Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 987
Nasze rozważania sprzed miesiąca zakończyliśmy konkluzją na temat kroków podejmowanych przez niektóre państwa w celu rozpoczęcia dedolaryzacji gospodarki i tym samym polityki. Jest to prosta droga do ostatecznego przełamania hegemonii jednej cywilizacji, jednej kultury, jednego modelu rozwoju świata. Abyśmy mogli podjąć autentycznie celne i skuteczne działania na rzecz globu dotyczące klimatu, demografii, rosnących nierówności i pogłębiających się stratyfikacji itd. – świat musi z jednobiegunowego przejść na wielosektorowość i rzeczywistą multikulturowość. Porzucić kulturowy imperializm oraz neoliberalną wersję ludzkiego bytu.
Zaprawdę Bóg jest moim Panem i waszym Panem.
Czcijcie go. To jest droga prosta.
Koran, sura Maria 19,36
Globalna religia pieniądza
Na potwierdzenie konkluzji, którą zakończyliśmy tekst przed miesiącem (a także w jakimś sensie odniesionym do zacytowanej jako motto sury) może warto przytoczyć uwagę Marka Chlebusia. To członek Komitetu Prognoz PAN, twórca modeli socjologiczno-ekonomicznych i politologicznych, autor kilku książek poświęconych tej tematyce. Uważa on, że „w ostatnich dziesięcioleciach, kapitał globalizował się nie tyle w wyniku gry rynkowej, ile poprzez wymuszenia prawne i polityczne. Używając Stanów Zjednoczonych Ameryki, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego, Banku Rozrachunków 10 Międzynarodowych i Światowej Organizacji Handlu, wielki kapitał narzucił światu nowy dekalog, który miał służyć jego ekspansji i dominacji - tzw. Konsensus Waszyngtoński.
W wyniku rozmaitych nacisków i szantaży Konsensus stał się globalną religią panującą, wpisywaną w porządki prawne państw i organizacji międzynarodowych. Dekalog Waszyngtoński jest adoracją pieniądza, finansów, handlu i własności. Nie może się w pełni przyjąć w kulturach mających inne fetysze, jak na przykład siłę. W takich kulturach pieniądz i handel mają mniejsze znaczenie, a własność można łatwo stracić, podobnie jak życie.
Wiara w Konsensus, jeśli jest tam przyjmowana, to raczej powierzchownie i instrumentalnie, jak choćby w Chinach, które zamiast ten dekalog czcić, używają go do własnych celów. Chińczycy tym razem odrobili lekcje. Przestudiowali starannie finanse świata zachodniego, czego przejawem są choćby książki Song Hongbinga, i zastosowali Konsensus do globalnej optymalizacji, której co prawda miał od początku służyć, no ale przecież nie Chinom. Nie bacząc na to, Chińczycy zaczęli rozgrywać i wygrywać światowe rynki, jak gdyby były ułożone pod nich, odbudowali w oparciu o nie bogactwo i siłę, a nawet przewagę techniczną.
Do elit cywilizacji Zachodu coraz bardziej zaczęła docierać świadomość, że ta gra może być przegrana. Związek Radziecki też miał kiedyś dojść do podobnych wniosków na temat swojej rywalizacji ze światem zachodnim, wtedy wygrywającym. Jego analitycy wyliczyli, że jeśli w latach 70-tych XX wieku ZSRR nie zaatakuje Europy, to później już nie da rady jej całej podbić. Podobno jednak Breżniew był wtedy tak schorowany, że nie dał się namówić na atak, a po jego śmierci miało być już na to za późno.
Jak będzie teraz z Ameryką? Ile zostało jej jeszcze czasu na skuteczne zaatakowanie Chin? Zresztą kim? Rosją, Japonią, Koreą, Tajwanem? Bo chyba nie samodzielnie? A może dałoby się te Chiny osłabić jakoś inaczej: dywersją, sabotażem, katastrofą, epidemią ? Ale jak to się wyda? (Marek Chlebuś, „Lęk przed przyszłością” [w]: Tygodnik Spraw Obywatelskich nr 69/17/2021 z dn. 27.04.2021*). I w tym tkwi także pogarszający się stan i jakość demokracji w skali całego globu.
Preludium upadku Zachodu
Pandemia CoV-19 oraz wybuch wojny pomiędzy Rosją i Ukrainą może być interpretowany jako preludium do ostatecznej rozgrywki z hegemonią świata zachodniego (głównie w płaszczyźnie politycznej i finansowo-bankowego dyktatu, choć nie można pomijać i różnic kulturowych). Atak Rosji na Ukrainę tylko przyśpieszył i unaocznił nadchodzące starcie: zbliżającą się zmianę pogrążającego się w kryzysie systemu (i świata zachodniego, który go stworzył i globalnie kultywował). Na te zagrożenia zwracało uwagę ostatnimi czasy wielu otwartych i obiektywnych, realistycznie patrzących na procesy w świecie naukowców, analityków czy komentatorów, m.in. znany politolog amerykański prof. John Mearsheimer.
FED pod dzisiejszym kierownictwem ma zamiar walczyć z inflacją poprzez zmniejszenie miesięcznych zakupów skarbowych i zabezpieczonych hipoteką papierów wartościowych za 120 miliardów dolarów. Planuje również podwyżkę stóp procentowych w tym roku. Jednak nawet jeśli do tego dojdzie (co w perspektywie jesiennych uzupełniających wyborów do Kongresu USA byłoby zabójcze dla ekipy Joe Bidena), to stopy procentowe pozostaną i tak na historycznie niskich poziomach. Bank Centralny USA zaangażowany mocno w działania na rzecz zmian klimatycznych – czego chce obecna ekipa w Białym Domu - nieuchronnie zwiększyć musi tzw. podatek inflacyjny (jak nazywają tę operację jej przeciwnicy). To Amerykanie o niższych dochodach, ale też i biedniejąca w oczach tzw. klasa średnia, będą głównymi ofiarami tego ukrytego i regresywnego podatku.
Stany Zjednoczone, mimo spadku zaufania do ich demokracji w świecie i wyraźnej utraty wiarygodności, nadal pozostają jednym z wiodących państw na Ziemi. Także w przedmiocie gospodarczego i finansowego znaczenia w skali globalnej. Dlatego trendy i przewidywania co do rozwoju sytuacji na amerykańskim rynku wewnętrznym nie są bez znaczenia dla całej ludzkości. W wyniku decyzji FED w ostatnich dwóch latach podaż dolara podwoiła się w porównaniu z jesienią 2014 r. Nawet ludzie z dala od ekonomii rozumieją, że dolar amerykański i jego światowa pozycja idą ku zagładzie. I najprawdopodobniej upadek tej waluty nastąpi po totalnym pęknięciu baniek na giełdach. Ten sam los czeka najprawdopodobniej inne kluczowe waluty – euro, funt brytyjski, jen japoński.
Warto dodać w kontekście prowadzonych tu rozważań, iż tuż po kryzysie związanym z upadkiem Lehman Brothers, wartość amerykańskich akcji wynosiła ok. 13 bilionów dolarów. Dziś jest to ponad 50 bilionów dolarów, co stanowi wzrost o prawie 400% i ponad dwukrotność całkowitego PKB Stanów Zjednoczonych. Sam Apple Corp. to 3 biliony dolarów. To tylko jeden z przykładów, do jak niebotycznych rozmiarów rozdęta została bańka akcji, kredytów i pozostałych tzw. produktów finansowych. To olbrzymie zadłużenie niczym miecz Damoklesa wisi nad gospodarką amerykańską i nad całym światem.
Oczywiście są ekonomiści i tzw. spece od polityki finansowej (różnego rodzaju komentatorzy oraz analitycy będący na żołdzie tych podmiotów, którym zależy na dalszej sprzedaży tych produktów i utrzymaniu owej sytuacji w skali makro i mikro) głoszący teorie, iż zadłużenie nikomu nie szkodzi, bo państwo nie może zbankrutować. I że można się zadłużać w nieskończoność.
Większość ekonomistów jednak zgodna jest co do tego, że kolejny ogólnoświatowy kryzys finansowy jest nieunikniony – pytanie tylko kiedy i w jakiej formie dotknie nas wszystkich. Pandemia dodała nowego impulsu przyspieszającego ów kryzys: gwałtowny wzrost zadłużeń państw, kłopoty w gospodarce związane z przerywaniem łańcuchów dostaw surowców, materiałów i półproduktów.
Pożegnanie mitu
Kluczowe znaczenie dla przyszłości dotychczasowego systemu finansowego będzie więc miał rozwój sytuacji gospodarczej i społecznej w Stanach Zjednoczonych, które przeżywają bardzo trudny okres. Z wielu względów. Nie chcą jednak zrezygnować ze swej hegemonii i cały czas ich elita polityczna kombinuje, jak swoje wewnętrzne, gigantyczne problemy (nie tylko z zadłużeniem) przerzucić na resztę świata. Inflacja w USA, (która według niektórych znawców przekroczyła już 10%), napędzana m.in. przez nieporozumienia i tarcia w waszyngtońskich centrach władzy, kolosalne wydatki kryzysowe oraz przez bezprecedensową politykę FED (prawie zerowe stopy procentowe i masowy zakup krajowych obligacji o wartości miliardów dolarów po to, aby utrzymywać bańkę niby-koniunktury na powierzchni) przygotowały podatny grunt pod nieuchronne załamanie rynku.
Fetysz, jakim stał się dotychczasowy system akcji i ich wzrostów, (mający świadczyć o dobrej kondycji gospodarki oraz klimacie inwestycyjnym), prowadzi na absolutne manowce. Główne banki centralne, takie jak FED, EBC w UE i Bank Japonii, dążyły do bezprecedensowych zerowych stóp procentowych, luzując zakupy obligacji celu ratowania głównych instytucji finansowych. Zdaniem wielu speców od finansów i ekonomii, ma to niewiele wspólnego ze stanem realnej gospodarki. Chodzi tylko o ratowanie zysków akcjonariuszy oraz menedżmentu banków i finansowych instytucji.
Rezultatem takiej polityki jest szybko rosnąca inflacja i hiperbańka spekulacyjna na giełdach. Dziś amerykański indeks cen towarów i usług konsumenckich nie obejmuje kosztów zakupu i finansowania domów, a także podatków od nieruchomości czy utrzymania i ich modernizacji. A te wskaźniki rosły mocno w Ameryce podczas minionego roku.
Fetysz rynku akcji podtrzymują stale zwolennicy rynkowego leseferyzmu, pokazując stały wzrosty akcji, podkreślając ich rekordowość, będącą ich zdaniem dowodem kwitnącej gospodarki i wspanialej koniunktury. To jawne oszustwo, nicujące cały system turbokapitalizmu od samego początku, gdyż było to powodowane właśnie zerowymi stopami procentowymi. Polega to na tym, że firmy zaciągają pożyczki przy niskich stopach, aby nie rozszerzać standardowych inwestycji na tyle, by odkupywać z rynku własne akcje. To spowodowało np. ostatnimi czasy kolosalny wzrost akcji w firmach takich jak Microsoft, Dell, Amazon, Pfizer, Tesla itd. To manipulacja, którą kocha menedżment korporacji, posiadający akcje własnych firm. W niektórych przypadkach zyski sięgnęły miliardów dolarów, nie tworząc równolegle żadnej realnej wartości w gospodarce czy w przestrzeni społecznej.
Zadłużenie świata jest problemem od wielu lat. Wydawało się jeszcze w końcu ub. wieku, iż dotyczyć to będzie tylko tzw. krajów rozwijających się czy rynków wschodzących. Ale dziś widać, że to zagrożenie dotknęło wszystkich. Praprzyczyny tej sytuacji trzeba szukać w decyzji Waszyngtonu (prezydentura Richarda Nixona) z 15.08.1973 zawieszającej wymienialność dolara na złoto i tym samym likwidację systemu Bretton Woods. Ostatecznym ciosem dla niego było porozumienie w sprawie płynnego kursu dolara i oparcie innych walut o dolar USA.
Banki na świecie z czasem zmieniły swoją dotychczasowa rolę: z działań wspierających finansowo inwestycje w gospodarce przeszły do dystrybucji własnych ofert - tzw. produktów finansowych podlegających obrotowi. Dzisiaj ponad 95% wszystkich transakcji finansowych to rozliczenia pomiędzy bankami i innymi instytucjami finansowymi. Indywidualny czy uspołeczniony klient przestał być dla banków ważnym podmiotem. Stał się nawet obciążeniem. Doprowadziły do tego właśnie owe zerowe czy nawet ujemne stopy procentowe.
M.in. może dlatego jeden z głównych strategów i admiratorów świata neoliberalnego (ze wszystkimi jego przypadłościami i negatywnym skutkami, które miał wyrównać z czasem rynek i jego „niewidzialna ręka”) Jeffery Sachs w jednym z wywiadów (dla madryckiego El-Pais) mógł powiedzieć: „wróciłem do myślenia i pisania o USA. Zdałem sobie sprawę, że Stany znalazły się w wielkim kryzysie, który teraz stał się kryzysem światowym. Stany mają broń, siłę i władzę, stoją na centralnej pozycji w systemie ekonomicznym. Jeśli coś pójdzie nie tak, jak w czasie kryzysu 2008 roku, to cały świat poniesie tego kolosalne koszty”.
Radosław S. Czarnecki
*Marek Chlebuś pisał o tym także w Sprawach Nauki, Nr 5/21 – Lęk przyszłości - https://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/306-prognozwanie-el/4494-lek-przyszlosci
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 905
Polski homo politicus sprawia wrażenie ciągle zakompleksionego, rwącego się do czynów heroicznych dzieciucha, a przy tym – żyjącego mitami i fantazmatami z minionej przeszłości; ciągle patrzy na wschód Europy, gdzie go permanentnie i z nostalgią niosą lektury lat szkolnych będące źródłem owych mitów, legend o wielkości i kulturotwórczo-cywilizacyjnej roli Polaków i Polski na tamtych terenach. Typowo postkolonialna tęsknota.
Polskie myślenie polityczne cierpi na symbolizm i mitotwórstwo. Chorobę, która w III RP, a jeszcze bardziej w IV RP (kolejne rządy PiS-u), przeszła w stadium ostrego zapalenia.
Bronisław Łagowski
Temu tekstowi dałem tytuł zaczerpnięty ze zbioru felietonów prof. Bronisława Łagowskiego. Po raz kolejny czas miniony daje świadectwo, że polska elita polityczna i nadwiślański mainstream kultywują niezdrową nostalgię za tzw. Kresami Wschodnimi, a nawet czasami I RP. I ona determinuje zarówno polskie myślenie polityczne jak i decyzje w tej materii. Podpierając się solidarnością z Ukrainą, zapomina się na kanwie permanentnej, irracjonalnej walki z komunizmem i Jałtą, że ta znienawidzona Jałta, odcinając nam garb owych Kresów, cywilizacyjnie i kulturowo przeniosła nas formalnie w centrum (i poniekąd na Zachód) Europy – że stosunki panujące w owym olbrzymim wschodnio-europejskim kraju, jakim stała się Polska po Unii Lubelskiej (1569), legły u podstaw choroby, a potem zagłady I RP. I to te stosunki spowodowały jej anihilację na prawie wiek z mapy Europy.
Stawianie mitów i fantasmagorii ponad rzeczywistość – a tam tkwią źródła owych rojeń i mrzonek chcących odtworzyć jagiellońskie tradycje, piłsudczykowski prometeizm i romantyczny, postmickiewiczowski mesjanizm – źle się kończą, gdyż jest to postulat (czyli jak być powinno, co nam się wydaje z punktu widzenia naszych interesów, ale bez brania pod uwagę realiów współczesnego świata) nie definiujący przyczyn rzeczywistego stanu rzeczy i ustalenia, dlaczego tak się dzieje. I dlaczego w historii tak się stało jak się stało. Typowe, wańkowiczowskie „chciejstwo”.
Z kraju ciążącego w średniowieczu ku Zachodowi Europy, (dzięki kontaktom i wpływowi kultury idącej z terenów dzisiejszych Niemiec, byliśmy wówczas - także intelektualnie i cywilizacyjnie - częścią Zachodu), Polska po 1569 r. w wyniku określonych stosunków gospodarczo-społecznych, religijnych i własnościowych stała się orientalną oligarchią rządzoną przez co najwyżej 10% populacji. Polonizacja i katolicyzacja ruskich kniaziów oraz bojarów wprowadziła takie właśnie orientalne relacje do ustroju i praktyk I RP.
U swego schyłku (XVII w. - bitwa pod Wiedniem) dla artylerzystów zachodnio-europejskich strzelających w kierunku oblegających Wiedeń Turków stroje wojsk osmańskich i ubiory polskiej odsieczy były jednakowe. Dlatego wiele oddziałów polskich biorących udział w tej bitwie musiało za pasy wpiąć pęki słomy by artyleria cesarska nie położyła – na równi z Turkami – po nich ognia.
Doskonale te stosunki oraz procesy prowadzące do orientalizacji oraz oligarchizacji we wschodnim stylu opisują w: Trójkącie ukraińskim Daniel Beavois oraz Fantomowym ciele króla Jan Sowa.
Kolejną próbą materializacji tych koncepcji jest propozycja, jaka padła podczas ostatniej wizyty prezydenta RP Andrzeja Dudy w Kijowie. Wspólna deklaracja Dudy i jego ukraińskiego odpowiednika, Wołodymira Zełenskiego, o unifikacji prawa nad Wisłą i Dnieprem w zamyśle pomysłodawców to wyjście ku jakiejś formie unii czy federacji obu krajów. I to jest właśnie echo opisywanego myślenia popularnego i obecnego cały czas w polskim mainstreamie. Wspomniana solidarność i chęć pomocy Ukrainie w dzisiejszych trudnych dla niej czasach służy naszym elitom za parasol przykrywający wspomniane prokresowe i postsarmackie ciągoty.
Dziwnie idea Dudy i Zełenskiego zbiegły się z ogłoszeniem przez rząd Borysa Johnsona ścisłego sojuszu pod auspicjami Londynu, w skład którego weszłaby Polska, Ukraina oraz poradzieckie republiki nadbałtyckie. Wstrzeliwuje się to w owe ciągoty i polskie mary postjagiellońskie – Inflanty (czyli współczesna Pribałtyka), które w pewnym okresie też należały do I RP.
W interesie Brytyjczyków (a i pośrednio Amerykanów, którzy na pewno inicjatywę Londynu w jakiejś formie pilotują) jest jednak po pierwsze – osłabienie przez taki alians Brukseli i Unii Europejskiej jako struktury, dwa – stworzenie stałego zagrożenia wedle wielowiekowych trendów polityki Anglosasów dla interesów Rosji, trzy – osłabienie pozycji oraz wpływów Niemiec i Francji na Starym Kontynencie. Mrzonki i resentymenty Polaków, trauma Ukraińców czy fochy Pribałtów jak zawsze dla Anglosasów i ich interesów geopolitycznych mają niewielkie znaczenie.
Polska ustami premiera Morawieckiego i innych przedstawicieli politycznego mainstreamu chce za wszelką cenę walczyć z „ruskim mirem”, rozumiejąc go wedle granic państwowych. Nic bardziej błędnego. Wystarczy sięgnąć np. do tak admirowanego niegdyś przez posierpniowych polityków radzieckiego dysydenta Aleksandra Sołżenicyna. Jego definicja „ruskiego mira” dotyczy głównie kultury, swoistej cywilizacji, „ducha”, jak mówił sam noblista, a z tym dopiero wiążą się dalsze, także polityczne przesłanki i wnioski. O tym często mówią w Rosji ostatnio tak różni ludzi, o różnych politycznych biografiach jak Siergiej Karaganow, Nikita Michałkow, Michaił Chazin czy Jewgienij Satanowski.
„Ruski mir” to przede wszystkim język, kultura, obyczaje, religia, związana z tym mentalność i spojrzenie na świat oraz ludzi.
Podobnie można scharakteryzować „mir germański”, czyli przestrzeń w historii nie związaną przez wiele wieków z państwem niemieckim, którego długo nie było jako zwartej, jednolitej struktury. I ten wpływ „niemieckiego mira” datuje się na naszych ziemiach niemalże od 1000 lat. Jałta i Poczdam skróciły go do obszaru między Odrą a Renem. Ale Polska na tej operacji niesłychanie zyskała. Przede wszystkim cywilizacyjnie, gdyż rekompensata za utracone tzw. Kresy w postaci Ziem Zachodnich i Północnych była niezwykle sowita.
Nie odnosząc się do realiów utworzenia unii polsko-ukraińskiej, warto zadać jednak następujące pytanie w świetle wykazanych i aktywnych resentymentów: otóż droga ku odtworzeniu I RP otwiera pewien dylemat. Tereny, jakimi władała ówczesna Rzeczpospolita nie zawierały Dolnego Śląska, Ziemi Lubuskiej, Pomorza, Warmii itd. Czy w takim razie – jeśli tym układem powracamy do tamtych czasów i terytorialnego podziału Europy Środkowo-Wschodniej, ostatecznie kładąc niesławną Jałtę do grobu – te tereny nie powinny wrócić do obszaru niemieckojęzycznego, pozostać ponownie pod wpływami kultury germańskiej, spowodować aby „niemiecki mir” powrócił jak I RP do dawnego stanu choćby w warstwie symboliczno-mitycznej itd.? Czyli do odtworzonia po dekadach czegoś co byłoby nową, „IV Rzeszą Niemiecką” (teraz w XXI wiecznej formie). Czy naprawdę tego chcemy?
I nie chodzi o strach, czy zjawy z przeszłości. Granice zdaje się tracą aktualnie na znaczeniu, choć nie wiadomo czy ten trend trwale się utrzyma. Chodzi o realizm i racjonalizm, gdyż jak sądzę powtarzamy ten sam krok, jaki wykonała polska elita polityczna idąc na układ z Litwą (a de facto – z Rusią) w 1569 roku. Zderzyło to I RP z Moskwą - gdyż takie były priorytety ówczesnej polityki Wilna - a potem z imperium carów. Czy dziś ewentualna unia polsko-ukraińska nie spowoduje ukrainizacji III RP tak jak Unia Lubelska spowodowała orientalizację I Rzeczpospolitej? I czy to powtórzenie naszego „Drang nach Osten” jest dla nas korzystne i niezbędne politycznie, społecznie, kulturowo i cywilizacyjnie?
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2780
Girolamo Savonarola ur. w Ferrarze w roku 1452 to słynny kaznodzieja i pechowy reformator Kościoła katolickiego. Doskonale i wszechstronnie wykształcony, znakomity retor, mnich zaangażowany w sprawy religijne i społeczne, członek elitarnego zakonu dominikanów - esencja włoskiego Renesansu. Na dodatek charakteryzowała go żarliwość uczuć i emocji, ekspresja wyrazu myśli, namiętność przekonań o własnych racjach, bezkompromisowość w ocenach oraz swoisty fanatyzm.
Mimo takich zalet, (które są jednocześnie wadami) i zaangażowania w życie wspólnoty, zginął na stosie we Florencji 23.05.1498 roku jako kacerz i buntownik. Stało się tak z wyroku Inkwizycji - działającej w wyniku skutecznej interwencji papieża Aleksandra VI (1492-1503) oraz wskutek machinacji współdziałającej z Rzymem florenckiej rady miejskiej, Signorii.
Ów paradoks kształtuje się na wzór oksymoronu: postęp i regres, humanizm i ciemnogród, ewolucja i stagnacja, rewolucja i restauracja, multi-kulti (w dzisiejszym tego słowa znaczeniu) vs tradycjonalizm wspomagany przez różnorakie formy nacjonalizmu. Dotykał on i dotyka wszystkich reformatorów i rewolucjonistów, a Polskę współczesną przede wszystkim.
Kult religijny nigdy nie pozbędzie się przyrodzonej skłonności do degradowania świeckich wartości życia, do uznania ich za względne i pochodne, jeśli wręcz nie wrogie prawdziwemu powołaniu człowieka.
Leszek Kołakowski
Dlaczego akurat Savonarola? Bo uosabia zarówno fanatyzm i fundamentalizm Średniowiecza, jak i idee Renesansu, świętość i pobożność oraz herezję i kacerstwo. To odwieczny dylemat zamykający się w ramach zakreślanych pojęciami: wolność czy bezpieczeństwo, jednostka czy zbiorowość, swoboda czy oparcie o tradycyjne podstawy, chaos czy równowaga, emocjonalność czy wyciszenie i kontemplacja. Kiedy zastanawiamy się na dziejami akurat tej osoby, nad jej wpływem na życie Kościoła w wiekach późniejszych, widzimy, iż są to elementy uniwersalne, właściwe każdemu ruchowi rewolucyjnemu kontestującemu rzeczywistość polityczną, społeczną, kulturową, religijną, estetyczną, itd. Przecież w Polsce, po 25 latach transformacji ustrojowej, też widać, że idealizowany ruch „Solidarności” nie był wolny od tego typu uwarunkowań czy przypadłości.
Moralizm i mniemanie o absolutnej wyższości swych przekonań, o jedynie słusznej formie swoich działań zawsze musi prowadzić na manowce. Gdy kładzie się nacisk na zasady postępowania, które stają się celem i zasadniczą treścią narracji, to mamy do czynienia ze świadectwem zaniku wiary i duchowości, karleniu idei i wyradzaniu się gorliwości, także religijnej (A.N.Whitehead). Wiara staje się rytuałem narzucanym przez polityczną poprawność, gestem i słowem, uczestnictwem w mitingach, itp. stadnych zachowaniach.
Wielu autorów piszących o Savonaroli i uznających go za emanację włoskiego Renesansu odbierało go jako charyzmatyka, mówcę i przywódcę władającym tłumem, „osobę zamienioną w pochodnię” (J. Burckhardt). Podobną osobowość reprezentowało wielu ówczesnych (a także wcześniejszych i późniejszych) reformatorów religijno-kościelnych: Arnold z Brescii, Małgorzata Porete, Jan Hus, bądź Giordano Bruno. To przykłady tych, którzy zostali zgładzeni przez wszechwładną instytucję rządzącą ówczesną Europą, którą chciały zreformować.
Ale przecież niezwykle podobnych doktrynalnie, psychologicznie, pod względem praktykowanej religijności osób - jak np. Hildegarda z Bingen, Franciszek z Asyżu, Jan od Krzyża czy Teresa z Avili – Kościół rzymski wpisał w poczet swych świętych. Przypadek, zbieg okoliczności, możni sponsorzy? A może zróżnicowanie interesu instytucji, (do której należeli i którą chcieli reformować) zależne od sytuacji społeczno-politycznej epoki lub heglowskiego Zeitgeistu? Trudno wyrokować.
Skutki nawiedzenia
W mniejszym lub większym stopniu każdą z tych osób można określić jako „nawiedzoną” (w potocznie rozumianym sensie). Gdy niekontrolowane emocje i żarliwa wiara religijna łączą się z potrzebą misji – a w chrześcijaństwie jest to sine qua non wiary i stworzonej wokół niej instytucji zwanej Kościołem katolickim – efekty muszą być „wybuchowe”. Misyjne szerzenie wiary (na zasadzie: nasz, jedyny Bóg pozwolił nam posiąść prawdę absolutną z racji naszego wyznania i mamy zadanie wcielenia jej w życie na całym globie, bez względu na koszty i przeciwności) nie tylko w tych przypadkach, gdy chodziło bezpośrednio o religię, miało tragiczne momenty i brutalne epizody.
To chrześcijaństwo narzuciło Europie (a potem jej klonowi, jakim jest współczesna Ameryka / USA) poczucie misyjności, imperatyw nawrócenia Innego na naszą wiarę (cokolwiek by pod tym terminem rozumieć), przekonanie o własnej „lepszości” i „jedyności.
Savonarola - podobnie jak wielu mu podobnych – przesiąknięty był ideą koniecznej i bezwzględnej zależności zbawienia od przynależności do czystego, bezgrzesznego, na jedną miarę zorganizowanego Ludu Bożego. Ludu Bożego, którego emanacją pozostaje wyłącznie Kościół rzymski.
To dogmat ciągnący się za chrześcijaństwem i katolicyzmem od czasów św. Cypriana z Kartaginy (III w. n.e.), stwierdzającego iż Extra Ecclesiam nulla salus (poza Kościołem nie ma zbawienia). I wedle tej zasady tak postępują od ponad 1700 lat wszyscy wielcy przynależni do kultury „białego człowieka”. Na dodatek, osoba taka przesiąknięta bywa bez reszty przekonaniem o obecności – realnej, fizycznej i absolutnej – Ducha Świętego (definiowanie tego przekonania oraz pojęcia jest dowolne) w swoim jestestwie. To z jego poruczenia zazwyczaj charyzmatyk proponuje na Ziemi zorganizowanie „republiki chrystusowej”.
A gdy mamy do czynienia z religijnymi korzeniami owej rewolucji – wszelkie idee uzurpujące sobie prawo do absolutnej uniwersalności, do jednej prawdy, popadają w fundamentalizm – efektem muszą być prześladowania i eksterminacja tych, kogo uzna się za heretyków, kacerzy czy Żydów, masonów, komunistów, kułaków, rewizjonistów, homoseksualistów, Romów itd. Czyli Innych, nie naszych.
Religia może nieść zarówno idee i stymulować działania rewolucyjne, ekstremistyczne, propagować fanatyzm, nietolerancję czy nienawiść, jak i miłość, spolegliwość, introwersję, propagować rozwiązania będące de facto stagnacją, podporządkowaniem i ukorzeniem. Na kolanach (to tradycja chrześcijańska, ale ten symbol feudalnego wasalizmu jawnie pokazywanego w kontakcie z hierarchią jest też immanentny innym religiom abrahamowym, tylko inaczej praktykowanym) - nie można przecież być wolnym …
Dwa końce bicza
Wspomniana „republika chrystusowa” jest egzemplifikacją myślenia o czystości i nieskazitelności jej twórców, jej wyznawców, jej adherentów i funkcjonariuszy. Reformator, charyzmatyk, retor i przywódca jest niesiony z jednej strony żarem swych przekonań, posiadaniem mandatu ze sfer nadziemskich do naprawy doczesnego padołu, (przypisując sobie miano „bicza Bożego” i ognia, którym ma wypalić wszelkie niegodziwości tego świata), a z drugiej - wywołuje zachwyt i emocje w tłumach słuchaczy, którymi „włada”.
Im większy irracjonalizm, tym łatwiej mu jest taki rezultat uzyskać. Wzbudza entuzjazm i powszechny pęd ku zmianom na lepsze, nadzieje na szczęście i polepszenie bytu upokorzonych, niezadowolonych, wykluczonych (których zawsze w świecie było więcej niż szczęśliwych).
Ale entuzjazm i głoszone z owym charyzmatem zmiany (chodzi o postęp, bądź restaurację dawnych porządków, lecz w innej formie) – w religijnej ortodoksji przenoszonej do polityki, kultury, zagadnień społecznych, etc. – stają się falą, która niesie takiego przywódcę często wbrew jego zamiarom. Bywa, że na swoich barkach wynosi on demony ciemnogrodu, bigoterii, zawiści i zazdrości, fobie, uprzedzenia, nienawiść. Zawsze w takim procesie dają o sobie znać, będące nieodłącznym rysem konserwatyzmu, przekonania, że „społeczeństwo dzieli się na światłą elitę i masy, nad którymi te pierwsze muszą sprawować intelektualną kontrolę” (J. Sowa). Entuzjazm przeradza się koniec końców w fanatyzm.
Savonarola uderza zarówno w dotychczasowy establishment Florencji: duchowieństwo, mieszczaństwo, jak i miejscową oligarchię (na szczycie której stali rządzący de facto miastem Medyceusze). Chodzi mu o zmiany zarówno w formie jak i treści funkcjonowania florenckiej komuny miejskiej. Jego wystąpienie – początkowo masowo popierane przez lud Florencji – z czasem przybiera kształty moralno - etycznej krucjaty, którą wzmacniają samoistnie mnożący się stróże moralnego porządku i obyczajów, czuwający nad sukcesem eksperymentu nazwanego „republiką boską”. Pilnując ulic i placów miasta nad Arno, poczynają węszyć „ w poszukiwaniu spraw intymnych, ostrzegają, donoszą.
Wreszcie w lutym 1498 roku budują stos przeznaczony dla narzędzi ludzkiej próżności – każą, aby płomienie pochłonęły zwierciadła, sprzęty do zabawy, instrumenty muzyczne, książki, itd.” (H. Herrmann). To symboliczny akt śmierci rewolucji, jej zasadniczej i pierwotnej idei – powtarzający się często w historii ludzkości - mającej pierwotnie poprawić byt florentczyków w sferze materialnej. Bo w niej tkwiły korzenie ich niezadowolenia i poparcia udzielonego początkowo Savonaroli.
Brat Girolamo – jak każdy fundamentalista i charyzmatyk, człowiek widzący świat z perspektywy religijnej, subiektywno-życzeniowej i doktrynalno-kościelnej – problemy miasta i jego ludu chce rozwiązywać nie na płaszczyźnie nierówności ekonomiczno-społecznych, które powodują owo niezadowolenie, lecz poprzez Dekalog i Biblię. Frate gniewa się, potępia, grozi piekielnym ogniem oligarchom, bogaczom, lichwiarzom, kupcom, piętnuje oszustów, heretyków.
Napomina ich za przywłaszczanie wynagrodzenia za pracę „maluczkich”, za brak dla nich miejsc zatrudnienia, (podczas, gdy sprowadza się do miasta obcych, często podejrzanej religijnie konduity), lichwę, spekulacje i prywatne inwestycje. Lecz za tymi potępieniami nie idą czyny mające zmienić strukturę społeczną i zasady funkcjonowania miasta.
W tej dziedzinie jego decyzje – w końcu jego rządów jako dyktatora i jedynowładcy – są kosmetyczne. Bo porusza się – intelektualnie, doktrynalnie i praktycznie – w ramach systemu stworzonego i sankcjonowanego przez Kościół, feudalnego sposobu produkcji. Savonarola był jego immanentną częścią. Nie potrafił, nie chciał, nie mógł wyjść poza jego ramy. Kaganiec religii, instytucji ją egzemplifikującej nie pozwolił mu na to. I dlatego poniósł dotkliwą klęskę, składając w jej efekcie swoje życie na stosie.
Działania takich moralizatorów i stróżów obyczajowości w rezultacie zawsze upokarzają tego Innego, depczą jego godność, odbierając mu człowieczeństwo, często unicestwiając. W chrześcijaństwie to reguła, bo przyzwolenie na takie działania tkwią w mentalności wszelkich religijnych (i nie tylko) fanatyków, fundamentalistów, „biczów bożych”. Najlepiej to wyrażają słowa Arnolda Amalryka, opata Citeaux, legata papieskiego, który podczas krucjaty przeciwko albigensom (XIV w.) na wahania krzyżowców pod murami langwedockiego Beziers dotyczące klasyfikacji kto prawowierny, a kto heretyk, miał im odrzec: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”. Bóg jest bowiem miłosierny tak, jak jego ziemscy plenipotenci, ale przecież „herezja nie ma żadnych praw” (kard. A. Ottaviani).
Savonarola znad Wisły
Polska dzisiejsza jest jak republika Savonaroli. Elity, czy quasi-elity - biorąc pod uwagę ich intelektualny stan, bądź polityczny image – rządzące nad Wisłą od prawie trzech dekad, powielają wiele kardynalnych błędów, które popełnił Brat Girolamo we Florencji. Pycha zamiast zrównoważonej narracji, fanatyzm w miejsce pluralizmu, historia (czyli to co było 25, 50, 100 czy 150 lat temu, kto gdzie stał i kto co mówił wówczas) a nie dziś i jutro, religianctwo i bigoteria kosztem poważnej i wyważonej dysputy o materialnych i społecznych (nie religijno-moralnych, czyli często nader subiektywnych i ulotnych aspektach życia tzw. ludu) warunkach bytu.
O tym, jak go docześnie zmienić, a nie o tym, kto „stał tam, gdzie ZOMO”, albo którzy „rodzice byli w KPP”, a którzy walczyli przeciwko pokojowi po zakończeniu II wojny światowej. Synonimem tego pokoju jest Jałta, bo to ona przyniosła pokój po tej hekatombie, jaką była II wojna światowa, a nie irracjonalne pomysły kilku panów w Londynie. Ale nieświadomi i naiwni ginęli…
Jednak „W Polsce najgwałtowniej i najbezwzględniej potępia się ludzi nie za to, że źle czynią, lecz za to, że inaczej myślą” (J.Andrzejewski). To pokłosie tradycji i spuścizny czasów kontrreformacji - ciągle żywej w mentalności społeczeństwa (p. Wszyscyśmy z Kontrreformacji , Sprawy Nauki Nr 2/187/2014), niechlubnej tradycji podtrzymywanej cały czas przez niezwykle konserwatywne i totalitarne (o wszechpotężnych wpływach) duchowieństwo katolickie, a przyjmowanej bezkrytycznie przez szerokie rzesze Polaków charakteryzujących się postfeudalnym myśleniem. W tym kierunku poszły też zmiany w Polsce po roku 80. (w formie ustrojowych eksperymentów od czasów rządów E.Gierka).
Jak dziś widzimy, ci co przyznają się głośno do tradycji „Solidarności” (tej z lat 80.) okazują się autorytarno-bigoteryjnymi, totalnie antymodernistycznie nastawionymi, nie rozumiejącymi absolutnie współczesnego świata osobnikami. Ale ci, którzy ich atakują, którzy zostali odsunięci od władzy w wyniku demokratycznych wyborów (o co „S” walczyła cały czas, podkreślając to dobitnie), przy wsparciu medialnego mainstreamu, oddanego absolutnie w niewolę neoliberalnej konsumpcji, nie są wcale lepsi, ani inni. To ta sama tradycja i świadomość, odwołująca się zresztą również do tradycji tamtej „Solidarności”. Po przeszło 35 latach od erupcji tamtego ruchu i tamtych idei recepcja tamtych protestów ma wyłącznie prawicowo-konserwatywno-religiancką twarz.
Nawet ci, co mienią się postsolidarnościowymi liberałami czy ludźmi o postępowej proweniencji muszą przyznać dziś (jeśli pozostało w nich choć resztki przyzwoitości, autokrytycyzmu i realizmu), że to ich postawa, ich działalność w przestrzeni publicznej, ich niekonsekwencja, irracjonalność politycznych kroków i decyzji sprzyjała współczesnej traumatycznej sytuacji, dzisiejszej „zimnej wojnie” (mogącej się rychło przeistoczyć w normalną wojnę domową z terroryzmem, zabójstwami i skrytobójstwami, prześladowaniami inaczej myślących – dziś już jawnie, wskutek ustanowionego prawa-bezprawia).
Wiele elementów państwa prawa, demokracji, swobód obywatelskich i wolności osobistych, które dziś są brutalnie deptane było bowiem deprecjonowane krok po kroku, w zależności od potrzeb i partyjnych fanaberii, przez tzw. demo-liberałów, demokratów in situ, przez tych, „którym z racji zasług w walce z tzw. komuną wolno więcej”. Racjonalność, pragmatyzm zostały przez te „światłe i proeuropejskie”, nowoczesne elity pogrzebane w takich stwierdzeniach jak „armia ukraińska wyzwalająca KL Auschwitz”, „za 6 tysięcy to pracuje złodziej lub idiota”, czy w ucztach na koszt podatnika z ośmiorniczkami w menu.
W klinicznej rusofobii i zwierzęcym antykomunizmie (w Polsce z antykomunizmem jest jak z antysemityzmem: i komunistów, i Żydów trudno wskazać i trudno zdefiniować) zwalcza się i opluwa w Polsce nie idee, system polityczny, lecz ludzi, tropi się i bezcześci groby, przewraca pomniki upamiętniające „nie naszą tradycję”. Nawet premier polskiego rządu, Bielecki, nie ma zahamowań, aby na forum światowym oznajmić, iż „rak komunizmu bardziej zniszczył Polskę niż II wojna światowa”, nie mówiąc o równie osławionym stwierdzeniu, że „lewicy w Polsce mniej wolno”(mimo legitymacji wyborczej).
Ten passus prominentnej przedstawicielki salonów warszawskich dziś uderza niczym bumerang w te właśnie środowiska, w te salony, w ów mainstream. Na ołtarzu potrzeb politycznych wielokrotnie poległ Trybunał Konstytucyjny, prawa nabyte, świeckość państwa, rozdział porządku doczesnego i sakralnego (co jest immanencją nowoczesnego państwa prawa), itd. Kropla wody drąży skałę – takie zachowania i decyzje, niczym kazania Savonaroli i jego fanatyczno-charyzmatyczne filipiki przeciwko wszystkim i wszystkiemu, przygotowały grunt pod huragan niszczący dziś wszystko na drodze, a który realizują konserwatywno-nacjonalistyczno-ksenofobiczne polskie, ultra-prawicowe harpie.
Przykład i dzieje Girolamo Savonaroli są wypisz wymaluj egzemplifikacją tego, co wyprawia się nad Wisłą od przeszło ćwierć wieku. Można mieć tylko nadzieję, że dawna tragedia florencka stanie się współcześnie polską farsą, jako że w naszym kraju nigdy niczego do końca, racjonalnie, nie zrealizowano (oprócz skoku cywilizacyjno-kulturowego w okresie PRL). Za to z niszczeniem wychodzi nam świetnie. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2411

To obraz prezentujący ponadczasowe i ponadustrojowe powody do śmiechu, drwiny i zdystansowania wobec przejawów wszelkiego napuszenia, klerykalizmu i religianctwa, wybujałego i triumfalnego patriotyzmu, wiecznie żywej „klaki”, głupoty elit rządzących oraz pospolitego zadęcia i polityczno-kulturowej hipokryzji. Warto obejrzeć ten film po raz kolejny, by zobaczyć w nim i nasz kraj, i nasze stosunki międzyludzkie. Politisch Verdachtig (politycznie niepewny) - to dzisiaj nic takiego dziwnego – stwierdza Szwejk. I dodaje: o kim się tak dziś nie mówi..”. W Polsce od początku tzw. transformacji ustrojowej z 1989 roku ciągle ktoś jest permanentnie Politisch Verdachtig. Tę retoryczną figurę najlepiej opisują nie współczesne tyrady reprezentantów rządzącego PiS, ale stwierdzenie reprezentantki salonu-salonów, clou nadwiślańskiej moralistyki, że zwycięskiemu w demokratycznych wyborach ugrupowaniu „mniej wolno”. Jest tak dlatego, że te elity-elit, ci moraliści i owe etycznie nieskazitelne autorytety (mianowane de facto przez siebie samych), były najczęściej kompletnie nieprzygotowane do sprawowania władzy. I jak wszystko w Polsce od wieków poszło wedle kanonu: chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze...
Gdy popatrzeć na feldkurata Katza - czyż nie widzimy współczesnego, katolickiego kościoła polskiego i jego funkcjonariuszy? Czy zadęcie narodowo-patriotyczne i wszechobecny wojskowy „sznyt”, militaryzacja nie tyle już przestrzeni medialnej, ale i umysłów polskiej młodzieży (z Antonim Macierewiczem, Bartoszem Misiewiczem i gen. Romanem Polko w tle) nie są wypisz – wymaluj obrazem ze Szwejkowych peregrynacji eszelonem na front, przygotowywanych batalii i samych działań wojennych? Czy Bogdan Chazan i Konstanty Radziwiłł nie są niczym dr Grünstein z lazaretu, leczący starających się uniknięcia wysłania na front Simulanten chininą, lewatywą, zawijaniem w mokre prześcieradła i rycyną? Czy przerabianie przez Szwejka bezdomnych psów, zwykłych kundli, na rasowe egzemplarze i upłynnianie ich z zyskiem (oczywiste szalbierstwo jest przez wszystkich widoczne) to nie magiczne sztuczki politycznych szalbierzy od ekonomii mieniących się „niezależnymi fachowcami” światowej i europejskiej marki? Gdy ostatnio przypadkowo wpadłem w „telewizorni” na wywiad Elizy Michalik z europosłem Michałem Bonim z niezwykle proeuropejskiej, liberalnej i nowoczesnej asocjacji politycznej, od razu stanął mi przed oczyma porucznik Dub. Michał Boni bowiem, po zapewnieniu o wyciągnięciu wniosków z przeszłości przez jego ugrupowanie, mówił z przekonaniem, jaką to ono miało wizję Polski świeckiej, nieklerykalnej, wręcz laickiej, gdzie rozdział państwa i Kościoła był ściśle przestrzegany, a konkordat niósł „samo dobro” (m.in. w tym kontekście nawiązał do pozytywów tzw. „kompromisu aborcyjnego”, który teraz chce się podważyć).
Dobry wojak Szwejk na takie dictum by rzekł: „Człowiek uczy się na błędach jak ten giser Adamec z Dańkovki, co to przez pomyłkę napił się kwasu solnego”. Europoseł to może i nie napił się tej mikstury, lecz społeczeństwo polskie to i owszem, a efekty są widoczne po receptach i egzorcyzmach odprawianych przez polską prawicę podczas sprawowania rządów (partia Michała Boniego jest konserwatywno-liberalną prawicą, omyłkowo inaczej traktowaną w Polsce). Dlatego bardzo szanuję zacnego wojaka Szwejka, moje uosobienie czeskości. Czyli czegoś, czego nam Polakom brakuje najbardziej. To antyteza polskiej megalomanii, mesjanizmu, misyjności (najszerzej i najdokładniej ujętej), napuszenia, kompleksów – zarówno niższości jak i wyższości. Kocham Józefa Szwejka, podziwiam go, zazdroszczę mu, a jednocześnie z niego kpię, śmieję się, czyli poniekąd gardzę nim, czując wyższość prawdziwego Polaka. A może tylko polska tożsamość, tradycja, kultura tak malują owego sąsiada Polski?
Szwejk nie podpalił świątyni Artemidy w Efezie jak Herostrates, nie zabił na stopniach Kapitolu Juliusza Cezara jak Brutus, nie był papieżem jak Karol Wojtyła, ani wodzem zwycięskich armii jak np. hrabia Radecki von Radetz; to nie Napoleon, Attyla, Jan III Sobieski, Piotr I Wielki, Lincoln czy Robespierre; to nie Nobel, Curie-Skłodowska, Oppenheimer, Einstein czy Hawking. Nie przeskoczył przez żaden płot jak Lech Wałęsa i nie spał na styropianie jak rządzący naszym krajem „współcześni bohaterowie”. Daleko mu także do Mahatmy Ghandiego, Martina Luthera Kinga czy Desmonda Tutu. To także nie jest wymiar jego sławnego rodaka Vaclava Havla.
Ale przecież jest coś nietuzinkowego w tym prostym Czechu, odzianym w szynel żołnierski armii C.K. Austro-Węgier, coś ponadczasowego, uniwersalnego i zarazem prostodusznego (choć na pewno nie prostackiego).
Dobry wojak Szwejk chce być prowincjuszem, outsiderem, huncwotem i obwiesiem. Przygłupem i notorycznym idiotą. Lecz to tylko poza i (udana) próba przetrwania tych wielkich (ponoć) czasów, w jakich przyszło mu żyć (a nam dane jest dzisiaj). Tego bowiem sobie nie wybieramy. I nie wybiera nam tego też żaden Bóg, żaden premier, żaden mentor, autorytet moralny czy kapłan.
Jego postawa i mentalność są tak niekompatybilne z duchem naszych czasów, tak passe, że aż dziw bierze, iż ktokolwiek może je brać na serio, odwoływać się do nich, podziwiać je i składać im hołd. O stawianiu za wzór nawet nie mówiąc. Ale byt każdego człowieka winno się utożsamiać z wielkimi czasami, gdyż jest on (i te czasy) niepowtarzalny, nie do przeżycia po raz wtóry i szkody w tym czasie popełnione są nie do naprawienia. Dlatego każde życie, każdego człowieka, jest wielkim czasem - dla niego, dla jego świadomości, dla jego samopoczucia. Stąd kocham i szanuję, wielbię i podziwiam dobrego wojaka Szwejka oraz chylę czoła przed jego życiową filozofią. Bo to jest filozofia czci i atencji dla życia jako takiego, najwyższej i jedynej prawdziwej wartości, jaką posiada człowiek. Czegoś autentycznego i niepowtarzalnego.
Szwejk i jego filozofia to jest to, o czym mówi duński aktor - znany z filmów Larsa von Triera - Stellan Skarsgård: że wszystkie religie (i doktryny polityczne z nich wywiedzione) Zachodu chcą regulować to co jesz, pijesz, z kim sypiasz i kiedy, bo jeśli kontrolują instynkty, to tym samym kontrolują człowieka. Radosław S. Czarnecki