterii państwowej przeznaczany jest właśnie na utrzymanie i rozwój tego ogrodu, łącznie z opisanym bankiem nasion. Gdyby tak z polskiego totolotka 1% przeznaczyć na ogrody botaniczne, zniknęłyby nasze problemy.
-
Czy minister środowiska, choć nie sprawujący pieczy nad ogrodami botanicznymi, nie powinien się tym zająć?
-
Ogrody botaniczne pracują na rzecz ministra środowiska, bo realizują cele uchwalonej w 1992 roku w Rio de Janeiro „Konwencji o Różnorodności Biologicznej”, z której wynikają inne zapisy, np. „Globalna Strategia Ochrony Roślin”. Zakłada ona, że 70% gatunków zagrożonych wymieraniem będzie w kolekcjach ogrodów – bankach nasion lub w postaci żywych roślin. Polska dość dobrze spełnia te warunki, chronimy w ogrodach ok. 50% zagrożonych gatunków. Niestety, brakuje nam środków na ten cel – ministerstwo jest nam wdzięczne, że to robimy, ale finansowane jest to doraźnie, poprzez wnioski do NFOŚ.
Współpracujemy też z będącymi w gestii ministra środowiska parkami narodowymi i Lasami Państwowymi, które mają w swoim posiadaniu 11 arboretów leśnych, włączonych w ochronę in situ. Pozyskujemy z nich nasiona gatunków zagrożonych i rzadkich. Razem z Leśnym Bankiem Genów Kostrzyca dzielimy się zadaniami i nasionami, tworzymy np. podwójne zapasy nasion na wypadek kataklizmu. Lasy i parki narodowe i krajobrazowe mają ponadto świetny program edukacji ekologicznej, z którego wszyscy chroniący przyrodę korzystają.
Brytyjczycy powitali 2000 rok budową Milenijnego Banku Nasion w Wakehurst Place w hrabstwie Sussex, należącym do Królewskiego Ogrodu Botanicznego Kew. Ten wielki, wspaniale wyposażony bank nasion, który będzie mógł pomieścić próbki nasion ok. 25% flory naczyniowej świata oraz 93% flory Wysp Brytyjskich nazwano Arką Noego XXI wieku. Została ona uznana za najważniejsze działania w zakresie ochrony przyrody na kuli ziemskiej. Zbudowali też ze środków publicznych Eden – olbrzymią palmiarnię (klimatron), która chroni florę lasów wilgotnych. Ogrody postrzega się dzisiaj jako refugia - miejsca ratowania gatunków zagrożonych wymieraniem.
-
Podobnie jak ogrody zoologiczne?
-
Niestety, niektóre rośliny będziemy mogli niedługo zobaczyć tylko w ogrodach botanicznych. Zmiany klimatu potęgują zjawiska wymierania gatunków. W ogrodach botanicznych, dzięki wiedzy ich pracowników, można modyfikować warunki uprawy i dzięki temu uchronić zagrożone gatunki przed wymarciem.
Dziękuję za rozmowę.
O ochronie flory w świecie, Europie i Polsce
Uchwalona w 1992 roku w Rio de Janeiro „Konwencja o Różnorodności Biologicznej” wskazała na istotną rolę ochrony ex situ jako uzupełniającą metodę ochrony różnorodności biologicznej gatunków i genotypów, w tym roślin występujących na naturalnych stanowiskach.
Na początku XXI w. został zanotowany bardzo szybki rozwój banków nasion naturalnej flory Europy, co wynika z realizowania „Europejskiej Strategii Ochrony Roślin”. Założono w niej, iż do roku 2010 zachowa się w bankach nasion 80% różnorodności genetycznej połowy regionalnie i krajowo zagrożonych roślin.
W roku 2004, z inicjatywy Królewskiego Ogrodu Botanicznego Kew został rozpoczęty projekt o nazwie ENSCONET – European Native Seed Conservation Network w ramach VI Programu Ramowego UE. Głównym jego celem było stworzenie europejskiej sieci banków nasion dla ochrony zagrożonych roślin wyższych ze wszystkich regionów biogeograficznych Europy oraz Makaronezji obejmującej Wyspy Kanaryjskie, Azory i Maderę. W projekcie brało udział 19 instytucji zajmujących się ochroną ex situ w bankach nasion w 12 krajach UE: Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Irlandii, Polsce, Grecji, Włoszech, Austrii, Francji, Belgii, Słowacji, Węgrzech i Cyprze, a także Finlandii, Szwecji, Niemiec, Portugalii i Bułgarii.
Komisja Europejska finansuje także inne projekty związane z bankami nasion flory naturalnej. Kanaryjski Ogród Botaniczny w Las Palmas na Gran Canaria koordynuje projekt o nazwie BASEMAC poświęcony tworzeniu banków nasion zagrożonych roślin z terenu archipelagu Makaronezji. Oprócz Kanaryjskiego Ogrodu Botanicznego „Viera y Clavijo” biorą w nim udział portugalskie ogrody botaniczne z Funchal na
Maderze oraz z Faial na Azorach.
Hiszpańskie ogrody botaniczne realizowały także od roku 2002 projekt o nazwie REDBAG, w którym brało udział 10 ogrodów botanicznych z całej Hiszpanii (wraz z Balearami i Wyspami Kanaryjskimi) posiadających banki nasion.
Ochrona ex situ w bankach nasion była także przedmiotem prac prowadzonych w projekcie GENMEDOC poświęconemu ochronie flory śródziemnomorskiej.
Ogrody botaniczne w Polsce (za Wikipedią)
W Polsce status ogrodu botanicznego ma 33 ogrodów, kolejny, w Kielcach, jest w trakcie tworzenia. Planowane jest również utworzenie Ogrodu Botanicznego w Szczecinie.
-
Ogród Botaniczny w Bydgoszczy – Ogród Botaniczny Leśnego Parku Kultury i Wypoczynku oraz drugi należący do Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin w Bydgoszczy
-
Ogród Botaniczny w Gdańsku Oliwie – Ogród Botaniczny w Parku im. Adama Mickiewicza w Gdańsku
-
Ogród Botaniczny w Gołubiu – Ogród Botaniczny na obszarze Kaszubskiego Parku Krajobrazowego
-
Ogród Botaniczny w Krakowie – Ogród Botaniczny Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie
-
Ogród Botaniczny w Lublinie – Ogród Botaniczny Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej in. Ogród Botaniczny UMCS
-
Śląski Ogród Botaniczny w Mikołowie – istnieje od 2003 roku
-
Ogród Botaniczny w Poznaniu – ogród botaniczny założony w 1922 w Poznaniu jako Szkolny Ogród Botaniczny, przejęty przez Uniwersytet Poznański w 1945 roku, w 1955 przemianowany na Ogród Botaniczny Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, a w 2010 na Ogród Botaniczny Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu
-
Ogród Botaniczny w Szczecinie – istniał w latach 1926-1945, obecnie planowany przez Uniwersytet Szczeciński (teren dawnego ogrodu jest parkiem miejskim)
-
Ogród Botaniczny w Warszawie – ogród botaniczny zlokalizowany w Warszawie, będący od 1818 roku pod pieczą Warszawskiej Szkoły Lekarskiej, od 1916 roku odrodzonego Królewskiego Uniwersytetu Warszawskiego, a od 1916 Uniwersytetu Warszawskiego i przemianowany na Ogród Botaniczny Uniwersytetu Warszawskiego
-
Ogród Botaniczny PAN w Warszawie – Centrum Zachowania Różnorodności Biologicznej PAN w Powsinie
-
Ogród Botaniczny we Wrocławiu – Ogród Botaniczny Uniwersytetu Wrocławskiego
-
Ogród Botaniczny w Zakopanem – Górski Ogród Botaniczny im. Mariana Raciborskiego Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Zakopanem
-
Ogród Botaniczny w Zielonej Górze – Ogród Botaniczny Uniwersytetu Zielonogórskiego
W Polsce oprócz ogrodów botanicznych istnieją i działają: arboreta, ogrody roślin leczniczych, ogrody leśne i specjalistyczne.
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 8868
Od dwóch lat trwa realizacja projektu zabezpieczenia brzegu Morza Bałtyckiego pozostającego w administracji Urzędu Morskiego w Gdyni. Obejmuje on 4 odcinki wybrzeża: Ostrowo, Rozewie, cypel Helu, Westerplatte. Środki na realizację projektu o wartości 69,371 mld zł w dużej części pochodzą z funduszy europejskich (85%, czyli ok. 58 mln zł), z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko. Projekt ma być zrealizowany do 2013 roku, rolę instytucji wdrażającej POIiŚ pełni Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Gdańsku.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4978
Z prof. Tadeuszem Markowskim z przewodniczącym Komitetu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN i Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Łódzkiego, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, nieład, chaos w przestrzeni towarzyszy nam od dawna, co wskazuje, że może jest skutkiem naszej mentalności i kiepskiego wykształcenia, a może uwarunkowań historycznych. Jednak to, co się dzieje od 1989 roku przeraża. Jeszcze w latach 80., kiedy żyliśmy biedniej, przestrzeń nie była tak zaśmiecona i zniszczona jak obecnie; w dodatku zjawisko to się nasila.
- Skoro wprowadziliśmy reguły gry rynkowej i zachwyciliśmy się liberalizmem, to uznaliśmy, że wszystko jest dozwolone (jeśli tylko nie jest zabronione). W średniowieczu też można było rozwijać gospodarkę na podstawie gry rynkowej, tylko że wówczas rządziły inne reguły ekonomiczne: droga była energia, ludzie żyli więc w skupiskach, a o rozwoju miast decydował ruch pieszy. Wprowadzenie w 1989 r. mechanizmu wolnorynkowego, a właściwie „wolnej amerykanki”, wyzwoliło potężne siły, m.in. w postaci nieograniczonego korzystania z prywatnych samochodów. Remedium na te ułomności gospodarki rynkowej jest planowanie przestrzenne.
- Mówi pan o średniowieczu, ale przecież w minionych epokach władza tworzyła zasady ładu przestrzennego i to niekiedy bardzo szczegółowe, jak wysokość czy szerokość domów, kolor dachów, itd. Zasady te były ponadto skrupulatnie egzekwowane. Nie była to przecież gra tylko ekonomiczna.
- Owszem, to wynikało z zasad budowania, interesu władcy i poczucia estetyki, ładu. Mieliśmy piękne miasta, a w przypadku jeśli były one własnością prywatną, suweren decydował o sposobie ich zagospodarowania. Ale nawet wówczas, a właściwie od zarania dziejów, mieliśmy negatywne skutki procesów budowlanych - już w kodeksie Hammurabiego jest mowa o tym, że kto budując naraża życie, podlega karze.
Organizowanie i budowanie miast też wymagało regulacji, ponieważ siły rynkowe niosą masę ujemnych skutków na rynku nieruchomości. Podstawowe prawo ekonomii miasta starożytnego i średniowiecznego mówi o tym, że należy budować w obszarach zwartych, bo oszczędzamy wówczas energię. A energia była droga. Jej potanienie, postęp technologiczny prowadzi do rozpraszania struktur w przestrzeni, co wiąże się m.in. z żywiołowym rozwojem transportu.
- Jednak energia ciągle jest droga...
- Relatywnie jest bardzo tania, choć nie z punktu widzenia każdego konsumenta. Jeśli oceniać stopień wykorzystania transportu prywatnego i publicznego, jest tania. Inaczej nie byłoby w Polsce tylu samochodów prywatnych – najwięcej w Europie w przeliczeniu na mieszkańca dużych miast! Zapewne wynika to z potrzeby zaspokojenia ambicji, podkreślenia statusu społecznego, majątkowego.
- To są ambicje społeczeństw biednych, bo w krajach rozwiniętych samochód nie jest fetyszem, korzysta się chętnie z komunikacji publicznej.
- U nas też tak będzie, ale musimy ponieść koszty tego zachwytu prywatnym autem. Jednak nawet jeśli już dojdzie do tego, że nasze auto będzie częściej stało w garażu niż jeździło, to nie zlikwiduje to mobilności ludzi. Nie opanuje się więc procesów w przestrzeni poprzez mechanizmy czysto rynkowe, jeżeli się nie doceni i nie oceni skutków wpływu chaotycznej urbanizacji na środowisko. Bo my w sposób fałszywy mamy zbudowaną ekonomię .
- Jakie są przyczyny chaosu przestrzennego w Polsce? Złe prawo, słaba władza?
- Przyczyny są różne, zależności skumulowane, a skutki mieszają się z przyczynami. Jeśli chodzi np. o nieprzestrzeganie prawa, to zawsze byliśmy w opozycji w stosunku do tego, co stanowiła władza państwowa. To jest w naszej mentalności, wynika z naszej historii – braku ciągłości państwa i silnej władzy państwowej. Ponadto korzyści z nieprzestrzegania prawa są u nas bardzo wysokie. Jeżeli np. grunt rolny przeznaczymy na cele budowlane, to spekulując, możemy na tym dobrze zarobić. Są grupy interesów, inwestorów, którzy dobrze znają tę grę. Planowanie przestrzenne bowiem immanentnie jest związane ze spekulacjami gruntami – tak było zawsze.
Jeżeli planowanie jest słabe i nie przestrzega się reguł prawnych – a taki model sobie stworzyliśmy, odżegnując się od gospodarki planowej i traktując planowanie, także przestrzenne, jako instrument skompromitowany - to wyzwala się określone zachowania ludzi. Raz uruchomiona ścieżka korzyści jest czytelna i zrozumiała dla wielu grup. I tak np. rolnicy dzielą swoją ziemię rolną na działki budowlane, a że jest to olbrzymi, ważny dla polityków elektorat , więc jego oczekiwania mają znaczenie przy tworzeniu prawa.
Drugą grupą zainteresowaną słabym prawem w tym obszarze jest zagraniczny kapitał spekulujący na globalnych rynkach – nie tylko w Polsce, ale i państwach Europy Wschodniej, wyczuwający tutaj słabość systemów regulacji. Ten kapitał wszedł do nas bardzo mocno poprzez podstawionych graczy, gra na rynku nieruchomości, wykorzystuje go, nie chce wejść w procesy eksploatacji długotrwałej. Woli sprzedawać wielokrotnie ten sam „obraz przestrzeni”, widok za oknem i wywozić zyski za granicę. W ten sposób z polskiej gospodarki można wyprowadzić
sporo dochodów związanych z sektorem budowlanym i gospodarką gruntami.
Ponadto uważa się, że polska gospodarka w długim okresie będzie się rozwijać, a ceny gruntów u nas są bardzo niskie w stosunku do państw rozwiniętych, więc jest to jednoznaczny sygnał – ceny gruntów będą w Polsce rosły, a zatem warto w tym kraju kupować ziemię - ile się da. Za 20-30 lat da ona potężną rentę, wyższą niż jakiekolwiek dobra, stąd presja na decydentów jest tak potężna - aby tych regulacji prawnych, porządkujących, nie było. No i jest jeszcze korupcja – to jest największy problem, bo na tym grają i parlamentarzyści, i władze lokalne, i deweloperzy.
- Ale ustawa o planowaniu przestrzennym powstała już w ustroju liberalnym, w 2003 roku. Nakładała na gminy obowiązek stworzenia miejscowych planów zagospodarowania w określonym czasie, czego one do dzisiaj nie zrobiły. Czyli rząd nie jest w stanie wyegzekwować prawa, jakie sam stworzył...
- Z jednej strony można przyjąć, że mamy bardzo słaby system nadzoru, choć stworzyliśmy dobre prawo. Ale jeśli ono jest powszechnie nieprzestrzegane, to oznacza, że jednak jest to prawo złe, nie biorące pod uwagę reguł rządzących istniejącym systemem ekonomiczno-finansowym. Na przykład, władze miejskie same rezygnują z renty budowlanej. To znaczy, że jeśli ktoś zamienił działkę rolną na budowlaną, przejmuje całą rentę. A przecież renta budowlana nie jest jego zasługą, zależy bowiem od otoczenia, czyli wpływu nas wszystkich, którzy decydujemy o budowie infrastruktury, płacimy na to podatki. Zrezygnowano po prostu z opodatkowania renty budowlanej - jest tylko tego namiastka – podatek od nieruchomości wg stawki z metra kwadratowego oraz wymyślona renta planistyczna, która jest podatkiem pozornym i której praktycznie się nie egzekwuje.
- Pan podkreśla, że to są skutki prymatu własności prywatnej nad społeczną.
- To jest problem strukturalny, o którym próbujemy dyskutować, a który ze strony środowiska prawników jest odrzucany. Bo prawnicy zakładają, że w państwie prawa wszystko jest dozwolone, jeśli nie jest zabronione.
- Czyli parlament i rząd winny tak konstruować prawo, aby były w nim zawarte przede wszystkim wykluczenia? I w ustawie wyliczać czego nie wolno?
- W ten sposób tworzymy jednak masę nowych możliwości, które wymagają kolejnych ustaw. Natomiast w dziedzinie gospodarki gruntami jest źle postawiony problem: nie uwzględnia się tutaj zasady sprawiedliwości społecznej w planowaniu przestrzennym. Najwyższą wartością dla człowieka jest swoboda poruszania się w przestrzeni, przestrzeń jest naszym wspólnym dobrem, a kto ogranicza to prawo musi mieć na to pozwolenie.
- Ale widzimy co się dzieje z zabudową brzegów jezior i rzek – prawo wymaga otwartego dojścia do nich, tymczasem nie ma takiej siły, która wymusiłaby na władzach gmin jego stosowanie.
- To już jest sprawa korupcji. Jeżeli mamy pewien rygor i jest pewna wartość, to jest pytanie jak tę wartość chronić. To jest też problem kulturowy – braku poszanowania prawa przez Polaków. Bo główny postulat jest taki, że jeżeli wprowadzamy pewne rygory, to musimy je wesprzeć instrumentami fiskalnymi, finansowymi.
Tu występuje podstawowa rozbieżność między ograniczeniem a korzyścią. Jeżeli wiem, że na rencie budowlanej nie zarobię gigantycznych pieniędzy, że 90% zysku pójdzie do kasy gminy, to nie będzie presji na odrolnienie gruntu. Tak jest w prawie niemieckim. Na tym polega cała rzecz, żeby tak sformułować przepisy prawa, które mówią, że prawo do zagospodarowania terenu, budowy, jest przywilejem nadawanym w imię obrony interesów ogółu, a nie w celu zaspokojenia indywidualnych potrzeb, budowania gdzie się chce.
Trzeba tu wyjść od wspomnianej zasady, że każdy ma prawo do swobodnego poruszania się w przestrzeni, a przestrzeń jest dobrem publicznym, każdy ma do niej prawo. I kto narusza czyjeś prawo, musi otrzymać na to zezwolenie - wówczas nie ma tego problemu, że każdy buduje gdzie chce, nie potrzeba też pokrywać planami miejscowymi całej Polski.
Nie byłoby też takich sytuacji, jak obecnie, że inwestor kupuje teren pod inwestycję z dużym wyprzedzeniem, nawet jeśli nie ma pewności czy coś na nim wybuduje. Nikt nie powinien dostać pozwolenia na budowę bez uwzględnienia planów, które dotyczą nowych terenów. To nadmierne odrolnienie wynika i stąd, że każda gmina stara się być konkurencyjna, jak najlepiej i najszybciej się rozwijać, mieć najwyższe dochody z podatków. Przez odrolnienie gruntów władze chcą zadowolić swój elektorat.
- Do upadku PRL przyczynił się podobny mechanizm: władza centralna nie była w stanie zapanować nad władzą terenową, której ambicją było mieć jak najwięcej inwestycji z budżetu centralnego, choć wiadomo było, że to oczekiwania nierealne. Dzisiaj mamy podobny mechanizm; w każdej gminie aquaparki i lotniska, bo pojawiły się unijne pieniądze...
- W socjologii nazywane to jest klęską społeczną. Gramy o rozwój i wpadamy w dywersyjne gry, maksymalizując swoje korzyści, których suma nie daje sukcesu.
- Ale gdzie rozum?
- Rozum mówi w ten sposób, że to trzeba uregulować, bo inaczej się tej gry w odrolnienie gruntów i przyciąganie inwestorów – np. przez budowę specjalnych stref ekonomicznych czy stref biznesu - nie zatrzyma. Tak było w USA, gdzie inwestorów było za mało, żeby te strefy zagospodarować i w rezultacie poszczególne stany wpadły w długi grożące bankructwem. Interweniować musiał rząd federalny.
Czyli potrzeba regulacji, ograniczenia konkurencji, jest niezbędna, jeśli chodzi o gospodarkę terenami. Tu jest też ważna rola rządu, który decyduje, ile przeznaczyć ziemi pod urbanizację kraju dla 38 mln Polaków.
- Obecne plany są skonstruowane dla ok. 60 mln mieszkańców Polski...
- W studiach nawet parę razy więcej – na prawie 300 mln... To potwierdza tę bezsensowną, megalomańską grę. Oczywiście, deweloperzy powiedzą, że wykorzystają zakupione tereny, ale przecież my nie wiemy, ile z nich zastawiono w bankach. Nie wiemy też, które z nich są bez wartości, a które wartość mają. W bankach (dzięki wycenom usłużnych rzeczoznawców) zastawiono wiele terenów, które nie mają wartości budowlanej, co pozwoliło właścicielom tych gruntów wziąć pod ich zastaw kredyty. To jest potężne zagrożenie finansowe, gdyż wielu z tych kredytowanych firm już nie ma, a banki zdążyły już wyprowadzić zyski za granicę. Za takie działania zapłacimy my, podatnicy.
- Czy rządzący mają tego świadomość? Czy takie informacje mają tylko władze samorządowe?
- Co do zadłużenia, to sądzę, że nikt nie chce tego specjalnie liczyć, bo to jest dość groźna informacja, która może uderzyć w sektor finansowy. Natomiast w ministerstwie infrastruktury rozważa się nowelizację przepisów dotyczących gospodarki przestrzennej - doprowadzenia do tego, żeby czas ważności tzw. wz-ki (warunków zabudowy) nie przekraczał dwóch lat. Wówczas bank mógłby mieć wątpliwości, czy dana działka jest na tyle wartościowa, żeby dać pod jej zastaw kredyt. Oczywiście, zaraz się znajdą jakieś rozwiązania obchodzące takie przepisy, np. odnowienie ważności wz-ki co 3 miesiące i pewnie powstanie zaraz łańcuszek wspierających to prawników, którzy będą z tego żyli. To jest potężne lobby, które bardzo często korzysta z ułomności naszego systemu i wyłapuje słabe punkty dla własnych zysków.
- Czy wiadomo, jakie są koszty tego chaosu, jaki panuje w planowaniu przestrzennym?
- Tego nikt nie jest w stanie policzyć dokładnie, bo jednym z kosztów są np. niewykorzystane tereny posiadające infrastrukturę – działki niezabudowane, puste, o nieforemnym kształcie wynikającym z historycznego paskowego podziału rolnego. Niektóre inwestycje w infrastrukturę na tych obszarach, np. kanalizacja, będą spłacane przez ok. 400 lat, a niektóre – 1000 lat, czyli de facto nigdy się nie spłacą. A to są już kwoty miliardowe. To dotyczy również terenów podmiejskich. Takich terenów wykluczonych poprzez parcelacje, a z infrastrukturą, jest ok. 10-15%. To zmarnowane tereny budowlane.
- Czyli ani nie ma na nich rolnictwa, ani produkcji, ani budowli, ani nie można odzyskać pieniędzy z wybudowanej infrastruktury.
- To występuje np. na terenach zalewowych – ostatnia powódź to 12 mld zł strat, ale jeśli zważy się, że taka powódź pojawi się na kolejnych terenach zalewowych - a przecież nawałowe deszcze są coraz częstsze - to może to nas kosztować nawet i ok. 100 mld zł.
Jeżeli do skutków braku planowania przestrzennego policzylibyśmy także transport wykorzystany na poziomie 30%, to daje miliardowe kwoty strat. Szacuję, że to wsparcie, jakie otrzymaliśmy z UE, zmarnowaliśmy. Bez tych bodźców ekonomicznych zmuszeni bylibyśmy do racjonalnego działania.
- Jeszcze kilka lat temu, kiedy pojawiły się możliwości technologiczne, wydawało się, że zaczniemy porządkować przestrzeń miast i wsi. Zaczęto mówić o katastrze, opłacie adiacenckiej, itp. Ale teraz na ten temat jest cisza – zaniechaliśmy od tej strony porządkowania przestrzeni?
- Zrezygnowaliśmy z tego, bo to niewygodny politycznie temat. Wokół niego partie zaczynają toczyć boje polityczne. Jeżeli np. mówimy o podatku katastralnym, to mówi się, że jest to podatek katastrofalny – sięganie do kieszeni biednego podatnika. Łatwo na tym grać, bo to jest podatek lokalny, czym nie są zainteresowani politycy szczebla centralnego. A nikt nie chce myśleć w sposób kompleksowy i dostrzec, że najefektywniejsze jest opodatkowanie majątku, nie dochodu. Podwyższając podatki od majątku, można zmniejszać podatki od dochodu, ale oba podatki winny być rozpatrywane razem, bo może się okazać, że podatki majątkowe są wydajniejszym źródłem dochodu państwa.
Tej świadomości brakuje, więc rezygnuje się z tego instrumentu. Tymczasem samorządy są zadłużone, bo nie mają dochodów, więc się wymyśla takie konstrukcje jak udziały w podatkach pośrednich, części VAT, jakieś inne opłaty urbanistyczne i inne instrumenty pośrednie, żeby te dochody uzyskać.
- Pomijając ekonomiczne koszty tego bałaganu – co z estetyką? Jej się nie da wycenić, ale przecież jest to walor krajobrazu nie do przecenienia...
- Te walory mają swój udział w kosztach finansowych. Bo w ładnym mieście czy na ładnej wsi żyją ładni mieszkańcy, trzyma się wysokiej jakości kapitał ludzki, zwłaszcza że klasa kreatywna nie ma w Polsce alternatywy, bo nie jesteśmy krajem surowcowym i możemy się rozwijać tylko poprzez innowacje - ściśle związane z jakością miejsca. Zatem estetyka wsi, miast - jest ważna. Oczywiście, zaraz się znajdą tacy, którzy powiedzą, że najważniejsza jest gospodarka, a cele społeczne mają znaczenie wtórne, ale ja uważam, że w dzisiejszym świecie są one ze sobą wzajemnie powiązane. Tyle, że trzeba umieć dojrzeć te związki.
- Nad morzem, gdzie poprzez reklamy i chaotyczną zabudowę, trudno dojrzeć Bałtyk, stali mieszkańcy traktują krajobraz jak swoją własność - nie liczą się zupełnie z potrzebami estetycznymi turystów. Coś można na to poradzić? Czy wspólne dobro można ocalić?
- Teoria sprawiedliwości bardzo dobrze się sprawdza, ale trzeba pamiętać, że jeśli ktoś dysponuje pewnym zasobem o znaczeniu wspólnym, to władze powinny interweniować, rekompensować ograniczenia, które wynikają z ochrony interesu wspólnego, np. dawać większe ulgi w podatku. Takimi sposobami posługują się inne unijne państwa, tymczasem u nas są one mało popularne. W Holandii, kiedy uznano, że dla tego państwa bardzo istotna jest cecha krajobrazu kulturowego w postaci wiatraka i krowy na pastwisku, to rolnikom zaproponowano dotacje na wyprowadzanie krów na pastwiska w weekend (w tym okresie żywiono krowy paszami z dodatkiem mączki kostnej, co było powodem występowania u nich choroby szalonych krów, BSE).
- No tak, ale trzeba tutaj świadomości, że krajobraz jest wartością samą w sobie. U nas nie ma chyba takiego przekonania, że krajobraz jest ważny, daje nam przeżycia estetyczne, relaks, wyzwala poczucie piękna.
- To jest zawsze długi proces dochodzenia do takich konstatacji. Cenimy coś, co jest rzadkie, co już znika. Najpierw musimy coś zniszczyć, żeby nauczyć się to cenić. Ale do uświadomienia sobie pewnych spraw konieczne jest istnienie elit świadomych, gotowych chronić zagrożone wartości.
Dramatem Polski jest negatywna selekcja elit władzy. Grupy ją sprawujące są na niższym poziomie niż reszta społeczeństwa. Jeżeli nie odwrócimy tego trendu, jeśli nie stworzymy mechanizmu pozytywnej selekcji elit zarządzających, to pogłębi się rozdźwięk między społeczeństwem a rządzącymi.
Na szczęście, możemy liczyć na UE, na dyrektywy, bo ten proces dojrzewania elit zarządzających będzie bardzo długotrwały. Dewastacja społeczna poszła dalej niż nam się to wydaje. Bo o ile w sektorze rynkowym występuje selekcja pozytywna, to już wszyscy, którzy sobie nie radzą, pchają się do sektora publicznego. I tutaj następuje utrwalanie negatywnych zachowań w systemie decyzyjnym.
- A jakie mogą być recepty na ten chaos? Jedną z nich jest silniejsze państwo, ale podkreśla pan rolę prawodawstwa unijnego, choć państwa starej unii mają te sprawy dawno uregulowane i trudno przypuszczać, żeby się specjalnie pochylały nad Polską, krajem peryferyjnym.
- Musimy się uczyć, informować i uświadamiać. To jest proces długotrwały, wymagający wsparcia mediów. Zjawiskiem porządkującym jest kryzys, załamanie. Być może, gdybyśmy go doświadczyli w większym stopniu, nastąpiłoby uzdrowienie pewnych procesów, natomiast obecne dryfowanie działa negatywnie.
Uświadomienie sobie naszego stanu gospodarczego może doprowadzić do tego, że znajdą się jacyś liderzy, którzy mogą pewne sprawy przyspieszać – zreformować struktury rządowe, zająć się reformą samorządu terytorialnego. Ważna też jest rola intelektualistów, w tym - PAN, zwłaszcza że brakuje rządowego centrum strategicznego. Wiadomo, że od rządu niewiele można oczekiwać, bo on jest nakierowany na cele krótkookresowe, zatem rola elit intelektualnych jest tutaj nie do przecenienia.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Mazerant
- Odsłon: 10226
Z prof. Szymonem P. Malinowskim z Instytutu Geofizyki Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Anna Mazerant- Panie profesorze, czy teoria spiskowa dotycząca rozpylania w atmosferze bliżej niezidentyfikowanych substancji, na co mają wskazywać długo utrzymujące się smugi kondensacyjne, ma jakikolwiek sens z punktu widzenia nauki? Internet niezmiennie od paru lat aż huczy od doniesień na temat chemtrails … Czy jest to na tyle poważne, żeby o tym rozmawiać?
- To, co na ten temat znajduje się w sieci jest wybitnie niepoważne, ale to nie znaczy, żeby o tym nie rozmawiać. Procesy, jakie zachodzą w atmosferze są bowiem skomplikowane i potencjalnie dla nas niebezpieczne, stąd warto odsiewać cały czas ziarno od plew. Dyskusję o chemtrails trzeba jednak traktować jako niepoważną, bo te wszystkie smugi, jakie widzimy na niebie są smugami kondensacyjnymi. One są oczywiście bardzo istotne ze względu na różne procesy klimatyczne; mówimy nawet o specjalnym rodzaju chmur – aviation induced cirrus - które są efektem wielkiej liczby lotów. Niemniej wszelkie dywagacje dotyczące światowego spisku – czy to rządu światowego (NWO), czy naukowców - polegającego na rozpylaniu nad światem bliżej nieokreślonych substancji w celu zniewolenia ludzkości czy ochrony przed globalnym ociepleniem są nonsensem.
- Jednak ludzie powołują się na swoje doświadczenie życiowe – że nigdy wcześniej takich chmur nie widzieli, że smugi kondensacyjne szybko znikały, a obecnie utrzymują się wiele godzin na niebie, że słońce jest przymglone, nie ma już tak czystego nieba jak kiedyś...
-
Te wszystkie spostrzeżenia są prawdziwe, tyle, że ich wyjaśnienie jest błędne. W czasie życia większości z nas ruch lotniczy zwiększył się tak znacznie, że wpływa na obraz naszego nieba. I to szczególnie w tych regionach, gdzie mieszka dużo ludzi, jest wiele lotnisk. Można to prześledzić choćby na stronie www.flightradar24.com.
Jak wiadomo, paliwo lotnicze zawiera węglowodory, które spalane tworzą wodę i dwutlenek węgla. Mieszanie dwóch warstw powietrza o różnych temperaturach i wilgotnościach często prowadzi do kondensacji – ciepłe, bardzo wilgotne spaliny z silników samolotu, które dostają się w potężny wir za skrzydłami samolotu tworzą podwójną smugę kondensacyjną. -
Ale teoria spiskowa mówi, że te szkodliwe substancje - w skali nano - są rozpylane właśnie ze skrzydeł samolotów, przez umieszczone w nich maleńkie dysze...
-
Takiego działania w żaden sposób nie dałoby się ukryć. Samolot zużywa tony paliwa, które jest w dodatku badane i to przez różne zespoły badawcze. Aby poznać powstawanie chmur za samolotem, robi się nawet badania polegające na tym, że samolot badawczy leci za pasażerskim i mierzy własności smugi kondensacyjnej.
Zgodnie z brzytwą Ockhama – nie należy szukać skomplikowanych wyjaśnień, skoro są prostsze.Mamy samoloty badawcze, które mierzą różnorakie parametry chmur. Sam nimi latam. Te samoloty – a dysponują nimi ośrodki w wielu krajach – na potrzeby konkretnych projektów wyposaża się w liczne przyrządy, za które odpowiadają różne grupy naukowców. Do jednej kampanii pomiarowej zbiera się kilkanaście grup badawczych z różnych krajów na świecie, z których każda zajmuje się jednym przyrządem. A są to przyrządy, którymi można zmierzyć np. rozmiar i właściwości każdej kropelki i każdego kryształka w polu widzenia. Umiemy takie kropelki i kryształki łapać i badać je fizycznie, chemicznie, precyzyjnie określać cechy takich aerozoli w atmosferze jak pyły wulkaniczne, efekty emisji z powierzchni Ziemi czy innych samolotów.
To są bardzo drogie badania – w Polsce nie mamy samolotu do badań atmosferycznych, a jedyną polską grupą uczestniczącą regularnie w lotniczych badaniach atmosfery jest zespół naszego instytutu. My akurat nie robimy analiz chemicznych, jesteśmy specjalistami od pomiarów temperatury – umiemy to robić najlepiej w świecie. Dzięki posiadanym przyrządom umiemy zbadać temperaturę między poszczególnymi kropelkami w chmurach. Analizujemy też wyniki pomiarów mikrofizycznych i aerozolowych wykonywanych przez współpracujące grupy z innych krajów. Wszystko po to, żeby zrozumieć chmury. I rozumiemy je coraz lepiej, nie zauważając żadnych śladów spisku na niebie.
-
Zatem skoro tak wielkie grupy badawcze robią pomiary właściwości atmosfery, to trudno przypuścić, aby możliwe było utrzymanie w tajemnicy działań szkodliwych dla ludzi...
-
Wszystkie informacje, po kalibracji, przetworzeniu, kontroli jakości, są dostępne np. na stronach European Facility for Airborne Research (EUFAR), którego jesteśmy członkiem, National Center for Atmospheric (NCAR) w USA, NASA i innych ośrodków koordynujących, czy prowadzących badania lotnicze.
-
Ale już od lat 50. powszechnie wiedziano o zasiewaniu chmur jodkiem srebra przez Rosjan. Mniej znany był fakt zasiewania chmur przez Amerykanów w latach 1967 - 1972 w Wietnamie, gdzie udawało im się przedłużenie sezonu monsunowego o 15 dni. Czyli sterowanie pogodą – przynajmniej na małym obszarze, jest praktykowane od kilkudziesięciu lat. Dzisiaj zasiewanie chmur prowadzą 24 państwa!
-
Historia zasiewania chmur jest jeszcze starsza, teoria uzasadniająca takie działania sięga lat 20. XX wieku. Jeśli chodzi o pierwsze badania w atmosferze, prowadzono je w USA w latach 40. ub. wieku. Ciekawostką jest, że jednym z pionierów był Bernard Vonnegut, brat słynnego pisarza, Kurta Vonneguta. Badania na ten temat prowadzone są do tej pory. Jednak nasze umiejętności sztucznego wywoływania deszczu są na tyle ograniczone, że skuteczność tego rodzaju działań jest znikoma.
Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że typowa kropla deszczu nie tworzy się w wyniku kondensacji pary wodnej, ale wskutek zderzenia malutkich kropelek czy kryształków lodu, które powstały w chmurach w wyniku kondensacji. Typowa kropla deszczu powstaje ze zderzenia miliona takich kropelek chmurowych.Teoretycznie, zasiewanie chmur miałoby doprowadzić do tego, żeby niektóre z kropelek powstałych w procesie kondensacji szybko zamarzły w temperaturach niewiele poniżej 0oC (typowe małe kropelki są przechłodzone i zamarzają dopiero w temperaturach poniżej -15oC). Jednoczesna obecność w chmurze kryształków lodu i kropelek wody powoduje wzrost kryształków kosztem kropelek, ułatwia zderzenia rosnących kryształków z kropelkami i w efekcie powstanie opadu. Aby ułatwić zamarzanie, wprowadza się substancje, które pozwalają w kropelkach zbudować strukturę krystaliczną – należą do nich jodek srebra czy zestalony dwutlenek węgla, tzw. suchy lód. Ale działanie bywa skuteczne tylko w niektórych chmurach – np. w cumulusach i tylko w pewnym stadium rozwoju chmur, temperatur, warunków atmosferycznych.
Innymi słowy: szansę na wcześniejsze wywołanie opadu możemy mieć tylko wówczas, jeśli zadziałamy na określoną chmurę w ściśle określonym momencie. Nie przekłada się to na żadne panowanie nad opadem. Liczne badania prowadzone na całym świecie pokazały, że nawet jeśli możemy wpłynąć na część procesów w jednej chmurze, to nie jesteśmy w stanie spowodować, aby w danym miejscu wystąpił opad, a w innym nie. Nie jesteśmy też w stanie sprawić, że w dłuższym okresie w jakimś miejscu spadnie więcej opadów. -
Czyli od kilkudziesięciu lat w sprawie sterowania pogodą nic się nie zmieniło?
-
Zmieniło się wiele – rozumiemy o wiele więcej i lepiej rozumiemy, dlaczego nie potrafimy jeszcze - i pewnie długo nie będziemy umieć - pogodą sterować. Jednym z czynników jest np. brak znajomości niektórych procesów na poziomie teorii. Często mówię o „wstydliwej stronie fizyki” – braku skutecznej umiejętności opisania zjawiska turbulencji, powszechnego w przepływach hydrodynamicznych, w szczególności w atmosferze. Mamy oczywiście piękne teorie turbulencji w przepływach wyidealizowanych, mamy też fundamentalny problem matematyczny dotyczący równań hydrodynamiki– twierdzenia o istnieniu i jednoznaczności rozwiązań Naviera – Stokesa opisującego te przepływy. W efekcie np. fizycy atmosfery mają problem ze ścisłym opisem procesów, jakie występują dokoła nas.
-
Ale mimo to, Rosjanom od wielu lat na defiladzie majowej dopisuje pogoda!
-
Myślę, że nie zawsze. A w dodatku u nas na 11 listopada od lat nie pada.
-
U nas może często nie pada, ale 11 listopada naznaczone jest śmiercią lotników – właśnie z powodu pogody.
-
Tyle, że wynikało to z lekceważenia faktu, że w chmurach o temperaturze niewiele poniżej 0o C woda występuje w postaci przechłodzonych kropelek. To jest bardzo poważny problem dla lotnictwa – z tego samego powodu omal nie zginął w katastrofie premier Miller.
-
A też snuto wówczas teorie spiskowe...
-
My lekceważymy podstawowe zjawiska, jakie zachodzą w atmosferze, zapominając o elementarnej fizyce, od której zależą i próbujemy kompensować ten brak wiedzy jakimiś niestworzonymi historiami. W Polsce brak podstawowej wiedzy o atmosferze jest poważnym problemem, większym niż w wielu innych krajach. Przyczyną jest słabość zarówno dziennikarstwa naukowego, jak i nauki w tej dziedzinie - niewielu badaczy potrafi prostować błędne doniesienia. Słabość polskich nauk atmosferycznych łatwo udowodnić, analizując np. w bazie danych Scimago cytowalność polskich publikacji naukowych w tej dziedzinie. Zajmujemy miejsce na szarym końcu, daleko nie tylko za czołówką, ale i za krajami na podobnym poziomie rozwoju czy finansowania nauki.
-
Geofizycy z PAN twierdzą**, że powodem tego jest m. in. słabe finansowanie nauk o Ziemi. Dla dziedzin interdyscyplinarnych nasi decydenci nie mają zrozumienia.
-
I w przypadku nauk o Ziemi są na to twarde dowody. Na przykład, nie ma nas w Europejskim Centrum Prognoz Średnioterminowych (European Centre for Medium-Range Weather Forecasts, ECMWF). Polska jest jedynym krajem europejskim, który do tego konsorcjum nie przystąpił, choć dla meteorologów jest ono tym, czym CERN dla fizyków. W efekcie, np. państwowy instytut badawczy, jakim jest IMGW - de facto rządowe centrum analiz i ostrzegania o zjawiskach meteorologicznych i klimatycznych - odcięty jest od najlepszego źródła wiedzy o prognozowaniu pogody i klimatu.
Co ciekawe, i na poziomie krajowym IMGW nie wygląda dobrze - nie ma np. uprawnień do nadawania stopni naukowych w naukach atmosferycznych: meteorologii, klimatologii, fizyce atmosfery. Konsekwencje takiego stanu rzeczy sięgają dalej: w Polsce nie ma żadnej jednostki akademickiej, która kształciłaby meteorologów według nowoczesnych wymogów Światowej Organizacji Meteorologicznej (The World Meteorological Organization, WMO). Program studiów na kierunku fizyka na Wydziale Fizyki UW dla studentów fizyki atmosfery jest najbliżej wymagań WMO, przynajmniej w zakresie przygotowania matematyczno-fizycznego, ale studiowanie fizyki jest trudne i liczba studentów oraz absolwentów niewielka.
Niewielkie są też możliwości rozwoju, gdyż IMGW kształci adeptów meteorologii we własnym zakresie, w oderwaniu od nielicznych krajowych grup akademickich, które w tej dziedzinie reprezentują poziom międzynarodowy. Kolejnym przykładem na oderwanie naszego kraju od standardów międzynarodowych w dziedzinie nauk atmosferycznych jest to, że Polska jest też jedynym krajem na świecie, który nie zezwolił na otwarcie dostępu do oryginalnych serii pomiarowych ze swojego obszaru, wykorzystywanych w badaniach zmian klimatu. (Pozwolę sobie nie przedstawiać komentarzy kolegów z zagranicy na ten temat). -
Wróćmy jednak do teorii spiskowej – istnieją podejrzenia, iż Amerykanie potajemnie sprawdzają, czy można szybko obniżyć temperaturę na Ziemi, gdyby dotychczas podejmowane próby z ograniczeniem emisji CO2 nie przyniosły rezultatów klimatycznych. Mieliby też z tego powodu próbować zwiększać albedo. -
O geoinżynierii dyskutowano np. dwa lata temu na konferencji fizyki chmur Amerykańskiego Towarzystwa Meteorologicznego (American Meteorological Society, AMS) w Portland w Oregonie, czy w tym roku na światowej konferencji fizyki chmur.
Geoinżynierii wszyscy się bardzo boją, bo skoro nie umiemy sterować nawet poszczególnymi chmurami, to jak mieć zaufanie do działań na znacznie większą skalę? Ale może być i tak, że będzie to jedyny ratunek przed dramatycznymi skutkami antropogenicznej zmiany klimatu.
To kwestia oszacowania ryzyka. Na razie nie wiemy, co przyniesie gorsze skutki: ocieplenie klimatu, czy zwiększenie albedo planety? Uważamy jednak że lepiej mieć wiedzę, która pomogłaby w razie poważnego zagrożenia podjąć świadomą decyzję.
Specjaliści (niekoniecznie politycy) mają świadomość, że metod geoinżynieryjnych można użyć tylko w ostateczności. I tego, że koszty takich decyzji mogą być niewyobrażalne. Nie w sensie kosztów użycia, a kosztów środowiskowych.
Ale jeżeli będą one mniejsze od kosztów zmian klimatu, to użycie tej metody będzie uzasadnione.Kolejnym zagrożeniem są, paradoksalnie, stosunkowo niewielkie koszty bezpośrednie niektórych przedsięwzięć geoinżynieryjnych. Na przykład, zwiększenie albedo Ziemi wskutek dostarczenia do stratosfery aerozolu siarkowego jest możliwe wskutek działania tylko jednego kraju.
Efekty takiego unilateralnego działania byłyby jednak światowe, co niosłoby poważne konsekwencje polityczne. Ludzie przy zdrowych zmysłach boją się takich scenariuszy. -
Ale zdrowe zmysły w historii ludzkości nie zawsze brały górę...W Moskwie, 17 czerwca 2008 roku samoloty transportowe Rosyjskich Sił Powietrznych próbowały zasiewać chmury cementem. Jeden z worków nie rozproszył się, lecz spadł w całości na dom mieszkalny przebijając dach.
-
To zabawnie ilustruje do czego może prowadzić próba wpływania na procesy atmosferyczne w oderwaniu od rzetelnej wiedzy naukowej. Trzeba propagować tę wiedzę. Przykro, że w Polsce jesteśmy na tej drodze nie tylko daleko za czołówką, co na szarym końcu.
-
Zasiewanie chmur powoduje coraz częstsze oskarżenia o kradzież opadu. To rodzi zupełnie nowe konflikty wewnętrzne i zewnętrzne dla państw...
-
W USA istnieją prywatne firmy ogłaszające się jako te, które potrafią wywołać deszcz. Zarabiają na tym prawnicy, którzy występują w imieniu sąsiadów o odszkodowania za zabór wody. W ten sposób niektórzy płacą za mity o skuteczności tej technologii.
Odzwyczailiśmy się od tego, że na nasze życie mają wpływ przebiegające w atmosferze procesy fizyczne, biologiczne i chemiczne. W doniesieniach medialnych sprzedają się najlepiej informacje sensacyjne i ciekawe, a nie takie, które podają jakiekolwiek liczby i wartości. Z wypiekami czytamy te doniesienia i zaczynamy żyć w rzeczywistości wirtualnej opowieściami o chemtrails, o zasiewaniu chmur na skalę globalną, o kontroli klimatu globalnego, kradzieży opadu. To świetnie pomaga snuć teorie spiskowe. Jeśli ktoś nie ma elementarnej wiedzy o fizycznej naturze rzeczywistości za oknem, to tłumaczenie zjawisk teorią spiskową łatwo akceptuje. -
Dziękuję za rozmowę.
* Chemtrails (chemiczne ślady) - termin chemtrails jest skrótem od chemical trails i grą słów na contrails. Teoria spiskowa zakładająca, że smuga kondensacyjna powstająca za lecącym samolotem jest w niektórych przypadkach wytworem mającym utajony cel, na przykład skraplanie i dystrybucję na wielkich obszarach dużych ilości szkodliwych substancji. (za Wikipedią)